• Nie Znaleziono Wyników

Wrzesień, wrzesień...

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Wrzesień, wrzesień..."

Copied!
153
0
0

Pełen tekst

(1)

Kazimierz Fuglewicz

Wrzesień, wrzesień...

Kazimierz Fuglewicz * Wrzesień, wrzesień. . .

(2)

Kazimierz Fuglewicz

Wrzesień, wrzesień...

(3)
(4)

P

IĘKNE I PEŁNE KRESOWYCH UROKÓW było lato poprzedzające wybuch wojny. Ale Europa tego roku daleka była od sielanki: Austria, Czechosłowacja, Kłajpeda wskazywały na złowrogą gradację, z jaką Niemcy Adolfa Hitlera zmierzały do realizacji swoich celów.

Mówiono wprawdzie dużo i często o narastającym niebezpieczeństwie i za- grożeniu, ale w odczuciu ogółu nie dawało to powodu do skrajnego pesy- mizmu. Byliśmy świadomi ważności rozgrywających się wydarzeń, ale tak w głębi duszy (bez szczególnego uzasadnienia) większość z nas miała na- dzieję, że może to się jakoś rozplącze i to najgorsze nie przyjdzie. Naród był zresztą przeświadczony, że Polska nie ma dużego wyboru, więc: „Kiedy przyjdą podpalić dom, trzeba będzie stanąć u drzwi”.

A lato było piękne, skwarne, z całym przepychem kolorów i aromatów.

Już w czerwcu włożyłem mundur, by sprawdzić, czy w należytym stop- niu przyswoiłem sobie gramatykę boju i słowa armatnie, gdyż otrzymałem powołanie na ćwiczenia rezerwy w 11. Pułku Artylerii Lekkiej (PAL) w Sta- nisławowie. Po kilkudniowym pobycie w garnizonie wyjechaliśmy z pułkiem transportem kolejowym na poligon w Tarnowskiej Woli. Od świtu do nocy grzmiały działa, w oddali tryskały fontanny piasku i ziemi, ale jeszcze cią- gle daleki byłem od tego, by przewidzieć, że za parę tygodni wyloty armat będą się zwracały nie na makiety, ale w kierunku wroga, odznaczającego się okrucieństwem, nienotowanym we współczesnych czasach.

W grupie oficerów rezerwy zawarłem znajomości i zaprzyjaźniłem się z porucznikami rezerwy: inż. leśnikiem, Michałem Witowskim, oraz pracow- nikiem jednego z banków lwowskich Światłowskim, a także z plutonowym pchor. rez. Jerzym Gellnerem, absolwentem gimnazjum, które i ja ukończy- łem. Połączyły nas młodość, podobne zainteresowania i nudy poligonowego życia. Po paru tygodniach zetknąłem się z nimi ponownie — już w polu.

Tymczasem jednak w lipcu i sierpniu nie zmieniłem munduru na coś stosowniejszego na upalne lato, zostałem bowiem mianowany komendantem obozu Legii Akademickiej w Nowomalinie, około 50 km od Równego, na ów- czesnej sowieckiej granicy. Poza naszymi zajęciami natury szkoleniowej, szli- śmy do ludzi z życzliwością, poradą lekarską, rolniczą i rozrywką dla mło- dzieży. Nad szmaragdowym Horyniem i krętą Zbyteńką, w dymie obozowych ognisk, przesuwały się nieraz w wyobraźni korowody naszych poprzedników znad Styru i Stochodu.

Była chyba trzecia dekada sierpnia, gdy wróciłem z Nowomalina, zamie- rzając resztę czasu, jaki pozostał do rozpoczęcia roku akademickiego, spędzić w domowych pieleszach. Ale 30 sierpnia wracając ze szkoły, gdzie mieszkała moja siostra, na skrzyżowaniu dróg, w pobliżu Kółka Rolniczego, przeczyta- łem „Obwieszczenie mobilizacyjne” przytwierdzone do pnia starego jesionu.

A więc to jednak już.

Skompletowałem ekwipunek niezbędny do funkcjonowania w polowych warunkach, kierując się tradycyjnymi pojęciami: front, pozycja, kwatera, czyli o dwie trzecie za dużo, jak miałem się przekonać już za parę dni. Jeszcze parę listów, które nie wiem, czy dotarły kiedykolwiek do rąk adresatów, jesz-

(5)

cze spacer z małym Leszkiem, przydrożna ścieżka w kierunku Korościatyna i zamknął się definitywnie jeden okres mojego życia, z czego sobie wówczas nie zdawałem sprawy.

Gdy przepełniony rezerwistami, udającymi się do swoich jednostek, pociąg wtoczył się na przystanek w Komarówce, wsiadłem do wagonu, stanąłem przy oknie i patrzyłem na mijany krajobraz, znany mi zresztą w najdrobniejszych szczegółach. Przez okres pięciu lat, dwukrotnie w ciągu dnia przemierzałem tę przestrzeń, dojeżdżając do gimnazjum w Stanisławowie. Dziś jechałem na wojnę i znane szczegóły krajobrazu widziałem jakoś ostrzej i wyraziściej.

Przeżycia związane z moją okolicą nabierały nagle nowego smaku, wymiaru i znaczenia. A więc leśniczówka Pod Wywozem, później po prawej łagodnie sfałdowane pagórki Dobromyśla, po lewej gęsty świerkowy las, wreszcie poły- skliwa wstęga majestatycznie płynącego Dniestru i Niżniów. Dalej Oleszów, w dole pola przecięte linią ciemnych olch, wyznaczających bieg rzeczułki, i chwila złudzenia, że za moment wejdzie do wagonu światłooka dziew- czyna i stanie obok, jak wtedy, gdy tu stałem w uczniowskim mundurku.

Dalej kompleks pałachickich lasów i rozległe płaskie łęgi Tyśmienicy. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że zawsze byłem podatny na działanie swoistego nastroju, gdy przejeżdżając tędy o zachodzie słońca, poprzez stukot kół po- ciągu słyszałem niezliczone żabie chóry, wiatr niósł wilgotny zapach łozy, a gdzieś na horyzoncie, jak tarcza z polerowanej miedzi, błyszczało słońce.

Wreszcie most w Chryplinie, wartki nurt Bystrzycy — i pociąg stanął u celu podróży w Stanisławowie.

Ulice miasta tętniły jakimś nowym rytmem, pełne były pośpiechu, niepew- ności i wyczekiwania. Trwała mobilizacja. Wojny jeszcze nie było.

Gdy zjawiłem się w koszarach przy ulicy Zosina Wola, zastałem je dziwnie opustoszałe. Dywizjony wymaszerowały już w teren, by dokonywać na bieżąco organizacji napływających ludzi, koni i sprzętu, a stamtąd pozostawała już krótka droga na rampę załadunkową. Zameldowałem się u oficera ewidencyj- nego pułku, kpt. Kwaśnicy, otrzymałem informacje, że jestem przydzielony do 7. baterii (3. dywizjonu), która stacjonowała w pobliskim Wołczyńcu, i już po chwili poczciwa stanisławowska dorożka wiozła mnie do miejscowości, która miała się stać początkiem drogi.

Dowództwo baterii i kancelaria kwaterowały w miejscowej szkole. Podsze- dłem do dowódcy, kpt. Sergiusza Hałaniewicza, zameldowałem swoje przyby- cie i zostałem z miejsca zatrudniony. Miałem sprawdzić, czy wszyscy (łącznie z ciągle przybywającymi rezerwistami) dostaną do godz. 17 posiłek, miałem zorganizować konie, jaszcze i wozy taborowe, do odbioru w prochowni w Jam- nicy naszego wojennego wiana — amunicji, a w międzyczasie zaznajomić się z funkcyjnymi.

Funkcję oficera ogniowego pełnił ppor. (służby stałej) Tadeusz Łasłowski.

W ciągu popołudnia stawił się następny oficer — rezerwista ppor. Tadeusz Witowski (rodzony brat Michała, również z zawodu inż. leśnik), który objął funkcję oficera zwiadowczego, no i ja jako jeden z dowódców plutonu. Szefem baterii był chor. Czajkowski, a podoficerem zaprzęgowym, mający pełne ręce

(6)

roboty, plutonowy Mach. Był też plutonowy pchor. rez. Jerzy Gellner, na razie bez określonej funkcji.

Spokojna zazwyczaj wiosczyna przeżywała zgoła wyjątkowe dni: gwaru, krzątaniny, niekończącego się strumienia ludzi, koni, uzbrojenia, oporzą- dzenia. Wpadając w to oko cyklonu nie czułem się ani zagubiony, ani onie- śmielony. W tym pułku, do którego należała bateria, przed kilku tygodniami odbywałem ćwiczenia i byłem na poligonie, Łasłowskiego znałem jako star- szego kolegę z gimnazjum, a Gellner w tej samej baterii co ja odbywał w tym roku ćwiczenia rezerwy. Zresztą bieg wydarzeń był tak szybki, że nie było czasu na takie „cywilne uczucia”.

Z ludzi, których wcześniej nie znałem, bardzo przypadł mi do serca szef baterii, chor. Czajkowski, szczególnie swoim sposobem pracy, nad wyraz spo- kojnym, a równocześnie najbardziej celowym. Jak na szefa przystało, był wszędzie, a jego rozkazy i dyspozycje wnosiły porządek i ład w procesie po- wstawania baterii, jako organizmu gospodarczego.

O osobie dowódcy baterii kpt. Sergiuszu Hałaniewiczu nie miałem na ra- zie żadnego zdania, co zresztą regulaminy wojskowe uważają za zbyteczne w stosunkach na linii przełożony — podwładny. Coś mi się tylko mgliście zda- wało, że przy pogwarkach w Tarnowskiej Woli, o charakterze „pięć minut dla bliźnich”, słyszałem coś o rozdźwiękach małżeńskich kapitana, które nie po- zostawały bez wpływu na jego psychikę i postępowanie. Teraz stwierdziłem, że był to młody, przystojny brunet, mówiący po polsku z silnym akcentem, posługujący się trochę dziwną składnią: „Ja bym się wody napiłem”. Już jed- nak najbliższe dni sprawiły, że rozwiązały się całkowicie moje podświadome wątpliwości co do jego osoby. Okazał się człowiekiem niezrównoważonym, narwanym, a z początkiem trzeciego tygodnia wojny odmówił zajęcia wska- zanego punktu obserwacyjnego i został pozbawiony dowództwa baterii. Plu- tonu egzekucyjnego uniknął prawdopodobnie dlatego, że organizacja działań była coraz bardziej przypadkowa, albo już jej nie było wcale.

Tak więc do ostatniej bitwy między Brzuchowicami a Lwowem baterię powiedli dwaj absolwenci III gimnazjum w Stanisławowie: Łasłowski i Fugle- wicz alias Broński*.

Kazimierz Fuglewicz Katowice, listopad 2000

* Spisując te wspomnienia w październiku 1939 roku, moje przeżycia przypisałem fikcyjnej postaci — Brońskiemu.

(7)

W

UPALNE POPOŁUDNIEostatniego dnia sierpnia w oknie wagonu, przepełnionego udającymi się do swoich formacji rezerwistami, stał ppor. Broński patrząc na przesuwające się przed jego oczyma obrazy. Dopiero wczoraj wieczorem prze- czytał różową płachtę „Obwieszczenia mobilizacyjnego”, ale ani go ono nie zaskoczyło, ani nie zdziwiło, bo przecież już od całego szeregu miesięcy wie- dzieli wszyscy, że „to musi przyjść”. Zupełnie spokojnie, z wrodzoną precyzją i dokładnością wkładał do dużej granatowej walizy różne przedmioty, które

„mogą się przydać”, gdy ktoś z rodzeństwa rzucił uwagę: „po co tyle bierzesz, przecież na razie nie będzie ci potrzebne — a później napiszesz, to ci przy- ślemy”. Brońskiemu coś jakby przeczucie czy intuicja kazały się spodziewać, że jeżeli wróci jeszcze do domu, to pewnie nieprędko. Stojąc w oknie wagonu przeżywał raz jeszcze moment pożegnania z rodziną i był im mocno wdzięczny za to, że mu je ułatwiono. Nie było żadnych „sensacji”, których zawsze tak bar- dzo bał się i unikał. Matka — ano jak Matka — załkała tylko krótko w ostatnim momencie, za to siostry i bracia mieli twarze zupełnie pogodne i uścisnęli mu rękę tak samo, jakby jechał w podróż, na wycieczkę czy ćwiczenia.

Jedno jeszcze męczyło Brońskiego: oto jego szwagier, którego bardzo lubił, z którym jednak wzajemny stosunek ułożył się mimo wszelkiej poprawności i życzliwości w sposób, powiedzmy, dość oficjalny, ten sam, który 25 lat temu ruszał z garstką entuzjastów w bój, o jakże nierówny i w porównaniu z dzi- siejszą niezłomną wiarą w zwycięstwo, prawie beznadziejny, ten sam człowiek o srebrnych nitkach na skroniach, zdawało się zawsze zimny i niewzruszony, na widok pociągu przepełnionego młodymi ludźmi, którzy już może jutro będą w ogniu, miał łzy w oczach. Byłoże to wspomnienie górnego porywu i pełnej młodzieńczego rozmachu straceńców legionowej epopei? Byłże to żal, że jego miejsce już dzisiaj nie z nami? Była to może tęsknota rycerskiej duszy?

Myślał o tym przez pewien czas ppor. Broński, lecz oto już nowy fragment nasuwa się przed jego oczy. Przecież on jedzie dziś tak samo, jak przedtem setki i tysiące razy tym samym pociągiem, na tej samej linii jeździł codziennie do szkoły. Pewnie za chwilę odezwą się młode niesforne głosy uczniowskiej gromady wsypującej się do wagonów i pewnie za chwilę wejdzie do przedziału wysokie, smukłe dziewczę z twarzą włoskiej madonny — będzie z pewnością skromne i bardzo gustownie ubrane i usiadłszy naprzeciw chłopca w uczniow- skim mundurku będzie wodzić po jego twarzy dużymi błyszczącymi oczyma, czekając na słowa-zwierzenia, słowa-uśmiech, których nigdy w ciągu lat nie mogli sobie dosyć powiedzieć. Przecież tu, na tym samym miejscu, które Broń- ski widzi teraz przez oszklone drzwi przedziału, siedziała z falującą, stromą piersią i ustami czerwieńszymi od sznura korali, które nosiła, gdy się spotkali po dwumiesięcznym (a jakże wydawało się długo) rozstaniu. Broński musiał bardzo pracować nad sobą, ażeby w odpowiedzi na jej gorące spojrzenie nie wyściskać jej tu, przy ludziach, żeby nie zacząć mówić litanii pieszczotliwych słów. Prowadzili rozmowę, jak im się wydawało, obojętną, ale współtowarzysze podróży sądzili widocznie inaczej, bo przyglądali się im z uśmiechem pełnym aprobaty. Ale co to? Ach te wspomnienia i wyobraźnia — lata upłynęły od tego czasu i tyle już zmian zaszło: dziewczę z twarzą madonny odeszło, dla

(8)

Brońskiego minął promienny i rozbłękitniony młodością jeden rozdział życia, gdy był gimnazjalistą. Ale ten mundur opinający teraz jego smukłą sylwetkę to właśnie taki, o jakim marzył nosząc jeszcze tamten gimnazjalny.

Przesunęły się lata — w ciemnych włosach młodego porucznika zasrebrzyły się już tu i ówdzie nitki, a i duszę oszronił nalot zbyt wczesnych doświadczeń.

Właściwie nie spotkały go dotąd żadne nieszczęścia, zawody, głębszy wstrząs, ale nie wiadomo skąd i dlaczego wiedział o życiu już tyle, że w zbyt mało rzeczy wierzył i mając 22 lata był do ostatnich granic chłodny, opanowany i prawie beznamiętny. Wszystkie sprawy umiał rozważyć z właściwym mu półuśmie- chem, a ludzie, którzy trochę go znali, mawiali nieraz „przestań mi wreszcie imponować i zezłość się” albo „zapal się do czegoś”.

Tymczasem pociąg dojeżdżał do docelowej stacji S. Jadąc na wojnę Broński względnie mało o niej myślał, postanowił jednak, zanim przejdzie bramę ko- szar, odwiedzić jeszcze swego kolegę, z którym mimo znacznej różnicy wieku łączyła go przyjaźń i z którym teraz chciał się pożegnać.

W budynku szkolnym w Wołczyńcu panował gorączkowy ruch. Zewsząd przybiegali gońcy z meldunkami, przesuwało się moc żołnierzy już umunduro- wanych albo jeszcze w cywilnych ubraniach, ale z pobranymi częściami ekwi- punku na plecach. Pierwszą osobą, którą spotkał idąc, by zameldować się do- wódcy, był pchor. Gellner. Dla Brońskiego był to fakt niezmiernie miły, gdyż znał podchorążego z ubiegłych ćwiczeń, które odbywali w jednym pododdziale (5. bat.) i miał do niego zawsze dużo sympatii, która jeszcze wzrosła, gdy zo- baczył w nim towarzysza przyszłych przeżyć wojennych.

Na jego wejście do kancelarii podniósł się od stołu młody brunet w mun- durze kapitana. Broński meldując się, przypomniał sobie, że słyszał o swym obecnym przełożonym dużo rzeczy niezbyt pochlebnych. W odpowiedzi na meldunek usłyszał: „Świetnie, że pan już przyjechał — będzie pan oficerem zwiadowczym albo dowódcą 1. plutonu (oficerem ogniowym będzie por. Ła- słowski). Proszę zaraz sprawdzić, czy wszyscy ludzie będą mogli pobrać obiad, a o godzinie 17 pojedzie pan po amunicję do prochowni w Jamnicy. Do pomocy weźmie pan sobie pchor. Gellnera.”

W przyległym pokoju załatwiał tysiące bieżących spraw szef batalionu chor.

Czajkowski i jego zaprzęgowy, rzutki i nad wyraz energiczny plut. Mach. Broń- ski sprawdził obiad, zamówił sobie konia i jaszcze idące po amunicję i niedługo później kołysał się wraz z pchor. Gellnerem na czele kolumny na grzbiecie gniadej Fali.

Z dowództwa pułku przyniesiono fonogram: „Strzelać do wszystkich samo-

1/2.09.39 lotów o obcych znakach”. Zalśniła taśma mosiądzem i niklem i dla Brońskiego

po raz pierwszy miało to wymowę słowa: wojna! W wysrebrzoną księżycem pierwszą noc września na szosie prowadzącej z Wołczyńca do Stanisławowa stanęła bateria wyciągnięta w dwa równe szeregi. Na prawym skrzydle ofi- cerowie podnieśli palce do daszków stalowych hełmów: — Przysięgamy Panu Bogu Wszechmogącemu w Trójcy Świętej Jedynemu sztandarów wojskowych nigdy nie opuścić. . .

(9)

Miasto jeszcze spało, gdy bateria z głuchym dudnieniem tarcz i parskaniem 2.09.39 koni wtoczyła się w jego ulice. Tylko tu i ówdzie przez szybę oklejoną paskami papieru błysnęła twarz blada i skupiona, a jeżeli była twarzą kobiecą, nierzadko zapłakana. Zaciśnięte usta szeptały jakieś słowa, a ręka kreśliła znak krzyża, żegnając tych, co spokojnie i z uśmiechem idą ku wielkiej wojennej przygodzie, idą na krwawy trud po drogach przez los kreślonych, idą w nieznane jutro, po chwałę lub nieznany grób w imię Polski i Jej Honoru.

W miarę zbliżania się baterii do dworca, miasto budziło się i ożywało, na jego ulicach zaczynały się pojawiać grupki ludzi i coraz częściej rzucano kwiaty.

Oto właśnie z ogrodu, w głębi którego stoi mały domek, wybiegła wiotka, szczupła panienka, trzymając w rękach wiązankę kwiatów, wśród których pysz- nią się mieczyki o czarodziejskich barwach, w otoczeniu lewkonii i goździków o przedziwnym zapachu; królują tu jednak jesienne astry. Mówił ktoś, że astry to kwiaty smutku — przychodzi na myśl Brońskiemu — czyż można jednak mó- wić o smutku patrząc w duże, przejrzyście niebieskie oczy dziewczęcia, w oczy, które wierzą. — Nie. A więc najpierw trzeba uspokoić konia tańczącego niecier- pliwie i uśmiechnąć się jasno, najjaśniej, biorąc kwiaty. Zanim ujechali kilkaset metrów, już cała bateria była kolorowa — konie, działa i mundury żołnierzy pokryły różnobarwne płatki sypane hojną dłonią przez wszystkich. To nie jakiś sztuczny entuzjazm, to nie bluff, to niemal konieczność z głębi serca płynąca, to nie hałaśliwy objaw sympatii dla żołnierza, bo twarze spokojnie, choć jakoś przedziwnie skupione, ale dowód zaufania i wiary. Z grupki ludzi stojących na chodniku odrywa się jeszcze jedna postać i podbiega na środek ulicy. To jakaś mateczka trzymająca na rękach dzieciaka, może dwuletniego, który też w wy- ciągniętych maleńkich rączętach trzyma parę kwiatów, z beztroskim uśmie- chem ofiarując je właśnie nadjeżdżającemu Brońskiemu. Jakieś dziwne uczucie dumy, rozrzewnienia ogarnęło młodego porucznika, gdy brał te parę kwiatów o świcie wrześniowego dnia z rąk dziecka, dla którego to był równocześnie świt życia.

Ale oto i dworzec załadunkowy, czyli popularnie mówiąc rampa wojskowa, znana z wyjazdów i powrotów na ćwiczenia, a jeszcze przedtem setki razy mi- jana w podróżach do Stanisławowa. Wzdłuż niej przesuwa się właśnie długi pociąg, który odjeżdża na front: — To jest batalion piechoty, z którym będziemy na wojnie walczyli — mówi dowódca baterii do stojących po obu jego stronach poruczników Łasłowskiego i Brońskiego. Jakie to dziwne uczucie związać się z nimi tak całkiem na śmierć i życie, bo przecież choć ich widzi dopiero od minuty, ale od chwili gdy usłyszał, że to batalion, z którym będą walczyć na wojnie, Brońskiemu wydają się strasznie bliscy i znajomi. Chociaż nie brak wśród nich i prawdziwych znajomych. Przesuwa się powoli wagon za wago- nem, napełnione ludźmi w nowiutkich mundurach, jadących ku przeznaczeniu, z wiarą ogromną — i gdzieś tam, z któregoś wagonu wypływa znana i tęskna melodia: Wojenko, wojenko. Lśnią we wschodzącym słońcu morderczo sine lufy karabinów maszynowych, patrzące gdzieś w błękity, i dwoma wstążkami mosiądzu i niklu błyszczą taśmy do nich, mające dla Brońskiego dobitną wy- mowę słowa: wojna! Nierzadko w odchylonych drzwiach wagonu czy też z kra-

(10)

wędzi platformy błyśnie na chwilę znajoma twarz druha z dawnych czasów.

Tam Broński zobaczył Bolka Popiela, tu znowu Tadzika Malarskiego, z którym tyle lat przesiedział na szkolnej ławie, a teraz to przecież nikt inny, jak tylko Staszek Petryczko o przemiłej fizjonomii, z którego osobą tak ściśle związane są wspomnienia i myśli o ciemnookiej dziewczynie. . . Broński chce bliżej pod- jechać, chce mu coś powiedzieć, ale zwariowanie nerwowy koń, pod którego cienką skórą drżą wszystkie mięśnie i którego z trudnością mógł utrzymać, kalecząc palce od napięcia wodzów, na próbę zbliżenia się do pociągu od- powiedział jakimś obłędnym, cyrkowym tańcem. Klepie go więc Broński po szyi, ażeby się uspokoił, i podnosząc palec do czoła rzuca tylko: — Do widze- nia Staszku! A wam wszystkim przyjaciele — gadało coś w duszy Brońskiego — przyrzekamy, że skoro nas los złączył na dolę i niedolę, nie opuścimy was nigdy i nie będziecie nigdy w straszliwym napięciu zbyt długo na to czekali, byśmy was osłonili czarną, stalową ścianą naszych pękających granatów. A więc do widzenia — tam, na polu bitew.

Przejechał pociąg, zatarły się twarze. . . i tylko gdzieś tam jeszcze z daleka dolatuje oderwany strzęp żołnierskiej piosenki: „. . . kto ciebie pokocha, kto cie- bie pokocha. . .”, i tylko wzdłuż rampy zostali ludzie, którzy pożegnali przed chwilą swoich najbliższych, a teraz patrząc na znikające kontury pociągu uwo- żącego im kawałek serca, odchodzą powoli, ciężkim krokiem, po kryjomu łzę nieraz ocierając i wracają pewnie do swoich domów, które o jakże nieraz stały się dla nich puste.

Teraz przyszła ich kolej na załadunek. Moment ten nie różnił się właściwie niczym od takich samych w czasie pokoju: godzina krzątaniny, zamieszania i krzyków (często niepotrzebnych) i. . . transport gotowy do odjazdu. Jechali w nieznane i ewentualny cel podróży był tematem wszystkich rozmów toczą- cych się zarówno w wagonie oficerskim, jak i żołnierskich. Przewidywali dwie ewentualności: Śląsk albo słowacką granicę. Na stacjach, przez które przejeż- dżali, były wszędzie tłumy. Dosłownie zasypywano żołnierzy owocami, papie- rosami i kwiatami, żegnano okrzykami: — Wracajcie cali i zdrowi, po defiladzie w Berlinie.

Minęli Lwów, Przemyśl i. . . przychodzi nowy dzień. Tu pachnie już prochem 3.09.39 i wojną. . . mijają ich całe tabory pociągów ewakuacyjnych, a chwilę wcześniej przejechali wzdłuż pociągu sanitarnego wiozącego pierwszych rannych; sie- działy chłopy oplątane zwojami bandażów, a na rzucane w przejeździe pytanie:

— Skąd wracacie? — odpowiadali buńczucznie: — Z zabawy. — I wreszcie koło Dębicy widoczne już ślady niemieckiej wizyty: przede wszystkim tor w dwóch miejscach zniszczony (usunęli to kolejarze w przeciągu 4 godzin), wzdłuż toru całe dziesiątki lejów po wybuchach bomb, koło stacji jakiś budynek kolejowy na pół rozłupany i kilka domów wyglądających jak po przejściu trąby powietrznej.

Transport wjechał na stację i Broński, jako oficer służbowy transportu, wy- szedł na peron, by się poinformować o terminie odjazdu w dalszą drogę. Na dworcu zorganizowana była obrona przeciwlotnicza, którą dowodził jakiś bar- dzo dobroduszny i sympatyczny porucznik rezerwy, który objaśnił Brońskiego,

(11)

że na Dębicę i jej okolice naloty odbywają się niemal bez przerwy w odstępach 2 – 3-godzinnych i że wobec nich jest prawie zupełnie bezsilny, rozporządzając tylko jedną kompanią ckm-ów a mając do obrony odcinek o długości 6 – 7 km wzdłuż toru. Wobec tego zwiększono czujność także w transporcie i po pew- nym czasie por. Broński, skończywszy służbę, odchodzi na platformę, na której umieszczony jest karabin maszynowy do strzelań przeciwlotniczych, ażeby być z ludźmi przy ich pierwszym strzelaniu i chrzcie ogniowym, bo pewnie nie obejdzie się bez tego, ażeby niemiecki lotnik i po nich nie sypnął. . .

Porucznik jest zmęczony, już trzy noce zupełnie nie spał. Jedną noc pobie- rał amunicję — i właśnie przypomina sobie te symetrycznie poukładane setki i tysiące stalowych walców, w które jest zaklęta śmierć i zniszczenie, i widzi jak liczone przez niego przechodzą z czterech ścian magazynu do jaszczy i przod- ków, gdzie już wszędzie razem z nim pojadą. Noc następną miała bateria na ostateczne przygotowanie, przysięgę i wyjazd do ładowania się i wreszcie trze- cią — przesiedział w przedziale pełnym oddechów śpiących kolegów (o jakże im tego zazdrościł) jako oficer służbowy transportu. A teraz oparty o wysoko wzniesioną lufę haubicy-przyjaciółki patrzy zaczerwienionymi oczyma na ob- razy przesuwające się przed nimi i widzi dom w ogrodzie, a w jasnym, przy- tulnym pokoju, gdzie w ogromnej, szklanej kuli, stojącej na stoliku, jest bukiet przepięknych astrów, siedzi może (gdyby tak wiedzieć o czym myśli) ciemno- okie dziewczę, takie dzielne przy pożegnaniu. . . Albo znowu jakaś pełna czaru

„przygoda”. . . jakieś oczy orzechowe, ciemne, szare i niebieskie, jakieś słowa i zapachy — dziwna rzecz, że myśl o czymś dobrym, spokojnym i szczęśliwym ma zawsze postać kobiety. Przesuwają się przed zmęczonymi oczyma i na ekra- nie duszy obrazy i porucznik nie uwierzyłby, że to jego przeżycia, a nie fantazje z powieści czy kina — nie, no bo on chyba zawsze w zielonkawym mundurze, ściśnięty pasem. . . oparty o lufę śmiercionośnej haubicy. . .

Przewija się transport przez pola — we wsiach i miasteczkach wybiegają lu- dzie, padają kwiaty, wreszcie już gdzieś pod Tarnowem podbiegają do pociągu dwie panienki, trzymając w rękach transparent: „Anglicy biją się z Niemcami!”

W całym pociągu poruszenie i radość. Otrząsnął się z zamyślenia i Broński, i to dobrze, bo właśnie gdzieś z błękitnych przestworzy rozlega się równy, metaliczny warkot. Lornetka do oczu. O jest! Ogromny, lśniący jak roztopione srebro, stalowy ptak zniża się coraz bardziej. Jeszcze chwila, zaterkotało coś z powietrza pełnym głosem, podniosła się kurzawa piasku tuż obok nasypu. To seria z karabinu maszynowego. Po chwili mocna „pika” i na ziemi słup ziemi i huk. To bomba. W parę sekund potem, jak Broński zobaczył u zakończenia zwężających się płatów mały, czarny krzyż, rzucił: — Ognia! Zaterkotał wście- kle i szarpiąco karabin maszynowy i zaraz umilkł, psiakrew! — zacięcie. Ale oto już znowu tnie powietrze długą serią wystrzałów. Tak samo z drugiej plat- formy na końcu pociągu. Broński słucha tego z przyjemnością — to przecież muzyka, groźna i straszna, ale muzyka — muzyka wojny. W pewnym momencie płatowiec zachwiał się w prawo i lewo, i nie wiadomo — trafiony czy nie — odlatuje, odprowadzony przez całą plątaninę wystrzałów idących z miasta.

(12)

Pociąg stanął daleko przed dworcem, na mostku u wylotu jakiejś ulicy Tar- nowa. Na środku mostka stał uczeń gimnazjalny z karabinem przez ramię.

Twarz chłopaka była skupiona i poważna, gdy oddawał honor wysiadającym z wagonu oficerom. Broński podszedł do niego i mocno serdecznie uścisnąwszy mu dłoń, zapytał o nowiny i wiadomości. Gimnazjalista wyrecytował całą ich litanię, bo właśnie niedawno słuchał południowego dziennika. Zanim jeszcze pociąg ruszył, po wysokim nasypie wdrapała się jakaś kobieta i podszedłszy do grupki stojących, wręczyła najbliżej stojącemu Brońskiemu ogromny bukiet róż.

Młody oficer podziękował ofiarodawczyni, stwierdzając przy tym oczyma i mó- wiąc jej, że mimo trzydziestki, a może i trochę więcej, jest ona wcale, wcale. . . i wśród wesołych żartów kolegów rozdzielił między nich wonny dar. — Widzę, że panowie miejsca przyszłych odznaczeń zastępują różami. Zupełnie słusznie

— rzucił mjr Ostrowicz, wpinając jedną z róż za sprzączkę koalicyjki. Pociąg gwizdnął i pojechali w dalszą drogę.

Jeszcze parę nalotów, kilkanaście bomb, parę godzin czekania aż tor na-

3/4.09.39 prawią, wreszcie gdy przyszła noc, Broński z rozkoszą zwalił się jak kłoda na

krótką ławkę przedziału. Jeszcze parę myśli, parę obrazów z misterium rozgry- wającego się co dzień w wyobraźni opanowywanej coraz bardziej przez sen i zmęczenie i Broński usnął. Nie wiedział, czy spał parę godzin, czy minut, gdy nachylił się nad nim Tadzik Witowski ze słowami:

— Wstawaj prędko Kamilu, bo za chwilę wyładowujemy się.

— Jaka to stacja i jak długo spałem? — zapytał kolegi Broński głosem, który był jeszcze ciepły i drgał resztkami snu.

— To Bochnia, a spałeś więcej niż dwie godziny.

Zaraz po ukończeniu wyładowania, podczas którego urzędnik kolejowy 4.09.39 mdlejącym głosem prosił, ażeby się spieszyć: — na Boga, bo gdy się tylko rozwidni, to zaraz Niemcy przylecą i znowu będą dworzec bombardować — uformowano kolumnę marszową z baterii i taboru i wyruszono na pierwsze po- zycje, wijącą się wśród coraz to większych wzgórz drogą. Po kilku godzinach forsownego marszu bateria wjechała do wsi Nieszkowice. Tu założono pierwsze stanowisko ogniowe, a punkt obserwacyjny w rejonie folwarku na linii wzgórz.

Po ustawieniu dział i zamaskowaniu ich (co odbyło się przy akompaniamencie jakichś dzikich i bezsensownych krzyków dowódcy baterii, który nie wiadomo skąd i po co się tu zjawił), Broński z Łasłowskim weszli do izby uprzątniętej przez gaździnę, aby wreszcie coś zjeść. Po chwili nadszedł szef baterii chor.

Czajkowski i plutonowy Mach, każdy z zapasem żywności. Broński siedząc na kamiennych schodach rozmyślał o tym, że może nie od razu będzie się strzelać, a wtedy on się wreszcie po trzech dniach umyje i może trochę prześpi. Jednak niemal w tej samej chwili podszedł do niego kpt. Hałaniewicz i oświadczył: — Pójdzie pan wzdłuż linii ogniowej na mój punkt, a tam por. Witowski wskaże punkt, gdzie będzie pan obserwatorem pomocniczym, wysuniętym i oficerem łącznikowym do piechoty.

Brońskiemu w głowie się zakręciło od skumulowania takiej ilości funkcji, ale był zbyt wytrawnym żołnierzem, ażeby się nad tym zastanawiać. Dźwięknęły

(13)

ostrogi i z zaciśniętych ust oficera padło krótkie: — Tak jest! I po chwili Broński, odsunąwszy od siebie daleko miraż umycia się i przespania, wędrował krętą ścieżką pomiędzy górami. Gdy przyszedł na punkt główny, uśmiechnął się do jego obsady w osobie miłego i przez wszystkich lubianego por. Witowskiego.

— No Tadziu, przychodzę objąć moją funkcję, co u was słychać?

— Ano nic ciekawego — odpowiedział por. Witowski. — Czekamy tu na Niemców; wedle wiadomości ze sztabu mają nadejść w sile dwóch dywizji pancernych od strony Zakopanego — o widzisz — z tego kierunku. A teraz chodź, to ci pokażę twój punkt i powiem, o co chodzi. Zajmiesz punkt w re- jonie tego krzyża koło folwarku, a dozorować będziesz pas od tej drogi, przy której jest ten mały domek, w prawo, aż do tego miejsca, gdzie są trzy topole.

Uważaj specjalnie na tę drogę i czołgi! Piechota jest okopana ot tam, a patrol telefoniczny na twój punkt już wysłaliśmy i pewnie go zastaniesz. No cześć!

Do wysuniętego punktu było chyba 2,5 – 3 km i przebył je Broński względ- nie prędko, rozmawiając z pchor. Tokarzem ze Lwowa, który nie mógł na razie zameldować się tam, gdzie otrzymał przydział, a dowiedziawszy się, że Broński to właśnie „ten od Legii Akademickiej”, o którym we Lwowie słyszał, dołą- czył do niego. I szli teraz razem wspominając niedawne czasy, ale jakoś tak, jakby to było przed laty, a nie przed miesiącem. Broński wybrał punkt i zajął go — patrolu telefonicznego jednak nie było. Zaczęły się wlec minuty, a póź- niej godziny męczącego wyczekiwania, patrol ciągle nie przychodził. Punkt obserwacyjny znajdował się tuż przy pierwszych liniach piechoty i gdyby tak czołgi nadjechały zanim linia będzie gotowa, to nie mógłby oddać ani jednego strzału. Przecudny wrześniowy dzień pysznił się całą gamą jesiennych kolorów.

Gdyby nie mordercze żądła luf karabinowych, błyszczących na przedpiersiach okopów, gdyby nie to, że Broński na zmęczonym ciele czuł ucisk skórzanych pasów, to myślałby, że cały ten światek maleńki, jaki widzi przed sobą, światek zaśmiecony liśćmi o barwach żółtych, koralowych i rubinowych jak krew, świa- tek zasnuty nićmi babiego lata i czarem jesiennej melancholii sączącej się od złotawych rżysk i woni upojnej maciejki — to światek spokoju, ciszy i szczęścia.

Tymczasem te godziny tak strasznie wolno płyną, a w dodatku młodego ofi- cera opanowywać zaczyna znowu senność. Jest tu zupełnie sam (pchor. Tokarz już odszedł, zostawiwszy mu pokaźną ilość śliwek, które teraz je z nudów — patrolu telefonicznego ciągle nie ma), nie wie zupełnie, co się tam dzieje u tych, dla których jest „okiem” (może musieli odjechać?), może za chwilę zwalą się tu czołgi i przyjdzie kres. Ale to wszystko wydaje się małe wobec tego, że jest sam.

Przychodzi mu taka dziwna ochota na to, czego może wcześniej nie doceniał — chciałby teraz z kimś być i rozmawiać albo chciałby przyjść do kogoś dobrego i najmilszego, położyć mu głowę na kolanach i nie mówić nic. . . tylko słuchać.

Zaczyna sobie wyobrażać, jak powinien wyglądać ten ktoś najmilszy, gdy tym- czasem w górze nad jego głową odzywa się szum i warkot silników. Błyszcząc wspaniale srebrem w pełnym słońcu, bardzo wysoko na niebie przesuwa się 30 niemieckich bombowców. Wysokość, na jakiej się znajdują, pozwala się domyślać, że wracają z bombardowania, gdzieś może od strony Lwowa, w kie- runku słowackiej granicy. Równocześnie przychodzi patrol telefoniczny, który

(14)

zabłądził, i pierwszą wiadomością, jaką Broński otrzymuje wziąwszy do rąk słu- chawkę, jest ta, że ma zarządzić zwinięcie linii i wrócić na punkt zajęty przedtem przez kpt. Hałaniewicza, który tymczasem „przeprowadził się” gdzie indziej.

Gdy Broński znalazł się we wskazanym miejscu, zapadał już wieczór, ja-

4/5.09.39 sne z początku niebo pokryło się najpierw jakby nalotem różowego proszku,

a w miarę jak się ściemniało, barwa robiła się coraz bardziej intensywna i wkrótce nad okolicą panowała cisza i krwawa czerwona łuna. To na po- łudniu Niemcy znaczyli swój szlak i od tego pierścienia pożarów i łun zdawał się iść ich głos: — Jesteśmy.

Dziwił się z początku Broński, że go z pomocniczego punktu przed nocą nie odwołano, zwłaszcza że do pierwszych chat było bardzo blisko, ale póź- niej pomyślał, że „nie w tym jego głowa” i położył się, okrywszy płaszczem, w czworokątny, wilgotny, gliniany dół, w głębi którego skulony siedział zwia- dowca przy lornecie nożycowej. Ledwie przymknął powieki, usłyszał, że ktoś wymawia jego nazwisko. To Tadzik Witowski zszedł z powodu nocy ze swego punktu. Mimo zmęczenia Broński ucieszył się bardzo z tej wizyty i wygra- moliwszy się z dołu, podszedł do niego: — Chodź Kamilu, trochę pogadamy, a ewentualnie i przespać się można. Tu na saniach w tym podwórzu jest trochę słomy. Cudowne locum.

Od punktu Brońskiego do najbliższej chaty było może 100 m, pokazawszy więc telefoniście gdzie będzie, Broński odszedł z kolegą i wkrótce po wymianie obserwacji dnia siedzieli obaj na brzegu sań. W oczach Witowskiego czaił się jakiś ból i zamyślenie. Wreszcie patrząc na wzrastającą coraz bardziej łunę zaczął mówić jakby do siebie: — Tam w Muszynie jest mój ojciec staruszek — może się tam nad nim znęcają i męczą go.

Broński chciał go jakoś pocieszyć, chciał mówić tysiące słów, ale go coś dławiło w gardle. Zdawało mu się, że cokolwiek by teraz powiedział, będzie niegodnie banalnym i nie ukoi bólu i niepewności szarpiących duszę jego star- szego kolegi. Więc milczał długo, a później powiedział: — E, chyba nie, Tadziku i wiesz co, prześpijmy się trochę. — Zaraz też otuleni jednym płaszczem i kil- koma snopkami słomy usnęli razem, jak nieraz potem.

O bardzo wczesnym świcie zerwali się obaj. Pozornie nic się od wczoraj nie 5.09.39 zmieniło, w pewnym tylko momencie Broński przypadkowo usłyszał rozmowę, w której padły słowa: — Niemcy zajęli Myślenice i idą na Dobczyce — było zaś to 10 –15 km od nich. Zanim Broński miał czas zastanowić się nad tym, jak może rozwinąć się sytuacja, gdzieś od strony Wiśnicza zagrał karabin maszynowy, potem drugi. . . , trzeci, a po chwili rozpętała się już jedna orgia wystrzałów.

Broński słuchał tego zdziwiony, był przygotowany na przyjście nieprzyjaciela z przodu, tymczasem strzelanina rozpoczęła się zupełnie z lewej strony. Coś to niedobrze! Po kilkunastu minutach strzały ucichły — a niedługo potem 7.

bateria haubic otrzymała rozkaz wycofania się drogą w kierunku na Bochnię.

Zjazd baterii ze stanowiska odbył się wieczorem, a marsz na Bochnię miał

5/6.09.39 się odbyć, mimo zmęczenia ludzi i koni, zaraz nocą ze względu na bezpie-

czeństwo przed samolotami. Konie, nie karmione należycie i nie rozsiodłane

(15)

od trzech dni, nie były zbyt mocne, a górki w okolicy Bochni są wcale nieli- che. Toteż niemal każdy zaprzęg jaszcza i działa trzeba było uzupełniać końmi z innych zaprzęgów. Z powodu ciemności plątały się uprzęże, biły się ze sobą niezgrane konie, zaprzęgi, powożone przez często śpiących ze zmęczenia jezd- nych, zaczepiały o słupy telegraficzne, przydrożne drzewa, a tymczasem minuty i godziny uciekały nielitościwie. Dowódcy baterii nie było (odjechał gdzieś na- przód), a w duszach Łasłowskiego i Brońskiego budziła się rozpacz, bo minęły trzy godziny, a oni ujechali nie więcej niż kilometr. Każdy nowy zaprzęg wy- windowany na następną górę to kamień z serca młodych oficerów, a słowa meldunku „bateria gotowa do dalszej drogi” to prawie. . . hosanna.

Tymczasem jednak świt był już blisko i zamiast minąć Bochnię w nocy 6.09.39 wjechali do niej już przy świetle, gdy w dodatku była zatłoczona taborami i mnóstwem innych oddziałów udających się na nowe pozycje. Zdawało się im, że gdyby tak zjawił się teraz lotnik i później nie dostał Żelaznego Krzyża za zniszczenie kilku pułków, to byłby chyba. . . kretynem. Okazało się jednak, gdy się po paru godzinach taki zjawił, że był mu raczej inny krzyż pisany.

W Bochni i okolicy widać już było ślady wojennego zniszczenia, a na drodze odbywały się sceny, których nie sposób opisać i których nigdy nie zrozumie ten, kto ich nie widział. Potrzaskane samochody, koła i dyszle wozów, mar- twe konie, leżące po rowach z boku drogi, to dopiero niewinna dekoracja do tego, co się działo dokoła. Wzdłuż całej drogi trzema lub czterema szeregami ciągnęły się wozy ewakuantów pomieszane z wojskowymi taborami, gniotąc, łamiąc i uszkadzając się nawzajem. Ludziom, opanowanym przez paniczny, obłędny strach, nie sposób było wytłumaczyć, że gdy będą jechali np. jedną stroną, to pójdzie znacznie prędzej i bezpieczniej. Kobiety z czerwonymi od pła- czu oczyma wlokły się, uginając pod ciężarem ciężkich tobołów, albo też mając z całego gospodarskiego dobytku mały węzełek, uchodziły tuląc małe dzieci.

Tyle było naokoło bólu ludzkiego, tyle beznadziejnej rozpaczy i nieszczęścia, że się nagle Brońskiemu małą rzeczą wydały żołnierskie kłopoty i koleje.

Gdzieś w połowie odległości pomiędzy Bochnią i Brzeskiem drogę tak zata- rasowano, że dalej jechać nie sposób. Zatrzymano baterię i porucznik Broński, jadący dotychczas przy czwartym dziale jako dziale przeciwpancernym, osła- niającym baterię, podchodzi do kolegów jadących na jej czele, by trochę po- rozmawiać. Ta chęć gawędzenia w czasie wojny, chęć słyszenia jak najbardziej optymistycznych horoskopów na przyszłość to po prostu nałóg. Ledwie jednak Broński przywitał się z Łasłowskim (Witowski znów gdzieś odjechał), gdzieś od przodu idzie krzyk: — Nalot! — a równocześnie słychać coraz bliższy warkot silnika.

Bateria ukryła się w malutkim sadku, który jednak niemiecki lotnik specjal- nie sobie upodobał, bo obniża się na wysokość może 200 – 300 m. i zaczyna z nimi „romans”; najpierw niewinna seria karabinu maszynowego — jedna i druga, a po chwili także i bomby. Konie stoją zupełnie spokojnie, a ludzie przykucnąwszy gdzie kto mógł, jakby sobie nic z Niemca nie robiąc, podają swe uwagi i komentarze do obserwacji w formie zaiste nie zawsze. . . salono-

(16)

wej. Niemiecki olbrzym, mimo że skierowano nań ogień kilkunastu ckm-ów, zniża się jeszcze bardziej i słupy ziemi wykwitają coraz bliżej sadku. Porucznik Łasłowski, leżący obok Brońskiego, zakrył hełm rękoma (na wszelki wypadek) i po ruchu warg widać, że się modli. Tymczasem wśród żołnierzy, przesuwa- jących się tu i ówdzie, Broński widzi jakąś dziwnie znajomą twarz. Ależ tak!

To przecież Karol Karczewski z tej samej wioski, gdzie mieszkają jego rodzice i gdzie on sam spędził tyle szczęśliwych lat. . . Przenosi się myślą tam do nich — a wtedy wśród istnego piekła coraz to bardziej wzmagającego się ognia kara- binu maszynowego potężny ptak zachwiał się raz i drugi, ostatnim wysiłkiem poderwał jeszcze raz i runął na kartoflisko niedaleko linii kolejowej.

Po krótkim odpoczynku, w czasie którego zjawił się, nie wiadomo skąd i kiedy, chor. Czajkowski i już zdążył ludziom rozdać konserwy i trochę sucha- rów, ruszają dalej na Brzesko. Ruch zaczyna się jeszcze bardziej wzmagać, wi- dać coraz więcej wojska. Tu okopuje się bateria ciężkich haubic (155 mm), tam znowu widać działka przeciwpancerne piechoty i jej stanowisko. Brońskiego cieszy to wszystko, bo dla niego oznacza, że wreszcie przestaną się włóczyć sami i nie wiadomo po co, a za to będzie walka, będzie się coś działo, jeżeli nawet pac się okopuje.

Tymczasem znowu przymusowy postój z powodu zatarasowania drogi i znowu jakaś znajoma twarz. Krótki wysiłek pamięci i Broński przypomina sobie, że to przecież kolega gimnazjalny jego starszego brata, por. Józef Nie- dzielski. Otacza go teraz maleńka gromadka do widm raczej, niż do ludzi po- dobna. Broński kierowany ciekawością podchodzi do niego i przedstawia się, pytając równocześnie o nowiny. Przystojna jak kiedyś twarz młodego oficera ma na sobie — obok straszliwego zmęczenia — jakieś piętno smutku i zapatrze- nia się poprzez ludzkie twarze gdzieś tam daleko. Po chwili zaczyna mówić:

— Wracamy spod Żywca. . . miałem tam kompanię, straciłem ludzi, straciłem ckm-y, nie mam ani jednego wozu taborowego. W batalionie zginęli wszyscy oficerowie, pole, na którym byliśmy okopani, dosłownie zaorano pociskami ar- tylerii. Z kompanii mam tych piętnastu ludzi. . . Od czterech dni przedzieraliśmy się przez niemieckie patrole w górach, od trzech dni w ogniu, od dwóch dni bez jedzenia.

Broński mimo woli poszedł za wzrokiem Niedzielskiego i spojrzał na tę garstkę rozbitków. O Boże! Tego chyba nigdy nie zapomni. Z 250 ludzi wracało tych piętnaście widm. Na zarośniętych, brudnych spiekotą jesiennego słońca, zaczerwienionych twarzach, na twarzach naznaczonych straszliwym, nieludz- kim zmęczeniem, nie było już nawet rozpaczy, ale jakaś tępa apatia i rezygnacja.

Leżeli wraz i patrzyli na swoje buty, nisko opuściwszy głowy.

Tymczasem Niedzielski umilkł, a będący z nim wysoki podoficer ciągnął dalej: — . . . albo w tym Bielsku — gdy weszliśmy do miasta z każdej kamienicy, z każdego niemal okna lawina ołowiu. Strzelano z ckm-ów i nie wiadomo było, gdzie się chować, bo ogień szedł zewsząd. Ludzie rozpierzchli się jak stado ptaków i ginęli. O Boże daj pójść jeszcze raz do Bielska, daj pójść — szeptał kapral o bardzo energicznej i szlachetnej twarzy, która jednak przy tym nabie- rała wyrazu takiej głębokiej nienawiści do tej zdradzieckiej ludności cywilnej,

(17)

strzelającej do żołnierzy z niemieckich ckm-ów, że Broński pomyślał, że gdyby w innych trochę okolicznościach wszedł do tego Bielska, to jego mieszkańcom stanowczo nie można by zazdrościć.

W międzyczasie droga się względnie opróżniła i można było jechać dalej.

Broński pożegnał się z obydwoma piechurami, ale odchodząc do swojej baterii słyszał jeszcze, jak Niedzielski zwrócił się do swoich ludzi: — No, chłopcy po- wstać. . . jeszcze trochę wysiłku. . . już może niedużo. . . dojdziem gdzieś na punkt zborny. . . dostaniemy żywność, będziemy mogli trochę odpocząć — chodźcie chłopcy.

W Brzesku bateria Brońskiego zajęła stanowisko ogniowe odznaczające się tym, że z niego nie strzelano, a droga dojazdowa na nie była najgorszą, jaką można sobie wyobrazić. W niektórych miejscach trzeba ją było po prostu ło- patami rozkopywać, ażeby działa mogły przejść — nie mówiąc już o doprzę- ganiu koni z powodu gór, bo to było już rzeczą codzienną. Na wszystkich drogach spotykało się żołnierzy proszących o informacje o swoich oddziałach.

Zaczynało się to zwykle od sakramentalnych słów: „Rozbito nas w takim to dniu i teraz nie wiem, gdzie mój pułk”. Właśnie przed chwilą był tu żołnierz z Obrony Narodowej z Nowego Targu i mówił, że z kompanii uszło ich coś koło czterdziestu, a obecnie przed Brońskim stoi strzelec z 1. Pułku Strzelców Podhalańskich, prosząc go o informacje o tym pułku. Jasne oczy strzelca w peł- nym napięciu wbijają się w oczy młodego oficera i po prostu błagają, ażeby nie padły te słowa, które dotąd słyszał od wszystkich: „Nie wiem”. On ma już dość samotnej tułaczki. Chce się znaleźć wśród swoich. Wśród swoich braci w zielonych mundurach, z którymi pójdzie znowu się bić. Broński czuje do tego chłopca jakąś dziwną sympatię, chciałby mu coś pomóc, coś powiedzieć, ale cóż, przecież on sam nic zupełnie nie wie — to jakaś taka dziwna wojna.

Kieruje go więc tylko do miejscowości, gdzie prawdopodobnie stoi jakiś sztab, i odchodzi z ogromnym smutkiem w duszy. Ciągle to samo: „Rozbito nas”. . . i gdyby to choć jeden pułk, jedna dywizja, ale padają coraz to nowe, coraz to inne cyfry oddziałów i wciąż: „Rozbito nas”. . .

A przecież i oni się tak ciągle cofają, nie wiadomo czemu, i ciągle, mimo najforsowniejszych marszów, mają Niemców za sobą o jakieś 4 –10 km. Ciągle słychać niemieckie strzały, to tu, to tam. Nawet i w tej chwili gdzieś tam od pięknych wzgórz pokrytych zielenią słychać po kilka strzałów. To od strony Tarnowa, który jest celem marszu. Mimo dnia i ciągłych nalotów bateria wy- maszerowuje nie czekając na mrok, bo Niemcy niedaleko, a z tyłu piechoty nie ma. Porucznik Broński jak zawsze jedzie na końcu z działonem przeciwpan- cernym i zastanawia się nad tym, kiedy wreszcie skończy się ten kontredans śmierci, kiedy staną na jakiejś linii, kiedy przejdą do akcji. Po kilku kilometrach marszu, zaczynają spotykać inne oddziały piechoty, a nawet na jednym skrzy- żowaniu dróg stoi odprzodkowana armata, skierowana wylotem lufy na pola płasko ciągnące się na przestrzeni może 1,5 km, w oczekiwaniu na niemieckie czołgi — okazuje się przy tym, że działo należy do 2. baterii ich pułku z dywi- zjonu detaszowanego. Słysząc to Broński pyta o porucznika Witowskiego, który jest starszym bratem jego kolegi, a którego zna też doskonale z tegorocznych

(18)

ćwiczeń rezerwy. Dowiaduje się, że Michał pojechał do miasteczka i jest gdzieś tam na rynku.

Broński wymęczony myślami chce się trochę pocieszyć, a przecież nikt tego lepiej nie zrobi jak Tadzik Witowski. Odjeżdża więc na chwilę od swego „pan- cernego” działonu i zbliża się do Witowskiego na czele kolumny.

— Wiesz Tadziku, z tą baterią, której działo widziałeś, jest Michał.

Poważna, myśląca i pełna jakiegoś osobistego uroku twarz Witowskiego rozjaśniła się.

— To dobrze. Jeżeli będziemy działali teraz razem, to będę się mógł z nim zobaczyć — a nie widziałem go już dość dawno — dodaje po chwili.

Łagodny, szary jesienny mrok przechodzi powoli w zupełną ciemność i puls życia baterii zaczyna jakby zamierać; z nadejściem ciemności trudniej już opa- nować zmęczenie spowodowane głodem i bezsennością. Ludzie poczynają drze- mać, a i konie wykonują znacznie leniwsze ruchy.

Do Tarnowa było jeszcze z 8 km, gdy wzdłuż drogi, którą jechała bateria i maszerowały oddziały piechoty, trysnęła jedna, druga i trzecia rakieta roz- sypując kaskadę silnego, białego światła. Na pierwszą nikt prawie nie zwrócił uwagi, po chwili jednak zaczyna się robić poruszenie. Z przodu majaczą już ciemne kontury mostu na Dunajcu. Równocześnie ze wzgórza wznoszącego się z prawej strony odzywają się strzały. Dopiero po pewnym czasie Broński, a za- pewne i reszta baterii zrozumieli sytuację. To niemiecka zasadzka! Pieklą się karabiny maszynowe zapewne za dnia na most wstrzelane, a wśród ciemno- ści coraz to widać na ziemi odpryski, jak gdyby grudki złota — strzelają więc pociskami fosforowymi. Bateria rusza kłusem, a równocześnie oficer piechoty, jadący z nią wyjątkowo (bo zwykle jeździła sama), by ubezpieczać ją przed lot- nictwem, krzyczy dość głośno: — Prędzej przez most — prędzej — bo on pewnie podminowany!

Niemieckie ckm-y nie milkną ani na chwilę wygrywając z terkotem swoją melodię śmierci. Broński jadąc na czele swojego plutonu zastanawia się nad tym, jak też będzie wyglądał obrazek, gdy któreś przęsło tego mostu pofrunie za chwilę w powietrze, czy to już, czy za sekundę? Czy błyszcząca iskierka dociera już do ładunku? Rozmyśla o tym tak obojętnie, jakby to nie chodziło o niego i o tych ludzi, którzy obok pochyleni głęboko na koniach patrzą przed siebie z zaciśniętymi ustami i zmarszczonymi brwiami, wypatrując końca mo- stu. Broński patrzy jakby był w kinie i oglądał scenę oczekując jej rozstrzy- gnięcia w emocji pełnym wyczekiwaniu. Nagle gdzieś od połowy mostu po obu jego stronach pokazał się łańcuch piechurskich sylwetek, wzdłuż których przechodzi wolno jakiś major, mówiąc chłodno i spokojnie: — Stać chłopcy, stać — spokojnie! — Na męskiej, rasowej twarzy majora przy blasku jakiejś la- tarki można zauważyć obojętność i opanowanie. Broński chciał się roześmiać ze swoich poprzednich myśli — gdy wtem, wśród jazgotu strzelaniny poczuł, że coś koń się pod nim jakoś dziwnie potknął, a prawą nogę oficera jakby ktoś dotknął rozpalonym drutem. Ale, nic to, głupstwo — koń jeszcze idzie, a oto ustaje już głuche dudnienie kół działowych po deskach mostu i bateria wjeżdża na szosę, odprowadzana słabnącym już teraz ogniem ckm-ów.

(19)

Bateria przystaje, ażeby się uporządkować. Broński podjeżdża na czoło ko- lumny, by dowiedzieć się, co będzie dalej, jednak dowódcy baterii nie zastaje.

Odjechał on galopem w kierunku Tarnowa na odgłos pierwszych strzałów

— a teraz baterię prowadzi porucznik Łasłowski. Czekają jeszcze chwilę na czwarty działon, który niedługo później przyprowadza dzielny działonowy ka- pral Szwed. Działon utknął mu na moście wtedy, gdy padł jeden koń, a drugi z przedniej pary zerwał postronki i w dzikim napadzie strachu przeskoczył wraz z jezdnym przez barierę mostu, by zwalić się w fale Dunajca. Most był bardzo wysoko, a woda wedle opinii kaprala Hajmana, który pochodził z tych stron, miała głębokość 10 –15 m. W międzyczasie Broński przekonał się, że podczas przeprawy zraniono mu konia, jemu zaś samemu pocisk rozorał mię- śnie prawej nogi, dość zresztą nieszkodliwie, czego najlepszym dowodem było, że sam sobie z tym poradził i jechał dalej na swoim miejscu.

Wreszcie bateria rusza. Do Tarnowa chyba ze 4 km. Ciszę wieczoru prze- rywa jeszcze od czasu do czasu odgłos wystrzałów. Wjeżdżają między grupkę domków i nagle w jednym z nich rozjaśnia się okno, chociaż w pozostałych wszędzie ciemno, ze względu na obowiązujące zarządzenie ochrony przeciw- lotniczej. Kobieca ręka odsłania firankę i przez okno pada szereg krótkich i dłu- gich błysków skierowanych na wzgórze, z którego szedł na nich ogień. Gdy ze wzgórza błysnęło również światełko, Broński wolnym ruchem przesunął ku przodowi futerał świetnego pistoletu parabellum i ujął jego rękojeść. Jeszcze chwileczkę się wahał. . . bo wprawdzie to zdrada, ale równocześnie przecież ręka była kobieca. . . gdy wtem buchnął strzał pistoletowy, brzęknęła szyba i coś się tam za nią zwaliło. To strzelił Łasłowski, który widocznie zaobserwował to samo co i Broński. Broński puścił rękojeść pistoletu i poczuł, że go opanowuje jakby żal czy smutek, po chwili jednak dopowiedział sobie to, co nieraz już sły- szał: „Prawa wojny są twarde”, i jadąc dalej prawie zapomniał o tym epizodzie.

Bateria prowadzona przez Łasłowskiego i Hajmana zbliżała się do Tarnowa, gdy wtem gdzieś z przodu zadudniły kopyta i do jadącego na czele oficera podjechał goniec od dowódcy baterii z zapytaniem, czy wszystko w porządku.

— Zameldujcie — odpowiedział mu Łasłowski, głosem nieco rozdrażnionym

— że zupełnie nie w porządku.

Jeszcze parę minut marszu i tuż przed samym miastem spotykają stojącego 6/7.09.39 na drodze kapitana Hałaniewicza z brauningiem w ręce. Zamienił parę słów z Łasłowskim i Brońskim, skrzyczał nie wiadomo czemu i za co kaprala Szweda, któremu należała się raczej pochwała, i po chwili wśród głuchej nocy ożywio- nej jedynie odgłosami przesuwającego się obok jakiegoś taboru, bateria wje- chała w milczące ulice Tarnowa. Tuż przed miastem był jeszcze mostek na ja- kiejś rzeczułce (Biała — prawdopodobnie) i gdy przezeń przejeżdżali, pionierzy kończyli właśnie zakładanie min, by go wysadzić, bo Niemcy byli wciąż jeszcze w niewielkiej odległości i teren, w który wjechali, wyglądał jakoś niewyraźnie.

Gdzieś też z daleka doleciała ich głucha detonacja. To wysadzono most na Dunajcu, jak się dowiedzieli następnego dnia. Na razie przesunąwszy się cicho (o ile to jest możliwe w wypadku artylerii) przez ulice miasta, ulokowano sprzęt

(20)

na dziedzińcu i w głębi obszernego parku, otaczającego jakiś piękny, pusty zu- pełnie i wyludniony pałac. Teraz dopiero przyszło odprężenie i następstwa straszliwego wysiłku. Konie, ledwie co rozsiodłane, kładły się na ziemię z głę- bokim chrapliwym oddechem, a ludzie, jak cały szereg figurynek w rozmaitych pozach, znaczyli wśród ciemności ciemnymi plamami czworokąt dziedzińca. Je- chali już dwie noce i cały dzień, bez okruszyny jedzenia, bez sekundy snu, bez chwili wytchnienia, słysząc ciągle wokół siebie strzały i czując niebezpieczeń- stwo, w nieludzki sposób i bez przerwy szarpani przez niemieckie lotnictwo.

Tarnów nie był bynajmniej pewny i po rozpatrzeniu sytuacji zastanawiano się — pozostać czy jechać dalej, ale im było już wszystko jedno, byle zamknąć oczy i nie myśleć. Jeszcze tylko malutka grupka oficerów i podoficerów stała na środku dziedzińca, również tęskniąc straszliwie do chwili, gdy załatwiwszy wszystko, co należy, będą się mogli zdrzemnąć pod jakimś drzewem lub na sio- dle, gdy wtem. . . w szerokim promieniu 3 lub 4 km odezwał się równocześnie szum i warkot silników. Grupka stojących ludzi wsłuchiwała się weń i nagle kapral Dziurgot rzucił tylko dwa słowa: — Za późno.

Tak, nie ulegało wątpliwości — to były niemieckie czołgi biorące miasto, w środku którego byli oni. Brońskiego opanowała apatia i jakiś gorzki wyrzut, nie wiadomo pod czyim skierowany adresem. Ciskając się na prawo i lewo, by możliwie prędko postawić na nogi baterię, rzucał sam sobie pytanie: Czy to się na co przyda? I tyle trudu, tyle mordęgi.

Gorączkowy ruch — przyciszone głosy i rozkazy i bardzo prędko bateria zbudzona z kamiennego snu stanęła gotowa do marszu i ewentualnego strzela- nia. Stali wszyscy z dziwnym uczuciem: ot i teraz — gdy każdy marzył o 2, 3 godzinach snu, może im za 5, 10 minut zginąć przyjdzie. . . Błysnęła latarka — trzy albo cztery głowy pochyliły się nad mapą i wkrótce postacie wyprosto- wały się, a wzdłuż baterii przeszedł szmer: — Nie mamy nic do stracenia — Niemcy naokoło — spróbujemy przedzierać się na Pilzno.

Tymi samymi, co przed godziną ulicami, z zachowaniem jak największej ci- szy przesunęła się 7. bateria haubic i wśród ciemnej nocy rozświetlonej krwawą łuną pożaru poczty, zapalonej przez Niemców na drugim końcu miasta, jak ko- rowód duchów defilowała wzdłuż niemieckich stanowisk na wzgórzach, u pod- nóża których prowadziła szosa. Jechali w noc i w przyszłość, tajemniczą i nie- znaną.

Broński, który stracił konia i któremu dokuczała noga, przesiadł się teraz na przodek pierwszego działa i strzępami myśli (gdyż proces myślenia dziwnie jest przez zmęczenie i tego rodzaju mordęgę utrudniony) starał się doliczyć, którą to już noc nie będzie spał. Co parę minut powieki ciążące jak ołów spa- dały na oczy, a zmęczona i skołatana głowa na piersi, by znowu na chwilę strasznym wysiłkiem się unieść. Przez rozstrzeloną pamięć Brońskiego prze- sunęła się myśl, a przez twarz uśmiech. Przecież on sam mawiał zawsze do swojej obsługi, do swoich ulubieńców — Tylko mi chłopcy na przodkach nie śpijcie, bo łatwo spaść pod działo czy jaszcz, a to śmierć nieunikniona. — Teraz zaś siedział między nimi dwoma i widział, że starają się nad nim czuwać, nie udzielając mu jednak tej mądrej przestrogi. . .

(21)

Skończyła się noc, zaszarzał, a później zaróżowił świt i wreszcie przyszedł 7.09.39 dzień roześmiany słońcem, ale Pilzna jeszcze nie było. Wzdłuż drogi było wszystko to, co składa się na określenie: wojna! Potrzaskane wozy, stosy gilz po wystrzelonych nabojach oraz tu i ówdzie kształt ludzki okryty żołnierskim płaszczem w straszliwym leżący bezruchu. Konie, garścią owsa nakarmione w Tarnowie — już gdy warczały czołgi — ledwie wlokły nogami, a ludzie wyglądali jak klasyczne modele do obrazu pod tytułem „Zmęczenie”. Patrząc przed siebie oczyma o przekrwionych białkach nie mówili do siebie ani słowa, wykonując ruchy jak automaty.

Wreszcie i Pilzno. W rozsłoneczniony, wrześniowy dzień mieszkańcy tego miasteczka przesuwali się po ulicach nielicznymi grupkami, idąc zapewne na nabożeństwo. Tutaj bateria może mieć perspektywę 2 – 3-godzinnego postoju, zaledwie jednak działa zajechały znowu do parku jakiegoś pałacyku, zjawił się nad nimi jeden samolot i potem kilka. Ludzie, czy to opanowani zmęczeniem, czy też zobojętniali już na wyczyny niemieckich sępów, nie zwracając prawie uwagi na grzmoty wybuchających bomb i swarliwy terkot karabinów maszy- nowych, karmią konie, myją się lub gryząc suchary drzemią pod drzewami.

Podczas tego krótkiego postoju przyjechał jakiś goniec i przywiózł przykre wiadomości. Zaraz po przejściu ich oddziału przez Dunajec wysadzono most, wskutek czego idące za nimi bateria PAC i dwie baterie PAL albo zginęły, albo ci, co ocaleli od ognia, dostali się do niemieckiej niewoli. W jednej ze straconych baterii służył por. Witowski, brat Tadeusza. Na zasępioną troską, szlachetną twarz młodego oficera, obok niepewności co do losu ojca, położył się nowy cień troski o brata.

Ledwie nakarmiono konie i ludzie rozprostowali zdrętwiałe od długiego marszu członki, przychodzi rozkaz i po chwili bateria gotowa jest do marszu w nakazanym kierunku na Dębicę. Jadą w południe jesiennego, świątecznego dnia, zalanego lawiną słonecznych promieni. Jadą pod honorową eskortą nie- mieckich bombowców — ale to już nie nowość ani strach dla 7. baterii! . . . Wła- ściwie gdy się spojrzy na stłoczoną na drodze, nieuporządkowaną kolumnę, gdy się weźmie pod uwagę prawie zupełne odkrycie terenu i bardzo wolny, z po- wodu wzgórków, marsz i gdy się pomyśli o tym, jakby to wyglądało po dwóch, trzech celnie rzuconych bombach, nasuwa się jedno tylko określenie: masakra!

W pewnym momencie niemiecki lotnik zniża się niebywale i przez chwilę sieje kulami na grupkę ludzi, którzy wraz z Brońskim zsiedli z koni i położyli się w płyciutkim rowku w jakimś ogrodzie. Ledwie tylko przeleciał, wszyscy wstają spokojnie i po kilku wesołych uwagach ruszają dalej — gdy właśnie gdzieś z lewej strony przez pola tęgim kłusem podjeżdża oficer zwiadowcy ba- terii Tadzik Witowski. Już z daleka krzyczy, pokazując skrwawioną ręką: — Wiesz Kamilu, te bestie zaczynają strzelać do pojedynczych ludzi. Gdy przejeż- dżałem sam z luzakiem przez tamto pole, zniżył się nad nami i zaczął strzelać kręcąc się w kółko. Dopiero gdy zleciałem z konia udając, że jestem trafiony (przy tej okazji rozciąłem sobie rękę o jakąś gałąź), strzelił jeszcze parę razy i odleciał. — Wyraz twarzy ma taki sam, jak i Broński, ile razy udało się mu wygrać pojedynek ze śmiercią.

(22)

Zachowanie się niemieckich lotników, spowodowane zupełnym brakiem ar- tylerii przeciwlotniczej oraz myśliwskiego lotnictwa, było właściwe jakimś ćwi- czeniom czy manewrom. Latali sobie jak na kpiny na wysokości kilkudziesię- ciu nieraz metrów, niewielkimi grupkami i chociaż niejednokrotnie płacili za to śmiercią, to jednak częściej wyrządzali szkody, utrudniali marsz i wywoływali popłoch.

Słońce przemaszerowało już dobre 3/4 swojej dziennej wędrówki, gdy bate- ria stanęła w Dębicy. Z lewej strony drogi widać było kominy i dachy fabryk, z prawej natomiast ciągnął się piękny sosnowy las. To będzie miejsce postoju.

Zamaskować sprzęt (działa) na skraju lasu, wyprząc konie i nakarmić je — to rzeczy, których prawie nie trzeba było pilnować. Po prostu żołnierz, mimo zale- dwie kilku dni wojny (ale jakiej wojny), miał to już we krwi. W tym samym lesie stały już ich tabory i jedna lub dwie baterie artylerii 24. PAL. Wkrótce wszystkie czynności biwakowe ukończono i kilkunastu żołnierzy zgromadziło się dokoła obiecująco dymiącej kuchni, z którą jak zwykle niespodzianie zjawił się chor.

Czajkowski. Reszta spała twardo pod drzewami, na siodłach, na przodkach dział, wozach i wszędzie, gdzie kto był, gdy go zwaliło zmęczenie. Zmęczenie było tak duże, że zaledwie część ludzi skusiła kuchnia, jakkolwiek nie widzieli jej zdaje się od samego początku wojny i nie jedli co najmniej od 2 dni.

Porucznik Broński odszukał na jednym z wozów swoją walizkę, wyjął ręcz- nik, przybory do mycia i golenia i po chwili z prawdziwą radością wycierał szorstkim ręcznikiem opalone na głęboki brąz, gładkie i zdrowe ciało do po- łowy odsłonięte. To był jego pierwszy zabieg toaletowy od dnia ogłoszenia mo- bilizacji. Następnie ułożył się przy dziale i umieściwszy na jego ogonie lornetkę, torbę polową, pistolet i hełm, okrył się kocem i przymknął oczy. Przed umę- czonymi powiekami przesuwają się obrazy jasnych chwil, to wszystko, co się określa: „przedtem. . .”, a więc znowu kobiece oczy — orzechowe, ciemne, szare, niebieskie, znowu melodie, zapachy. Jakiś świat, który się obecnie wydaje fan- tastyczny, nierealny i taki odległy, niedostępny. Coraz bardziej nieopanowane, nieuchwytne są myśli i wreszcie. . . zbudził Brońskiego jakiś krzyk i zamęt.

Jakby tknięty elektrycznością młody oficer zerwał się i po kilkunastu sekun- dach był już ściągnięty pasem, miał przewieszone przez ramię torbę, lornetkę, pistolet, a w międzyczasie starał się zorientować, o co chodzi. Sprawa była prosta. Od strony Pilzna waliły drogą auta, motocykle, wozy, tabory, grupki konnych i pieszych z obłędnym przestrachem w oczach, rzucających zbiela- łymi ustami słowa, wśród których najczęściej powtarzało się: „Niemcy — czołgi

— chyba z pięćdziesiąt”. Na drodze rozgrywały się dantejskie sceny, a cały las przepełniony był histerycznymi okrzykami i bezładną bieganiną. Dowódcy baterii oczywiście nie było. Brońskim przez jakiś strzęp sekundy wstrząsnął dreszcz. Po chwili podniósł głowę. Uciekać przecież nie będą, a gorączkować się — po co? Uśmiechnął się lekko i wolno, spokojnie wsiadł na konia.

Tymczasem odprzodkowano pierwsze działo i przy pomocy chor. Czajkow- skiego i plutonowego Macha wytoczono je na gościniec. Nad działonem objął dowództwo por. Łasłowski, a Broński zebrał resztę baterii i kolumnę amuni- cyjną i rozlokowywał je pod drzewami. Od jego spokojnej twarzy szedł jakiś

(23)

czar na żołnierzy. Bateria była jedyną, która zdecydowała się podjąć walkę z Niemcami, bez względu na ich siłę, i teraz w zupełnym już porządku czekała.

Żołnierze przejmowali powoli nastrój swoich dowódców i stali spokojnie. Do Brońskiego podszedł jaszczowy pierwszego działonu i patrząc na niego z odcie- niem sympatii i uznania podsunął papierośnicę: — Może pan porucznik zapali?

— Broński papierosa wziął, jakkolwiek właściwie nie palił i po chwili z przyjem- nością zaciągnął się mocno dymem. Pierzchnęło gdzieś zmęczenie i senność, ustępując miejsca spokojnemu wyczekiwaniu. Wreszcie coś będzie. Broński obejrzał się za siebie. Za nim nie było już nikogo, jeszcze tylko od czasu do czasu przemknął wóz lub grupka ludzi, a na środku drogi rysował się masywny kształt haubicy gotującej Niemcom przywitanie. Broński raz jeszcze rzutem oka sprawdził, że wszystko w porządku i rzuciwszy kapralowi Dymakowi słowa: — Nie ruszać się bez rozkazu — odjechał, by pomóc Witowskiemu, który ciężkie wziął na siebie zadanie opanowania i uporządkowania uciekającego bezładnie i w panice kilkutysięcznego tłumu, który zwalił się w trzy lub cztery szeregi na drodze, nawzajem się tratując, dusząc i uniemożliwiając posuwanie się na- przód. Środek tego całego piekła był przed mostem i tam właśnie udali się obaj oficerowie, zdając sobie sprawę z tego, że jeżeli Niemcy zgniotą działon, a do tego czasu nie uporządkuje się ruchu, to w przeciągu kilku minut będzie tu jedno cmentarzysko. Twarze oficerów były chłodne i stanowcze, a twarde oczy i lśniące brauningi w rękach wskazywały na powagę sytuacji. Stanąwszy w dwóch różnych punktach, zaczęli powoli opanowywać nieludzki przestrach i bezmyślną ucieczkę. Z zaciśniętych ust padały krótkie słowa, powtarzające się: — Zjechać na prawą stronę! Stój! Zjechać na prawo! Wolniej, nie tłoczyć się!

— Z zamętu zaczęło się powoli coś wyłaniać i odpływać uregulowaną rzeką ku miastu i dalej.

Do jadącego na motocyklu z ogromną szybkością oficera podchodzi Witow- ski podnosząc rękę. Oficer jest starszy stopniem, ale nie o to tu chodzi. — Proszę jechać wolno, zupełnie wolno — podkreśla z naciskiem — i tu, w tym szeregu, a nie środkiem. — Obcy oficer bez słowa wjeżdża na wskazane mu miejsce.

W międzyczasie obok Brońskiego galopem przejeżdża kilka koni z artyleryjską uprzężą. Na ostre: — Stój! — stają.

— Skąd wy?

— My z 24. PAL.

— A sprzęt gdzie? — pyta spokojnie Broński.

— Sprzęt myśmy zostawili w Pilźnie — odpowiada jezdny o mocno krzy- wym nosie — pan major kazał — dodaje prędko jako odpowiedź na spojrzenie Brońskiego.

Oficer zaklął krótko i po chwili rzucił: — W tył zwrot i marsz po sprzęt — co z was za żołnierz, co za artylerzysta — nie wstyd wam? Gdzieś tam pokazało się kilka czołgów, których pewnie i nie widzieliście — to zostawiliście działa?

Drugą grupę jezdnych z tego samego pułku zatrzymał Witowski i jeżeli dy- wizjon 24. PAL miał później jeszcze armaty, to pewnie nie wiedział, komu to zawdzięcza.

(24)

Na drodze przywrócono spokój, a czas był najwyższy, bo właśnie Niemcy, wywoławszy panikę z czołgami, wysłali na jej przypuszczalne skoncentrowanie eskadrę bombowców, które właśnie rozpoczęły swoją pracę. Wśród warkotu silników i gwizdu linek sterowych, raz po raz w pobliżu wykwitały grzybki wybuchów bomb. Jedna gruchnęła w kościół czy obok niego, inna w browar i jeszcze parę sekund, a bomba padła na miejsce, gdzie niedawno był najwięk- szy mętlik. Jak gdyby na uzupełnienie tego koncertu ozwały się serie karabinów maszynowych. Ale to nie było już groźne. . . cały dół grzmiał od wystrzałów.

Witowski i Broński mieli teraz wszystko w garści i kierowali ogniem karabi- nów maszynowych oraz ręcznej broni, każąc strzelać „paczkami”, nie wierząc wprawdzie w duży efekt tego, ale nie chcąc, by ludzie mieli zbyt dużo czasu, by myśleć o tym, co się dzieje. Jakiś artylerzysta z kawaleryjską fantazją wkopał do ziemi ogon wysmukłej „francuski” i plunął w kierunku eskadry czterema szrapnelami w sekundowych odstępach. To już Niemcom stanowczo mniej się podobało — bo postrzelawszy jeszcze trochę z daleka — odlecieli.

Witowski i Broński wrócili do miejsca postoju swojej baterii zmęczeni, ale radośni. Na wysokiej skarpie, obok baterii siedziała grupka oficerów i pod- oficerów pułku, którzy w międzyczasie przyjechali. Naprzeciw nadchodzącym oficerom wyszedł mjr Romanowski — dowódca 1. dywizjonu, z którego podczas przeprawy przez Dunajec stracił dwie baterie. Uścisnął im mocno ręce mówiąc równocześnie: — No! Artylerzyści zawsze spokojni i zawsze zuchy. — Witowski i Broński zwalili się na płaszcz rozścielony na skarpie i jedząc z apetytem po- dawane im specjały — konserwy i suchary (podobno zdobyczne), opowiadali historię z minionej przed chwilą paniki.

Zapadł już mrok, ale jakkolwiek bateria znała kierunek i oś dalszego mar-

7/8.09.39 szu, czekała w pogotowiu na powrót swego dowódcy, który już dawno zniknął

gdzieś z jednym działonem. Wreszcie w dalekiej perspektywie szosy, na tle wieczornego mroku zarysowały się sylwetki konnych i działonu. To wracali nasi! Po kilku słowach kpt. Hałaniewicza, dla oficerów jego baterii wiadome już było źródło paniki. Zawędrowawszy z powrotem gdzieś aż pod Pilzno, Ha- łaniewicz doszedł do przekonania, że ponieważ z jakiegoś tam kierunku idą strzały, a teren odpowiada działaniom broni pancernej, więc muszą tam być czołgi, i dla dodania sobie animuszu kazał po prostu swemu działonowi strzelać w tym kierunku najsilniejszym ładunkiem (pierwszym), na najwyższym celow- niku, a nawet zmusił również baterię jakiegoś innego pułku do strzelania. Tak samo jak on — nie sprawdził i nie rozpoznał, czy czołgi są tam rzeczywiście, ani nie chciał na nie zaczekać — zrobił widocznie następny dowódca i na od- głos strzałów działowych nakazał szybki odwrót, w wyniku czego droga była wkrótce zawalona i nikt właściwie dokładnie nie wiedział, przed czym ucieka.

Major Romanowski, zorientowawszy się w sytuacji szybciej od innych, mówił do Hałaniewicza półgłosem, na stronie: — Panie kapitanie — tak nie można — jak pan mógł zostawić baterię w takiej ciężkiej sytuacji przez cały dzień samą. . . Pan nie wyobraża sobie, co się tu działo i dobrze, że ma pan dzielnych oficerów

— ale gdyby tak jakie nieszczęście, to przecież pan odpowiada. . .

Cytaty

Powiązane dokumenty

osoby relatora 1/3 - inne materiały

zatem bezpośrednie obowiązywanie norm pra­ wa międzynarodowego w krajowym porządku prawnym charakteryzu­ je się tym, iż nie zostają one przekształcone na normy krajowe lub w in­

w iem istnienie receptorów cytoplazm atycznych dla testosteronu w kom órkach Sertoliego oraz m iejsc akceptorow ych dla kom pleksu hormon- -receptor w jądrze

Z zapłodnionego jaja usuwa się otaczającą je osłonę przejrzystą a następnie, bez nakłuwania błony komórkowej, w sysa się do mikropipetki część jaja

Skład nukleotydow y intronów, k tó ­ re nie kodują łańcucha polipeptydowego, jest n a pewno bardziej labilny, gdyż znajduje się pod znacznie słabszą kontrolą

cja wśród bezkręgowców jest szczególna, gdyż przy zachowaniu ogólnego planu budowy mięczaków wraz z wielu jego prym ityw nym i cechami, sprawność funkcji

Przypom nienie, w jakim etapie rozw oju nauki pow staw ały, co próbow ały w yjaśnić i dlaczego zostały odrzucone, może najlepiej uświadomić m łodym adeptom

Znaki drogowe - kolorowanki... W pierwszym tygodniu września, w klasie 2B i 3E odbyły się zajęcia wychowawcze na temat bezpieczeństwa. Rozmawialiśmy o bezpiecznym poruszaniu się