• Nie Znaleziono Wyników

Świat, 1895, R. 8, nr . 2

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat, 1895, R. 8, nr . 2"

Copied!
49
0
0

Pełen tekst

(1)

r

0tmat 5 önta i lutego.

R O M A N K O C H A N O W S K I .

_

» f . / . i ' i A -.4 -

- * - >\ \ X^\

I Ä Ü . - ;

Bezlistne, nagie drzewa Pod śniegiem smutnie drze-

[mią;

Ponury, głuchy smutek Rozpostarł się nad ziemią.

Jak przez łzy, patrzy niebo Przez chmury na świat nasz I słońce w mgłach posępnych Swoją złotą kryje twarz.

’ " wssfr®

A,

W0ź

Lecz ziemia czeka — czeka Na światła dzień radosny A. dla nas niema światła Nadziei, ani wiosny...

t.

.

L U T Y . 7

(2)

50 Ś W I A T

Z Ł O T A

Ksiądz dziekan kończył Mszę świętą. O party obiema rękam i o o łta rz , odmawiał ostatnie modlitwy.

Potem obrócił się na kościół, przykląkł i, podtrzym y­

wany przez dziadka, schodzić zaczął powoli po wy­

płowiał}'m dywanie. Kościół, zalany cały światłem po­

ran k u , pusty był praw ie, jak zwykle w dni powsze­

dnie. Przez fioletowe od starości szyby wdzierało się słońce na pasmach pyłu , drżącego w powietrzu. Pod stropem świerkały jaskółki nieśmiało. W szystko dziś w tym kościółku wiejskim odpoczyw ało, rzekłbyś drzem ało, w oczekiwaniu na porządny odpust, albo dwudziestoczterogodzinne nabożeństwo: i obraz N aj­

świętszej Panny M aryi zasunięto pięknie malowaną zasłoną, i pozwijano chorągwie, gdzie żółciły się ciała potępionych, smażących się w ogniu piekielnym, giną­

cych w fałdach materyi, i żyrandole w białym tonęły tiulu. N aw et organy mniej uroczyście dziś huczały, bo pan G rzegorz, organista, praw a ręka księdza probo­

szcza, tylko w dni uroczyste pozwalał sobie akom pa­

niować do śpiewu całem bogactwem gam i finałów we wszystkich rozporządzalnych rejestrach.

Dziekan szedł powoli, bo siedem krzyżyków dźwi­

gał na zgiętych ramionach. Trzęsła się głowa staru­

szkowi, ręce latały tu i owdzie, zanim pochwyciły k ie­

lich lub patynę. A le um ysł pozostał świeżym i czer­

stwym, jakby lata żadnego nie w yw arły nań wpływu.

Przyjdzie ksiądz do domu, usiędzie w głębokim fotelu, a zaraz pani gospodyni zawiązuje staruszkowi fartuch w yksatynow y pod b ro d ę , bo inaczej porozlewa sobie kaw ę na sutannę. A le niechno sobie podje, niech drzem­

kę króciutką u tn ie , niech mu Grzegorz parę ustępów ze Skargi przeczyta, nabierze dziekan humoru, fantazyi, zdrowym mózgiem pracuje, jakby jaki kleryk lub wi- karyusz. W szystko się u księdza trzęsie, jak w roz­

klekotanym młynie, ale głow ą przeszedłby niejednego młodego.

N a ganek plebanii, cały ocieniony winem, ksiądz dziekan w chodzi, odpoczywając na każdym schodku, aż go Grzegorz windować musi do góry. Na ganku stoi już stół nakryty, a przy nim fotel głęboki, w k tó ­ rym ksiądz zasiada. Po chwili Magdusia, dziewka czer­

wona, jak piwonia, wnosi kaw ę dla dobrodzieja. Grze­

gorz rozpoczyna raport dzienny, załatwia bowiem za dziekana akta stanu cywilnego. M e try k ę , akt chrztu, świadectwo zapowiedzi, akt zejścia, wszystko jednem słowem koncypuje pan Grzegorz od ręki.

•— Cóż tam dziś Pan B óg dał, Grzegorzu?

A Grzegorz rozpoczyna litan ię:

— A k t zejścia Agnieszki Sobczak... i m a rk a ; akt ślubu W ojciecha K um a z K atarzyną G rzędzianką.. . i m arka; zawiadomienie księdza proboszcza parafii W artogłów o przyjętych zapowiedziach pana Mało- kąckiego... i marka...

-— H o la ! — woła d ziek an , podnosząc do góry rogal um aczany w kawie — jaka m arka?

— Osiemdziesięcio kopiejkowa.

— N iepraw da! świadectwo o zapowiedziach w y­

daje się bez marki.

— Bez m arki ? — dziwi się G rzegorz, jakby po raz pierwszy słyszał o czemś podobnem —- ano... to bez marki... To tak, z rozpędu...

— Z rozpędu, z rozpędu — mruczy dziekan — ej ! G rzegorzu, źle skończysz , źle... w ypędzę, jak mi B óg miły, wypędzę. Św ięty Boże nie pomoże...

N I T K A ,

Grzegorz stoi, wyprostow any jak struna, i repry­

m endy cierpliwie słucha. Wie, że ksiądz dziekan, choć­

by w ypędził, do służby napowrót przyjm ie, gdy za mężem prosić przyjdzie pani Grzegorzewa z trojgiem dzieciaków. Cała rzecz w tem, źe ksiądz dziekan, w e­

dle poglądów Grzegorza, jest skrupulat i kwita. Toć pan M ałokącki nie będzie p y tał, czy się zawiadomie­

nie do księdza proboszcza parafii W artogłów wydaje z m arką, czy bez m arki, ale zapłaci wszystkie koszta, jakie Grzegorz polikwiduje. Panu M ałokąckiemu nieby się nie stało, bo to pan, a osiemdziesiąt kopiejek na m arkę utonęłoby w kieszeni Grzegorza. A le co tam z księdzem dziekanem g a d a ć ! Niby to stare i pogru­

chotane, a na wszystko ma baczne oko...

Tymczasem na ganek zbiera się rzesza skrzy­

dlata, która dotychczas spokojnie po ogródku krążyła.

Naprzód dwie kokoszki, okrutnie gderliw e, faworytki księdza dziekana. Jedna z nich śmielszej natury wla­

tuje aż na poręcz fotelu i c z e k a , aż M agdusia obrus na ganek strzepnie. Rozpocznie się w tedy uczta z okru­

chów. Dalej na przystaw kach ganku siadają g o łę b ie : grzywacze i siniaki, i turkaw ki i synogarlice. G rucha­

jące ptaszęta wiedzą, iż obok dzbaneczka ze śm ietanką stoi zawsze na stole spodeczek z grochem. A już co w róbli, to byś i nie zliczył. Tałałajstwo t o , bo tała­

łajstwo, drapieżniki, bo drapieżniki. Niechno okruszyna padnie na podłogę, zaraz któryś w podskokach przy­

bliża się do g a n k u , głów kę przekręca i teren bada.

A potem podfrunie na sch o d k i, potem na ganek, chwyta łapczywie kruszynkę i — frrrr! — dalej na drzewo, jakby go kto gonił. N aw et paw rozwinął ogon centkow any gwiaździsto i barw ne pióra tarza w pia­

sku ścieżyny ogrodowej. Kokoszce znudziło się w y­

czekiwanie , skoczyła tedy na stół i nuż myszkować pomiędzy naczyniami. W tej chwili przybyw a księdzu dziekanowi odsiecz z głębi dom u:

— A s io ! A sio !...

F urknęły w róble, furknęły kokoszki i gołębie;

paw udał obrażonego i potoczył się na trawnik. To gospodyni, pani K acprow a, jest przyczyną ptasiego popłochu.

— A s io ! A s io !... Co też ksiądz dziekan w yra­

bia ! Słyszał też kto, aby kury po stole chodziły!

K siądz dziekan w tej chwili zajęty jest bardzo pakowaniem do nosa potężnego niucha tabaki. R obi ją nieporównanie dziad kościelny. T abaka jest na po­

zór nikczemna, bo żółtawa, zielonkowata, jakby z g ru ­ bych trocin złożona. Pomimo kilkakrotnych indagacyj dziad żadną m iarą nie chce wydać sekretu, w jaki ta ­ bakę przyrządza. Złe języki mówią, źe miesza do niej szczyptę ciemierzycy... Być może... Dziekan nigdy dzia­

dowskiej tabaki w kościele nie zażywa, za to w domu pozwala jej sobie do sytości. Niech tam sobie dziad i ciemierzycy dokłada, aby tabaka dobrze na oczy robiła.

— Jakże księdzu dziekanowi kaw ka sm akow a­

ła? — poczęła pani K acprow a — świeżuteczka, sama gotowałam . Ale, ale... czy ksiądz dziekan wie, źe pani Stołągiewiczowa wyjechała? W czoraj wyjechała. M ó­

wiła mi Berkowa, źe się z panem Stołągiewiczem po­

gniew ała na dobre. N o, n o , na taki gorący czas po­

rzucać gospodarstwo, no... no...

— Moja... — począł dziekan.

— ...A w K urów ce siódma córka przyszła na

(3)

Ś W I A T 51 świat wczoraj w nocy. Będą chrzciny. Juźby teź panu

Kurowskiem u dosyć było tych córek. Najstarsza już dorasta, a panienka podobno z wymaganiami. Mówiła mi panna służąca, źe z pensyi pow raca, bo właśnie pan z Kozłowca przyjechał z za granicy i myśli pono 0 ożenku. Będzie przewracanie oczów, będzie...

— Moja...

Potok gadulstwa pani Kacprowej rozszalał się na dobre.

— ...A to bieda, gdy córki dorastają. Słyszał też ksiądz dziekan, źe pani Jazdowiecka nowy dług na hipotekę zaciąga ? Dawać nie chcą bardzo, ale na w y­

soki procent to i dadzą. Pan haruje, jak może, a pani...

— Moja... — wtrącił żywiej ksiądz dziekan.

— Co się teź zresztą dziwić dziedziczce, kiedy, niedaleko szukając, pod bokiem mamy to samo. Czy ksiądz dziekan da w ia rę , źe nasz nauczyciel wiejski, ten nasz Prozor, żonie się niczego tknąć nie da. Ot, obraza b o s k a !... Ludziska ledwie koniec z końcem związać m ogą, a mąż żonę psuje. Zrobi z niej lafi- r y n d ę , zrobi... A ni do krów, ani do wieprzów... L a­

leczka siedzi sobie, a...

— Moja pani K a c p ro w a ! — buchnął wreszcie dziekan •— prosiłem cię już tyle razy, żebyś się plo­

tkam i nie zajmowała. Nosa swego patrzyć, a nie spraw cudzych!...

Pani K acprowa obraziła się i ze stołu naczynia sprzątać zaczęła. Ksiądz poszukał koło siebie laski 1 podpierając się sękaczem, powolnie podążył na zwy­

kłą przechadzkę po cmentarzu kościelnym. Szło sta­

ruszkowi ciężko, przystawał i obiema rękam i opierał się na swoim wiernym przyjacielu dębowym. Przeszedł przez u licę, dzielącą plebanię od kościoła i pchnął furtkę przed sobą.

Cichy był dziś ten kawałek świata, zwany cmen­

tarzem kościelnym. Otaczał go w kw adrat mur po­

szczerbiony, pod którym szeregiem biegły stacye męki Zbawiciela, przedstawione w naiwnych formach wiej­

skiej płaskorzeźby. Jeden bok kw adratu zajmował ko­

ściół, białemi ścianami świecący, a obok dzwonnica z grubych bierwion na kamiennem podmurowaniu.

Tu czerniały tablice marmurowa ze złocistemi napisa­

mi. Deszcz pozmywał pojedyńcze litery, ale prośby o westchnienie do Boga i trupie główki dostępne były jeszcze dla oczu pobożnych. Całą przestrzeń kw adratu zajmowały lipy, bardzo stare, niektóre już nawet pru- chniejące, pozbawione liści na zamarłych gałęziach.

Najbardziej piekące słońce nie przedzierało się nigdy na murawę po przez lipowe konary, gdzieniegdzie ty l­

ko jasnemi plamami złociło trawniki. A gdy zaszumiał w iatr i zagw arzyły liście, cały cmentarz zapełniał się cichą mową wspomnień, z życia łudzi, którzy na tym cmentarzu modlili się do B oga, a leżą teraz w gro­

bach cichutko i proszą z tablic o pobożne westchnie­

nie. A le wspomnienia mówią szmerem liści i zlewają się z płynącemi w okolicę odgłosami życia nowego, nowych modlitw, trosk i zabiegów... Mur cmentarny w samym rogu popękał. Był tam teraz niski wał pia­

szczysty, usypany w braku funduszów na cegłę i ce­

ment. Z wału na okolicę roztaczał się obraz jasny, pełen powietrza i słońca. Kościół stał na górze, a od muru cm entarnego lekka spadzistość biegła aż na ró­

wninę , pokrajaną w różnobarwnych pól szachownicę.

Dziekan siadł na wale i oczy przym knął na chwilę. Zdawało mu się, iż spojrzał w przestrzeń ogni­

stą, tak przy cieniu lip zajaśniała słoneczna przestrzeń równiny. Po stoku pagórka szli do muru cmentarnego

oracze. Z wysiłkiem ciągnęły pług pod górę bydlęta, z wysiłkiem po rozkruszonych bryłach ziemi stąpali ludzie. A le pług posuwał się coraz ciężej i ciężej, ja k ­ by żadnej piędzi ziemi nie chciał pozostawić bez zro­

szenia krwawym potem. Za glebą zoraną, u stóp po­

chyłości, ciągnęła się ścieżka, żółtym pasem wijąca się wśród czarnej przestrzeni pól pługiem krajanych.

Szedł po niej człowiek barczysty, w grubych juchtowych butach, w wielkim kapeluszu słomianym na głowie. Kij, który trzymał w ręku, zarzucił na ra­

mię, rękę włożył w kieszeń, a stąpał energicznie i śmiało.

Z pod okularów patrzyły na świat oczy głębokie, a palące, jakby się w nich żarzyły ukryte ognie. Przy cerze bladej dziwnie odbijały te oczy połyskliwe. W y ­ glądał jak m arzyciel, trawiony gorączką nocy bez­

sennych. Był to Prozor, o którym wspominała pani Kacprowa, nauczyciel wiejski, przed miesiącem w wio­

sce osiadły. Od ludzi stronił i bliższe stosunki zawie­

rał z trudnością. Przylgnął jednak do księdza serde­

cznie. Z początku traktow ał go chłodno, ale kiedyś, w żywej rozm ow ie, dziekan wypowiedział jakieś zda­

nie, niezwykłe w ustach trzęsącego się staruszka.

— Księże dziekanie — rzekł mu Prozor z uśmie­

chem — to samo kiedyś powiedział Wolter.

Dziekan żachnął się i odpowiedział dobitnie:

— W takim razie W olter, mosanie, był głupiec, ale powiedział mądre słowo.

I poznał nauczyciel w księdzu jedną z tych or- ganizacyj niezw ykłych, które wiek późny nie w żółć i ty ra n ię , lecz w dobroć i wyrozumiałość zam ienia;

poznał jednego z tych nielicznych duchów dobrych, które, stojąc nad grobem, m awiają: nie sądźcie, abyś­

cie nie byli sądzeni; poznał jeden z tych umysłów rzadkich, które przebaczają w iele, bo wiele przedu- mały i przebolały; jedną z tych dusz pięknych, która księdzu w osiemdziesiątym roku życia zachowała w sercu ciepło dwudziestki.

To teź i teraz, spostrzegłszy na wyłomie muru księdza dziekana, przystanął i, zdjąwszy z głowy k a ­ pelusz, wołał:

•—■ Moje uszanowanie księdzu dziekanowi dobro­

dziejowi !

Dziekan skinął mu ręką. Prozor zaczął się piąć na pochyłość i po chwili znalazł się u góry.

— Cóż to sobie asan myślisz, że mam uszy na urząd robione? Coś mi tam prawisz z dołu, jakbym nie miał czasu ogłuchnąć od urodzenia!

— Jakże się ksiądz dziekan miewa?

— Hm... Jak groch przy drodze. Jużbym się do cepa nie zdał. O t galareta ze starego. Ściera się zużyta maszyna powoli, dopóki pani Kostusia Kościń- ska nie przyjdzie upomnieć się o swoje prawa. A do­

kąd to ?

— Idę do moich kartofli, tam, pod las.

— A ! urządziłeś się ju ż ! Jakże w a m , mosanie, między nami?

Prozor usiadł koło dziekana. Rzucił okiem na nizinę, tonącą przed nim w blasku słonecznym, i do­

dał po chwili:

— Ja k mi tu między wami? Księże dziekanie, znalazłem złotą nitkę...

Dziekan puknął w tabakierkę i zaczął szukać niucha tabaki.

— Znalazłem złotą nitkę — ciągnął Prozor — złotą nitkę mego szczęścia...

— Dawnoś waszeć żonaty? — wtrącił staruszek

z uśmiechem.

(4)

52 Ś W I A T

— Od trzech miesięcy.

— A n o ! to nic dziwnego...

— Tak. Ale bo, widzi ksiądz dziekan dobrodziej, zdaje mi się, żem znalazł moją złotą nitkę na długo.

— Złotą nitkę?

— Tak. K ażdy z nas ma taką nitkę złotą w sza­

rej przędzy swego ż y c ia , cała rzecz w te m , aby ją dojrzeć i pochwycić. B ył czas, żem się zużywał w w al­

ce daremnej. Chciałem głową przebijać chmury, m a­

rzyłem o szczytach i wyżynach niedościgłych! W chwili, gdy osiągnąłem już t o , com kiedyś nazywał szczę­

ściem , pożądałem czegoś nowego. Szczęście ? zapyty­

wałem , to co m am , jest szczęściem? Nie. Szczęście to coś nieskończenie wyższego i większego. A lem nie tracił nadziei, marzyłem na ja w ie , budowałem zamki na lodzie. Z wiekiem jednak przyszła rozwaga. Pow ie­

działem sobie: wymagasz zbyt wiele od szczęścia, a powiedziawszy to sobie r a z , doszedłem do przeko­

nania, iż ja sam, sam w sobie, szczęśliwym nigdy być nie mogę, bo mam siły i środki paryasa, a pożądania nababa. W te d y poznałem moją żonę, pokochałem ją za jej słabość kobiecą, za to, źe była mniejszą i słab­

szą odem nie, za to , źe zaufała mi ślepo. Nazywano mnie burzą — poszła za m n ie ; miano mnie za sza­

leńca — poszła za mnie. Dla niej zdobyłem się na zimną krew, na spokój, na stałość, na porzucenie mar niepochw ytnych, na poprzestawanie natom iast na re ­ zultatach, możliwych do osiągnięcia. K iedyś rozszalała się nad nami burza. Na pokrytem czarnemi chmurami niebie plątały się zygzaki błyskawic. H uczały grzmoty, pioruny biły po bokach. Przytuliła się do mnie i, w strzą­

sana dreszczem obawy, szeptała: »Boję się, boję!« — A ja , objąwszy ją w p ó ł, rzekłem z zapałem : »Nie bój się, dopóki ja jestem przy tobie, naw et piorun nie wyrządzi ci krzyw dy!« Czy wiesz, księże dziekanie, źe nie odczuła naw et śmieszności tej bezrozumnej prze­

chwałki ? Drzeć przestała i spokojnie przeczekała bu­

rzę, jakbym w samej rzeczy miał możność odwrócenia piorunu, któryby nam zagrażał. A jednak te śmieszne słowa wyrzekłem w danej chwili z przekonaniem głę- bokiem. W ierzyłem w to , co w ym awiały u sta , choć to , co wymawiały, nie ostałoby się przed kry ty k ą zdrowego rozsądku. I powiedziałem so b ie: masz tak wielkie w ym agania, źe sam szczęśliwym być nie mo­

żesz; weźmiesz tę kobietę, która ma w ym agania mniej­

sze , do zadosyćuczynienia m oźebne, i będziesz szczę­

śliwym, gdy jej zapewnisz szczęście. Nie omyliłem się;

Znalazłem w sobie zupełnie now ą, nieznaną mi do- ' tychczas stronę ducha ludzkiego. Gdybym dostrzegł, że żony mej nie zadawalnia to, co jej dać mogę, stra­

ciłbym złotą moją nitkę. Dopóki w idzę, źe ona jest szczęśliwą, nic mi nie b ra k , nie znam co to zgryzota pożądania. Oto dlaczego, księże dziekanie, mówię, że dobrze mi jest między wami...

Ksiądz dziekan położył obie dłonie na Jaśce, oparł na dłoniach brodę i słuchał, wpatrzony w odle­

g łą pól szachownicę. A potem sobie m yślał, źe nie­

praw dą je s t, jakoby niezbadane były szczęścia taje­

mnice ; potem jeszcze widział szarą przędzę życia, w której snuła się ledwie dostrzegalna złota nitka.

Szczęśliwy, kto ją pochwycił i trz y m a ; biedny, komu nitka ginie w przędzy co chwila. I , nie rozumując praw ie, ciepłem serca odczuwał egzaltow aną rozkosz siedzącego obok człowdeka, który w szczęściu słabszej od siebie istoty znalazł szczęście własne. Ze stoku góry zeszli już oracze i woły, słońce zbliżało się do zenitu, a na wieży kościelnej odezwała się na Anioł Pański sygnaturka. Na cmentarzu kościelnym szumia­

ły lipy...

— Księże dziekanie! księże dziekanie! obiad na s to le ! — wołała od furtki pani Kacprowa.

Ksiądz dziekan pożegnał się z Prozorem i zwol­

na sunął w stronę plebanii. Gdy przeszedł cmentarz, uliczkę i zamierzał wstąpić na schody g a n k u , pani K acprow a ujęła go pod rę k ę , bo ciężko było staru ­ szkowi wchodzić samemu na stopnie. Zatrzymał się nagle i, podniósłszy palec wskazujący do góry, rz e k ł:

— Słuchaj, aśćka, żebyś mi Prozorów nie pod­

glądała, a plotek od nich nie nosiła. Bo powiem przy­

kre słowo !... K u ry niech się do pieprzu nie biorą, bo się na nim nie znają!,..

W szedł na ganek i usiadł w fotelu. Pani K acpro­

wa zawiązała mu zaraz fartuch wyksatynowTy pod bro­

dę. Był dziwmie zadumany i wzruszony. Trzęsącą ręk ą szukał łyżki po stole. Nie spojrzał naw et na kokoszki faw orytki, ani na gołębie, gruchające w zwojach dzi­

kiego wina, ani na wróble, drapieżnie kradnące okru­

szyny, ani na pawia, który królewskim swym ogonem zamiatał piasek około ganku.

J

a n

R

u t k o w s k i

.

R A C Ł A W I C E .

P I E R W S Z A P A N O R A M A P O L S K A . (Dalszy ciąg).

»Żyje więc tradycya między ludem i z ojca na syna przechodzi« — pisze S tyka w swych wspomnie­

niach. — »W tych okolicach lud przestrzega pilnie stroju narodowego a choć szynel dostanie za rubla a sukm ana kosztuje osiem rubli, toć przecie chodzą w sukmanach... Z Rzędowic pojechałem na Koniuszę.

Cudowne to położenie. Z góry tej widać z jednej stro ­ ny aż do K rak o w a, z drugiej aż do W arszaw y pra­

wie. Stoi tam kościół na górze i drzewa stare i stół ten marmurowy, prży którym Kościuszko siedział dnia trzeciego kwietnia 1794 roku i przy którym pił wino, żegnając W odzickiego, wracającego do K rakow a dla objęcia kom endy nad wojskiem«...

W dniu dwunastym kwietnia 1893 r. przejechał S tyka granicę rosyjską pod Baranem. M oskale obcho­

dzili właśnie święta wielkanocne, więc też w zastęp­

stwie pijanego naczelnika komory, podrzędny jakiś urzędnik przyłożył pieczęć na paszporcie artysty. —

»Podniosła\się austryacka rogatka« — słowa ’pam ię­

tnika — »odetchnąłem i miałem uczucie, jakiego za­

pewne doznaje więzień, kiedy się w ykradł szczęśliwie z murów więzienia...«

Po powrocie Styki do K rak o w a, zabrał się K ossak bezzwłocznie do nakreślenia czterech szki­

ców, tworzących w jednej dziesiątej wielkości, główne zarysy przyszłej panoramy, podczas gdy Boiler, w y­

prawiony Z powrotem pod R ac ław ic e , załatwił się w ciągu tygodnia z zdjęciem ważniejszych punktów krajobrazu. I wycieczka Bollera obyła się bez jakich­

kolwiek przeszkód ze strony władz rosyjskich, które

dopiero w setną rocznicę bitwy, w dniu czwartego

kwietnia 1894 roku obsadziły pobojo .visko racławickie

(5)

Ś W I A T 58

W O J C I E C H K O S S A K .

P O S T A Ć Z P A N O R A M Y » R A C Ł A W I C E « .

(6)

54 S W I

piechotą i kozakami, zapewne w obawie, by ludność oko­

liczna nie urządziła w tem miejscu jakichkolwiek de- monstracyj. W ojsko stało w polu przez dzień cały i dopiero wieczorem ściągnięto je do Miechowa.

W K rakow ie K ossak i S tyka pracowali z takim zapałem nad kom pozycyą szkiców, iż już dwudzieste­

go kwietnia płótna owe były dobrze podmalowane.

Z końcem kwietnia szkice znalazły się we Lwowie, gdzie je przedstawiono do obejrzenia członkom komisyi artystycznej, poczem dwa szkice zabrał Kossak do K rakow a dla ostatecznego wykończenia, dwa zaś po­

zostałe opracowywał S tyka we Lwowie. Rów nocze­

śnie architekt lwowski, Ludwik R a m u lt, budował gmach panoramy, do której konstrukcyi żelaznej do­

starczył wspomniany już poprzednio wiedeński zakład Gridla.

W tem miejscu nie od rzeczy będzie przytoczyć dat kilka, dotyczących historyi panoramy w ogólności a zaczerpniętych z dzieła K lasena *). W ynalazcam i panoram y byli podobno Francuzi, Piotr Prevost i D a­

guerre, jakkolw iek Niemcy — w ich liczbie i Klasen —■

pierwszym tw órcą panoram y zwą S z k o ta , R oberta Barkera, który pierwszą panoram ę miał ustawić w E d y n ­ burgu w roku 1793. W panoram ie, obraz mieści się na płótnie kolistem, bez końca, podczas gdy widzowie znajdują się na podwyższonej platformie, której poręcz nie pozwala im zbytnio przybliżyć się do obrazu. Za­

równo górną jak dolną krawędź malowidła kryje sto­

sowne urządzenie przed okiem w id za, który wchodzi na platformę przez ciemne ganki i schody, oświetlone tylko żóltemi lam pkam i, lub też okienkami o m ato­

wych szybach. K rę te ganki i schody, rozmyślnie pro­

wadzone w ja k najszerszym lu k u , mają za zadanie przyzwyczajać wzrok widza do ciemności, przyczem pupilla jego oczu podlega znacznemu rozszerzeniu.

W idz stanąwszy na platformie przed oświetlonym obra­

zem, odczuwa wrażenie większego św iatła, niż to ma miejsce w rzeczywistości. Malowane światło słoneczne uważa za rzeczywiste, zaś umieszczone na obrazie po­

stacie i przedmioty w ystępują przed nim z całą życio­

w ą plastyką. Platform a tworzy płaszczyznę pochyloną w stronę obrazu, ta k , iż widzowie, stojący w środku takowej, m ogą oglądać malowidło ponad głowami sto­

jących u samej poręczy. Nad platform ą rozpościera się zasłona szarej zazwyczaj barwy, mająca na celu zakrycie przed okiem widza światła z góry spadają­

cego na obraz oraz górnej krawędzi malowidła. Po- dobne zadanie u dolnej krawędzi obrazu spełnia sztu­

czny teren, spływający się, o ile możności, z ogólnym tonem malowidła. Do ożywienia sztucznego terenu słu­

żą, prócz trawy, roślin i krzewów, zwykle przedmioty, którym podobne umieścił artysta na płótnie. Broń porzucona, k o ła, wozy, lawety, znajdują się też za­

zwyczaj na sztucznym terenie w panoram ach, przed­

stawiających bitwy. W ostatnich czasach poczęto obok okrągłych budować też wieloboczne budynki panora­

mowe i ogrzewać je w porze zimowej. Natomiast pró­

by zastąpienia światła dziennego oświetleniem gazo- wem lub elektrycznem , czynione w Paryżu i w Lon­

dynie, nie doprowadziły dotychczas do dodatnich re ­ zultatów.

W jednej z największych panoram, urządzanych przed laty przez Prevosta, zbudowanej w Paryżu przy bulwarze Kapucyńskim, zstępowali widzowie po dwu­

*) -»Grujidrissvorbilder vo?i Gebaziden aller A r t von L u d w ig

Klasen«.. (Leipzig 1885) s. 689— 696.

A T

dziestu stopniach na d ó l, następnie przebywali długi, ciemny g an ek , z którego po dwudziestu znów scho­

dach dostawali się na kręte schodki, wiodące na p lat­

formę. Co do kosztów budowy, to panorama franęais, zbudowana przez Garniera przy ulicy świętego Hono- ryusza (w Paryżu), kosztow ała— bez o b raz u — 427.000 franków, zaś gmach panoram y austro-belgijskiego to ­ warzystwa w wiedeńskim Praterze kosztował 61.000 złr. Niemniej wysokiemi są ceny obrazów w zagrani­

cznych panoramach. Detaille i Neuville otrzymali za sam obraz wynagrodzenie w sumie 450.000 franków, W erner za swój »Sedan« około 200.000 marek. O czy­

wiście o tak wysokiej zapłacie nie mogli marzyć polscy artyści i z tego powodu zaraz na pierwszem posiedzeniu kom itetu przedstawili nader skrom ne żąda­

nia, które też bez wahania zostały przyjęte przez uczestników przedsiębiorstwa. K osztorys przedstawiony przez S tykę w dniu szóstym stycznia 1893 r. utrzy­

m ał się z pewnemi zmianami. Obraz kosztował około 60.000 zlr., licząc w to, prócz wynagrodzenia za kom- pozycyę, honorarya dla współpracowników, wydatki na płótno i farby i tym podobne koszta; budynek do 55.000 złr. Z zestawienia tych kiłku cyfr nietrudno przyjść do wniosku, że »Racławice« są względnie naj­

tańszą p a n o ra m ą , lubo z zagranicznemi tego rodzaju przedsiębiorstw am i, powstałemi w ostatnich czasach, nietylko w ytrzym ują porównanie, lecz je — zdaniem znawców — przewyższają.

W lipcu 1893 roku budynek panoram y był już wykończony i poczęto naciągać olbrzymie płótno, do­

starczone przez M ommena z B rukseli, liczące piętna­

ście m etrów wysokości a sto dwadzieścia obwodu.

Siedem set pięćdziesiąt kilogram ów białej farby spo- trzebowano na zagruntowanie tego płótna. W lipcu i w sierpniu t. r. malowali K ossak i Styka studya w słońcu już na placu wystawy, zaś dnia dwudzie­

stego szóstego sierpnia 1893 rozpoczęli rysować na wiel- kiem płótnie. — »Trzeba było błogosławieństwa Bo­

żego do tej pracy« — pisze Styka w swych wspo­

mnieniach — »i ja to czułem , kiedy przed rozpoczę­

ciem pracy palety poświęcić dałem. Byli tacy co to wyśmiali. N iestety w pierwszym rzędzie niektórzy ko­

ledzy, ale nie zważałem na szyderstwa. Zostałem w ier­

ny moim przekonaniom, wierny tradycyi...« Styka roz­

począł swą pracę od postaci Głowackiego zaś K o s­

sak od pocztow ego, k tóry z lancą naciera na K oza­

ków. Niemal równocześnie stanęli do pomocy w przed- sięwziętem zadaniu: Ludwik Boiler, Tadeusz Popiel, T eo­

dor Axentowicz, Zygm unt Rozwadowski, Włodzimierz Tetmajer, Michał Sozański i W incenty W odzinowski.

»W listopadzie« — słowa pamiętnika Styki — »zo­

staliśmy już w pięciu. Oprócz nas dwóch zostali:

Boiler, Popiel i Rozw adow ski i tak przetrwaliśmy do końca. Życia i zdrowia trzeba było wiele wło­

żyć w to dzieło. Ogrom ne przestrzenie należało pod- m alować, w ykończyć, miejscami przem alować, zmie­

niać. Po dwadzieścia razy trzeba było schodzić z ru ­ sztowań wysokich jak wieże i staw ać na podyum (na którem się dzisiaj widzowie znajdują). R ano się do tego budynku wchodziło, wieczorem wychodziło. Przez całą zimę ogrzewały ogrom ne dwa żelazne piece bu­

dynek. W zziębniętych czasem rękach dzierżyło się pędzel a ciągle zagrzewała nas m yśl: to musi być na czas skończone. Ile w tym budynku trzeba było zużyć en erg ii, ile cierpień p rzebyć, ile zwątpień i doświad­

czeń przeżyć — niechaj usta tego nie w ypow iadają;

przed Bogiem b ęd ą policzone!...«

(7)

Ś W I A T Przez całą zimę trw ała praca bez przerwy, dzię­

ki czemu robota postępowała tak sz y b k o , iż w poło­

wie stycznia 1894 r. radca dworu Eksner, zwiedzający płac wystawy, donieść m ógł w N eue fr e ie Presse, iź panoram a jest już na ukończeniu i źe w rzeczy samej godną jest widzenia. Równocześnie w dniu ośmnastym stycznia 1894 ro k u , pięćdziesięciu posłów sejmo­

wych, korzystając z przerwy w posiedzeniach, spowo­

dowanej świętem Jordanu, zwiedziło panoramę. Byli w tern gronie i posłowie włościańscy i Rusini a wszy- scy zgodnie przyznawali, że obraz sprawia wrażenie imponujące. Mimo wysokich stosunkowo cen wstępu (po dziesięć złr. od osoby), napływ ciekawych był tak znaczny, iź kom itet budowy panoramy, pragnąc zape­

wnić artystom potrzebny w pracy spokój, widział się zniewolonym do wydania w dniu 22 stycznia 1894 roku odezwy, w której dziękując publiczności za za­

chętę oraz uznanie, jakiemi otaczała do tej pory pracę artystów, oświadczał stanowczo, iż od tej chwili wstęp do panoram y będzie zamknięty dla szerszych kół wi­

dzów...

W dniu dwudziestym ósmym maja i8g4 r. o go­

dzinie czwartej popołudniu nastąpiło form alne oddanie panoramy ziczestnikom przedsiębiorstwa w obecności czter­

dziestu zaproszonych osób, A k tu tego dopełnił przewo­

dniczący komitetu, D r Ludwik K ubala, który wyraził się w te mniej więcej słow a: »Komisya artystyczna, za­

proszona na dziś do wydania orzeczenia wr myśl ukła­

du zawartego przez kom itet, urządzający panoramę z artystam i, pp. W . Kossakiem i Janem S ty k ą, orze­

k ła , iź obraz jest znakomity i przeszedł najśmielsze oczekiwania. Ńa podstawie tego orzeczenia komitet urządzający przyjmuje obraz i zarazem oddaje takowy w posiadanie uczestników przedsiębiorstwa na ręce D ra Alfreda Zgórskiego«. »Mnie« — kończył mówca —•

»jako przewodniczącemu komitetu urządzającego nie wypada chwalić obrazu. Poczuwam się jednak do obo­

wiązku powinszowania a rty sto m , źe w tak krótkim czasie, z zachowaniem term inu , tak znakomite dzieło stworzyli«...

Z kolei zabrał głos Dr Zgórski, który otwarcie przyznaw ał, źe przedstawiona na Trzech Króli roku poprzedniego myśl panoramy przejęła go niewiarą w siły artystów, z uwagi na krótkość terminu i brak funduszów odpowiednich. Dziś myśl ta zamieniła się w czyn. W erd y k t znawców był o tyle zbędnym , iź każdy z widzów zda sobie sprawę z artystycznej w ar­

tości arcydzieła. Imieniem uczestników przedsiębior­

stw a dziękował D r Zgórski Kossakowi i Styce, Bolle- rowi i Popielowi, wogóle wszystkim współdziałającym arty sto m , tudzież budowniczemu gmachu panoramy, Ludwikowi Ram ułtowi.

Od artystów przemawiał Styka, wyrażając uzna­

nie dla D ra Zgórskiego, oraz dla całego komitetu.

»Kiedy powziąłem myśl wykonania tego dzieła, nie szło mi jedynie o uświetnienie tryumfu oręża polskie­

go« •— słowa Styki — »bo zwycięztwa większe miała Polska w dziejach swoich, nie chodziło mi o to tylko, by wykazać, źe tutaj przed stu laty złączyły się wszy­

stkie stany dla obrony ojczyzny, ale zależało mi na uświetnieniu imienia najwznioślejszego bohatera wol­

ności , Kościuszki. Kościuszko tak bardzo ukochał tę ziemię, o której wolność walczył, źe garść jej donosił na sercu aż do zgonu. W myśl tego bohatera skła­

dam tutaj ziemię racław icką z tych pól, gdzie arm aty zdobyto, składam roztrzaskane kartacze i kule arm a­

tnie przez lata na tych polach wyorane. Niechaj zie­

55 mia ta będzie sanctissimum tego przybytku i niechaj z niej bije b la s k , któryby opromieniał ducha naszego obrazu!«

W końcu profesor Zacharjewicz opowiedziawszy genezę panoramy, podniósł raz jeszcze zasługi Dra Zgórskiego, jako finansowego kierownika przedsiębior­

stwa, zaznaczając, źe Lwów zyskał w panoramie trwałe i cenne dzieło, które będzie stanowiło chlubę sztuki polskiej.

Po tych przemówieniach zaproszeni jęli oglądać szczegółowo obraz, którego opis w redakcyi samychże kompozytorów opiewa jak następuje:

»Widz wyszedłszy krętem i schodami na podyum, staje nagle naprzeciw najgłówniejszej akcyi bitwy ra ­ cławickiej«.

»Przedzielony wąwozem w odległości dwudziestu kroków, widzi huragan chłopów pędzący na armaty.

W łaśnie w tej chwili dopadł Bartosz Głowacki dwuna- sto-funtowej armaty, zatkał czapką zapał i tnie arty- lerzystę rosyjskiego, chcącego lontem rozpalonym dać jeszcze raz ognia z nabitego działa.«

»Ale już zapóźno ; dwóch Maćków podrywa sznu­

rami działo i zewsząd chmura chłopstwa otacza prze­

rażonych kanonierów. Obok Głowackiego tn ą Śwista- cki i Gwizdzicki te »chwasty, co nam ziemię głuszą«, a ich potężne cięcia oblewają strumieniem krwi obli­

cza wrogów.«

»Gruchnęła ostatnia salwa moskiewska i szesna­

stu śmiałków rozerwały kartacze na sztuki. A le nie dba o życie dziatwa krakow ska i jak rozszalała na­

wałnica spada na nieprzyjacielskie roty«.

»Groźnie błyszczą ich kosy w promieniach za­

chodzącego słońca, siejąc śmierć i zniszczenia. Napró- źno usiłuje jeger rosyjski zasłonić się bagnetem przed ciupagą rozwścieczonego górala. Napróżno podnoszą kanonierzy kolby i wzywmją p a rd o n u ; chłopi tego nie rozumieją. Głusi na wszystko, sieką. W prawdzie prażą ich jeszcze karabinowym ogniem jegry ekaterynowskie, broniąc armat, ale chwila jeszcze, a »porzucą oni k a­

rabiny i patrontasze« i dalej w ucieczce szukać ratu n ­ ku ! Spokojnie patrzą T atry oblane pogodnem świa­

tłem pięknego dnia kwietniowego na zapał obrońców swrej ziemi«.

»Wieje ponad nimi sztandar z snopem złotym, kosami i krak u sk ą, a na sztandarze sprawiedliwie umieszczony napis »żywią nas i bronią«. I lecą nowe zastępy, a wiedzie ich sam Naczelnik n a ro d u , widząc źe tu piechota »bawiła się plutonowym ogniem«, tra ­ cąc dużo ludzi. W ziął więc dwie najbliżej stojące kom ­ panie, poprowadził je do ataku na bagnety i złamał odrazu szeregi nieprzyjaciela. W idząc to Zajączek, rozkazał majorowi drugiego regim entu, uderzyć całą piechotą, co tenże wykonał świetnie, ująwszy karabin w rękę i postępując na czele. Za pierwszym zaraz na­

padem poszła w rozsypkę cała nieprzyjacielska kolu­

mna, wyjąwszy jednego batalionu, który po uporczy­

wej obronie, wraz z swym dowódzcą Pustowatowem, wykłutym i w pień wyciętym został. Trzecia kolumna rosyjska, ciągnąca na prawe skrzydło, na której przy­

jęcie już był gotowym jenerał Madaliński, widząc po­

przednie dwie kolumny rozbite i w ucieczce, wstrzy­

m ała się i w spiesznym odwrocie szukała dla siebie

ratunku. Jenerał Denisów nadciągnął o godzinie 6,

lecz do walki swoich wojsk nie wprowadził,, zapewne

zwątpiwszy o możności naprawienia klęski; oznajmił

tylko swą obecność kilkakrotnem i salwami działowemi

i po chwili sformowawszy się w czworoboki i połą-

(8)

56 Ś W I A T czywszy z niedobitkami Tormasowa, rozpoczął odwrót

w kierunku Kazimierza«.

»Bitwa trw ała do godziny 8 wieczorem i została zupełnem uwieńczona zwycięstwem«.

»Na otrzym anym placu boju w ykrzyknął K o ­ ściuszko: »W iwat naród! W iw at wolność!« a za nim powtórzyło całe w ojsko: »W iw at n a ró d ! W iw at wol­

ność!« dodając: »W iw at Kościuszko!« Kościuszko silnym głosem odpowiedział: »Szczęśliwym, źe m ogę uwielbiać waszą waleczność i przewodniczyć wam, do­

póki niebo źyć da«.

Równocześnie odbyło się poufne posiedzenie ko­

m itetu adm inistracyjnego, który postanow ił, iż cena wstępu do panoram y wynosić miała w poniedziałki i złr. w inne dnie 50 krajcarów. Dla uczniów szkół publicznych ceny wstępu były zniżone na dwadzieścia, dla korporacyi na dwadzieścia pięć centów od głowy,

(Dokończenie

zaś wyższe w poniedziałki ceny wstępu zniżono już w pierwszych dniach lipca 1894 r. W czasie wystawy zwiedziło panoram ę przeszło 200.000 osób, skutkiem czego zdołano z samych wstępów uzbierać poważną sumę, dochodzącą do osiemdziesięciu tysięcy złr. i nie ulega wątpliwości, źe uczestnicy przedsiębiorstwa od­

biorą swe udziały z sowitym procentem.

Szkice pierwotne do panoram y kupił A dam ks.

Sapieha, który niemi ozdobił jedną z sal zamku K ra- siczyńskiego, nazwaną Racław icką. K opię obrazu pa­

noram y nabył od artystów ordynat C zarkow ski, zaś lwowskie »Koło literacko-artystyczne« otrzymało od K ossaka i Styki wielki szkic węglem nakreślony a przedstawiający utarczkę kosynierów z Rosyanami.

N a szkicu widnieje napis: »Z okazyi ukończonego dzieła K ołu Literackiemu 29/v 94 r.«

S

t a n i s ł a w

S

c h n ü r

- P

e p l o w s k i

. nastąpi).

Z N O W S Z E J L I T E R A T U R Y P O L S K I E J .

(Ciąg dalszy).

II.

P an Hösick z pewną predylekcyą zaznacza w obu swoich tomikach kilkakrotnie, źe uważa się nie za li- terata-uczonego, ale za literata-artystę. A rtyzm jest to pojęcie opierające się na subjektywizmie, dąży on za­

wsze do odtworzenia własnego »ja« twórcy, a przed­

miot, który w ręku artysty ma się stać m ateryałem tego procesu wypowiedzenia się na zew nątrz, jest bądź co bądź tylko pretekstem . W idok, na który pa­

trzy malarz, fantastyczna opowieść, którą czyta w Ho- linshedzie poeta — to są wszystko rzeczy podrzędnej wagi przy tworzeniu. Stworzenie krajobrazu polega na te m , aby z pełnej sum y w rażeń, dostarczonych przez przyrodę, w ybrać te, które na artystę podziała­

ły, ograniczyć się do tego, co stanowi duszy artysty odpowiada — i to umieć reprodukować w ten sposób, aby widz, patrząc na dzieło, mógł sobie napo wrót psychologię tworzącego uzmysłowić, aby m ógł poznać, co tw órcę dzieła, obserwującego pewien przedmiot, za­

interesowało, co czuł, co m yślał i do czego dążył.

Podobnie ma się rzecz i z poetycką twórczością: oko­

liczność, zkąd się czerpie m ateryał do niej, — to szcze­

gół mniej więcej obojętny. Nie o to, co poeta mówi, ale j a k to, o czem mówi, pojął, odczuł i przedstawił, rozchodzi się czytelnikowi. Zazwyczaj każdy z poetów czerpie m otyw a swoje hojną dłonią z pism poprzedni­

ków. M amy nawet, pow stałą na naszym gruncie, teoryę krytyczną, odmawiającą oryginalności wszystkim poe­

tom z tego właśnie powodu, i polemizującą z Tainem, k tóry — zapożyczania się jednych od drugich —■ nie uwzględnił. Jest to skrajnie konsekw entne przecenianie znaczenia przedm iotu, który służy poecie za pretekst do odsłonięcia tego, co o otaczającym go święcie myśli i jak go pojmuje.

Przypominamy te znane zresztą zapatrywania na istotę artyzm u, aby tem łatwiej uwydatnić stano­

wisko p. HÖsicka. Pan Hösick jest konsekw entny:

jego szkice o Krasińskim lub Słowackim są w znacznej części tworzone w ten sposób, jak gdyby materyał, przez autora obrany, był rzeczą podrzędną. W eźm y np. szkic, rozpoczynający książkę »0 pierwszej miłości Krasińskiego«. Autorowi nie chodzi o to, aby na pod­

stawie znanych źródeł podać obraz tego, co o tym

stosunku wiedzieć możemy, tak jakby swoje zadanie pojął literat-uczony. Pana Hösicka zajęła tam jedynie psychologiczna strona całego przejścia: ujrzał w niera tem at do odtwarzania subtelnych stanów duszy, d®

nakreślenia delikatnych kolizyi szybko zmieniających się uczuć, tem więcej interesujących, o ile głębszą i nie często spotykaną była natura osób, wchodzących w grę. T raktow ał swój przedmiot jak powieściopisarz- p sy cholog; mniejsza, źe tu chodzi o Krasińskiego i panią Bobrową, rzecz główna, iż chodzi o wspaniały typ miłości namiętnej, przeradzającej się kolejno przez całą skalę uczuć aż do chłodnej obojętności. W y ­ szedłszy z tego stanow iska, staje pan H ösick nieraz wobec przykrego dylem atu : albo przerwać kunsztow ną nić opowieści i wyznać czytelnikowi: nie wiem jak się takie lub inne przejście odbyło, bo źródła moje o tem milczą, albo też intuicyą, fan ta zy ą , analogią nadrobić to, co świadectwami poprzeć trudno i w ten sposób ciągłość i wszechstronność kompozycyi uratować.

Jak pan Hösick z takiej kolizyi wychodzi, podnosiłem powyżej kilkakrotnie; podnosiłem oczywiście jako za­

rzut zbytniej dowolności i nieścisłości, bo aczkolwiek punkt wyjścia p. Hösicka staram się wytłómaczyć, uznać go nie mogę. Jego »nowelle artystyczno-lite­

rackie«, jak jeden ze szkiców nazwał (a ty tu ł ten m ógłby się i do innych odnosić), nowellami pomimo to nie są, pierwiastek twórczy w nich jest znowu na to za słaby. Jest go dosyć, aby miejscami popsuć szkic historyczny, jest go za mało, aby nadać całości stem pel subjektywizmu. Twórczość artystyczna musi się z natury rzeczy obracać w nieograniczonych za­

kresach. A rtysta-psycholog ma od tego fantazyę, aby w edług własnej potrzeby i upodobania kształtować sobie pewien fakt z życia, prowadząc akcyę tak , jak m u jego obserwacya św iata, jego własny psychiczny nastrój lub jego intelligencya nakazuje. P an Hösick poruszając się w zakresie ograniczonym, nie chce w ten sposób kształtować swego m a te ry a łu , nie może więc również wypowiedzieć się dosyć wyczerpująco, nie może dać kompozycyi skończonej i jednolitej. A ni z jednego więc ani z drugiego stanowiska nie może­

m y na jego m etodę przystać, uważając, pomimo wszy-

(9)

A U R E L K A .

(10)

53 Ś W I A T stkich zalet, jego prace za rzeczy niezdecydowane,

i ani w jednym ani w drugim kierunku niekonse­

kw entne dostatecznie, które zawieszone pomiędzy poe- zyą a nauką, »ani wzbić się pod niebiosa, ani ziemi dotknąć nie mogą«.

Z tern zastrzeżeniem musimy oddać pełną słu­

szność nie tuzinkowym zaletom prac p. Hösicka. Pan Hösick jest naturą subtelną, wrażliwą, odczuwającą doskonale duszę poetów. W skazyw aliśm y wyżej paro­

krotnie, jak trafnie umiał wytłómaczyć wiele niezrozu­

miałych na pozór kaprysów Słowackiego, nie sądząc go — jak to często dotąd robiono — w edług zwykłej miary, odpowiadającej wyłącznie trzeźwemu, p rak ty ­ cznemu rozsądkowi codziennego życia, a będącej nie- zgrabnem i niewiernem narzędziem, o ile o organiza- cye artystyczne, nerwowe i mocno skomplikowane chodzi. Pan Hösick ma tę nad wielu poprzednikami wyższość, iż jest sam naturą wyrosłą na podkładzie arty ­ stycznym. Szerokie wykształcenie, obznajomienie się z daleko większym zasobem krytycznym i belletrysty- cznym aniżeli to zazwyczaj u nas b y w a , podniosło jeszcze wyżej to wrodzone zamiłowanie i odczucie piękna. Istnieje naw et u niego pewna skłonność do erudycyi artystycznej, niewątpliwie bardzo sym paty­

czna, choćby dlatego, źe tak rzadko spotykana. Obok złych stron owego artystycznego p o k o stu , o jakim

(Dokończenie

wyżej wspominaliśmy, m a on i swoje cenne przym ioty:

pan Hösick stara się i potrafi każdą rzecz, o której pisze, obmyślić i »skomponować«, tak aby czytelnik nie miał nigdy wrażenia, iż czyta rzecz dorywczą i nie przetrawioną. Jego »artyzm« nie ma bowiem w sobie żadnych pierwiastków rozczochrania, niespokojności, pędu i burzy. Jest to dla jego studyów historyczno­

literackich okolicznością niewątpliwie szczęśliw ą, iż polega on raczej na spokojnem i wytrwałem przeta­

pianiu przesiąkniętych z zewnątrz pierwiastków w jednę całość, aniżeli na gw ałtow nym , wulkanicznym lecz bezładnym wybuchu sił bezwiednych. Umożliwia mu to wprowadzenie do pracy naukowej — tej, najwyższego uznania godnej dbałości o rozkład treści, o równo­

mierne przeprowadzenie pom ysłu, która to dbałość cechuje zwłaszcza spokojną, klasyczną twórczość w sztu­

ce. Sztuka, z natury rzeczy, zmuszona zważać więcej na formę, na zewnętrzną swoją szatę, może być i dla prac naukow ych doskonałym pod tym względem wzorem, zwłaszcza u n as, gdzie tak rzadko o pracę naukow ą równomiernie i jasno skomponowaną. To też tę staranność o układ i o formę pracy musimy po­

czytać panu Hösickowi za wielką z a le tę , wynadgra- dzającą nie jednę ze stron ujem nych, o któreśm y

wyżej potrącili.

S

t a n i s ł a w

E

s t r e i c h e r

. nastąpi.)

S O N E T Y .

I.

C H R Y S T U S .

K onał Chrystus — i patrzał jak u stóp Golgoty W rzało życie; — ja k rolnik żyzne Orał łany, Ja k pod św iątynią klęczał lud modłom oddany W blasku zachodzącego słońca tarczy złotej.

Patrzał — i ogarnęły go dziwne tęsknoty -—

I on m ógł żyć spokojny, szczęśliwy, kochany — Żal ścisnął wielkie serce — piec poczęły rany I krw aw e w ystąpiły Mu na czoło poty.

Na twarz b la d ą , śmiertelnym kurczem wykrzywioną, Padł jasny promień słońca w szyderczym uśmiechu, Zdając Mu się urągać, a wiatry, co wioną

Od Libanu, w tysiącznem roznosiły echu

Pieśń szyderstw a — i głow ę schyliwszy na łono Konał, wisząc na krzyżu, baranek bez grzechu.

K azim ierzow i Tetmajerowi.

i i .

A V E C A E S A R .

K rw aw y potw orze! Zbrodni artysto, Neronie, Niż olimpijskich bogów gigantyczne cienie, Niż świętej aureoli Chrystusa promienie Im ie twoje wspanialsze, tygrysie na tronie.

O, boska chw ilo! U stóp twoich miasto płonie Pożogą, którą twoje wznieciło skinienie —

Patrzysz, jak drogie dziecko twej woli, zniszczenie Św iat ogarnia, a duma rośnie w twojem łonie.

Tw e imię budzi tęsknot szał za orgią zbrodni,

Ucho rozmarza wyciem hyeny zgłodniałej —

Twoja postać i blaski, które biją od niej

Gaszą ziemskiej wielkości potęgi i chwały —

I stoisz, pośród światła ciał ludzkich pochodni,

Olbrzymi w potworności, w ohydzie wspaniały.

(11)

Ś W I A T 59 HL

M A R Z E N I E .

M yśl o śmierci . . . bezmiaru żądzy i boleści Skojarzenie . . . rozszerza się strachem źrenica, Gdy pragnieniem drży serce — dziwna tajemnica Tkw i w tem słowie, co razem i łamie i pieści.

Myśl o śmierci ,.. ach ! ileż w swoich głębiach mieści Uroków i przerażeń — wieczysta krynica

Uczuć drażniących, co swym nektarem nasyca Duszę znużoną życiem bez celu i treści.

Nie czuć — nie istnieć — nie ż y ć ... co znaczą te dźwięki...

Zkąd płynie tych wyrazów mistyczna muzyka ?...

Czuję dotknięcie dłoni jedwabistej, m ię k k ie j...

Gładzi lekko me czoło i oczy przymyka...

I wszystkie moje myśli, pragnienia i lęki Gasną, cichną i dziwna rozkosz mnie przenika...

IV.

P O Ż A R .

Liżąc belki w lubieżnym, pieszczącym uścisku

Płomień skrada się zwolna przez dachów krawędzie — Nagle buchnął i pom knął w niewstrzymanym pędzie Po wysuszonych gontów zczerniałem ścielisku.

Jak rum ak gdy przestanie czuć wędzidło w pysku Gnają ognie w zniszczenia spienionym obłędzie — Wichru, ach -wichru ! wkrótce całe miasto będzie Jaśnieć w pożarów dumnym świetlnym obelisku.

Pierś płomieni wydłuża się w szyje łabędzie, A by znów się w olbrzymiem zespolić ognisku —- Już płoną stosy w długim, nieprzejrzanym rzędzie,

Niebo w krwawym czerwieni się łuny odbłysku — Zda się, że iskier ptactwo cały świat obsiędzie Niszcząc go w tem żywiołów wspaniałem igrzysku...

T

a d e u s z

Ż

e l e ń s k i

.

K S I Ą Ż K I I L U D Z I E .

Pogadanki i sprawozdania. — -»Pisma J o r dana«. (Ju lian a W ieniawskiego). Tomów sześć. W ydanie drugie. K raków . N akład G. Gebethnera i Spółki. 1894. — M a ry a n Gawalewicz i P io tr Stachiewicz. »Królowa Niebios«. Legendy o Matce Boskiej. W arszaw a. N akład G. Gebethnera

i Wolffa. 1894.

Nic w literaturze tak szybko nie wietrzeje, jak humor. Czas, który winom węgierskim, epopejom, dra­

matom i komedyom przysparza aromatu i smaku, nie podnosi zwykle wartości utworów żartobliwych. Prze­

ciwnie ; to, co w nich niegdyś wydawało się nam sa­

mym , albo ojcom naszym , zabawnem i dowcipnem, w kilkanaście lub kilkadziesiąt lat później traci swą interesującą woń i barw ność; blednie, płowieje, nuży, nudzi. Lam, ten Lam taki cięty, złośliwy, tak szerokie w idnokręgi hum orem swym obejmujący, taki mistrz szyderczego słowa, ośmieszającego ludzi, sprawy i m y­

śli, tak niedawno jeszcze pochłaniany przez setki i ty ­ siące czytelników... dziś zamknięty w pięciu tomach dzieł zbiorow ych, spoczywa cicho — coraz ciszej — w pyle półek księgarskich, nie kupowany, nie czyta­

ny, prawie zapomniany.

Dlaczego ?

Szeroko trzebaby o tem mówić, tłómaczyć, na czem w danej chwili dowcip polega, objaśniać zwią­

zek jego z aktualnością, omawiać wreszcie różno­

rodność jego natury i stosunek do społeczeństwa, z którego wyrósł i w ykw itł, albo przeciw któremu zwrócił ostrze swoich pocisków... coby zaprowadziło nas zbyt daleko. Dość zaznaczyć, źe dowcip dowci­

powi nierówny. I I y a fagots et fagots, jakby powie­

dział Moliere. Nie dlatego, aby — jeśli jest istotny i prawdziwy, jakim b ył u Lam a —- poniżać go na ko­

rzyść drugiego, tylko, żeby skonstatować, że dowcip, sam przez się, pojęty abstrakcyjnie, nie posiada daru zaskarbienia sobie pamięci i wdzięczności przyszłych pokoleń, że, aby je zdobyć, musi być podszyty innemi przymiotami twórczości, zapewniającemi mu dłuższą trw ałość i wytrzymałość na wpływy czasu.

U nas naprzykład dowcip bez ciepłego tła do- broduszności, dobroci i względnej wyrozumiałości ostać się nie może. Czytelnik chce i potrzebuje wierzyć, źe satyryk, czy hum orysta (bo publiczność, a po części i autorow ie, mieszając rodzaje, pomieszali i pojęcia

0 nich), gryząc nawet najzajadlej, jednak »sercem gryzie«.

Poezya narzuciła to credo; pod jej wpływem, niedawno jeszcze tak silnym , przeszło ono w krew 1 ciało społeczeństwa. Pisarz polski żartobliwy, tylko wtedy liczyć może na ufność współczesnych i miłość potomnych, jeśli zarazem chłoszcze i głaszcze, jątrzy i goi.

Takim właśnie nawskróś polskim satyrykiem i hu­

morystą jest Jordan (Julian Wieniawski), którego wię­

ksze utwory i drobiazgi — rozproszone po czasopi­

smach — zebrała obecnie firma Gebethnera i Wolffa i w sześciu tomach (już w drugiem wydaniu) rzuciła z dużem powodzeniem na targ księgarski.

Debiutował on pod pseudonimem. Dzięki dyskre- cyi jednego z kolegów po piórze, jedynego, który, znając jego nazwisko, przez lat kilkanaście nie zdra­

dził powierzonej sobie tajemnicy, ocierał się Jordan 0 świat literacki, pozornie doń nie należąc.

To współdziałanie w pracy — wolne od potrzeby zarobkow ania, przy oddaleniu od wszelkich koteryj 1 stronnictw, pod zamaskowaniem szczelnie zasłaniają- cem człowieka — pozwoliło mu zakosztować słodkich wrażeń uznania dla swego talentu, wrażeń bez kolców i ciern i, jakie w platają się zwykle w najświetniejszą naw et karyerę pisarza, chodzącego w codziennem jarzmie zaw odu, o ile literatura — połączona u nas morganatycznym węzłem z dziennikarstwem —-wzniosłe swe zadanie zniżać musi do poziomu rzemiosła.

Uznanie należało mu się słusznie. W ieniawski bowiem wszedł do piśmiennictwa, wprawdzie pod spu­

szczoną przyłbicą, ale uzbrojony w przygotowanie i doświadczenie, zdobyte na innem polu. Zanim został autorem, był wykształconym fachowo dobrym obyw a­

telem , ziemianinem - agronom em , z wiedzą nabytą w wyższym zakładzie naukowym, a przedewszystkiem właścicielem gruntowej posiadłości, sumiennie spełnia­

jącym wielorakie swe obowiązki.

(12)

60 Ś W

U kochał całem sercem sferę rolniczą, tak szla­

checką, jak włościańską. Przejęty najpiękniejszemi tradycyam i kasty, przesądów jej nie podzielał, błędów się wystrzegał, a znając je dobrze z własnej obserwa- cyi, wolnej od wszelkich uprzedzeń, postanowił uło­

mności dziedziczne i nieświadome wykroczenia przeciw zdrowemu postępowi karcić biczem satyry nie dla próżnego żartu i pustego śmiechu, ale, jak się to mó­

wiło dawniej, pro publico bono.

To też przedewszystkiem człowiek w ychyla się z każdej stronicy dzieł jego — człowiek dobry, ro ­ zumny, miłujący społeczeństwo swoje szczerze, ser­

decznie. W fakturze literackiej — chociaż od pier­

wszego występu włada już stylem i językiem z pewną swobodą, właściwą tylko prawdziwym talentom —- w miarę, jak się rozpisuje, opanowywa coraz wyższe stopnie rozwoju gim nastyki stylow ej; nagina z łatw o­

ścią wyrazy do niespodziewanych hum orystycznych zwrotów, wywołując rozkwit uśmiechu na ustach czy­

telnika.

»W ędrów ki delegata« są jakby uw erturą do jego następnych koncertów. Młodość góruje w nich jeszcze nad umiejętnością i sztuką. O bserwacya —■ z natury zdolności jo rd an a — bystra i wierna, mimowiednie jednak, przy odtwarzaniu postaci prawdziwych, szcze­

rych i znanych, zbacza nieco niekiedy w dziedzinę k ary k atu ry ; nie dlatego, aby była fałszywą, tylko po­

czątkujący a rty s ta , nieobeznany z arkanami techniki należycie, nie umie tonować barw na płótnie i mięszać ich na swej palecie. Prym ityw na jaskrawość go po­

ciąga. Półśw iatła i półcienie nie uwzględnione są na­

leżycie. Nałożenie kolorów — że się tak z m alarska dalej wyrazimy — chociaż szerokie i śm iałe, wydaje się za ostre, za surowe, zwłaszcza, źe nie złagodzone laserunkam i; a całość, rzucona na papier pośpiesznie i żwawo, świadczy tylko o gorączce ta le n tu , który chce za szybko i zbyt nagle dużo naraz powiedzieć.

A le te usterki w »Przygodach pana M arka i A ga- pita na wystawie rolniczej w Wkrszawie« zmniejszają się i znikają. W praw iona już w robotę literacką ręka, kreśli pocieszne, lecz zarazem niemal zupełnie realne figury na rozległem tle stosunków społeczno - towarzyskich wsi i miasta. Dowcip wrodzony połyska tu już całą siłą swojej sarmackiej rubaszności, ogładzonej estetyczną m iarą i znajomością literatur obcych. A utor traktuje wykwintnie krajobrazy, architekturę, falowanie mas ludzkich i odrzynające się od nich postacie pierwszo­

planow e, zabarwiając je —■ jak w tego rodzaju opo­

wiadaniach byw a najwłaściwiej — kolorytem lekkim, przejrzystym, akwarellowym. D la czytelników galicyj­

skich »Przygody pana M arka i Agapita« wydawać się m ogą — w swym jaskrawym , dosadnym hum o­

rze — niezupełnie zrozum iałem i, noszą bowiem na sobie charakter lokalny, warszawski, chociaż wątkiem, układem i nagromadzeniem szybko po sobie następu­

jących zdarzeń przypominają poniekąd — zwłaszcza budow ą — francuskie powieści satyryczne z X V III wieku.

W działalności W ieniawskiego przychodzi teraz zwrot nowy, ew olucya, mająca za punkt wyjścia poprzednie, stokroć jednak od nich donioślejsza. P o­

stęp tak pod względem myśli, jak i co do samej for­

m y — olbrzymi.

Mówimy tu o »Listach Jordana do pana Jana«.

Cała, kilkaset stronic licząca książka, od pierwszej do ostatniej k arty prześliczna, pisana wybornie, trzym ana w p o godnych, słonecznych tonach w ytwornego hu-

I A T

moru i w jasnych m głach pełnego wdzięku liryzmu, którem i naprzemian podkreśla autor praw dy głębokie, spostrzeżenia pełne słuszności, uczucia polotem swym idealne a racyonalnie trzym ające się ziemi, uwagi, posiadające znaczenie tak dla teraźniejszości, jak dla przyszłości... i sypiąc jak z rękaw a dowcipami, radami, anegdotami, wskazówkami praktycznem i, porównania­

mi, żartami, przykładam i z życia i morałami naw et — wcale jednak nie ckliwemi — tworzy dzieło oryginalne, niezmiernie interesujące, żywe, poważne w założeniu, wesołe w form ie, obejmujące ogrom ne koło spraw publicznych, leżących na sercu społeczeństwu.

Słowem »Listy Jordana do pana Jana« to naj­

przedniejszy utw ór W ieniawskiego, k tóry sam zape­

wnia mu pierwszorzędne stanowisko w literaturze na­

szej. Nie zestarzeje się on nigdy, z wielu w zględów —- których wyliczać i podnosić tu nie potrzeba — pozo­

stanie »dokumentem«... Jednać będzie swemu tw órcy miłość czytelników i szczere uznanie krytyki. H istoryk piśmiennictwa naszego z X I X stulecia, będzie zmu­

szony zatrzymać się przy nim dłużej i poświęcić mu szerszą ocenę.

W obec tej doskonałej książki, błędną nieco na­

stępujące tomy, chociaż w zbiorze »Z dworu i boru«, obrazki i szkice, hum oreski i ram otki czytają się z prawdziwą przyjem nością, a »W spomnienia mary- monckie«, dla nas starszych szczególniej — znających epokę, przez Jordana odm alowaną wybornie — po­

siadać będą długo urok pełen czaru.

*

Sztuka chodzi rozmaitemi drogami. Czasem p ę­

dzi żwawo naprzód, niekiedy zawraca do pierwotnego punktu wyjścia, do początku, k tóry dzięki swej ideal­

nej naturze nigdy nie przestaje interesować. Przed obrazami F ra A ngelica i Belliniego widz, najscepty- czniej dla źródeł artystycznej twórczości usposobiony pochyla g ło w ę , pobudzony mimowoli do zamyślenia, które byw a niemal zawsze najwyższem uczczeniem wszystkiego, co dobre i piękne.

Zamknięcie sztuki lub literatury w ciasne for­

m ułki kierunków, czy stary ch , czy now ych, byłoby wr rzeczy samej stawianiem zapory ich rozwojowi, k tó ­ ry postępem jest w tedy nawet, kiedy cofa się do form i kształtów dawnych, zwłaszcza, gdy artyści lub pisa­

rze są w stanie tchnąć w nie świeżość pom ysłu i uczu­

cia, nieśmiertelność artystycznego życia.

Bardzo młodzi recenzenci i sprawozdawcy w dzien­

nikarstw ie naszem potępiają zwykle w szystko, co — w edług ich sądu — nie nosi na sobie cech nowocze­

sności ; nie d late g o , aby sami wierzyli g o rą c o , że to tylko jest pięknem i dobrem co now e, bo nigdzie na świecie szkoły literackie i artystyczne nie wytwarzają się trudniej i leniwiej niż u nas — lecz d la te g o , źe stanąwszy w szeregach jakiegoś zagranicznego kierun­

ku, nie potrzeba myśleć o indywidualności własnej i trudzić się wydeptywaniem ścieżek dla drugich.

Przyjm uje się teorye i zasady gotow e, bez trudu — i bez trudu powtarza się m odny »pacierz pani matki«

gładko.

Tym czasem baczny krytyk, w patrujący się uw a­

żnie w dzieła ostatnich przeobrażeń sztuki i piśmien­

nictwa , dostrzeże łatwo związek ich duchowy lub te ­

chniczny z przeszłością, bo w cywilizacyjnym rozwoju

równie sztuki plastycznej jak literatury idee i kształty

nie w yrastają już jak niegdyś z gruntów, leżących o d ­

łogiem, lecz z pól upraw nych, które w epokach i la-

(13)

A L F R E D W I E R U S Z - K O W A L S K I

N I E B E Z P I E C Z N A J A Z D A .

Cytaty

Powiązane dokumenty

• W sadzie jabłoni jest więcej niż grusz, śliw jest mniej niż grusz, a moreli jest mniej niż śliw.. Czy moreli jest więcej, czy

• W sadzie jabłoni jest więcej niż grusz, śliw jest mniej niż grusz, a moreli jest mniej niż śliw.. Których drzew jest najmniej w sadzie, a

wany przez Alfreda Szczepańskiego podług Spamera i zawierający dokładny obraz epoki odkryć i reformacyi aż do panowania Filipa II. Dzieło ze wszech miar cenne i

Dominują w nich portrety, a pierwsze bez zaprzeczenia pomiędzy niemi miejsce zajmują wizerunki kobiece Leopolda H orow itza, który chociaż rodem W ęgier, stał

Oto krótki i wielce niedokładny rys działalności człow ieka, który rzetelną pracą całego życia zasłużył sobie na t o , aby o niej wiedziały także szersze

Wywody autora, oparte są wogóle na bardzo szerokim i prawdziwie ludzkim poglądzie na sprawy społeczne i narodowe, trudno tylko czytelnikowi jego rozprawy wyzwolić

wie poetycznego czaru.. semi- naryum dla prawosławnych alumnów. Kościół licealny, z dwiema wieżami i wielką kopułą, także zamieniono na cerkiew, co się stało

Stres nie jest zjawiskiem negatywnym pod warunkiem, że nie unikamy sytuacji stresowych, a sukcesywnie pokonujemy stawiane przed nami