• Nie Znaleziono Wyników

Pod znakiem wodnika. Sztuka spirytualistyczna w 3 aktach

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Pod znakiem wodnika. Sztuka spirytualistyczna w 3 aktach"

Copied!
52
0
0

Pełen tekst

(1)

Nr. 25

S T A N IS Ł A W W IL C Z Y Ń S K I

POD

ZNAKIEM WODNIKA

S z tu k a spirytualistyczn a w trze ch aktach

i

N a k ła d e m Red. „O d ro d ze n ia " w K atow icach

1926 C e n a 1.60 zł. 1926

•,»■■■■■ ■ ■ ■ ■ ■ M « ' B a a a a a a B a a * a a B B B B B B B a » B ! a B B a a » a B a a » a a « a a B « » « B B a » a a a B « a B » a B a a a B B » i a a ia a

(2)
(3)

STANISŁAW W ILCZYŃSKI

POD

ZNAKIEM WODNIKA

Sztuka spirytualistyczna w trcech aktach

Nakładem Red. „O drodzenia" w Katowicach 1926 r.

Cena 1.60 zł.

(4)

Szerszą publiczność proszę, aby nie czytała tej książki. Uniknie w ten sposób niesmaku czytania utworu jej niezrozumiałego, a draż­

niącego.

Książka ta przeznaczona jest tylko dla głęboko wierzących, choćby nieuczonych, a przynajmniej gorąco pragnących — wierzyć. Nie będzie im dziwnem to, co w niej znajdą.

Bo książkę tę trzeba czytać sercem i duszą i wtedy tylko stanie się ona zrozumiałą i moralną korzyść przyniesie.

Rozumiemy tylko to, co w nas samych jest, gdy więc wiary w nas niema, jakżesz utwór szczerej wiary zrozumieć byśmy mogli?

Tajemnicą powodzenia przez wszystkie wieki i czasy wielkich tragedyj strarogreckich jest, iż opiewają one to, co w piersi ludzkiej było, jest i będzie wieczne. Zrozumieć je może każdy, odczuć może każdy — stojący na pewnym poziomie — bo każdemu dostępny jest np. ból nieszczęśliwego ojca, albo miłość ojczyzny.

Są to artystyczne tematy wieczno-trwałe, popularne.

Są jednak w duszy ludzkiej inne walory, również wieczne, lecz niedostępne każdemu.

Są lśnienia duszy niezbadane, wyczuwane raczej. Drzemią one w duszach, wszystkich, lecz nie u wszystkich są tak silne, aby je spo­

strzec mogli, a cóż dopiero zrozumieć!

Dlatego też artyści, którzy chcą być zrozumiani i oklaskiwani przez masy, unikają tego tematu; stawał on między artystą a publicz­

nością.

1 stąd też pochodzi, że pewien rodzaj Sztuki, który ma odwagę zająć się tym wysokim tematem, mieć będzie charakter sztuki kapłań­

skiej — dostępny tylko wtajemniczonym.

Utwór niniejszy jest próbą w tym kierunku złożoną w pokorze na ołtarzu Ducha.

Jak każda próba — pierwsza, przynajmniej dla autora — utwór jest kompromisowym w tem znaczeniu, że posiada oprócz wysokiego tematu — jeszcze zwykłą fabułę życiową; jest to zło nieuniknione w tego rodzaju sztuce.

Fabuła przecież ma miejsce jej należne nie tylko ze względu na wymagania techniczne dramatu, ale przedewszystkiem ze względu na

(5)

z krwi i kości człowiek ze swoim odwiecznym bólem, ze swoją nie' poradnością dziecka i naiwną bezczelnością ignoranta wobec Wielkiej Sprawy, która jest w jego małej piersi. Dramaturga interesuje walka między człowiekiem-dzieckiem, człowiekiem — głupim ignorantem, czło­

wiekiem, który nie chce wiedzieć, nie chce słyszeć, nie chce widzieć, a Wielka Sprawa, która z jego piersi wstaje, wciska mu się w mózg,

w uszy, w przestraszone oczy.

1 to jest zagadnienie wieczne, choć nie dla każdego dostępne.

To też do panów krytyków i sprawozdawców, którymby przy­

padkowo ta książeczka wpadła w ręce, zwracam się z serdeczną prośbą:

o ile nie wierzycie, nie czytajcie!

Niech ta książka — drukowana w rękopisie — spocznie tylko w rękach wierzących tak głęboko, tak szczerze i poprostu, jak potrafili wierzyć pierwsi Chrześcianie, którzy krwią swoją pieczętowali Prawdę:

że jest Bóg i wyciąga do nas Rękę „Łaski, lecz my dziś Jej jeszcze nie widzimy. Ale zobaczymy i pochwycimy Ją.

P o z n a ń , w lutem 1926.

A u t o r .

Słowo od Wydawcy.

jest wiele rzeczy na niebie i ziemi, o których się ani filozofom i uczonym śniło — powiedział jeden z genjuszów ludzkości.

Drzemią w człowieku siły i moce niezbadane, przejawiające się i działające stale, aczkolwiek niewidzialne i nieuchwytne dla naszych grubo materjalnych zmysłów i ułomnych władz umysłowych. Jestto sfera niezmierzona, przegromna działania i pracy Ducha, owego od­

wiecznego Pracownika i Stwórcy wszechrzeczy —: człowiek zaś tylko najczęściej nieświadomym wykonawcą i narzędziem Ducha, pobudza­

jącym go do twórczej pracy.

A że zbliża się okres „wylania Ducha św. na wszystkie ciało“, że nadchodzi Era Władztwa Ducha nad Materją — dlatego też coraz więcej i coraz mocniej i różnorodniej przemawiają głębie Ducha — sfery Nieznanego, aby nas nieświadomych i błądzących wprowadzić na drogę poznania tej wielkiej Prawdy wypowiedzianej ongi przez naszego Króla Ducha — Juljusza Słowackiego, że „wszystko przez Ducha i dla Ducha a nic dla cielesnego celu nie istnieję” — co znaczy, że Istotą naszą, Istotą Bytu i Wszechrzeczy jest Duch nieśmiertelny, stwór­

czy i wszechmocny a Materjp— -iało nasze li tylko jego przemijającem i zmienneiTKnarzędziem, któi - n się posługuje, aoy się naszy n zmysłom i organom • materjalnym uwidom i za ich porr ? działać.

Stąd też coraz liczniej rodzące sie ri dja, snowidze, mnożące się zrzeszenia spiryfystów i bach czy zjawisk ciuchowych, córa* zęściej się przejawiających, y nas niewiernych przekonać o istni niu i dzia­

łaniu Ducha, który w nas, pr.:ez nas i wokoło nas wciąż działa i pracuje, że nasze „ja“ — tc sia:z „Duch8 nieraz się uwidomiający, matei jalizujący i wykonyv, ujący najczęście-' ■ ' ;aS ' nieświadomych nie­

pojęte rzeczy.

(6)

wadzającą do teatru zjawiska duchowe celowo, świadomie, boć dzieła naszych wielkich wieszczów zawierają już sporo takich przykładów działania „Duchów“, tylko że szersze sfery nie umieją sobie tego wy­

tłumaczyć i uważają tego rodzaju zjawiska za zabobon i niedorzecz­

ności i potępiają je — nie wiedząc co czynią, nie znając ich istoty i przyczyn.

Dlatego też nieświadomość była i jest dotychczas najstraszniej­

szym wrogiem Ludzkości i Prawdy a jej uosobieniem przeróżne Herody i Piłaty, Ananasze i Kajfasze wszystkich czasów, ktróre ją wciąż kamie­

nują i krzyżują aż do przebudzenia się i zrzucenia z oczu maski ciem­

noty, błędu i nienawiści! Aliści Światłość i Prawda musi zwyciężyć, ak powiedział nasz Król Duch:

„Zbliża się ta straszliwa chwila, że ten świat ma być rozjaśniony światłem wiedzy. Kto nie wytrzyma blasku, temu czaszka, bły­

skawicami rozerwana, rozleci się na kawałki — i będzie na łańcuchu w domu warjatów .

J. C h o b o t , wydawca.

O S O B Y :

DETA

STANISŁAW lat 36, literat PANI HANNA lat 34, rozwódka PUŁKOWNIK lat 38

SŁUŻĄCY JAN LEKARZ

Rzecz dzieje się współcześnie w wielkiem mieście.

W s z e l k i e p r a w a z a s t r z e ż o n e .

(7)

S c e n a r j u s z : W nętrze mieszkania pani Hanny. Na w prost widza drzwi w kształcie wielkiego łuku, przez który widać głąb dalszego pokoju. Ściana w prost widza ozdobiona zbiorem broni orientalnej. Po lewej i prawej ręce w idza drzwi zwyczajne. W lewym rogu pokoju wielkie okno.

Kurtyna dłuższą chwilę spuszczona. Nagły, donośny huk strzału za sceną. Krzyk strachu: „św iatła!“ — Kurtyna szybko podnosi się. Na scenie zupełnie ciemno.

K r z y k i p r z e r a ż e n i a : Światła! Światła! (Hałas p rze­

wracanego krzesła, skrzyp butów biegnącego człowieka. Na­

głe światło).

P u ł k o w n i k : (Stoi w głąbi z ręką na kontakcie elektr., więc to on dopadł i odkręcił światło).

P a n i H a n n a , S t a n i s ł a w : (przez arkadę widać sie­

dzących wokoło stołu, splecionych jeszcze za ręce. P rzez chwilę siedzą ja k skamieniali, pochyleni patrzą pytająco przez arkadę do pierw szego pokoju t. j. na przód sceny. Krzesło, z którego zerw ał się Pułkownik, przewrócone).

P u ł k o w n i k : (j. w. stoi nieruchomo, podejrzliwie rozglą­

dając się w koło)

S t a n i s ł a w : przychodząc do siebie) Co to? G o t o było?

S t a n i s ł a w , P a n i H a n n a : (zrywając się od stołu tak gwałtownie, że krzesła przewracają się. Biegną do pierw ­ szego pokoju, naprzód sceny i stają, rozglądając się w osłu­

pieniu) C o to?! Co to strzeliło?!

P u ł k o w n i k : (spostrzega, podbiega do stolika po prawej ręce w idza) Mój... brow ning?!

S t a n i s ł a w , P a n i H a n n a : (z zainteresowaniem oglądają broń).

P u ł k o w n i k : Nadzwyczajne! Uważajcież Państw o! Broń tę zabezpieczoną tak, iż nie m ogła wystrzelić, zamkniętą na rze­

myk w skórzanem etui, zostawiłem wraz z płaszczem i czapką w przedpokoju! Teraz widzicie państw o tą sam ą broń tutaj!

{ogląda) Jeden nabój wystrzelony!

P a n i H a n n a , S t a n i s ł a w : (z zabobonnym trochę sza ­ cunkiem oglądają)

P a n i H a n n a : Oglądnijmy rzeczy w przedpokoju!

P a n i H a n n a , S t a n i s ł a w : (wybiegają).

(8)

P u ł k o w n i k : (sam w zam yśleniu stoi p rzy stole, patrząc na browning trzym any w ręku) Czyżby to była zła w ró żba?

( P a u z a )

S t a n i s ł a w : (z przedpokoju wbiega podniecony, gesty­

kulując żyw o do Pani H anny) A więc jest w nas jakaś tajemna siła, która, działając na odległość, może pow odow ać eksplozję materjałów w ybuchow ych.

P u ł k o w n i k : {niechętnie) W szystko to są tylko zew nętrzne objawy, nie tłomaczące niczego. Istoty rzeczy — ludzkość nie pozna — nigdy!

P a n i H a n n a : N igdy?

S t a n i s ł a w : W każdym razie niezwykle silne medjum. N ad­

zwyczajne objawy, a... z tern wystrzałem — nawet trochę nie­

bezpieczne!

P a n i H a n n a : Kocham urok niebezpieczeństw a! Lubię się narażać! Ma pan rację, panie Stanisławie! To jakieś nad­

zwyczajne medjum! Z dum ą wyznaję: to ja je odkryłam! P rzed­

tem ta dziw na osoba nic nie wiedziała nawet o swej tajemnej sile!

S t a n i s ł a w : M uszę ją poznać! Spóźniłem się na seans.

O dy zasiadłem do stołu było już ciemno.

P u ł k o w n i k : (z lekką ironją) Jeśli to pana ciekawi: m ed­

jum pozostało w trzecim pokoju.

P a n i H a n n a : Nie! Teraz zapew ne wypoczywa. Jest to osoba bardzo tow arzysko niewyrobiona, nieśmiała.

S t a n i s ł a w : A więc nie będę przeszkadzać.

P u ł k o w n i k : (patrząc nań ironicznie) Przed chwilą oglą­

dał pan w przedpokoju skórzaną pochw ę od brow ninga, mój płaszcz i czapkę, teraz pan chce oglądać medjum. Co za dziw na ciekawość do pow ierzchności rzeczy!

S t a n i s ł a w : Chcę widzieć to, co jesteśm y zdolni widzieć i pojąć, broń Boże niczego więcej!

P a n i H a n n a : (śmiejąc się) O to jest złośliwa charaktery­

styka codziennej, zwykłej, ludzkiej ciekawości...

P u ł k o w n i k : Istnieje jeszcze inna, niecodzienna ciekawość...

ciekawość odkrycia istoty życia.

S t a n i s ł a w : (swobodnie, tonem zw ykłej rozm ow y tow a­

rzyskiej) Jaką drogą?

P u ł k o w n i k : Przez śmierć.

P a n i H a n n a : (lekko) A le! (patrząc na Stanisława) O dy życie woła, któż o śmierci myśli?

P u ł k o w n i k : (w zam yśleniu) Ja!

S t a n i s ł a w : (oburzony) Co też pan w ygaduje? Kocham życie! Kocham to, co w idzę!

P u ł k o w n i k : (w zamyśleniu) A ja — kocham to, czego nie w id z ę !

P a n i H a n n a : (śmiejąc się) I to jest między panami za­

sadnicza różnica!

P u ł k o w n i k : (po chwili, niechętnie) Kiedy człowiek prze­

stanie patrzeć na zew nętrzność życia?!

(9)

P a n i H a n n a : (/. w.) O dy umrze w nim... człowiek!

S t a n i s ł a w : Już dziś protestuję! Kobieta, w której um arłby człowiek, straciłaby dla mnie raz na zaw sze cały sw ój urok!

Przestałaby być tajemnicą!

P a n i H a n n a : (pow strzym uje uśmiech, gest karcący młodego człowieka).

P u ł k o w n i k : (półgłosem, raczej do siebie) Tajemnica życia? Czyż ona polega na tem, czego jeszcze nie znam y?

Bynajmniej! Polega na tem, iż W ieczna Tęsknota w piersiach człowieka rośnie tym bardziej, im więcej Ją zaspakajam y! (po­

p a trzył dziwnie, jakoby z żalem na P. Hanną i wolno w y­

chodzi p rze z wielkie d rzw i w prost widza).

P a n i H a n n a : (patrząc za odchodzącym) N ieznośny neurastenik! 1 znow u z tą tęsknotą! A jak patrzy na mnie, jakby chciał mnie zjeść! Ciągle biedak, robi alluzje do sw o ­ jego uczucia ku mnie.

S t a n i s ł a w : (w zamyśleniu) 1 to i... może nie to. Czy pani wie, że pułkownik podobno... za swoich młodych lat, jako gim nazjasta jeszcze, targnął się na sw oje życie... jako po w ód miał napisać na kartce coś mniejwięcej w tym rodzaju: „Tak uczyniłem z ciekawości, co jest z Drugiej Strony'1. Komiczne co ?

P a n i H a n n a : Nie wiedziałam; (po chwili żywo) Tym więcej staje mi się on wstrętny.

S t a n i s ł a w : (ubawiony) Dlaczego?

P a n i H a n n a ; Mężczyzna, który przestał odczuw ać urok życia, który jedną nogą i całem sercem — choć raz — stanął w W ieczności, — może być dla kobiety już tylko... wstrętnym . Bo kobieta — to życie!

S t a n i s ł a w : (uśmiech, gest, że nie warto o tem mówić.

Powoli siadają po lewej ręce widza w głębi.)

S t a n i s ł a w: Na czemże więc polega tajemnica życia? Czyż naprawdę... tylko — M iłość!?

(Zmiana nastroju: zachowują się wobec siebie ptaw ie nieśmiało, ja k kochankowie po długiem rozłączeniu. Coś ja k tęskna zadum a łagodnie prześwietla twarze, czyni ruchy p o ­ wolniejsze, jakby uroczystsze.

P a n i H a n n a : nalewa kieliszki.Ręka drży ledwie dostrzegalnie).

S t a n i s ł a w : (cicho) Jak dawniej...

P a n i H a n n a : Stach! Nareszcie m ogę z tobą mówić... jak dawniej: tajemnica życia? Szczęście?... Goniliśmy... Pam iętasz?!

A tak się dziw nie potem w szystko splątało... (cichy wybuch) Jak ty m ogłeś mnie tak opuścić? Pół roku bez wiadom ości o tobie! Zgodziłam się na zerwanie, gdy... miłość w tobie „wy- gasła“. Nie mogłam się na to nigdy zgodzić, abyś nie daw ał naw et znaku życia o sobie... przez całe pół roku! Stachu! Jak ty m ogłeś?!

S t a n i s ł a w : Tylko pięć m iesięcy: podróżow ałem . C hcia­

łem zapomnieć.

(10)

P a n i H a n n a : Ja... nie zapomniałam! W ydaje mi się, że wczoraj rozstaliśm y się, że wczoraj jeszcze, a nie przed kilku miesiącami... ach, Stachu, że wczoraj jeszcze.. Tw oje pocałunki...

S t a n i s ł a w : Ale od pół roku nic nas już nie łączy. W czasie podróży ogarnęła mnie jakaś pustka. N apróżno starałem się ją zabić!

P a n i H a n n a : (głucho) O boje zabijaliśmy p u stk ę ., tę samą... coś nam w ydarto; tylko ja... mojej nie zabiłam dotąd...

aby się zagłuszyć, rzuciłam się w wir, denerw ujący wir...

S t a n i s ł a w : Jaki w ir?

P a n i H a n n a : Poniew aż istotne szczęście: miłość mi w y­

darto, szukam przynajmniej oszołom ienia: wróżki... seansy spiry­

tystyczne oto, co mnie dzisiaj jedynie zajmuje! (tajemniczo) W iesz, p odo b no mam być jeszcze szczęśliwa... w chwili śmierci...

S t a n i s ł a w : (z przykrością) Ależ, ja cię stanow czo nie poznaję! I po co to w szystko?

P a n i H a n n a : (wzruszona) ...po to, że... coś nas kiedyś łączyło...

S t a n i s ł a w : (Po chwili milczenia otrząsa się z nastroju, oowstaje szybko) Pocóż odgrzebyw ać stare wspom nienia z przed lat? Całą moją ów czesną winą było, iż mi się zdawało, że ko­

chać będę wiecznie... i żem się przyznał, gdy zauważyłem po­

myłkę. To była moja zasługa, ta szczerość.

P a n i H a n n a : (ręce zarzuca na tył głowy i wybucha nerwowym śmiechem) Zasługa? O tak! Zasługa! Ha! Ha!

S t a n i s ł a w : (Po chwili, pragnąc koniecznie zmienić te­

m at rozmowy) Od dłuższego czasu miewam dziw ne sny!

P a n i H a n n a : (patrzy na niego chwilę zdumiona tą zmianą) „Dziwne sn y “?!

S t a n i s ł a w : (w zamyśleniu) Śnię, że nademną z obłoku w yrasta —• olbrzym. W idzę starca i dw a m uskularne ramiona.

Starzec przechyla potężne wiadro. M gnienie waży się zeń nie­

bieski wał bezmiernej w ody i nagle... (urywa wzruszony dziwnie) P a n i H a n n a : (zapatrzona w mego) I nagle?!

S t a n i s ł a w : ...z amfory w ypada huczny w odospad biały od mlecznej piany...

P a n i H a n n a : Dziwne!

S t a n i s ł a w : (/. w. wzruszony, zniżając głos) Fala orze­

źwiająca, kochana pluszcze... i nagłem, chłodnem klaśnięciem...

zatapia moją twarz..!

Czuję dreszcz tego zim nego dotknięcia... Chcę krzyczeć z radości, nie mogę. Ekstaza ogrom nej ulgi ogarnia mnie; staje mi się lekko, dobrze; silny jestem, gotów do jakiegoś wielkiego czynu; czuję, że wielkie zmiany zajdą...

Chw ila jest taka św ięta; przecież stanow czy krok powziąłem w życiu! Lepszy jestem, doskonalszy, straciłem ciężar ciała...

i czuję, że lecę... lecę ponad własnem ciałem — w Bezmiar, w W ieczność, gdzie niema żrącej pustki, bólu, ani tęsknoty... (wzru­

szy ł się tak bardzo, że twarz opiera o krawędź stolika i trwa lak w milczeniu).

(11)

P a n i H a n n a : (Siedzi cicho cała zasłuchana. Po chwili wstaje, obchodzi stolik, nadchyla się nad mm i łagodn e obu dłońmi podnosi m u głowę i przechyla ku sobie jego twarz).

P a n i H a n n a , S t a n i s ł a w : (Długi pocałunek).

( P a u z a )

S t a n i s ł a w : (.Pozostając w je j objęciu, nagle podnosi głowę i bystro patrzy poprzez szeroko otwarte drzwi w głąb dalszych pokojów. Wreszcie wyjąkał zmiemonem głosem, nełnem zdumienia) Co to?!

P a n i H a n n a : (Przykro zbudzona, po chwili) Kto...?!

S t a n i s ł a w : (/. w.) Postać, która w tej chwili przeszła...

tu... za temi drzwiami...?!

P a n i H a n n a : Nikt nie przechodził.

Stanisław : (podniecony) Ależ tak! Przechodziła, a raczej przewionęła o... tam, przed twoim portretem. W drugim pokoju...

jak duch...!

P a n i H a n n a : (gest pełen bólu i pogardy, szybko wy­

chodzi).

S t a n i s ł a w : (przesuwa ręką po czole) A przecież przeszła tam żywa postać, nie duch. (biegnie).

D e ta : (wchodzi zdziwiona, patrzy za Stanisławem, uba­

wiona uśmiecha się).

( P a u z a )

S t a n i s ł a w : (powraca) Kto to m ógł być? (Spostrzega Detę, staje osłupiały) Czyżby?! (gest, że wiaziat ją tam, za drzwiami).

D e t a : (miesza się zakłopotana tem dziwnem zachowa­

niem się).

S t a n i s ł a w : (zmiemonem głosem , siląc się na spokój) Przepraszam, nie miałem jeszcze sposobności być pani przed­

stawionym. Spóźniłem się na seans. Przyszedłem, gdy już było ciemno.

D e t a : (milczy obserwując go, dziwnie zaniepokojona).

S t a n i s ł a w : (zmieszany tem milczeniem, czy spojrzeniem dziewczynki) Jestem... Stanisław Różyc... (niezgrabny ukłon).

D e t a : (Podnosi twarz. Patrzy nań bystro. Potem lekki, pełen zamyślenia pytający ukłongłówką).

( P a u z a )

S t a n i s ł a w , D e t a : (Stoją naprzeciw siebie dziwnie mile zmieszani i zatrwożeni.)

S t a n i s ł a w : To pani stała przed chwilą tam, w drugim pokoju, przy portrecie pani Hanny... gospodyni d omu?

D e t a : Nie.

S t a n i s ł a w : (zdumiony) Jakto? Czyżby był tu ktoś, na tem zebraniu, łudząco do pani p o d obny? Ależ ja z pew nością widziałem panią tam, przed tym portretem... przed chwilą.

D e t a : To niemożliwe. Przed chwilą rozmawiałam z kimś...

właśnie o tym samym portrecie. Zrobił on na mnie duże w ra­

(12)

żenie, myślałam o nim, ale rów nocześnie siedziałam przecież fam w małym sa lo n ik u !

S t a n i s ł a w : (■zamyślając się) Myślała pani o tym portre­

cie... pani Hanny... przed chwilą... A ja panią widziałem tam.

Czyżbym widział tylko... zatrzymaną tam myśl pani?!

D e t a : (poważniejąc) Nie wiem... Nie chciałabym.

S t a n i s ł a w : (żartobliwie) Czyż można widzieć myśl czy­

jąś? (z uśmiechem) różow ą, szarą, niebieską?!

D e t a : (milczy, m e przecząc).

S t a n i s ł a w : [nagle uspokojony, wesoło) A to dopiero zaintrygowała mnie pani! Tak sobie żartować z bliźniego... czy to ładnie?!

( P a u z a ) A czy m ogę zgadnąć pani i mi ę?

D e t a : (wesoło) Proszę?

S t a n i s ł a w : (Po chwili namysłu, cicho, pytającoj Szczę­

ście?!

( P a u z a )

D e t a : (nieco zmienionym głosem) Proszę zgadyw ać dalej.

S ta n isław : (z żartobliwym uporem) Tak, jak powiedziałem.

D e t a : Imię moje brzm i: Dezyderata.

S t a n i s ł a w : (cicho) „Upragniona,,?! Ta, za którą tęsknią?!

D e t a : Ale m ówią mi „D eta“, panie Stanisławie.

S t a n i s ł a w , D e t a : (oostępu/ą ku sobie bezwiednie krok i zatrzym ują się zawstydzeni ja kb y lym odruchem. Uśmie­

chają się tylko do siebie).

S t a n i s ł a w : (półgłosem) Mam takie w tej chwili wrażenie, jakbym znał panią dawniej, niż w szystkie te panie tam, w salo­

nie, razem wzięte. Chyba, że znamy się... z miljon lat?

D e t a : (w nagłem zamyśleniu) A może — jeczcze dawniej?

S t a n i s ł a w : (rozbawiony) A więc w takim razie jakie sto miljonów lat!

D e t a : (niby urażona) O, bardzo proszę: to chyba pan taki stary, bo ja nie.

S t a n i s ł a w : (nie mogąc znaleść odpowiedniego wyrazu) Tak mi dziwnie... Jakoś dziwnie... panno...

D e t a : (podpowiada) „D eto“,

S t a n i s ł a w : Kiedy nie mogę. Nie! J as i ę do tego imienia nigdy nie przyzwyczaję.

D e t a : D laczego?

S t a n i s ł a w : Ja nie m ogę tak panią nazywać. To brzmi jak... jak... (cicho) pieszczota!

D e t a : (mile zmieszana) M uszę już iść.

S t a n i s ł a w : A c h ! D e t a : Co ?

S t a n i s ł a w : Jaką pani ma dziw ną rękę!

D e t a : (poważnie) Wiem o tem, panie Stachu!

S t a n i s ł a w : (zaskoczony) Co ?

D e t a : (trochę tajemniczo) Pan się dziwi mojej ręce...

(13)

S t a n i s ł a w : ...Wszystkiemu.., pani stylowi, pani... całej od stóp do głów ! Pani taka... inna, niż... cały świat!

D e t a : (tajemniczo, trochę smutno) M uszę już iść!

S t a n i s ł a w : (z przykrością) Ach? — Czy m ogę pani tow arzyszyć?

D e t a : (słodko, ale stanowczo) Teraz — nie! O dy po­

myślę, że chcę tego, pan do mnie — przyjdzie!

S t a n i s ł a w : (znowu zaskoczony niespodzianką) C o? Nie zrozum iałem !?

D e t a : (Prawie rozkazująco, bez cienia zalotności, ra­

czej w zamyśleniu, ja kb y czytała przyszłość) Będzie pan myślał o mnie, panie Stachu!

S t a n i s ł a w ; (/. w. w rosnącem zdumieniu) Jakto? C o ? (Po chwili odetchnąwszy, wybucha) Kto pani jest?

D e t a : (z smutnym uśmiechem) Tajemnica! (Odchodzi).

S t a n i s ł a w : (po chwili szepce zdumiony, patrząc za nią) „Tajemnica"? (Nagle żywo poruszony) Tak... Szczęście jest zawsze... tajemnicą! (Stoi, w nagłem rozmarzeniu wykonywa nieokreślony, tęskny gest).

P a n i H a n n a : (wbiega, szepce gwałtownie) Panie Stachu!

Panie Stachu! O bserw ow ałam was! Podsłuchiw ałam ! Tak! Nie w stydzę się tego. Stachu! Przez... przyjaźń naszą! Przez pa­

mięć daw nych w spom nień! Przez te ofiary, które dla ciebie poniosłam!... Przez tę otchłań, w którą dla ciebie wpadłam. Pa­

miętaj na zmarłą matkę twoją... jakby się zmartwiła! Stachu!

Uciekaj! U ciekaj!

S t a n i s ł a w : (osłupiały) Przed czem ? Przed kim?

P a n i H a n n a : (twardo) Przed nią! O na zły urok rzuciła na ciebie! O na mi porywa ciebie!

S t a n i s ł a w : (broniąc się) Ależ... co się stało?!

P a n i H a n n a : Uciekaj od niej! Ona cię opląta: M usisz wyjechać, zapomnieć o niej!

S t a n i s ł a w : Dlaczego?

P a n i H a n n a : W niej — nieszczęście! Przez nią — moja śmierć! Przeczuwam!

S t a n i s ł a w : (przekornie, z gniewem) A ja przeczuwam.

— — przez nią moje wybawienie!

P a n n i H a n n a : (zadrżała, cicho wyrzuca bezładne słowa) „Zbawienie"?! Przez nią?! Kłamstwo! O na zjawia się w śród nas, aby nas zniszczyć: ciebie, mnie! Jakiś niepokój, ja­

kieś dziw ne zapytania budzi ona w duszy... Jakiem prawem weszła tu, między nas?

S t a n i s ł a w : powoli, ja kb y z trudnością, m e posiadając się z gniewu) O na w chodzi tu, między nas, aby wskazać nam, że istnieje świat wyższy, ponad ten, który dotychczas w idzie­

liśmy! Nigdy nie byłem od ciebie dalszy, niż jestem dziś! Nasza

„miłość11 była tylko brudnym szałem z m y słó w !

P a n i H a n n a : (głuchy jęk, po chwili dysząc) Zawładnęła tobą! Rozporządza mocami, których uczciwa kobieta nie posiada!

(14)

Nie chcę się z nią mierzyć! Za dum na jestem! I dlatego wła­

śnie — m usisz wyjechać! Jeżeli nie posłuchasz mnie... natych­

miast, jeżeli dopuścisz., nas obie do walki — stanie się... rzecz straszna...!

S t a n i s ł a w : {zaskoczony) „N ieszczęście"?! (mgnienie stoi niemile poruszony),

Pani H anna: (powoli, dziwnem rozdrganym głosem) Pa­

miętaj co Ci teraz powiem! Pamiętaj dobrze, na życie całe!

Pamiętaj choćby nawet to, co usłyszysz — przez dziesięć lat jeszcze się niespełniłoL. Wbij sobie w pamięć każde moje słowo!

S t a n i s ł a w : (pobłażliwie, lekko ironicznie) C óż takiego?!

P a n i H a n n a : (cichem, urywanym głosem) Kobieta taka jak ja... za doznane krzywdy... mścić się potrafi... wtedy właśnie, gdy się czuć będziesz najbardziej szczęśliwym... Tak: W tedy w łaśn ie!

S t a n i s ł a w : (zdumiony) Ależ... jakie krzywdy?!

P a n i H a n n a : Przestałeś mnie k o c h a ć — myślisz o innych kobietach — to (wybucha zajadle) ...starczy! (odwraca się doń plecami.)

S t a n i s ł a w : (pochyla się naprzód, wyciągając z zaumie- m a szyję. Czeka tak chwilę przed plecami dawnej kochanki.

Zachoazi w nim zm iana: niemiłe uczucie jakby lęku ustępuje lekkomyśnej pobłażliwości) Po tylu miesiącach rozłąki, zupeł­

nego zerwania — taki wybuch... zazdrości?! (lekko wzrusza ramionami, g est głową, że nic nie wmień. Potem nagle z łobuzerskim błyskiem w oczach, cicho na palcach wychodzi.

Dywan głuszy jego kroki.)

P a n i H a n n a : (do siebie, ja k przez sen) Czyżby mi na­

praw dę pozostaw ała już tylko — zem sta?! (Po chwili z uporem) Nie! Nie! A może się jednak mylę?!

P u ł k o w n i k : (z rękami w kieszeniach, staje na progu; w twa­

rzy zwykły wyraz smutnej, tęsknej zadumy. Zobaczywszy panią Hannę, zwróconą don plecami, zmienia się: twarz wypogadza się, oczy nabie­

rają dziwnego blasku: błyskawiczna decyzja, wyraz radości; podbiega cicho, staje tuż za panią Hanną, patrzy na jej postać z lubością.)

P a n i H a n n a : (oo chwili, głucho, namiętnym szeptemraczej do siebie) Myśli wirują... Krew huczy w uszach... Całą moją młodość., gotowam rzucić na ołtarzu miłości.. Wielkiej miłości. Czyż taki płomień, to rzecz codzienna? Czyż można przejść mimo niego — obojętnie?

P u ł k o w n i k : (zaskoczony milczy. Nagły skurcz namiętności ściąga mu muskuły i pochyla go naprzód, policzki drgają. Całość robi wrażenie człowieka opętanego przez straszliwą, zwierzęcą namięt­

ność.)

P a n i H a n n a : (/. w. trzymając się krawędzi stolika, jakby bała się upaść, wiaać drży cała. Po chwili barazo drżącym, pełnym zgrozy szeptem) Czyż miłość moja godna jest - - pogardy?

P u ł k o w n i k : (Tracąc panowanie nad sobą, wydaje zduszony okrzyk) Nigdy. (Gest)

(15)

P a n i H a n n a : (Odwraca się, soostrzega pułkownika,, osłupiała) Ha ?

P u ł k o w n i k : (Odskakuje przerażony swą śmiałością).

P a n i H a n n a , P u ł k o w n i k : (stoją naprzeciw siebie, dysząc ciężko. Milczenie. Słychać tylko przyspieszony oddech obojga).

P a n i H a n n a : (zaczyna powoU) Przed chwilą deklam o­

wałam mój ulubiony wierz... a raczej... wypowiadałam... pew ne nastroje,., rozum ie się, literackie... Nie zauważyłam, że (z obu­

rzeniem) ...pan?! (z pogardą) C zego pan może chcieć odem nie?

( C i s z a)

P u ł k o w n i k : (Cała gama uczuć przewija się po jego twarzy, od zmieszania, do radosnego zadowolenia z nadarzającej się chwili.

Spojrzenie jego pada na odsłoniętą szyję pani Hanny i zatrzymuje się na niej.)

P a n i H a n n a: (mimiwolny gest, jakby chciała zasłonić szyję przed tem palącem spojrzeniem.)

P u ł k o w n i k : (zaczyna przez zaciskające się zęby) „Czego ja m ogę chciec od p an i?“ Ja... (nagle rysy przybierają dziki wyraz, wyrzuca chrapliwie) ...chcę ciebie! (gwałtownie poryw a panią Hannę w ramiona).

P a n i H a n n a : (wyrywając się, zduszonym głosem) Jak pan śm ie?

P u ł k o w n i k : (trzymając j ą w objęciach) Kocham ! Kocham!

P a n i H a n n a : (zdyszana, walcząc) jak pan śm ie? Prze­

mocą?! (wyrwała się nareszcie, wzburzona mierzy go wzrokiem najwyższej pogardy. Stoją naprzeciw siebie, dysząc ciężko ze zmęczenia.)

P u ł k o w n i k : (wyraz zmieszania, wstydzi się swego wybuchu.)

P a n i H a n n a : (wygląda ja kb y chciała — pełna oburze­

niasrogo skarcic zuchwalca, po chwili ochłonąwszy wesoło.) A wie pan, — nie myślałam, że pan to tak... (gest.)

P u ł k o w n i k : (namiętnie, postępując krok (Kocham, bądź moją!

P a n i H a n n a : (ieszcze oddychając szybko z zadyszania.) Kocha pan?! — — — Domyślałam się... wiedziałam raczej... ale myślałam, że pan... kocha nudnie... poważnie... pan zaw sze taki zamyślony... A tymczasem., pan aż tak... prosto z mostu... Proszę!

P ro s z ę ! Nie myślałam !

P u ł k o w n i k : (radośnie) Moja ty... (oostępwe krok) P a n i H a n n a : (wymykając się zręcznie) O, nie tak za­

raz! (z błyskiem złośliwym w oczach) Jeszcze nie powiedzia­

łam tak! Przed tem, niż dam odpow iedź, musi mi pan udzielić...

pewnej rady!

P u ł k o w n i k : Rady?! Ja! Ależ z radością!

P a n i H a n n a : (zaczyna nieco drżącem głosem) Te niezwykłe objawy telepatyczne podziwialiśmy wszyscy na dzisiej­

szym seansie. Praw da?

(16)

P u ł k o w n i k : (nieco zaskoczony) Tak... pow inszow ać można pani... odkrycia takiego doskonałego medjum!

P a n i H a n n a : O tóż właśnie! Dziś jednak żałuję... tego

„odkrycia"!

P u ł k o w n i k : Żałuje pani?! Dlaczego?

P a n i H a n n a : (dziwnie zmieszana) Ta młoda osoba...

otrzymała już od kilku z pośród moich gości... zaproszenia na seansy u nich... A... jeśli to... oszustka?!

P u ł k o w n i k : C o za przypuszczenie?!

P a n i H a n n a : (j- w.) W szyscy powiedzą, że to z mojej rekomendacji... Ja przecież na poprzednim wieczorze w prow adzi­

łam ją w świat... Pew nego rodzaju moralna odpowiedzialność.,.

(utywa zmieszana).

P u ł k o w n i k : {zdumiony) Skądże te skrupuły?

( P a u z a )

Czyż ma pani przynajmniej jakie podstaw y do podejrzeń?

P a n i H a n n a : (oo chwili walki, nagle z zawziętością) T ak!

P u ł k o w n i k : A?!

P a n i H a n n a : Co mi pan radzi?

P u ł k o w n i k : Nie mieszać się do niczego!

P a n i H a n n a : Już się wmieszałam. Dzisiejszy seans odbył się u mnie... Urządziłam tej hypokrytce w spaniałą reklamę.

Polecałam ją gorąco kilku osobom...

P u ł k o w n i k : Ha, w takim razie należy się tym bardziej wycofać ze wszystkiego. Niechże się Tow arzystw o Telepatyczne zajmie oceną tego medjum.

P a n i H a n n a : (niezadowolona) Nie! Nie! Mam inną myśl: urządzę w najbliższych dniach now y seans tu, u mnie.

Seans odbędzie się z całą ścisłością kontroli... Zaproszę kogo należy. W tedy zdemaskuję oszustkę, (z drżeniem w głosie) C zy m ogę liczyć na pańską pom oc?

P u ł k o w n i k : (zdziwiony, obserwując ją) Ależ oczywiście?

P a n i H a n n a : (,/• w.) Nawet, gdyby w grę wchodził...

pański honor?!

P u ł k o w n i k : [odstępując krok) Mój honor...?!

P a n i H a n n a : [zalotnie) Przecież... pan mnie... kocha?

P u ł k o w n i k : (j. W.) A cóż ma seans spirytystyczny, czy też próba zdem askowania oszukańczego medjum... do mojego honoru?!

P a n i H a n n a : (}, w. zbliżając się kusząco) Miałam...

dać odpowiedź...

P u ł k o w n i k: [gorąco) Tak! Tak!

P a n i H a n n a : (j. w. cicho) Czy dałby pan... za mnie...

za moją miłość swój honor?!

P u ł k o w n i k : [przesuwa ręką po czole jak w czasie naj- większeego upału, szepce cicho) A może... to tylko... próba bez znaczenia...?

P a n i H a n n ą : [j- w. coraz ponętniej) Za miłość... honor?

(17)

P u ł k o w n i k : {trzym ającją w objęciach zdyszanym gło­

sem) Dałbym w szystko: h onor i życie!

P a n i H a n n a : (odstępując krok) S ło w o?

P u ł k o w n i k : Przysięgam! {dysząc, usiłuje j ą objąć znowu) P a n i H a n n a : {wymyka się) Dam odpow iedź po seansie.

{Biegnie ku drzwiom).

P u ł k o w n i k : (przytomniejąc nieco, zatrzym ując j ą nie­

mal szorstko) Masz moje słowo... w ypow iedziane w chwili unie­

sienia. Nie cofam go! Nie wiem o co chodzi, do czego ci to moje słow o było potrzebne. Ufam pani bez granic: będzież przecież moją żoną. Ale to jedno m uszę powiedzieć: chwila, w którejbym zwątpił o pani... byłaby chwilą mojej śmierci...

P a n i H a n n a : {wzruszona z wyrazem ja kb y zawstydze­

nia) Drogi przyjacielu... niegodna jestem... {szybkiem ruchem całuje go w rękę).

P u ł k o w n i k : {wyrywa) A?!

P a n i H a n n a : Idź już! Idź! Chcę być sama... myśli p o ­ zbierać...

P u ł k o w n i k : (pocałunkami okrywa jej ręce, potem twarz, piersi, nogi, ią całą)

P a n i H a n n a : (oszołomiona, brom się słabo) Pamiętaj...

seans...!

P u ł k o w n i k : Chciałbym, żeby moja wielka miłość stała się złotą strzałą, któraby utkwiła ci w s e rc u ! Chciałbym (okrywa azikiemi pocałunkami całą)

P a n i H a n n a : (olśniona ja k ą ś myślą) „Strzałą"?! {odpy­

cha go silnie i zrywa się)

P u ł k o w n i k : (chwyta się za głowę ipijany szczę­

ściemwybiega).

P a n i H a n n a : (szybko poprawia włosy, staje w zam y­

śleniu przea ścianą udekorowaną oryentalną bronią) Strzała

—- nie! {zrywa ze śc.any krzywy, wielki nóż wschodni) ...Ale jataganem! O strym sztyletem ! (ogląda broń) Tak nagle błysła mi ta m y ś l ! --- Zatruty... {gest, ja kb y zadawała pchnięcie, Nagle podniesione do ciosu ramię zaczyna się zwolna wygi­

nać w tył tak, jakby ktoś stojący z tyłu wydzierał je j broń) A?! C o to? Kto mi rękę...?! — Ależ pani...! Panno Deto...

Proszę mi natychm iast puścić rękę! To był tylko żart... Nie pomyślałam przecież nic złego: ja wcale panią — — — {sztylet wypada ze zmartwiałej, wykręconej boleśnie w tył ręki. Pani Hanna błyskawicznie odwraca się z fałszywym, ukrywającym zm ieszan.'\ cichym śmieszkiem. Nie ujrzawszy napastniczki.

Osłup ałi Przesuwa ręką po czoleNagle parska swo­

bodnym, innym ju ż zupełnie — śmiechem ulgi).

Ha! Ha! Ha! Zwykły kurcz ramienia — w yjątkow o s iln y ! a ja przypuszczałam... jakąś tajemniczą napaść... W y­

raźnie czułam za plecami... zyjąś obecność... Och, z temi ner­

wami! ’ i ! Ha! Ha! (Biegnie ao arugiego pokoju, gdzie

$fę ptz< uwają goście) Mam z a s / c y t zaprosić szanow nych

(18)

państw a na drugi seans u mnie, w czwartek... naturalnie, o ile nasze medjum...

S t a n i s ł a w — P u ł k o w n i k :

(2

głębi sceny) Ależ oczywiście! Uprosimy! U prosim y! (gwar za sceną)

P a n i H a n n a : (oddala się w głąb mieszkania) ( P a u z a . S c e n a p r z e z c h w i l ę p u s t a ) D e t a : (podniecona szybko wchodzi)

S t a n i s ł a w : (biegnie za mą)

D e t a : Tak się boję... Tak się boję...!

S t a n i s ł a w : (zdumiony) C zego się pani boi? Przed chwilą przecież przyjęła pani zaproszenie... tak śmiało odważnie...?!

D e t a : W styd mi powiedzieć: ja nigdy takich rzeczy ni­

komu nie m ów iłam ; to było moje własne, moje! Najbardziej moje! Ukochane? Własne...!

S t a n i s ł a w : Lecz co?

D e t a : Niech pan się nie dziwi. Niech pan nie szydzi ze mnie. Ja przecież z tego powodu... taka nieszczęśliwa!

S t a n i s ł a w : „Nieszczęśliwa?" Pani, panno Deta? Pani?

Ależ dlaczego?

D e t a : Czasem mi się zdarza... niespodziane dla mnie sa­

mej... gdy się w kogoś bardzo wczuję...

S t a n i s ł a w : (cicho) Pani drży cała?!

D e t a : Taką jestem tem przejęta... patrzałam na głowę osoby, której... której... instynktow nie nie lubię...

S t a n i s ł a w : Domyślałem się: właścicielki... tego portretu...

tam!

D e t a : Tak... i nagle ta głow a otwarła mi się, jak łupina orzecha i,..

S t a n i s ł a w : Pani drży cała?!

D e t a : ...i wykwitł z niej szary dymek... G łow a tej pani, jak przez mgłę... aż do brwi i uszów stała się praw ie niewi- doczLą... bo zakryła ją mała, szara chm ura; z pod niej prześw ie­

tlało „z oczów zielonkawe, trupie światło..." (zakrywa twarz, czym spowiedź z trudem) ...Bo ja, bo ja cudze myśli widzę barw am i; małe chmurki brunatne... niebieskie, srebrzyste... różow e;

długie smużki świetlne tryskające z palców... (nagły rozdziera­

jący, cichy krzyk) C o to jest?! Kto ja jestem ?! Do jakieg®

celu we mnie to jest?... Kto chce, abym była taka nieszczęśliw a?!

S t a n i s ł a w : (tuli j ą bezradnie, ze współczuciem) ( C i s z a )

D e t a : (cicho dygocąc) Boję się... Boję się...!

S t a n i s ł a w : (j. w.) Biedactwo! Biedactwo moje! Roz­

budzono w tobie jakieś dziw ne moce, kazano pokazywać się ku zabawie bezmyślnych, żądnych wrażeń, ludzi, a nie pomy­

ślano o duszy ludzkiej, o tem, że cierń wbijają w serduszka maleńkie, żywe...

D e t a : (ciszej, ja kb y ukołysana) Boję się...

S t a n i s ł a w : (iłomaczy łagodnie) Panno D etoi Przecież nie jeden człowiek zazdrościłby pani.,, tej zdolności intuicji,

(19)

zdolności przeczuwania... Nie byłoby wojen, podstępów , intryg dyplomatycznych, (nie wiedząc dlaczego je s t wzruszony, sili Sie na żartobliwość) ...gdyby każdy z nas m ógł przeczuć z góry tak, jak pani...

D e t a : (zaczyna lekko drżeć) Tak sobie m yślę: są na świecie ludzie, rośliny, zwierzęta. — Czy nic w ięcej?! — Nikt więcej?

S t a n i s ł a w : Zapew ne Moce, które stw orzyły i stw arzaja ludzi, rośliny i zwierzęta...

( P a u z a )

D e t a : (j, w.) Czy... te Moce... mają tw arze?

S t a n i s ł a w : Jakto?

D e t a : Czy... Te Siły., są w śród n a s? Żywe... jak m y?

S t a n i s ł a w : Nigdy nie zastanawiałem się nad tem, je­

dnak myślę, że skoro ludzie mają sw ój kształt, to i te Siły chyba m uszą mieć jakąś postać?

( M i l c z e n i e )

D e t a : (powstając z wysiłkiem) A więc... czy może się stać takie... nieszczęście? Czy może... Tajemna, Straszna Siła...

ubrana być w kształt... w ejść w ciało... nic nie wiedzącej o ni- czem, biednej jakiejś dziewczynki?

S t a n i s ł a w : (zaskoczony rozkłada ręce) ( C i s z a )

D e t a : (rozdzierający krzyk trwogi) Kto „Ja“ jestem ?!

(stoją naprzeciw siebie wstrząśnięci niewypowiedzianą myślą) K U R T Y N A .

KONIEC AKTU PIERW SZEGO.

(20)

A K T D R U G I .

S c e n a r i u s z : k a w a l e r s k i e m i e s z k a n i e S t a n i s ł a wa . S t a n i s ł a w : (leży na kilimie, obok szezlonga i pisze pamiętnik) Rozpusta jest jedną z form Tęsknoty za bóstw em . Ma ona tę dobrą stronę, że szybko budzi przesyt: słabych ona niszczy, silnych zbliża do bóstw a. Silny więc, aby znaleźć się blisko sw ego Boga, pow inien oddalić od Niego przez rozpustę.

(Przerywa pisanie) A to mi się udało! Bajecznie napisałem!

Po mojej śmierci pensjonarki będą rozchw ytyw ały ten mój pa­

miętnik!

Czy ja znalażłem się już blisko m ego b o ga? (zamyśla się smutny uśmiech, potem znów pisze, nagle rozdyma nozdrza i odwraca się zdziwiony) Co za cudow ny zapach?!

(Patrzy chwilę trochę niespokojnie — w kierunku nyży, po pra­

wej ręce widza, gdzie płonie mała lampka wisząca na wysokości bran­

żowych stóp smukłego, sztywnego posążku. Tylko surowe stopy i twardy trójkąt brody bogini — oświetlony z dołu — zarysowuje się ostro na tle czarnej bryły ciemności).

(Powstaje z kilimu, czy też z puszystej skory, na której leżał i z zainteresowaniem zbliża się do nyży)

Czyżby?! (przystaje twarzą do bogini, profilem do widza, wy­

ciąga szyję i z lubością wciąga powietrze w nozdrza) Aa...!

(Żartobliwie a jednak niespokojnie szepce do posążku Izis) Tysiące lat pobytu w ciemnościach... w grobow cu faraona Tutenham e, nie starło z ciebie zapachu róż?!... Zapachu, którym przesiąkłaś trzymana kurczow o w naperfum ow anej — po śmierci

— dłoni... czarnej mumii królewskiej małżonki?

( P a u z a . O n w dycha zapach)

(Nagle innym, zwyczajnym nieco zawiedzionym głosem) Ach, to pewnie ten nieznośny Jan stłukł znow u flakon?! (Z miną znu­

żoną pochyla się ku wnęce).

(Lampka: nagle coś w niej drgnęło, zaskwierczało).

(Nerwowy gest, potem bagatelizująco) O ch, te nerwy... to tylko ćma w padła do lam pki! (skierowuje się z powrotem, wyciąga rękę po swój ,,pamiętnik“).

(Lampka: na tle czarnej bryły ciemności w której kontury po­

sążku zatarły się, majaczy teraz jakaś wydłużająca się — jakby w mały kształt człowieczy — świetlana plama, ciepła i fascynująca: malinowego koloru żywych młodych warg ludzkich).

( C i s z a )

(Nagle zrozumiał, drży lekko z rozkoszy pożądania) To ty, Lilith ? Jakżeś tu weszła?! Jakżeś się ukryła, że ciebie przed tem nie zauważyłem ? Ha! Ha! Długo już chyba tu jesteś ?!

G o?! Co za rozkoszny pom ysł!

(Nagła zmiana tonu. Nagła decyzja pożądania) Ach, bo...

!(skacze na lampkę i w objęcia chwyta — ciemność).

(Równocześnie przewrócił coś widocznie, bo słychać z nyży stu­

kot przewracanego postumentu. Tylko lampka zerwana z łańcucha —

(21)

zostaje mu rękach. On osłupiały podnosi się z upadku, gest, że się potłukł — i niesie tę zapaloną lampkę ostrożnie na przód sceny, w obu dłoniach. Lampka różowo prześwietla mu przez palce. On mówi głosem złamanym, pełnym ukochania).

Niosę w dłoniach ciepłe jeszcze serce... (zdumiony, przera­

żony, oglądając się ku nyży) Ależ jej już niema...

(Z refleksją) Lilith nigdy przecież nie istniała, to tylko było złudzenie, że szczęście trzymam w ręku i... tak całe moje życie!

(złamany siada na szezlongu, wpatrując się w czerwoną lampkę pło­

nącą mu w obu dłoniach. Potem ciężkim krokiem powraca do wnęki, podnosi kulę lampki na wysokość piersi i zawiesza ją z powrotem na dawnem miejscu — u stóp posążku. Twarz bogini Izis oświetlona z dołu uśmiecha się znowu dobrotliwie, niesamowicie).

(C i s z a )

(Stojąc przed lampką, przeciera sobie oczy) Jeszcze mi się w oczach mieni... Ach, głupia historja! Niema o czem myśleć!*)

(Chce się odwrócić do pamiętnika). i

(Lampka: świetlna plama poświaty odrywa się od lampki — jak słoneczne światełko rzucone zwierciadełkiem na mur przez dzieci,

leci szybko po ścianie mrokn i w głąb — ku wyjściu).

(W najwyższej tęsknocie goni zapamiętale za tą złudą. Świetlna plama ginie przy drzwiach, on potyka się o jakiś przedmiot i pada na fotel. Siedzi w pozycji wyrażającej wielkie przygnębienie i rozterkę, dyszy ciężko, potem przesuwa ręką po czole. Nagle woła z przerażenia).

Janie! Na pom oc! Janie!

J a n : (Co się stało?!

S t a n i s ł a w : (przychodzi do siebie, dysząc, potem wstaje, z zimnym gniewem zbliża się do służącego, mierząc go oczyma).

J a n : (zaniepokoił się).

S t a n i s ł a w : (po chwili zimno) Co to znow u znaczy mój Janie?

J a n : Co, proszę pana?

S t a n i s ł a w : (j. w.) Zapowiadam ci, że noga młodej ko­

biety w moim dom u nie pow stanie więcej! A ty — co? Z pew ­ nością za grubym napiwkiem w puszczasz tu niew iadom o kogo...

pozw alasz jej ukrywać się, ot tu, w tej nyży...!

J a n : (żegna się) W imię Ojca...?!

( D z w o n e k za s c e n ą ) S t a n i s ł a w : (gest).

J a n : (wybiega).

S t a n i s ł a w : (W zamyśleniu) Przypuszczam, żeby się cie­

szyła, widząc, że tak stanow czo odwracam się od... mego do­

tychczasow ego boga! ( P a u z a )

*) G d yb y reżyser o b a w ia ł się, że ten trudny fragm ent, który m u si b yć zagrany su b teln ie przez su b te ln eg o artystę, z braku ta k ieg o artysty, w y w o ła tylko śm iech kulturatnych w id z ó w , m ożn a fragm ent ten o d s łó w („chce się odw rócić") do s łó w („w ielk ie p rzygn ęb ien ie i rozterkę") — w ykreślić, a na to m iejsce w p isa ć: („chce się o d w ró cić z p o w ro tem , lecz rap tow n ie rzuca się) A jednak tu ktoś jest (jakby ujrzał co s n ie zw y k łeg o , w y c ią g a ręce w najw yż­

szej tęsk n ocie. M ilczenie). (On dyszy ciężko, p rzesu w a ręką p o czole, n agle w o ła z przerażeniem ) [anie! N a p o m o c! la n ie!

(22)

J a n : [staje na progu, wyraz twarzy bardzo pow ażny) Jakaś pani chce się widzieć z panem.

S t a n i s ł a w : ) zdumiony) Pani? Jaka pani?

J a n : Młodziutka.

S t a n i s ł a w : [j. w.) Ogłupiałeś do reszty, mój stary!

J a n ! (zakłopotany) Pan już tyle razy przysięgał...

S t a n i s ł a w : Tym razem dotrzym am ; przysiągłem, że noga młodej kobiety więcej w moim dom u nie stanie — i przysięgi d o ­ trzymam! (oobłażliwie) Tak, mój stary, kobiety nie dają szczęścia!

J a n ! (dobrodusznie) Czy mam to zameldować tej pani co czeka?

S t a n i s ł a w : (otwierając swój „pam iętnik“) Tylko bez ironji, stary!

J a n : (uparcie) Ta pani kazała, a ma coś takiego rozkazu­

jącego w oczach...

S t a n i s ł a w : (wściekły, rzuca książkę na drugi koniec pokoju) C o? Obietnicę napiwku?...

J a n : (z godnością) Taki wyraz nakazujący... nieugięty.

S t a n i s ł a w : (Przysiada, patrzy na starego bacznie) Mój Janie. Z tych kilku słów widzę, że to nie jest kobieta taka — zwyczajna?...

J a n : Uchowaj Boże. To pańskie dziecko.

S t a n i s ł a w : Pow iedz jej, że bardzo żałuję, ale niema mnie w domu. Zresztą może to jakaś pomyłka? Czy ja wiem... niech zostaw i sw ój bilet wizytowy.

J a n : Rozumiem, (wychodzi)

S t a n i s ł a w : (sam) Janie... stój... Z tym biletem wizytowym to... nie wypada... głupstw o Janie... nie wypada... Janie... Nie słyszy. (Niechętnie) Z pew nością znow u jakaś aw antura miłosna.

Nie chcę... Nie jestem usposobiony... (ręce podgłowę) Ten sen...

ten dziw ny sen... W oda leje się z przechyloneg© wiadra...

J a n : (wraca, podaje ćwiartkę papieru) Ta pani napisała coś na tej kartce.

S t a n i s ł a w : Zwykła ćwiartka papieru. Ależ tu niema pisma. (zdziwiony) Jakiś rysunek. (Patrzy coraz uważniej na kartkę. Wy/raz twarzy zmienia mu się: najmerw zdumieniey potem przestrach. Nagle kartka wypada mu z ręki) Mój... sen.

(Gwałtownie podnosi kartkę znowu, przygląda się jej.) Tak — Tak. Te kilkanaście kresek... to... ramiona... To... broda. Starzec przechyla amforę., w oda wylewa się z wiadra... (osmpiał, p o d ­ nosi oczy) Zupełnie jakby obraz m ego sennego widziadła leciał w przestrzeń i tam natrafił na... aparat fotograficzny, który... ten lecący obraz... schwycił...? (Pod nadmiarem wrażenia siada na szezlongu i obu dłońmi zakrywa oczy. Kartka wypada mu z rąk). ( M i l c z e n i e )

J a n : (przestraszony patrzy chwilę to na swego pana, to na ćwiartkę papieru, leżącą na podłodze. Nagle podnosi ją, przypatruje się, potem szepce z przerażeniem) Sen panow y?

(Z zabobonnym strachem delikatnie kładzie kartkę na brzegu stołu i odsuwa się nieznacznie).

(23)

S t a n i s ł a w : (zrywa się, chwyta kartkę i woła) Prosić!

Prosić! Prosić!

J a n : [do siebie) Jakiż dziw ny wyraz oczów ? C zegóż się boję! Ech, lepiej nie poproszę! [wybiega).

S t a n i s ł a w : [z kartką w ręku, w naprężonem oczeki­

waniu, patrzy w kierunku drzwi) ( C i s z a )

( Z m i e r z c h z a p a d a )

D e t a : [staje u progu, ubrana skromnie, pełna dziwnego,

tajemniczego uroku). *

S t a n i s ł a w : [drgnął) ...Panna De... ta?! [patrzy w naprę­

żeniu pochylając się nieco naprzód, ja kb y ciągniony ja k ą ś siłą ku m ej tak, iż trzym a się stołu).

( D ł u g a c h w i l a mi i c z e | n i a )

D e t a : [zaskoczona zachowaniem się Stanisława, drżą­

cym głosem) Panie... Stachu. [Krok naprzód)

S t a n i s ł a w : [op ano wszy się nieco, prosi gestem, aby usiadła).

D e t a : [nieśmiało siada) Ja przyszłam... [przestraszona

urywa), ( C i s z a )

S t a n i s ł a w : [po chwili, milcząc pokazuje je j ową kartkę).

D e t a : [oatrzy chwilę z dziw o na - to na kartkę, to na Stanisława, nagle parska wesolem śmiechem) Ach, to z tego p o w o d u ?

S t a n i s ł a w : [tłumionym głosem) Co... to... jest? [palcem wskazuje na rysunek)

D e t a : [rzucając jeszcze raz okiem na podaną sobie kartkę) Sama nie wiem... narysowałam to machinalnie... w po­

śpiechu.

S t a n i s ł a w : [gwałtownie) D laczego?!

D e t a : [nieco przestraszona wybuchem) Czy ja wiem.

Służący pana m ówił mi, że pana niema w domu, panie Stachu — i prosił, abym zostaw iła sw ój bilet wizytowy. Nie miałam go przy sobie. W yrwałam kartkę z notesu, wzięłam ołówek, aby wypisać na niej moje nazwisko... Nagle przemknął mi jakiś błysk przez głowę... Zamyśliłam się i... ręka w ykonała te kilkanaście kresek rysunku... sama...

S t a n i s ł a w : [gest.)

D e t a : To takie proste, panie Stachu... Czy pan nigdy nie kreślił w zamyśleniu laską po piasku, albo ołówkiem po papierze tak, że ręka sama szła, jakby ją kto prowadził...?

S t a n i s ł a w : [cicho) ...Jakby ją kto prowadził...?

D e t a : Tak. Czy pan zaw sze wie: co robi?

S t a n i s ł a w : [gest zdziwienia).

D e t a : A widzi pan. O tóż w takich chwilach, gdy ja sama przestaję kierować mą myślą, kieruje nią kto inny...

i s z 3) S t a n i s ł a w : (j. w.) Kto?!

D e t a : [powstając, nieco zgorszona, Po chwiliulegle, po kobiecemu) Czy trzeba Go... nazwać?!...

(24)

S t a n i s ł a w : (zdumiony, Dowstaje również) Proszę o to!

D e t a : (poważnienaiwnie) Lepiej nie wymieniać imienia Jego głośno, w rozm owie zwykłej! Tak mnie uczył mój ojciec.

S t a n i s ł a w : (żywo) To nie jest dla mnie rozm ow a zwykła!

Z największą czcią w olno pani pow iedzieć: kto pania kieruje?

D e t a : (/■ w. po chwili wachama naiwnie, trochę uro­

czyście) Mój — D obry D u c h ! ( Pa u za)

S t a n i s ł a w : (łagodnie bierze j ą za rękę, sadza, mówi stłumionym głosertfy Siadaj, Dziwne Tajemnicze Dziecko. Ody dotknąłem ręki pani, czuję lepiej, że istniejesz. Kto był twój ojciec?

D e t a : Był on Tym, który przeczuwa...?

S t a n i s ł a w : ...Tym, który przeczuwa..?

D e t a : (poważnie) Tak — to było wiadomo.

S t a n i s ł a w : (dziwnie) Cóż... dalej?

D e t a : (swoboanie) Nic a nic. Mój ojciec na łóżu śmierci kazał mi iść w życiu za pierwszym impulsem — zaw sze i w szę­

dzie. Mówił, że impuls, pierw szy poryw, pierwsze tchnienie jakiegoś postanow ienia, to we mnie, specjalnie w moim charak­

terze, jest głos pierwszej, najstarszej w arstw y mojej duszy, za którym iść powinnam, jeśli chcę być szczęśliwą.

S t a n i s ł a w : (z uśmiechem) D obra zasada — trochę nie-- bezpieczna dla młodej, niedośw iadczonej osoby.

D e t a : (jakby nieco wyuczonym tonem, naiwnie) Pierwszy impuls — zastępuje dośw iadczenie indywidualne. Bo ten im ­ puls — to dośw iadczenie daw nych pokoleń, które w arstw ą uło­

żyło się na dnie mojej duszy.

S t a n i s ł a w : Dziwnie w ychow yw ał panią ten jej ojciec. W dzisiejszem wychowaniu... nie zaczyna się od... takiego alfabetu.

D e t a : Także w wyborze ludzi, którym ufam i z którymi chcę utrzym ywać stosunki — polecił mi on kierować się — przedewszystkiem przeczuciem. A czy istnieje prostszy sposób jak ten, aby iść do pana i to w szystko w p rost panu opow ie­

dzieć, panie Stachu?

S t a n i s ł a w : (po namyśle z powagą) Tak: konw enanse nie zaw sze dadzą się zastosow ać w takich warunkach. (Życzliwie) Jestem z całym szacunkiem i z całą życzliwością dla pani, panno Deto. Od pierwszej chwili odczułem, że należy się pani pewna...

jakby to określić... pewna jakaś specjalna — pieczołowitość.

D e t a : (radośnie składając rączki) O, jak to dobrze, panie Stachu. W ięc się nie myliłam, że pan tak właśnie będzie się odnosił. To, co mi kazało tu przyjść, to była pew ność, co jest w duszy pana.

S t a n i s ł a w : (z uśmiechem, nieco zmieszany, ja kb y roz­

rzewniony) Dziękuję pani...

D e t a : (j. tv.) O tóż panie Stachu, aż mi śmielej całą rzecz przedstaw ić. Sprawa jest taka, jak pan słusznie zaznaczył: jestem sama, samiuteńka w tem dużem mieście, nikogo bliżej nie zn am : próbow ałam się zbliżyć już do kilku osób, do kilku pań, które okolicznościow o poznałam, ot, naprzykład na zebraniu u pani

(25)

Hanny. Lecz czy pan sobie wyobrazi panie Stachu? Te panie odsuw ały się odem nie: Czyżby uważały, żem zanadto — inna?

S t a n i s ł a w : Z pew nością jedna z nich ma córkę na w y­

daniu, inna uważa, że jej uroda traci w tow arzystw ie pani...

D e t a : A pani H anna?

S t a n i s ł a w : (zakłopotany) Pani Hanna ?

D e t a : {wstrząsając się) Jakiś mróz mnie przejmuje, gdy ona patrzy na mnie.

S t a n i s ł a w : {oo chwili, cicho, patrząc w ziemię) to...

niech się pani do niej nie zbliża.

D e t a : W ięc do kogo m ogę się zbliżać? Ja potrzebuję ciepła, przyjaźni, życzliwości. Mnie zimno — samej, ciągle samej.

( C i s z a )

S t a n i s ł a w : (patrząc na nią dziwnie) Tak. Ma pani słuszność. Z pani usposobieniem , pani subtelnością... Panno Deto. Pani potrzebuje środow iska o wysokiej kulturze... prze- dew szystkiem uczucia... A być sam ą — dzisiaj — w śród ludzi obcych, podejrzliwych...

D e t a : A więc musi pan być moim opiekunem, panie Stachu. Po to tu przyszłam.

S t a n i s ł a w : {siląc się na powagę) Tak, innego wyjścia niema. (Parska śmiechem) Ależ ten mój opiekun, to stary lew salonow y, znany flirciarz, kobieciarz, czycha tylko, jak pająk; na now ą jakąś ofiarę.

D e t a : Nie wierzę. Pan Stach... to ufność i... pewność.

S t a n i s ł a w : Jagnię oddaje się pod opiekę wilkowi. Ha! Ha!

{Po chwili poważnie) Świat zna tylko ogólnie utarte formy o p iek i:

Jakąż może być więc forma opieki mojej... m łodego człowieka, nad panią, młodą przecudną osobą? Nie: moja opieka tylko za­

szkodzić pani może w opinji świata. Świat nam nie uwierzy, że wykraczając przeciw jego konw enansow ym formom, zacho­

wujemy treść najczystszą, najpiękniejszą, iaka być może. Tak, trzeba przestrzegać starych form świata więcej nawet, niż treści.

D e t a : {gorąco, naiwnie) Nie rozumiem tego. Co świat m ógłby nam zarzucić? Dlaczegóżby my właśnie nie mielibyśmy

— dla siebie wywalczyć zupełnie nowej formy życia?

S t a n i s ł a w : Świat nas złamie.

D e t a : (i- w) My złamiemy świat, {energiczny gest.) S t a n i s ł a w : (parska cichym śmiechem: coś fak tęskne rozrzewnienie drga w tym śmiechu) Ha ha ha!

D e t a : (j■ w. składając rączki) Czyż ludzkość widzi p o ­ stę p tylko w nowych m aszynach? Nowych wynalazkach? Czyż w świecie ducha, w świecie duchow ych drgnięć łączących i dzie­

lących ludzi... w rodzinie... w przyjaźni... w tow arzystw ie — nie m ożna stw arzyć nic n o w e g o ? N apraw dę nic n o w ego? Nic już uszlachetnić nie można?

Czyż człowiek, czy duch, napraw dę nie jest lepszym, pięk­

niejszym, niż temu lat tysiąc, gdy zabijał ludzi... inny duch? {Ze złożonemi rączkami, z zapartym oddechem, czeka naiwnieoapowiedzi.)

(26)

S t a n i s ł a w : (po chwili cicho) Mam dziwnie miłe w ra­

żenie, jak ten, co wstrzym uje oddech, aby nie spłoszyć cudnego motyla, bo czuje się lepszym, świętszym, gdy nań patrzv.

( P a u z a )

D e t a : Panie Stachu... Czekam odpow iedzi?

S t a n i s ł a w : (opanowawszy się — poważnie) W ięc d o ­ brze... Nie określajmy formy tej opieki, którą wykonyw ać mam

nad panią. ( P a u z a )

(Z pewnem zakłopotaniem) M ówm y więc teraz konkretnie, co ja mam w łaściw ie robić z panią? (Zbliżył się, drzy cały z pragnienia, ręce trzym a za sobą, ja kb y się bał, że mimowoli

ulegną rozkosznej chęci objęcia tej cuanei panienki.)

D e t a : (poważnie, nie spostrzegając niczego) Jestem sa­

m otna i młoda — rw ę się do życia. Ciekawi mnie ono i lękam się go... Gdy nie będę czego wiedziała, pan mi udzieli rady.

G dy będę miała wątpliwości jaką iść drogą - pan mi ją wskaże;

gdy źle coś zrobię, pan mnie zgani, gdy źli ludzie zechcą mnie skrzyw dzić — pan mnie obroni.

(C i s za)

S t a n i s ł a w : (ledwie dostrzegalny uśmiech przez łzy, dziwnego, słodkiego wzruszenia) To bardzo dużo. Jednak sądzę, że w ytarguję zm niejszenie ciężarów. Zapewniam cię jednak, duże dziecko, że w szystko gotów jestem dla pani zrobić, (siląc się na wesołość) o ile nic robić nie będę potrzebował, zwłaszcza

coby szkodziło... mojei wygodzie.

D e t a : (wesoło) Żadnych targów ! (Nagle parskają oboje śmiechem.) ( C i s z a )

S t a n i s ł a w : Nie. Co za rozkoszna sytuacja. Ale nie tfaćmy czasu. Ułóżmy plan tej mojej... opieki... z tęczowej bajki.

D e t a : (poważnie, nieco tajemniczo) Po co? W szystko i tak zapisane...

S t a n i s ł a w : (nie rozumiejąc) Jakto? Gdzie zapisane?

D e t a : (j- w.) W gw iazdach, panie Stachu.

S t a n i s ł a w : Nie rozumiem. Później mi to pani wytło- maczy. T e r a z — niema czasu. Trzeba tw orzyć plan działania — to konieczne. Jestem człowiekiem czynu i błyskawicznej decyzji.

Gdzie pani m ieszka? (wyjmuje notes).

D e t a : Ulica Świętej Cecylji Nr. 44.

S t a n i s ł a w : (notując) Z czego pani żyje?

D e t a : Przyjęłam posadę w szkole muzycznej. Pani Hanna proponuje mi obranie sobie zaw odu medjum spirytystycznego.

S t a n i s ł a w : (j, w. gorliwie) Jeszcze nie wiemy czy „Opie­

kun" się na to zgłodzi! A obecnie czy dochody starczą pani na utrzym anie?

D e t a : (Z poważnym uśmiechem, wcale nie urażona, ra­

czej ujęta) Tylko o m oralną opiekę prosiłam. A co do docho­

dów , zarabiam tyle, że mi wystarczy.

S t a n i s ł a w : (z westchnieniem) To więcej pani zarabia, niż ja.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Potem wprowadzę was do domu Beritola i zaręczam ci, m esser Girasole, będziesz mi za to wdzięczny.. MATTEO

gościnna, słodka, (ściskają jej ręce po kolei.. Te panie, które mają coś szyć na maszynie, proszę do stołowego pokoju. Zostają: Bronicka, Robi- szewska,

Zosiu, nie martw się, ja mam nadzieję, że jeszcze Bóg wróci ci wzrok i będziemy szczęśliwi — tylko wierz we mnie, wierz w moje słowa, w moję chęci, nie trać sama

EUGENJA: To wszystko dla mnie jest ogromnie zabawne, lecz niech pan dobrze pomyśli, czy będzie ze mną szczęśliwy!. KACPER:

W ystępy pierw szorzędnych sił

Tomasz Armstrong, pastor Kornel van Taił, bankier Zuzanna van Taił,.. jego

wolągom tanecznym rychły koniec — i u nas. Ameryka bowiem, jak donoszą ostatnie dzienniki, sama się od nich energicznie już odwraca i woła „precz z nowymi

A co trzeba się naczekać tam, jak się na- schodzą kobiety — ta o tem, a ta o owem, a bucie- rzysko, żeby się śpieszył z dawaniem, toby jeszcze było, ale jak się on wda w