• Nie Znaleziono Wyników

Trzy razy Lublin

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Trzy razy Lublin"

Copied!
175
0
0

Pełen tekst

(1)

Krystyna Modrzewska

TRZY RAZY LUBLIN

WYDAWNICTWO

PANTA

L U B L I N 1991

(2)

O p r a c o w a n i e g r a f i c z ne T o m a s z Z a w a d z k i

Z d j ę c i a ze z b i o r ó w A u t o r k i

© C opyright by K ry sty n a M odrzew ska, 1991

W yd aw n ictw o „ P a n ta ”, L ublin 1991 W yd. I N akład 3000 + 100 egz.

W rocław sk ie Z akłady G raficzne

Zakład nr 2, W rocław

(3)

P A M I Ę C I M O J E J M A T K I

(4)

Warszawa była m iastem m o jej m a tk i i wielu w cześniejszych pokoleń jej rodziny.

Podwórze i ulica Zielona w Lublinie w y ­ chowały mojego ojca. Spotkali się we w czesnych latach naszego stulecia w K a ­ zim ierzu nad W isłą, gdzie m łodzież bohe- miczna i bohemizująca zjeżdżała się w miesiącach letnich. Malowano i m u z y k o ­ wano, czytano i recytowano poezje, n u ­ rzano się w młodopolszczyźnie i kazim ier­

skich wąwozach. D yskutow ano ogólnoludz­

ko i ludowo, socjalnie i socjalistycznie.

Kochano się w bajecznej scenerii tego te- atru m przyrody, piękna i młodości.

Matka studiowała w t y m czasie w k o n ­ serw atorium w a rsza w skim , w klasie for­

tepianowej profesora Domaniewskiego, a ojciec zbliżał się do końca studiów m e ­ d ycznych na uniwersytecie wrocławskim.

W arszawa to miasto mojego urodzenia i dzieciństwa, pierw szych kro kó w i pierw ­ szych w rażeń, poznawania otaczającego świata i poszczególnych jego elem entów , rozróżniania jego zjaw isk i znaczeń, p r z y j ­

7

(5)

mowania ich w siebie i kodowania na ca­

łą dalszą przyszłość. O ile Warszawa b y ­ ła i pozostała moją miłością, L ublin — stał się m o im przeznaczeniem. Związał m nie ze sobą trzema o drębnym i, bardzo ró żn ym i w czasie, trw aniu i treści, okre­

sami życia.

Mój pierw szy czas lubelski przypada na lata 1929 do początków roku 1940, z w y ­ ją tk ie m dwóch lat spędzonych poza kra­

jem. W czasie t y m m ieściły się m oje lata szkolne, dojrzewanie ze w s zy stk im i jego problem am i, zw ielokrotnionym i przez nie­

możność ich zrozum ienia, dwa lata w zględ­

nej studenckiej beztroski, przyćm ionej zrozum ie nie m siebie bez możliwości a k­

ceptacji i wreszcie pierwsze rozdziały dra­

m atycznego eposu w ojny.

Drugi okres mojego życia w Lublinie przypadł na lata 1944 do 1949, a ściślej:

od połow y września 1944, g dy dopalała się Warszawa, do października 1949, k tó r y m otwierał się poznański okres mojego życia.

B y ł y to lata trudnego wchodzenia w po­

w ojenną rzeczywistość, ale także lata no­

w y c h nadziei, studiów, pracy, nowego en­

tuzja zm u , w yk rysta lizo w u ją cych się a m ­ bicji i zamierzeń. B y ł to także czas w ie­

lu dobrych chęci i wielu złudzeń.

Po raz trzeci Lublin zagarnął m nie w

roku 1956, aby brutalnie odepchnąć od

siebie w trzynaście lat później. B y ł y to

lata w m o im życiu równie feralne, jak ich

liczba.

(6)

Opuszczając W arszaw ę, pozostaw iałam poza sobą rów nież w łasne dzieciństwo, oczywiście nie zdając sobie spraw y z rozciągłości i w agi zm ian dokonu­

jących się w m oim życiu. Nie zastanaw iałam się rów ­ nież nad tym , jak tru d n e m usiało być dla m ojej m atki zryw anie łańcucha o tak w ielu ogniwach, łą ­ czącego ją z całym jej dotychczasow ym życiem, i zdecydow anie się, po dziesięciu lata ch oporu, na za­

m ieszkanie w obcym, prow incjonalnym i sennym L ublinie, do którego ciągnęło m ojego ojca. Może nie p o trafiłam jeszcze dostrzegać przeżyć innych osób, naw et najbliżej m nie stojących, a ty m bardziej w jakiś sposób w nich uczestniczyć. M ożliwe rów nież, że już w tedy um iałam widzieć tylko egocentrycznie.

Pociągała m nie inność now ych m iejsc, ciekawiło now e m ieszkanie, przebudow ujące się i nabierające kształtów , jak gdyby dojrzew ające w m oich oczach.

Pociągał m nie w łasny ogród, k tó ry eufem icznie n a ­ zyw ano zawsze „ogródkiem ”, choć w cale nie był ta ­ ki m ały i stw arzał w izje w ym yślnych zabaw. B y­

łam przyzw yczajona bawić się sama, stw arzać sobie urojone św iaty, przygody i podróże, zdarzenia będą­

ce n ajp ew n iej echem znanych lek tu r, bajek, zasły­

szanych opow iadań, a może i snów. M arzenia senne

I

9

(7)

mojego dzieciństwa bywały tak intensyw ne, że nie­

które z nich pozostały mi w pamięci po dzień dzi­

siejszy. W zabawach, jak i w snach przypadała mi zawsze rola centralna. Byłam dla siebie n a jw a żn ie j­

sza.

Mój brat, o osiem lat starszy ode mnie, nie mógł być oczywiście towarzyszem zabaw. Sądzę, że nie mógłby nim być, n aw et gdyby różnica wieku między nami była znacznie mniejsza, tak byliśmy c h a ra k te ­ rami i usposobieniami różni od siebie. Na ogół od­

nosił się do mnie z lekką pobłażliwością. Z rzadka pozwalał swoim kolegom zabawiać się moim kosz­

tem. Mój stosunek do niego był znacznie bardziej skonkretyzow any i sięgał głębszych w a rstw mojego odczuwania. Byłam zazdrosna. Był tym wszystkim, czym ja ani w ówczesnym pojęciu, ani ty m bardziej jeszcze w podświadomości, nie byłam i nie mogłam być. Był duży, był ładny, wszystko potrafił, wszyscy go chwalili, wszyscy go kochali. Był chłopcem. B rat był pierwszym obiektem tak silnego negatyw nego odczucia, które miało się z czasem rozwinąć w jed­

ną z dom inujących cech mojego charakteru. W tedy i w całym moim dalszym życiu zazdrość dotyczyła wyłącznie sfery uczuciowej.

Udawało mi się czasem zwrócić na siebie uwagę i zadziwić na w e t tego dużego, doskonałego brata.

P a m ię ta m jego uczenie się obowiązującej w tedy w gimnazjach „greki”. Być m oże w jakim ś stopniu przeszkadzałam m u m oją obecnością, co wyraził ry­mem: ,,alfa-beta-gamma—kapa, Krysia — gapa”. Nie pozostałam dłużna:

,,alfa-beta-gamma—jota, Ma- ryś — idiota”, zdążyłam bowiem wystarczająco osłu­chać się alfabetu.

W ydaje mi się prawdopodobne, że moją wyim agi­

nowaną ważnością, powracającą w zabawach i m a ­

rzeniach sennych, kom pensowałam sobie rozw ijają-

(8)

P ierw sze lato w L ublinie. Z ciotką, a rty s tk ą m a la rk ą H e ­ leną F ren k iel, zam ordow aną w T reblince 8 sierp n ia 1942 r., i b rate m M arianem , zam ordow anym w w ięzieniu w D reźnie 5 paźd ziern ik a 1939 r.

cy się kom pleks niższości, k tó ry z czasem przenios­

łam z b ra ta n a coraz szersze kręgi otoczenia.

Mój k o n tak t z rów ieśnikam i był dotychczas m in i­

m alny. O graniczał się do sześciorga dzieci znajom ych m ojej rodziny, z k tórym i uczęszczałam na lekcje p ryw atne, tzw. kom plety. Ze szkoły publicznej, czy jak się w ted y nazyw ało — pow szechnej, m ożna by ­ ło, podobno, przynieść zakaźne choroby, wszy i b a r­

dzo brzydkie słowa... Z „kom pletów ” nie przyniosłam niczego z ty ch rzeczy, n atom iast pogłębione poczu­

cie niższości. B yłam gruba, niezgrabna i w jakiś spo­

sób zasługująca na dokuczanie. N igdy nie w iedzia­

łam, dlaczego w łaściw ie te inne grzeczne dzieci m nie nie lubiły, dlaczego kiedyś, gdy nikogo z dorosłych

11

(9)

nie było w pobliżu, grom adnie pobiły m nie w ła­

zience. P rzeżyłam ciężko tę porażkę zbiorowego n ie­

akceptow ania. N igdy o ty m nikom u nie pow iedzia­

łam, ale i nie zapom niałam .

Zbliżał się mój czas szkolny. Należało przygotow y­

wać się do egzam inu w stępnego do gim nazjum . Za­

m iast m ajaczącej w planach „K rólow ej Ja d w ig i”, do k tó rej chodziły córki znajom ych m ojej m atki, m ia­

ło być to G im nazjum im. Unii Lubelskiej w L u b li­

nie. Nie zm niejszało to m ojego zaciekaw ienia, za­

praw ionego pew nym niepokojem , przem ilczanym , jak w szystkie w ażne spraw y w m oim życiu.

Pierw szą szkołą, któ rą poznałam i w k tó rej pobie­

rać m iałam owe przedegzam inacyjne nauki, była p ry w a tn a szkoła pow szechna im. Szym ona K o n a r­

skiego, m ieszcząca się p rzy ul. N arutow icza. Do szko­

ły tej uczęszczałam bez zbytniego entuzjazm u i bez godnych uw agi postępów. N iew iele z niej pozostało mi w pam ięci: dwie panie różnego w zrostu, które prow adziły szkołę, i przepow iednia Tadzia G ołębiow­

skiego: „Tak ty zdasz do pierw szej klasy, jak gwóźdź w ejdzie do kiełbasy!” P am iętam , że zdążyłam jesz­

cze być aniołkiem w jasełkow ym „żywym obrazie” , ale po przerw ie św iątecznej nie w róciłam już do szkoły, a stało się to głów nie za spraw ą pająka.

P rzed p ająkiem była jeszcze mysz. M atka z n ie­

przeniknioną, ale niczego dobrego nie wróżącą m iną p rzyglądała się rysunkow i m yszy w moim zeszycie, czy jak się jeszcze w tedy m aw iało: kajecie.

— Coś ty tu napisała? — stu knęła palcem w n a ­ pis pod rysunkiem . P rzeczytałam głośno to, co by­

ło przepisane z tablicy:

— Mysz składa się z głowy, tułow ia i ogona.

— Z tablicy? — upew niła się jeszcze m atka, a

p rzy obiedzie spytała ojca, czy wie, z czego składa

się mysz. Jak iś czas o m yszy nie było m owy, ale

(10)

w yłonił się fata ln y pająk. M atka z nie u k ry w an y m zgorszeniem stw ierdziła, że przerysow any z tablicy pająk ma trz y p a ry nóg.

— P a jąk i m ają cztery p a ry nóg — oświadczyła m atka i tym w yrokiem zakończyła się m oja k a rie ­ ra w szkole im. K onarskiego.

Z apytana o rad ę dr Jankow ska, lek a rk a szkolna i daw na znajom a ojca, zaproponow ała sw oją m łod­

szą córkę, stu d e n tk ę KUL, jako preceptorkę. Tak rozpoczął się m ój codzienny k o n tak t z panną D anu­

sią. N igdy nie pow iedziałam jej, że już daw niej zna­

łam ją z w idzenia ani w jakich szczególnych oko­

licznościach m iało to m iejsce. Niczym w sw ojej po­

staw ie, w swoim stosunku do m nie, nie zachęcała do zw ierzeń. Ten stosunek stanow ił jakieś połączenie obojętności z niechęcią. Dlaczego była mi niechętna ta piękna dziew czyna? Jak ie uprzedzenia leżały u podstaw jej stosunku do m nie? Mogę tylko snuć przypuszczenia. L ekcje szły opornie i nudnaw o. D a­

nusi brakow ało przygotow ania i dośw iadczenia pe­

dagogicznego, nie p o trafiła rozplanow ać m ateriału ani poszczególnych lekcji tak, aby um ożliw ić mi skoncentrow anie uwagi. Ją irytow ało m oje „nie- uw ażanie” , k tó re przypuszczalnie przypisyw ała a ro ­ gancji. Z całego tego okresu pam iętam dziś, poza jej urodą i obcością, tylko jedno nowe słowo, k tó ­ rego znaczenia m nie nauczyła, bardzo się przedtem nadziw iw szy, że go nie znam: parzenica.

Cokolwiek m yślała o m nie piękna D anusia J a n ­ kowska, kom endantka L ubelskiej C horągw i H arce­

rek, „W eronika” i „A niela” w konspiracji, nie p rz y ­ puszczała, że w porze potrzeby k ra ju będziem y żoł­

nierzam i tej sam ej Arm ii.

Bezplanow ość naszych lekcji m usiała w reszcie za­

uw ażyć m oja m atka, stale zaniepokojona o w yniki egzam inu w stępnego. Uproszono w tedy, nie bez t r u ­

13

(11)

du, kuzynkę mojego ojca, kierow niczkę jednej ze szkol pow szechnych, doświadczonego pedagoga, aby m nie generalnie przep y tała z obow iązujących pro- gram em nauczania wiadomości. K uzynka pośw ięci­

ła mi d w ukrotnie po godzinie czasu. Nie w yobraża­

ła sobie, że jej szorstkość i jak gdyby n a w e t oprysk - liwość, ogrom nie mi p rzypadną do sm aku. Tu się coś działo, coś z czegoś w ynikało, nabierało sensu, staw a­

ło się nie tylko zrozum iałe, ale i zachęcające. W skrytości serca pragnęłam , aby te godziny p rzed łu ­ żały się, aby zgodziła się udzielić mi ich w ięcej. Nie m iała jednak najm n iejszej ochoty na zajm ow anie się m oją edukacją. Po p racy w szkole spieszno jej było do życia, do klubu tow arzyskiego, n a brydża, na pogaw ędki i flirty . O graniczyła się więc do stw ierdzenia, że m am zbyt m gliste pojęcie o g ra ­ m atyce, takie i inne b rak i oraz zaprotegow ała jedną ze swoich m łodszych koleżanek, k tó ra złu m iała za­

radzić. M iałam więc uzupełniające lekcje z panią, z któ rą do dnia dzisiejszego pozostaję w serdecznej przyjaźni.

G im nazjum im. Unii L ubelskiej m ieściło się w tym czasie w p ry w a tn y m dom u (Ajbuszyca) przy ul.

K apucyńskiej n r 6. Na egzam in szło się z ładnie zw iniętym i arkuszam i pap ieru k an celaryjnego i w łasnym piórem . K an d y d atk i i bardziej jeszcze od nich p rzejęte ważnością chw ili m atk i zbierały się na k o ry ta rz u pierw szego piętra. Spodziew ałam się sa­

m ych tylko obcych tw arzy, dlatego przy jem n ą nie­

spodzianką było spotkanie Geni Missol, z k tó rą czę­

sto baw iłam się w ogrodzie plebanii kościoła ew an­

gelickiego podczas daw niejszych w ak acyjnych od­

w iedzin u lubelskiej babki. P a sto r S zenajch był oj­

cem m ojej stry jen k i, a pan Missol — organistą i

nauczycielem p arafialn ej szkoły niedzielnej. Razem

zasiadłyśm y więc do egzam inu i obie, szczęśliwie

(12)

przebrnąw szy przez jego tru d y , przesiedziałyśm y na jednej ławce całą I klasę. Później Gen ia przeniosła się do G rudziądza i nigdy jej w ięcej nie w idziałam . Spotkałam natom iast, w dziesięć lat po w ojnie, jej rodziców, zam ieszkałych na p e ry fe ria ch m ałego, dol­

nośląskiego m iasteczka. Ojciec był p acjen tem szpi­

tala, w k tó ry m odbyw ałam obowiązkową p ra k ty k ę w akacyjną. M atka nie poznała m nie, albo też u d a ­ w ała, że nie poznaje. O córce nie chciała mówić.

P rzypuszczalnie należała do tej części rodziny M is- solów, k tó ra podpisała niem iecką v olkslistę. A oni?

O statnie w akacje przed czasem szkolnym będę zawsze w spom inać jako coś cennego i szczęśliwego w m oim życiu. B ył B eskid Sądecki, P oprad, R ytro, droga do Piw nicznej, dużo słońca, dużo dobroci. B y ­ ła m oja ciotka — bardzo kochana, najisto tn iejsza cząstka piękna tego m iejsca i czasu.

P otem zaczęła się lubelska, szkolna rzeczyw istość.

Życie na serio. Od 8-ej rano K ie d y ranne wstają zo­

rze do 13-ej, k iedy pozostaw iało się poza sobą W s z y ­ stkie nasze dzienne sprawy. D roga do szkoły, któ rą zaczynało się poznaw ać coraz lepiej. Droga codzien­

na, niezbyt daleka, a w życiorysie ta k ważna. P ie rw ­ szy jej odcinek w spinał się lekko w zdłuż m u ru za­

budow ań p arafialnych. Mieściło się w nich rów nież kino „G w iazda”, w k tó ry m m oje pokolenie zaw iera­

ło znajom ość z Tom em M ixem i innym i w spółczes­

nym i m u bohateram i pam pasów . W ty m kinie oglą­

dałam pierw szą, oczywiście niem ą, film atyzację Pa­

na Tadeusza. Nie pam iętam , czy w idziałam później jakąkolw iek inną. W każdym razie pam iętam tylko tę, po k tó re j n a stą p iły całe tygodnie zaniedbyw ania zadanych lekcji dla obcowania z P anem Tadeuszem.

W dom u było kilka w ydań, od m ałego, niem al kie­

szonkowego fo rm atu , k tóre m ój w arszaw ski p r a ­

dziadek przeszm uglow ał z K alisza do zaboru ro sy j­

(13)

skiego, w la tach sześćdziesiątych zeszłego stulecia, poprzez Dzieła w szy stk ie w pięknym w ydaniu P i­

niego, któ ry ch nie wolno mi było dotykać, do zna­

nego w ydania z ilu stracjam i A ndriollego. P rzy p o m i­

n a m i się tu m oje szczere zgorszenie, gdy zobaczy­

łam kiedyś u jednej z koleżanek Pana Tadeusza...

prozą.

Na tym pierw szym odcinku drogi m ijało się uczen­

nice G im nazjum C zarneckiej, w czarnych aksam it­

nych rogatyw kach z otokiem w kolorze bordo, spie­

szące do sw ojej szkoły w daw nym pałacu Sobie­

skich. Po drugiej stronie ulicy wznosił się gm ach G im nazjum V etterów , budow any z solidnej czerw o­

nej cegły w pierw szych lata ch naszego stulecia. D ar lubelskiego piw ow ara, n a którego nagrobku w y k u te słowa: „Przeszedł dobrze czyniąc”, nie są w tym w ypadku p ustym frazesem .

„N asza” stro n a ulicy zw ężała się nagle, półkoliście zstępującą na tro tu a r częścią kościoła p o b ern ard y ń - skiego, grzbietem potężnej absydy. P o tem w y p ro ­ w adzała n a plac B ernardyński, w którego cen tru m królow ała, z zapożyczoną pychą baszty obronnej, lubelska wieża ciśnień. O krążając plac stro n ą lew ą, m ijało się położony w głębi budynek M ęskiego Se­

m in ariu m Nauczycielskiego. Zim ą na dziedzińcu przed sem inarium urządzano ślizgawkę. Na „gw iaz­

d k ę” dostałam łyżw y i m iałam n a w e t blaszki w p ra ­ w ione w b uty, ale szczególnego zam iłow ania do łyż­

w iarstw a nigdy nie n ab rałam . M atka przypisyw ała to, nie po n iej odziedziczonemu, niezgrabiarstw u, które dotyczyło rów nież m ojego b rata, on jednak p r z y n a j m n i e j św ietnie się uczył, czego o m nie w żadnym w ypadku nie m ożna było powiedzieć.

Po stronie p raw ej plac przechodził bezpośrednio

w ulicę N arutow icza, k tó ra jeszcze na krótko przed

naszym przeprow adzeniem się do L ublina nazyw ała

(14)

się N am iestnikow ska. Na k ró tk im jej odcinku pro ­ w adzącym do szkoły znajdow ało się kilka sklepów , jedna czy dwie księgarnie bardzo podrzędnej k a te ­ gorii, w yspecjalizow ane w sprzedaży używ anych książek, roczników pism i piśm ideł ilustrow anych, w szelkiej drukow anej ta n d e ty z pornograficzną włącznie. Inna spraw a, że pod pojęciem pornografii rozum iało się w tych w czesnych latach trzydzie­

stych tek sty i ryciny, któ re dziś uchodziłyby co n a j­

wyżej za naiw ne lub śmieszne, o ile nie byłyby w y ­ soko oceniane z ra c ji swego au ten ty zm u i ew e n tu al­

nych w artości artystycznych. K sięgarnie te zaopa­

try w ały rów nież uczącą się (nie najp iln iej) m łodzież w tzw. bryki, skrócone w ersje utw orów literackich, tłum aczenia tekstów łacińskich i im podobne „po­

moce n au k o w e ”, w ydaw ane przez d ru k arn ię Z u cker- kandla w Złoczowie.

Idąc dalej w k ieru n k u ul. K apucyńskiej m ijało się w ędliniarnię, gdzie p rzy kasie, koło okna w y ­ staw owego, siedziała zawsze n a p o steru n k u p rzy ­ stojna i u p rzejm a pani Suchodołowa. D zisiejszym garm ażerniom n a w e t nie śnią się tak ie w yroby, ja ­ kie w każdy pow szedni dzień zapew niał swoim klientom pan W ładysław . Obok roztaczała kuszące zapachy p iek arn ia Ziem nickich, gdzie kupow ało się w yśm ienite chrupiące „ k a jz e rk i”, „szw edki” czy

„solanki” po 5 gr, a pączki, nie gorsze niż u C hm ie­

lew skiego czy Rozm usa, kosztow ały po 10 gr.

B ył jeszcze jakiś sklepik czy w arsztat, do którego zstępow ało się po schodkach, oraz duży ciem ny sklep m ateriałów piśm iennych F lich tenrajchów , w k tó ry m m ożna było zawsze, w ostatniej chwili, k u ­ pić zapom niany blok rysunkow y, zeszyt czy stalów ­ kę. Był także sklep z nabiałem , w k tó ry m babka kupow ała czasem biały ser lub śm ietanę, jeśli za­

w iodła „W łoscowa” (przypuszczalnie W łoskowa) ze

2 — Trzy razy L ublin J7

(15)

Św idnika, stała dostaw czym . Ze sklepem tym łą­

czy się pam ięć tragicznej śm ierci syna w łaścicielki w w ypadku m otocyklow ym . Dalej, tuż p rzy bram ie domu W ośkowskich (nr 13) gnieździł się m ały za­

k ład fry z jersk i W itolda K lauznicera. M istrz w y sta ­ w ał często w progu sw ojej ra z u ry w nieskazitelnie białym kitlu, z dużą ogorzałą tw arzą, z p recy zy j­

nym przedziałkiem , biegnącym środkiem p rzy g ła­

dzonych ciem nych włosów. Takim go widzę. I taki w łaśnie, choć bez kitla, spojrzał n a m nie ze sw e­

go p o rtre tu w dw adzieścia lat później, ze ściany ja ­ dalni d y rek to ra szpitala, k tó ry zaprosił m nie na ko ­ lację.

— To m ój tatu ś — pow iedziała urocza pani dy- rektorow a.

Jak iż sens m iałoby opow iadać jej o m oich co­

dziennych w ędrów kach do szkoły?

Chodziło się więc do szkoły. Do szkoły trzeba było jed n ak nie tylko chodzić, ale także uczyć się, a z ty m w łaśnie było gorzej. Nie um iałam w ejść w try b y system atycznej nauki, gospodarow ać czasem, poddać się planow aniu p racy narzuconem u przez nauczycieli. Ł atw iej mi było przysw oić sobie treść trzech czy pięciu lekcji, tw orzących jakąś całość, niż uczyć się „kaw ałkam i”. D aw ało to bardzo kiepskie w yniki na bieżąco i przytw ierdziło do m nie ety k ie t­

kę lenia. M iałam też trudności skoncentrow ania się n a tym , co w danej chw ili w łaśnie w ym agało uwagi.

A więc: leń nie uw ażający na lekcji, leń nie subor- dynow any, ty m sam ym — przeszkadzający. Poza złym stopniem z danego przedm iotu obniżano mi sy­

stem atycznie ocenę ze spraw ow ania. M atka m a rt­

w iła się i denerw ow ała, ojciec w ściekał się.

Mimo ty ch niepow odzeń lubiłam szkołę. B yw ają przecież sym patie nieodw zajem nione.

W ychow aw czynią I klasy była dr Adela Som m er,

(16)

polonistka, k tó ra uczyła rów nież początków języka niem ieckiego, Ona jedna nie m iała do m nie bez­

pośrednich p reten sji, zbierała jedynie zastrzeżenia i negatyw ne oceny innych nauczycieli. Ona rów nież była pierw sza, k tó ra zw róciła uw agę na m oją ła t­

wość w y rażania się słow em pisanym . P am iętam m o­

m ent, w którym , pozostając chw ilę po lekcji, pow ie­

działa mi, że „dobrze piszę” i że pow innam „ w y ra­

biać sobie s ty l”, a to przez czytanie now elek P r u ­ sa. Zaleciła Anielkę. P rzeczytałam A n ie lk ę i K a m i­

zelkę. Przypuszczalnie przyniosło m i to rzeczyw istą korzyść, osobiście jednak w olałam K arola M aya.

A ry tm ety k i uczyła m iła pani Róża M arczew ska, k tóra w ym agała jednak odrobionych lekcji i goto­

wości odpowiedzi przy tablicy. M nie natom iast fas­

cynow ał jej piękny c h a ra k te r pism a i k ształt cyfr.

Zachw ycały m nie zwłaszcza jej rysu n k i fig u r geo­

m etrycznych. N arysow any przez nią sześcian w y ­ daw ał mi się cudow ną w sw ojej prostocie, przezro­

czystą bryłą k ryształu. Do dziś, a więc po przeszło pięćdziesięciu latach, ry su ję czasem, n a m arginesie innych zupełnie spraw , sześciany pani M arczew ­ skiej.

P a n i M arczew ska przestała być d y rek to rk ą „U nii”

p rzed m oim rozpoczęciem nauki. N astępczynią jej na tym stanow isku była pani M adlerow a, k tó ra og­

rom nie mi im ponow ała całą sw oją postacią, ale przede w szystkim swoimi przem ów ieniam i przy różnych uroczystych okazjach. W ydaw ała mi się w yjątkow o złotousta. J e j następczyni, pani F irew i- czowa, nie im ponow ała mi w żadnym sensie. W yda­

w ała mi się sztyw na, chłodna, oziębiająca atm osfe­

rę wokół siebie. Z przyjem nością dow iedziałam się niedaw no od jednej z byłych „ u n ite k ”, k tó ra z r a ­ cji sw ojej aktyw ności w sam orządzie szkolnym m ia­

ła więcej kontaktów z dy rek to rk ą, że nie była ona

(17)

wcale tak lodow ato-kam ienna, jak mi się w ydaw ało.

P o trafiła podejm ow ać decyzje bardzo społecznie za­

angażow ane i dem okratyczne.

Zupełnie źle było pom iędzy panną Ziem cówną, notabene siostrą dyrek to rk i, a m ną. Mój zeszyt „ do p rz y ro d y ” świecił pustkam i. R ysunków z tablicy nie zdążyłam jakoś przerysow ać, w domu odkładałam to na później, co staw ało się pojęciem bardzo luźnym i w rezultacie — zaw odnym . Przychodził nieu ch ­ ronnie m om ent katastro fy , po k tó ry m należało po­

życzyć zeszyt od k tó rejś z koleżanek i w pośpiechu i w stydzie uzupełniać braki. Zeszyt pożyczało się od prym uski, ślicznej M arysi K alinow skiej, któ ra m ieszkała p rzy ul. P rzem ysłow ej i do k tó re j cho­

dziło się, aby zapytać o zadane lekcje, jeśli przez nieobecność czy nieuw agę nie było się tego pew nym . L ubiłam n a stró j domu K alinow skich, zupełnie inny od tego, jaki znałam z m ojego własnego. Szczegól­

nie im ponow ał mi pan K alinow ski, który, jeśli ak u ­ ra t zastałam go w domu, w daw ał się z nam i w po­

w ażną rozm ow ę o spraw ach szkoły i nauki. Mój oj­

ciec nigdy ze m ną nie rozm aw iał. Mógł w ypow iadać sw oje zdanie, mógł mi staw iać zarzuty, w ym yślać na m oje niepopraw ne lenistw o i nieróbstw o, ale nig­

dy ze m ną nie rozm aw iał. W ypom niałam m u to w moim ostatnim liście do niego, kied y było już na wszystko za późno, i u m arł ze świadom ością w y rzą­

dzonej mi krzyw dy.

Po zeszyt albo „ lek cje” m ożna było także wpaść do H alinki C zarnotów ny, m ieszkającej na N a ru to ­ wicza, najbliżej szkoły. Tam było także inaczej niż u nas. W tedy nie potrafiłam określić, na czym w łaś­

ciwie ta inność polegała i ile było w niej m ojej n ie­

zaw inionej w iny. M atka m ówiła, że byłam skryta.

Tak, m ożna to było i tak określić.

P rzed kilk u n astu laty, kiedy zaczęła m nie d rę ­

(18)

czyć bezsenność, usiłow ałam znaleźć jakiś sposób, jakąś m etodę w prow adzania się w sen. Przez kilka lat w alczyłam z koniecznością ostatecznego oddania się w niew olę farm aceutyków . Zawodziło alfabe­

tyczne w yliczanie m iast, rzek, gatunków zw ierząt, imion. Próbow ałam spraw dzać listę obecności w m o­

jej pam ięci daw nych koleżanek z lat w „U nii” . Z a­

czynało się od A raszkiew iczów ny, B artuziów ny, a m iało skończyć na Żakównie, Żurakow skiej, ale nie zdołałam nigdy dojść do w łasnej lite ry „M ”, bo po drodze była Lelków na.

H alina Lelków na, zam ordow ana, zastrzelona na stary m żydow skim cm entarzu na K alinow szczyźnie.

Przez jeden rok szkolny siedziałyśm y na jednej ław ­ ce, drugiej w środkow ym rzędzie, już w now ym gm achu szkolnym , w odrem ontow anym byłym G im ­ nazjum im. Staszica, a jeszcze w cześniej — p ań ­ stw ow ym gim nazjum rosyjskim , k tóre ukończył mój ojciec. Siedziałyśm y obok siebie. M iałam po praw ej stronie jej profil z zsuw ającym i się z nosa o k u lara ­ mi. M iałyśm y najlepsze stopnie z klasów ek polskich.

P ani K ruszew ska kazała nam głośno czytać przed klasą nasze w ypracow ania. P an i K ruszew ska uczy­

ła nas kochać słowa polskie, słuchać n ieporów ny­

w alnej z niczym m elodii języka polskiego, jego cu­

downego bogactw a, jego możliwości i kolorów . Ja dożyw am w śród obcych słów i dźwięków, a L elków - n y nie ma. B yłam na jej pogrzebie, gdy po w ojnie ekshum ow ano jej zwłoki. T rzym ałam się na uboczu, z dala od grom adki żałobników. M iałam irra c jo n a l­

ne poczucie w iny, że to ona, a nie ja. Nie w iem , m o­

że poza m ną ktoś m yślał podobnie, ale tylko ja w ie­

działam , że iej życie mogło być bardziej potrzebne od mojego. Cóż ja m ogłam zrobić z tym m oim u ra ­ tow anym życiem, nie do uratow ania?

Zaczynałam od początku: A raszkiew iczów na, o

21

(19)

jeden dzień m łodsza ode m nie, średnia, przeciętna, w m oim zapisie pam ięci — całkow icie bezbarw na.

J e j ojciec, przed II w ojną w izy tato r szkolny, przy nad arzający ch się okazjach w yraźnie mi niechętny, po w ojnie — profesor K U L, przypadkow o spotkany w nałęczow skim p ark u , m ile, niem al serdecznie w spom niał m ojego stry ja , jak się okazało — kolegę klasow ego i w spółorganizatora lokalnego stra jk u szkolnego 1905 roku.

Irk a B artuziów na — duża i wesoła. Zastrzelona przez m ęża w jakim ś dram acie rodzinnym . K rysia C hw astniew ska. Później przeniosła się do G im na­

zjum C zarneckiej. C zarnota — drobna, delikatna, raz jeden spotkana po w ojnie, z m ężem i córką.

M irka Dankow ska. D ąbrow ska, córka kom endanta Policji, w yniosła i nieprzystępna, nie zauw ażająca m nie w czasie szkolnym i konsekw entnie nie roz­

poznająca po okupacji, n a w e t kiedy kłan iał mi się jej w łasny mąż. Robiła w ym ów ki Kazi Ż urakow - skiej, córce lekarza powiatow ego, z racji jej „za­

daw ania się ” z H elą K ozdrój, któ rej ojciec był szew ­ cem.

P o ty k a ją c się o nazw isko H eli K ozdrój, doznaję nieodm iennie przykrego poczucia w iny. Nie odda­

łam jej pożyczonego kiedyś zeszytu do fizyki. Nie wiem, jak do tego doszło ani co m ną mogło pow o­

dować, ale nie p rzestałam nigdy czuć się „nie w po­

rz ą d k u ” wobec niej, dziś pow ażnej uczonej, w bli­

żej nie znanej mi specjalności, na k tó re jś z w yż­

szych uczelni czy też w Polskiej A kadem ii N auk.

W racam pam ięcią do alfabetycznego porządku. J a ­ dzia F ab jań sk a — dziś dentystka. Irka F rydrychs.

Gołębiowska. P am iętam w ąskie, bardzo strom e scho­

dy do jej m ieszkania — parzysta strona ul. N a ru to ­ wicza, praw ie zaraz za rogiem ul. G órnej. Na ścia­

nie w isiała duża oleodrukow a rep ro d u k cja Dolciego

(20)

C hrystus na Górze Oliwnej. H erm anów na — ładna dziew czynka, w sw ojej urodzie i osobowości b a r­

dzo banalna. Córka zawodowego w ojskowego, k tó ry jako Żyd nie m iał szans aw ansow ania pow yżej stop­

nia chorążego W ojska Polskiego. Podobno przeżyła okupację.

Zosia Jakubik. P rzyszła do nas dopiero do III czy IV klasy. Z apytana przez pan ią K ruszew ską n a tzw.

godzinie w ychow aw czej, gdzie pracu je jej m atka, odpow iedziała, że n a poczcie. Ale p ani K ruszew ska chciała koniecznie wiedzieć, co m atk a Ja k u b ik robi na poczcie, więc Zosia, po chwili m ilczącego zakło­

potanego stania w ławce, podeszła do k a te d ry i moż­

liw ie jak najciszej w yszeptała: sprząta. P am iętam tak dobrze ten m om ent, tę scenę, k tó ra spraw iła mi głęboką, nie analizow aną w tedy, przykrość.

K luczyńska. Cesia, W rażenie, jakie zrobiła na nas próba sam obójstw a jej m atk i przez w ypicie jodyny.

Tak m ało w iedziałyśm y jeszcze o trag ed iach życia ludzkiego, a tak w iele z nich oczekiwało każdą z nas. H anka K ondraciuk. Dojeżdżała z M otycza. K os- sobudzka, chyba R enata. Pam ięć p o tykała się, n a ­ tra fia ła n a luki, ciągnęła dalej i w rezultacie okazy­

w ała się całkow icie nieskuteczna jako środek n a sen ­ ny.

N auka w II klasie zw ielokrotniła jeszcze m oje kło­

p oty szkolne. M iałam trudności koncentracji, co n a u ­ czyciele trak to w ali jako nieuw agę i nonszalancję.

M iałam jakiś tru d n y do określenia i w yjaśnienia, przede w szystkim sam ej sobie, niepokój w e w n ętrz ­ ny, k tó ry zaburzał system atyczne, zdyscyplinow ane działanie, co szkoła i dom rodzinny zgodnie u zna­

w ały za objaw y karygodnego lenistw a. M usiałam po­

bierać korepetycje z m atem atyki, a dorywczo także z łaciny. M atkę zaw stydzało to i denerw ow ało, a oj­

23

(21)

ca gniew ało i skłaniało do uwag, że w m oim w ieku on udzielał k o repetycji innym , leniom i m atołom .

R ehabilitow ały m nie w jakim ś stopniu dobre oce­

n y z historii i geografii, k tóre by n ajm n iej nie były m oją zasługą. H istorii uczył w sposób in te resu jąc y i niekonw encjonalny d r S tefan W ojciechow ski, a za­

interesow anie n a u k ą o ziem i w szczepiała n am dr A niela C hałubińska, osoba pełna osobistego uroku i fenom enalny dydakta. W szystkie uczennice, u któ ­ ry ch p rzy ję ła się ta „szczepionka”, darzyły ją naboż­

n y m uw ielbieniem . Ziem cówna, k tó ra zazdrosnym okiem w idziała stale w zrastające „stro n n ictw o ” Cha­

łubińskiej, do m nie zaś w dalszym ciągu m iała d u ­ żo zastrzeżeń, kąśliw ie pow iedziała m atce n a k tórejś w yw iadów ce:

— Ona robi tylko to, co lubi, a lubi mało.

B yła to praw da, a w dodatku, p raw d a prorocza.

P rzez w iększą część m ojego życia robiłam , co m nie pasjonow ało i czego w rezultacie było bardzo mało.

Mój rom ans z n a u k ą rozpoczął się n a gruncie G im nazjum im. Unii L ubelskiej w L ublinie, na g ru n ­ cie szkolnego K oła K rajoznaw czego i pod egidą dr C hałubińskiej. Mogę bez odrobiny przesady stw ie r­

dzić, że to ona w łaśnie nauczyła m nie m yśleć, m ó­

wić i pisać w sposób ścisły, jasny, zw ięzły i n au k o ­ wy. Nie zapom niałam nigdy tego zebrania K oła K ra ­ joznawczego, n a k tó ry m odczytałam sta ra n n ie p rzy ­ gotow any, ilu stro w an y przezroczam i (nasz niezapo­

m niany, archaiczny epidiaskop!) re fe ra t o W łoszech, i w oczekiw aniu sukcesów usłyszałam zdanie prof.

C hałubińskiej, otw ierające dyskusję:

— P recz z czytanym i referatam i!

W rażenie piorunujące, ale ile cudow nej nau k i na

całą przyszłość! P rzejęłam „pałeczkę” i sam a, nigdy

nie czytając refe ra tó w ani w ykładów , uczyłam te ­

go, z różnym powodzeniem , m łodszych kolegów.

(22)

Pozw oliła mi także prof. C hałubińska poznać z d ra ­ dziecką słodycz pierw szych sukcesów naukow ych.

Koło ogłosiło konkurs na w akacyjną pracę k ra jo ­ znawczą. Zadania k o n kursu u jęte były w punktach, planem , k tó ry m ógłby znaleźć się w każdym sk ry p ­ cie jako wzór dla prac sem in ary jn y ch czy naw et m agisterskich, jak to dziś oceniam. Lato spędzałam na koloniach letnich naszej szkoły w K rynicy-W si.

B yły to w spaniałe w akacje, a dla m nie pierw szy okres życia w grom adzie, rzec m ożna w stęp do ży­

cia społecznego, kon fro n tacja ze zbiorowością na rów nych w arunkach. Nagle poczułam się cząstką ja ­ kiejś całości, do czegoś przynależną, m ożliw ą do za­

akceptow ania, w spółistniejącą.

N astały szczęśliwe dni poznaw ania przepięknej okolicy, brodzenia w rw ących potokach, w ędrów ek po stokach górskich, śmiechów, śpiew ów i szaleństw bez końca. W śród tego całego w akacyjnego szczęś­

cia nie zapom niałam o konkursie. Sam a albo z k tó ­ rąś z koleżanek zaczęłam w ędrow ać po wsi, zacho­

dzić do domów, zagadyw ać ludzi o to i owo, w edług punktów ogłoszonego planu, rysow ać dachy i stu d ­ nie. Po powrocie do domu uporządkow ałam w szyst­

kie n o tatk i i rysunki, przepisałam całość jak n a js ta ­ ran n iej i złożyłam na ręce ówczesnej prezeski K oła K rajoznaw czego, uczennicy VII klasy (mówiło się:

proszę koleżanki), niezapom nianej Zuli Borow skiej, k tó re j tragicznego losu n ik t z nas nie m ógł w tedy przew idzieć. Daleko, za progiem m a tu ry i studiów uniw ersyteckich, czyhała schizofrenia.

P rofesor C hałubińska bez pośpiechu czytała p ra ­ ce konkursow e. Nie było ich na szczęście zbyt w ie­

le. Ogłoszono w reszcie w yniki i był to dzień, w k tó ry m po raz pierw szy poznałam ów niebezpieczny, zwodniczy sm ak triu m fu . Pierw szą nagrodę o trzy ­ m ała A niela K arn iejew za m onograficzne opracow a­

25

(23)

nie K rasnegostaw u, drugą przyznano m nie za opis K rynicy-W si. A niela była uczennicą V III klasy i jed­

ną z najlepszych uczennic szkoły, ja, bez blasku prześliznęłam się do III klasy i skończyłam w łaś­

nie 12 lat. W yróżnienie to m usiało zrobić na m nie ta k duże w rażenie, że nie pam iętam dziś, kto do­

stał trzecią nagrodę. Dość ch arak tery sty czn e dla w y­

biórczości pam ięci.

Czas sukcesów był krótki, a proza życia szkolne­

go dom agała się bardziej system atycznych, skonden­

sow anych i w ielostronnych w ysiłków .

N astępne w akacje spędziłam na szkolnych kolo­

niach letnich w U jsołach. S nuje mi się jeszcze w pam ięci nie m elodia w praw dzie, ale słow a z tego czasu: „ A w U jsołach na ta rta k u silny w icher dmie, poczekajcie (czy posłuchajcie?) panieneczki, zaba­

w im y się...” Na ogół jednak kolonie nie były tak udane jak poprzednioroczne. Może w znacznym stop­

niu ze w zględu na osobę naszej opiekunki. W m iej­

sce zacnej, m iłej starszej pani, sędziny Berezow ­ skiej kierow nictw o kolonii objęła pani A raszkiew i- czowa, m atka naszej koleżanki, osoba nie odznacza­

jąca się ani sym patycznym usposobieniem , ani po­

czuciem hum oru. Nie mogło pozostać to bez w pływ u na ogólny n astró j. W stosunku do m nie była w y­

raźnie cierpka, co prow okow ało m nie do św iadom ej i nieśw iadom ej nonszalancji. N otow ała skrzętnie w szelkie m oje uchybienia, jakie one tam m ogły być, i konsekw entnie zadbała o to, aby m nie w n astęp ­ nym roku nie p rzy jęto na kolonie letnie, k tóre tak w iele znaczyły w m oim sam otnym życiu.

D odatkowo A raszkiew iczow a skrzyw dziła m nie po­

sądzeniem , które zrozum iałam dopiero w w iele lat później. Było to o w czesnym poranku, tuż p rzed po­

rą regulam inow ego w staw ania. Nie wiem, czy po­

praw iałam sobie pod kocem spodnie od piżam y, czy

(24)

najzw yczajniej drapałam się po pociętym przez ko­

m ary udzie, gdy uderzył, dosłownie — ugodził we m nie ostry, przenikliw y, karcący w zrok A raszkie- wiczowej. Co sobie w yobraziła? Nie m ając o tym najm niejszego pojęcia, zaczerw ieniłam się jednak gw ałtow nie pod ty m jej „w iedzącym ” złym spojrze­

niem . Dopiero w czasie studiów lekarskich, czytając o onanizm ie dzieci, zrozum iałam to spojrzenie sprzed lat. N igdy tego A raszkiew iczow ej nie zapom niałam i żałuję, że nie znalazłam okazji, aby jej to pow ie­

dzieć. W dzieciństw ie m oje ciało nie interesow ało m nie w ogóle, m yśli tak „ b ru d n e ” jak śp. A raszkie­

wiczowej nigdy nie przychodziły mi do głowy, a w latach późniejszych m iałam do w łasnego ciała stosu­

nek zbyt negatyw ny, aby zajm ow ać się nim w ja ­ kikolw iek in n y sposób poza higienicznym .

Na początku każdego nowego roku szkolnego obie­

cyw ałam sobie solennie wzm ożoną system atyczność pracy. Dość szybko okazyw ało się jednak, że re a li­

zacja tych zam ierzeń przekracza m oje możliwości psychiczne. Dziś wiem, że była to nie ty le niezdol­

ność do koncentracji uw agi, ile jej nierozdzielność.

Nie m ogłam jednocześnie skupiać się w y sta rc z a ją ­ co intensyw nie na zagadnieniach z kilku zupełnie różnych dziedzin, B yła to może zapowiedź m ojej póź­

niejszej skłonności do intensyw nego angażow ania się bez reszty w jakąś w ybraną problem atykę czy pojedyncze ściśle określone zagadnienia. W p ra k ty ­ ce gim nazjalnej była to jednak właściwość niepożą­

dana i niepopularna. Tak więc, gdy była pora i okaz­

ja do zagłębienia się w piękno k u ltu ry antycznej i łaciny, pod św ietnym przew odnictw em prof. PIi sz­

czyńskiej, m nie fascynow ała ak u ra t w ypraw a Be­

niowskiego, i nam iętnie godzinam i rysow ałam m apy jego żeglugi. Szukałam źródeł, arty k u łó w o jego pa­

m iętnikach, w zm ianek w encyklopediach w Biblio­

27

(25)

tece im. Łopacińskiego. Podobnie, gdy lekcje histo­

rii p rzejęła prof. O barska i oczekiwała m niej im pro­

wizacji, a więcej system atyczności niż ta, k tó rą za­

dowalał się W ojciechowski, tru d n o mi było przenieść się w ak tu aln ie przerab ian ą epokę, z dorzecza Zam - bezi, gdzie w łaśnie poruszałam się śladam i dr. Li- v in g sto n e’a. Podręcznik Czesław a N anke nie dostar­

czał dość absorbujących przeżyć.

Można by to podsum ow ać krótko, tak jak to w i­

dziano w szkole i w domu: robiłam zawsze nie to, co trzeba, nie to i nie tak, jak tego należało oczeki­

wać i wym agać.

Trochę powściągliwego uznania zdołałam sobie po­

zyskać u pani K w apiszew skiej, po p u larn ej „K w ap- ci” w ielu pokoleń „ u n ite k ” . Linia, kształt rzeczy, kolor fascynow ały m nie zawsze i niezależnie od in ­ nych zainteresow ań i okoliczności. Rysow ałam , zanim

jeszcze zaczęłam czytać, a potem w szystko to, o czym czytałam . Ze szczególnym upodobaniem , i to przez dużo lat, rysow ałam tw arze (zawsze w profilu) po­

staci z przeczytanych książek, tak jak je sobie w y ­ obrażałam . M iłej, starom odnej i staropanieńskiej ,,K w apci” m usiał w idocznie trafiać do serca mój szacunek dla ry sunku. M yślę też, a przy n ajm n iej tak sobie w m aw iam , że n iek tó re z m oich pasteli zna­

lazłyby łaskę w jej oczach. Są czyste.

Ze śpiew ów zostałam zw olniona ku n ieu k ry w an ej radości nauczyciela, pana W ierzbickiego. M am ab­

solutny b rak słuchu i w szelkie w ysiłki, n a jp ie rw m o­

jej m atki, a później W ierzbickiego, obojga jednako­

wo niecierpliw ych i nieto leran cy jn y ch , nie zdołały m nie „um uzykalnić”.

— Dobrze, że się tego kołka pozbyłem — m iał po­

dobno w estchnąć z ulgą pan W ierzbicki. Dziś po­

zw alam sobie poddać w w ątpliw ość pedagogiczne

m etody obojga...

(26)

Ojciec w 1937 ro k u

Byłam rów nież zwolniona z tzw. ćwiczeń cieles­

nych, czyli po prostu gim nastyki, przypuszczalnie ku zadowoleniu n ajp ierw pani, któ rej nazw iska nie p a ­ m iętam , a potem pani Rom anicow ej, a to z powodu rzeczyw istego płaskostopia. Ta w ada fizyczna p rzy ­ sparzała mi w iele dolegliwości, ograniczała m ożli­

wości udziału w w ycieczkach, zm uszała do noszenia w kładek ortopedycznych i — w edle w skazań ówczes­

nej ortopedii — w ysokich sznurow anych bucików rów nież i w lecie. M oja m atka nie ustaw ała w pró­

bach zasięgania porad lekarskich, a gdy na firm a ­ m encie w arszaw skiej ortopedii zajaśniała gw iazdka dr. Piw ki, zw róciła się do niego. D oktor Piw ko m iał gabinet p ry w a tn y p rzy ul. K rólew skiej 21 i doko­

n yw ał w nim m niejszych i w iększych zabiegów, osią­

gając, jak fam a głosiła, doskonałe w yniki. M atka, nie w tajem niczając w to ojca, k tó ry był z reguły przeciw ny podobnym eksperym entom , poddała m nie

29

Ojciec w 1937 ro k u

(27)

zabiegowi operacyjnem u dr. Piwki. W ybrała na ten cel okres w akacji letnich, gdyż uw ażała za słuszniej­

sze m oje przem ęczenie się przez całe upalne lato niż „zarw anie” roku szkolnego. Dziś wiem , że ope­

rac ja ta, wcale nie tak a banalna, polegała na bez­

k rw aw ej red re sji staw ów skokow ych i u trw ale n iu ich we w łaściw ej pozycji potężnym opatrunkiem gipsow ym , k tó ry m usiałam nosić przez sześć tygod­

ni. Dziś, wiedząc, podziw iam odwagę dr. Piw ki, k tó ­ ry we w łasnym m ieszkaniu, bez oparcia o asystę in ­ nego lekarza, choćby przy podaw aniu narkozy (ete­

row ej!) 13- czy 14-letniem u dziecku, korzystając je­

dynie z pom ocy swojego lo k aja-sanitariusza, doko­

nyw ał takich dość drastycznych zabiegów.

Jeśli chodzi o m nie, to znacznie bardziej od sa­

m ej operacji niepokoił m nie tatu aż na praw ym udzie, dotychczas przez nikogo nie zauw ażony. S ta ­ ło się m ianow icie tak, że z kolonii letn ich w K ry n i- cy-W si w róciłam zakochana, a nie mogąc wyznać obiektow i m oich uczuć ich te m p e ra tu ry i głębi, w y ­ cięłam żyletką na udzie m onogram „obiektu”, k tó ry to m onogram , nieco koślaw y, w porze dokonyw ania operacji był jeszcze dość świeży i dobrze widoczny.

Takim pozostał zresztą przez wiele lat.

Z gabinetu dr. P iw ki k a re tk a Pogotow ia R a tu n ­ kowego (konna!) przew iozła m nie do m ieszkania dziadków. S tam tąd, po kilku dniach i kontroli gip­

su przez dr. Piw kę, najzw yczajniej pociągiem poje­

chałyśm y do L ublina. Gipsowe kłody były w yposa­

żone w w ojłokowe podeszw y z obcasami, co um oż­

liw iało chodzenie, a ściślej — przem ieszczanie się.

P rz y pow itaniu ojciec łypnął na m atkę białkam i oczu, ale pow strzym ał się od w szelkich kom entarzy.

Po zdjęciu gipsu chodziłam jeszcze przez kilka

m iesięcy w butach z szynam i do kolan, w re z u lta ­

cie jednak płaskostopie zniknęło raz na zawsze i po

(28)

dzień dzisiejszy jestem zupełnie dobrym i w y trzy ­ m ałym piechurem .

M atka, w ierna swoim zasadom, nigdy nie sp y ta ­ ła m nie o m onogram na udzie.

Poza drogą do szkoły i z pow rotem sam a „w y­

sk ak iw ałam ” tylko czasem po jakiś pilny zakup do pobliskiego sklepu spożywczego pani K ozłow skiej, albo trochę dalej — na róg P ijarsk iej, do m aleńkie­

go, ale św ietnie zaopatrzonego sklepu Fiszaderów , popularnie zwanego „u p a n n y M ani” i, najczęściej, po w ędlinę do Suchodołów. M atka korzystała z tych m oich drobnych usług n a d e r rzadko, licząc na to, że spożytkuję lepiej ten czas, pośw ięcając go lek­

cjom. Nie chciała tracić tych złudzeń.

„Do m ia sta ” , co oznaczało określone spraw unki albo dalszy spacer, chodziło się z m atką. Nie tylko ja. Tak w ted y było. Na ulicy rzadko spotykało się sam otnie przechadzającą się młodzież niższych klas.

Z m atkam i chodzili także chłopcy w m oim w ieku.

Ulicam i B ern ard y ń sk ą albo P ija rsk ą w ychodziło się na K rakow skie Przedm ieście, ową głów ną a rte rię m iasta, bardzo w tedy daleką od jakichkolw iek zna­

mion w ielkom iejskości. W iejskie furm anki, nie zna­

jące jeszcze ogum ionych kół, i dorożki tu rk o ta ły , jedne w olniej, drugie nieco szybciej, po kam iennym , nierów nym bruku. Było już kilka m iejskich taksó­

wek, ale te przejeżdżały dość rzadko, z ostrzegaw ­ czymi dźw iękam i klaksonów .

Jeśli celem był tylko spacer, szło się „stroną pocz­

t y ”, m ijając hotel „V ictoria”. Mieścił się w nim, czy też w bezpośredniej jego bliskości, sklep firm y F ram - boli, gdzie w stępow ało się czasem po specjalność fir­

my, okrągłe w afle, zw ane kaprysam i. Pod m urem kościoła K apucynów siedziało zawsze kilkoro żebrzą­

cych, spośród k tórych szczególne w rażenie m usiała na m nie robić niem łoda ru d a kobieta z dw ojgiem

31

(29)

dzieci, k tórych im iona m iała w ypisane na kaw ałku k artonu, w raz z prośbą o w sparcie: A dam i Szcze­

pan. Obok niej siadyw ała, przez w iele lat ta sama, a może tylko taka sama, sta ra kobieta z kw iatam i w dwóch w iadrach.

Dom przed pocztą należał do dr. Z ajdm ana, oku­

listy starej daty. Różne opow iastki k rąż y ły zarów no o jego poczuciu hum oru, jak i o jego skąpstw ie. Opo­

w iadano, że gdy pew nego razu odw iedziły go ja ­ kieś filan tro p ijn e paniusie, kw estujące na rzecz ubo­

giej narzeczonej, w y pytyw ał je grzecznie i pow aż­

nie o osobę narzeczonego. W końcu oświadczył zde­

cydow anym tonem :

— O nie! Ta p a rtia mi nie odpowiada! I panie odeszły z kw itkiem .

Było w tedy w iele rzeczyw istej biedoty i zdarza­

ło się, że kw estow ano zarów no na e le m en ta rn y „po­

sag”, ślub, jak i na pogrzeb. In n y znany w mieście skąpiec, h u rto w n ik konopii czy chm ielu, B rom berg, rów nież odmówił kw estującym , tym razem na kosz­

ta pogrzebu jakiegoś biedaka:

— A w y co m yślicie? Że ja jestem pogrzebacz?!

W podw órzu domu dr. Z ajdm ana, w głębokiej su­

terenie, do k tó rej schodziło się po schodkach, m iesz­

kał z coraz liczniejszą rodziną pan D ąbrow ski, szewc, do którego zawsze zanosiło się nasze obuwie do pod- zelow ania albo przybicia „żabek”. Jego żona, J a n ­ ka, była córką niani, kiedyś zw iązanej z dom em m o­

jej babki, co zobowiązywało do lojalnego k o rzy sta­

nia z usług zaw odow ych jej męża.

W późniejszym okresie, w głębi podwórza, w ofi­

cynie tego domu, zainstalow ano kino „S tylow y” , do którego chodziłam dość często z rodzicam i na w ie­

czorowe seanse już w ostatnim okresie przed w y­

buchem w ojny. Ojciec lubił kino. W ostatnim filmie,

k tó ry w idzieliśm y razem , Elisabeth B ergner grała

(30)

Z m a tk ą na K rakow skim P rzedm ieściu, 1939 rok

3 — Trzy razy L ublin

(31)

rolę sióstr-bliźniaczek, z któ ry ch tylko jedna u ra ­ tow ała się od utonięcia...

M ijało się budynek poczty, ten sam w ted y co dziś, a idąc dalej, nierzadko zachodziło się do sklepu b ra ­ ci K estenberg, w yśm ienicie zaopatrzonego we w szel­

kie m ate ria ły piśm ienne i biurow e. P rzy jem n ie by­

ło tam kupow ać lub bodaj przystanąć przy jednym z dwóch okien w ystaw ow ych. B racia K estenberg roz­

w iali się już daw no z k re m a to ry jn y m dym em , a n ie ­ w ielu z dzisiejszych m ieszkańców L ublina pam ięta ich sklep, ale ja m am dotychczas skórzaną teczkę i wieczne pióro P a rk e ra z ich sklepu. Obok był sklep z bronią M ieczysław a H atysa. M atka nie w idziała sensu w p rzy staw aniu przed jego w ystaw ą, ale ja w w yobraźni m ojej tyle razy byłam łowcą w dzi­

kich kniejach, że m nie do tej w y staw y nieodparcie ciągnęło. Za rogiem ul. K o łłątaja m ijało się cu k ier­

nię Rutkow skiego, gdzie ojciec codziennie w ypijał sw oją kaw ę, a m atk a nie w stępow ała nigdy, bo w rów nym stopniu nie lubiła atm osfery k aw iarn ian ej, co lubelskiego tow arzystw a ojca. Trochę dalej m iesz­

kał dr Ossowski, k tó ry m m nie straszono, ilekroć p rz y tra fiła mi się angina, i sądzę, że jedynie n iechę­

ci ojca do chirurgii w szczególności, a do chorób w rodzinie w ogóle, zaw dzięczam zachow anie m igdałków podniebiennych. W n astęp n y m dom u, pod n r. 60, m ieszkał zaprzyjaźniony z całą naszą rodziną dr D istler. S ta ry kaw aler, zakochany od lat w pięknej żonie kolegi, zresztą jakiejś dalekiej krew n ej ojca, był naszym codziennym gościem. Po obiedzie, k tó ­ ry jadał o godzinę w cześniej, niż to było w zw yczaju u nas, przychodził na pół godziny rozm owy, pod­

czas gdy m y dojadaliśm y deser. Z ojcem d y skuto­

w ali głów nie na tem a ty polityczne. P am iętam fra g ­ m ent tak iej dyskusji, na kilka tygodni przed w ybu­

chem w ojny,

(32)

— A ja w am mówię, D istler, że to się źle skoń­

czy... H itler dogada się z Sow ietam i i podzielą się Polską...

— Cóż w y za nonsensy w ygadujecie?! Do tego nie dojdzie n aw et za 50 lat!

Doszło znacznie wcześniej.

W oficynie tego sam ego domu (nr 60) znajdow ał się p o p u larn y zakład fotograficzny E. F unka, pod dość dziw nie brzm iącą firm ą „ B e rn ard i”, gdzie nie tylko robiło się w szystkie zdjęcia do legitym acji — także m oje m atu raln e — ale i zanosiło się w łasne klisze do w yw ołania i odbicia. P rzed w ejściem do bram y w isiała gablota, w k tó re j „ B e rn ard i” ekspo­

nował, od czasu do czasu zm ieniane, zdjęcia p o rtre ­ tow e co ładniejszych klien tek oraz rozkosznych bo­

basów.

W dom u pod nr. 62, nieco cofniętym w głąb tro - tu a ru , o ap arycji z lekka pałacykow ej, m ieścił się B ank Łódzki. W iedziałam z opowiadań, że były dy­

rek to r tego banku, w sw ojej w arszaw skiej m łodoś­

ci, sta ra ł się o rękę m ojej babki. N iezm iennie, p rze ­ chodząc tam tędy, odczuw ałam rodzaj zadow olenia, że m u się te k o n k u ry nie powiodły. Czy może ra ­ czej, że mój pradziadek, którego znałam tylko z da- gerotypu, był na tyle rozsądny i toleran cy jn y , że 17-letniej córki nie skłaniał do tego m ariażu. A za­

leżało n a czasie. P rab ab k a um ierała, po w ieloletnim przebiegu osteom alacji, w 40. roku życia i p ragnęła zobaczyć przed śm iercią ślub sw ojej n a jsta rsz ej cór­

ki. Zabrano więc babkę z klasy m atu raln e j, k tórą była wów czas w gim nazjach żeńskich klasa VII, i w ydano (na szczęście) za m ojego dziadka.

Po II w ojnie dom byłego B anku Łódzkiego stał się pierw szą siedzibą Polskiego Radia, a także tw ie r­

dzą kpt. B orejszy, k tó ry budow ał tu zręby „C zytel­

n ik a ’'. Podczas m ojej bytności w Lublinie w m aju

3* 35

(33)

1989 r. w podw órzu byłego B anku Łódzkiego dzia­

łał K om itet W yborczy „Solidarności”. Tempora m u - tantur...

D alej m ijało się dom pod n r. 66, k tó ry przyw odził mi n a pam ięć nieznośne seanse w pracow ni k ra ­ w ieckiej pani K osteckiej, podczas m oich letnich po­

bytów w L ublinie, jeszcze przed naszym zam iesz­

kaniem tu na stałe. M atka m iała w ysokie zdanie o talencie pani K osteckiej i u niej były szyte m oje

„w ażniejsze” ubiory. Długie przym iarki, z niekoń­

czącym i się uw agam i: „Stój prosto — nie kręć się — nie garb się — nie ruszaj się!” — stanow iły p ra w ­ dziw ą to rtu rę . Osobiście byłam całkowicie niezain- teresow ana w yborem m odelu ani „leżeniem ” sukien­

ki. M atka m iała zdecydow ane w ym agania co do fa ­ sonu, a sprow adzały się do wskazówek:

— P rosty, angielski...

W późniejszym życiu, kiedy sta ra ła m się zrozu­

m ieć swój gust w zakresie ubrania, zastanaw iałam się n aw et, czy ten zupełny b rak zainteresow ania stro jem i zam iłow anie do form „prostych, angiels­

k ich ” nie m iały jakiegoś w pływ u na m ój tran sw es- tytyzm . Oczywiście, że nie. Zależność była wręcz od­

w rotna. Nie lubiłam m oich sukienek już w trzecim roku życia, a potem były one dla m nie tylko złem koniecznym .

W m asyw nej kam ienicy na rogu K rakow skiego Przedm ieścia i ul. Chopina, k tó rej nazw a, uw idocz­

niona n a em aliow anej tabliczce, głosiła „Ulica Szo­

p e n a ” dla uniknięcia nieporozum ień fonetycznych, m ieszkała kuzynka ojca. P okrew ieństw o było p ra w ­ dopodobnie dość bliskie, ale tru d n o mi je określić, bo w tej oschłej sobkow atej rodzinie w ięzy rodzin­

ne w ogóle nie istniały. W W arszawie, poza n ajbliż­

szą rodziną, byli w ujow ie, ciotki i w ujenki, ciotecz­

ne babki, bratow e, kuzyni, daty do pam iętania, od­

(34)

wiedziny, zaw iadom ienia o ślubach, życzenia św ią­

teczne. T u taj — nic z ty ch rzeczy. Ojciec nie u trz y ­ m yw ał k o n tak tu ze swoim m łodszym b ratem , za­

m ieszkałym w W arszaw ie, a k o n tak ty z rodzeństw em ciotecznym ograniczały się do udzielania im porad lekarskich w rzadkich przypadkach, w k tó ry c h b y ­ ły im one nieodzow ne. Również i ta kuzy n k a od­

w iedzała nas jedynie jako pacjentka. Je d en tylko raz byłam u niej z m atką, chyba w łaśnie podczas jej choroby.

Z osobą tej kuzynki, k tó ra w edle oceny m ojej m atki była „bardzo przyzw oitym człow iekiem ” , łą­

czą się pew ne w spom nienia mojego dzieciństw a. Mąż jej, radca praw ny, długo chorow ał n a n e rk i i w ostatnich latach życia obrzęki nóg uniem ożliw iały mu chodzenie. K upiono w ted y bryczkę i konia, aby m u p rzy n ajm n iej um ożliw ić pobyt n a św ieżym po­

w ietrzu. B ryczkę zatrzym ano jeszcze jakiś czas po jego śm ierci i w ielką przyjem ność spraw iały m i p rze­

jażdżki, na k tóre m nie czasem zapraszano. Pow o­

ził m łodszy syn kuzynki, Adaś, k tó ry rów nież, z w ątpliw ym skutkiem , uczył mojego b rata konnej jazdy.

S tarszy syn, Zygm unt, zw any w rodzinie M und- kiem, był w tedy stu d en tem praw a. Podobnie jak je­

go ojciec był on łudząco podobny do N apoleona, ja ­ kim go przedstaw iano na w szystkich, przypuszczalnie schlebiających, p o rtretach . M undek w iedział o tym podobieństw ie i dodatkow o je podkreślał odpow ied­

nim uczesaniem . Po ukończeniu studiów m iał duże trudności ze znalezieniem p atro n a i rozpoczęciem a p lik a n tu ry adw okackiej. Zaproponow ał m u ją, n a j­

pew niej za pośrednictw em jakichś znajom ych, pe­

w ien starszy adw okat z Lubom ia, pod w aru n k iem poślubienia jego rozw iedzionej córki. Rzecz p rzed­

staw iona była zapew ne w jakim ś zaw oalow aniu, ale

37

(35)

zasadniczy cel był w yraźny. M undek w ahał się i, o ile pam iętam , próbow ał zasięgnąć ra d y m ojego oj­

ca, ale w yjątkow o źle się z tym w ybrał, bo ojciec nie m iał żadnego zrozum ienia ani dla podobnych propozycji, ani dla aranżow ania m ałżeństw w ogóle.

Na krótko przed w ybuchem w ojny otrzym aliśm y zaproszenie na ślub do Lubom ia. Nie w iem , jak uło­

żyło im się życie, ale bardzo niew iele czasu pozo­

stało im na ułożenie go, gdyż znaleźli się w licz­

bie w ielu tysięcy m ieszkańców L ubom ia zam ordo­

w anych w latach okupacji.

P rzekraczając ul. Lipow ą w ychodziło się w rzeczy­

wistości poza m iasto. P u sta, nie zabudow ana p rze­

strzeń ciągnęła się aż do budynku K atolickiego U ni­

w e rsy te tu Lubelskiego, a poza nim m ajaczyły w głębi ślady okopów I w ojny św iatow ej. Okopy te spenetrow ałyśm y kiedyś w spólnie z M artą O chal- ską podczas jedynych moich, a przypuszczalnie i jej, w agarów .

Zw ykle dochodziłyśm y z m atką do budującego się, a potem nowo w ybudow anego gm achu G im nazjum im. Staszica, czasem aż do koszar 8 pułku piecho­

ty Legionów, tego w łaśnie, z którym , w kilka lat póź­

niej, m ój ojciec, w m undurze kap itan a w yruszał w sw oją w ojenną drogę, aby nigdy z n iej nie powrócić.

Do domu w racało się najczęściej tą sam ą ,,s tro n ą ”, jeśli nie było w planie k upna kw iatów u kobiet sie­

dzących wzdłuż placu Litew skiego albo p rzejrzenia książek u G ebethnera i W olffa. Czasem też w stępo­

w ało się do m in iaturow ej księgarni Zyngerow ej, k tó ­ ra prow adziła rów nież w ypożyczalnię książek dla m łodzieży. Z tego źródła w yw odziła się m oja zna­

jomość z Bałuckim , Szaniaw skim , a może i U rb a­

now ską.

Inaczej było, gdy wychodziło się po k o nkretne

spraw unki, jak pow iedziano by dzisiaj — docelowo.

Cytaty

Powiązane dokumenty

(fragmenty, które poznali na poprzednich lekcjach), ***[Jestem Julią] Haliny Poświatowskiej oraz Kochankowie z ulicy Kamiennej Agnieszki Osieckiej.. Polecenie dla grup:

najm niej spodziew ałam się tego, przeto nie sądź m nie pan proszę tyle naiw ną, bym się prezciw tw ej sile za­.. bezpieczyć nie

Jego przygotowanie okazało się znacznie trudniejsze niż po- czątkowo można się było spodziewać, i to właśnie stało się przyczyną opóźnienia edycji w stosunku do

W ka»dym podpunkcie w poni»szych pytaniach prosimy udzieli¢ odpowiedzi TAK lub NIE zaznaczaj¡c j¡ na zaª¡czonym arkuszu odpowiedzi.. Ka»da kombinacja odpowiedzi TAK lub NIE w

Stąd wynika, że antropologiczna wirtualna rzeczywistość nie jest ani ontologicz ­ nie, ani ontycznie Innym wobec horyzontu ludzkiego istnienia, dla fenomenów wirtualnej

P iasek p ustyń afrykańskich silnie bardzo rozgrzewa się od prom ieni słońca i szybko ciepła swego udziela powietrzu, kiedy tym czasem lody i śniegi północy

Pokaż, jak używając raz tej maszynerii Oskar może jednak odszyfrować c podając do odszyfrowania losowy

 Utylizacja, recykling – wykorzystanie odpadów i śmieci jako surowców wtórnych do przetworzenia na odpady.. Pod wpływem mikroorganizmów rozkład substancji (np. ścieków )