• Nie Znaleziono Wyników

Świat, 1895, R. 8, nr . 6

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat, 1895, R. 8, nr . 6"

Copied!
56
0
0

Pełen tekst

(1)

— —

-

R O M A N K O C H A N O W S K I .

Od pól rusałki lecą Miesięczną cichą nocą I sady kwieciem srebrzą iu n lo d e zboże złocą.

C Z E R W I E C . 31

(2)

S E N K A S Z T E L A N A .

(Dokończenie).

ocy tej do późna nikt nie spał w zamku czapelskim.

Bogdan był w malignie a wszyscy w przestrachu czuwali długo, rozprawia­

jąc bezładnie, co począć w tak tragicznym wy­

padku.

Jadwiga zam knęła się w swojej komnacie, m atkę nawet b ła g a ją c , by ją ostawiła s a m ą , w spokoju.

Chciała być z myślami swem i, które napełniały jej duszę.

K rew B ogdana, która padła na nią, jego słowa urywane a dzikie, przeniknęły ją taką trw o g ą , jakiej nie doznawała nigdy. Na samo to wspomnienie wszy­

stko w niej się wzdrygało... Ze wstrętem patrzyła na swoje r ę c e , po których przed chwilą ściekały krople d u ż e , czerwone a ciepłe...

Bogdanowe słow a:

I brzmiały jej w uszach

»Co u nas krew zna­

czy ?... U nas niewia­

sty tak bezlitośnie du­

szą , jak u was go­

łębie !...«

Przenikał ją dreszcz, sen zbiegał z powiek.

Próbowała modlić się, lecz słowa modlitwy szeptały jeno usta, — dusza ich nie czuła...

Nie rozbierając się, zbliżyła się do okna.

Noc była taka sama gwiaździsta, jak wów­

czas, gdy wśród cie­

niów zdawało się j e j , iż dostrzega błądzącą postać p o ety ... Jeno wówczas było lato ...

Szum drzew liściem okrytych, a porusza­

nych lekkim podm u­

chem wiatru, który niósł z sobą woń z pól i łą k buj­

nych , u p a ja ł, pieścił duszę , kołysał m y śli, uspokajał troski... A teraz, — łoskot bezlistnych g ałęzi, zdawał się ich skargą, źe je mróz ściska, źe w nich życie za­

miera pod naciskiem śnieżnej nawały, źe nie wszy­

stkie przebędą zimę i doczekają wiosny...

Ileż to takich istnień w przyrodzie zgnębi naw ał­

nica śniegowa a soki z nich żywotne wyssie mróz !...

P ustka i zimno — wszak to śm ierć!... Tylko nie­

bo wyiskrzone gw iazdam i, które brylantowe siejąc blaski, m rugały zalotnie, zdawało się drgać życiem, — życiem dalekiem , nieuchwytnem i niepojętem , które z uśpionej i zmrożonej ziemi uciekło...

Oko Jadwigi posępne, zadumy pełne, błądziło wśród tej pustki zimowej... Ścieżki zasypane śniegiem, bieleją w cieniach, — kręte, poprzerywane, niby lekka, przejrzysta a zdarta i pomięta zasłona ślubna panny młodej...

Nad ścieżkami temi konary drzew zniżyły się, obciążone zimnym szronem, zgnębione, martwe.

Cisza...

N agle odgłos kroków...

Po zmrożonym śniegu ktoś szedł powolnie, skrzy­

piąc. Przesunęła się postać sm ukła, wrątła jak cień...

I zatrzym ała się pod oknami Jadwigi, jak wówczas — w lecie.

I ona jak wówczas poznała od ra z u :

— To Szarzyński!

A ona o nim zapomniała zupełnie... N aw et sło­

wem jednem nie podziękowała mu za jego poświęce­

nie. W idziała go wprawdzie g dy wprowadzał B ogda­

na ; widziała później, gdy blady, mizerniejszy niż kie­

dykolwiek, stał opodal, w milczeniu, patrząc smutnemi oczyma na wszystko co się działo...

Chciała wówczas zbliżyć się ku niemu, podać mu rękę, podziękować choćby bez słów, jednym uściskiem dłoni, — ale czyż mogła?... czy miała przytomności dosyć w tak okropnym momencie?...

On zaś — ten biedny poeta — chodził teraz sa­

motny, w noc mroźną, wśród pustki, może zrozpaczo­

ny, zbolały, z potępieniem dla niej w sercu, a na p e ­ wno nieszczęśliwy, iż mu się ani jedno życzliwe nie dostało słowo za to, co uczynił...

Nie namyślając się dłużej, Jadw iga narzuciła na siebie ciepły, futrem bram owany płaszcz szeroki i w y ­ biegła szybko z komnaty...

Sęp oddawna błąkał się po dziedzińcu i ogro­

dach zamkowych.

Gdy Bogdana uprowadzono do sypialni i uspo­

kojono, opatrzywszy rany, — Szarzyński wyszedł, aby ochłonąć po doznanych wrażeniach.

Słusznie domyślała się Ja d w ig a : czuł się mocno nieszczęśliwym. Poświęcił się a bez celu, bo teraz zyskał przeświadczenie, iż niedola czekała Jadw igę w związku z człowiekiem niepewnego bytu a może i charakteru. Pozornie okrzesany W ołoch , pozostawał w gruncie zawsze dzikim ; teraz zjednyw ał sobie wszy­

stkich a potem, cel osiągnąwszy, m ógł się okazać t a ­ kim samym jak ojciec, hospodar A leksander, k tóry dopuszczał się najstraszniejszych okrucieństw. W ięc po co go bronił ? Po co namówił P aniew skiego, by z nim razem niósł pomoc B ogdanow i, g dy ten ujęty przez mściwego Zborowskiego Krzysztofa, mógł w cie­

mnicy więziennej dokonać nędznego żywota?... Lepiej przecież, aby on był zmarniał, niżby Jadw iga nieszczę­

śliwą być m ia ła !...

Ach, ta Ja d w ig a !... Miłował ją nad wyraz, a cza­

sem nienawidził... Nie powitała go ani jednem sło-

(3)

wem, nie spojrzała naw et na niego, gdy przybył, cała zajęta Bogdanem...

A on ją tak kochał... tak bardzo kochał !...

Dla jej szczęścia gotów był poświęcić wszystko, sam ego siebie na ofiarę d ać, byle jej dobrą dolę za­

pewnić. G dyby mógł wiedzieć, źe ona szczęśliwa, toby się jak pies wierny u bram y jej domu położył i strzegł i pilnow ał, iżby to płochliwe szczęście nie ubiegło...

U m ykające schw ytałby i przyprowadził napo wrót do jej stóp... do stóp tej ukochanej...

Podniósł głowę w górę, ku oknom.

Ona tam jest — tak niedaleko! — i czuwa, bo światło migoce...

Przeniknęło go zimno,.. L ekko był odziany a wi­

cher mroźny sm aga, do szpiku kości przenika... A le to n ic !... Co mu tam życie ? na coć się przyda ?...

Spojrzał dokoła siebie. Cisza i pustka, ale wśród tej ciszy odgłosy ró żn e : mowa nocy, niepojęta dla wielu, dla niego zrozumiała i urocza... Przyleci czasem od wzgórz podmuch w ichru, usiada na drzewach , za­

kołysze gałęźm i, a one odbijając się jedna o drugą, zrzucają sz ro n , który z cichym chrzęstem spada na ziemię... P ta k zbudzony załopocze skrzydłami, w oddali pies zaszczeka strzegący wrót pana... a oto pierwszy k u r pieje... I znowu podmuch wichru, lżejszy, jęczący...

Cudowna m uzyka nocy... Ile tu dźwięków, a ile barw y ! Ciemno. W szakże z cieniami oswaja się oko i widzi, ja k od głębokiego tła nieba odstają miliardy gwiazd, niby ćwieków brylantowych wbitych w prze­

strzeń bez g ra n ic ; — d o strz e g a , ja k te blaski przeni­

kają cienie i ja k wśród nich, w oddali, rysują się w zgórza, okryte śniegiem , który się iskrzy, a gdzie­

niegdzie starł się, zszarzał i piętna ma czarne... Na tych wzgórzach drzewa w yglądają jak olbrzymy, się­

gające sztywnemi ramionami ku gwiaździstemu niebu, jakby ztam tąd wzywały pomocy... A na wzgórzach tych, wśród zarośli, dopalają się jeszcze beczki smolne...

R ozpadły się, spopielały, już wygasły... Od czasu do czasu wszakże dobyw ają się jeszcze iskry... Podmuch wichru zabłąka się tam czasem i jakby ogrzać się chciał, roznieci je... R ozpryskują się i — nikną...

Mróz coraz tęższy. Od rzeki, od Strwiąźa docho­

dzi głuchy łoskot lodu, który u brzegów pęka... Znak, źe jutro mróz będzie jeszcze silniejszy...

Och, jak zim no! K rew w żyłach stygnie ^ p o ­ mimo tego twarz i dłonie pali gorączka. Śliczny jest ten świat nawet w tej ponurej szacie zimy, — ale go rzucić trzeba, gdy przyjdzie czas...

— Dla mnie on już niedaleki... — wyszeptał Sza- rzyński.

W piersi czuje ból i brak tchu a w sobie znie­

chęcenie og ro m n e:

— Po co życie? — spytał z cicha.

Spojrzał znowu w okna Jadwigi. Mignęło tam światło i przesunął się cień postaci niewieściej.

— Niedościgniona rozkosz, wymarzone szczęście, a wszystko boleśna złuda! — przemówił półgłosem.

Podniósł wzrok ku gwiaździstemu niebu i mówił do Boga, w natchnieniu:

» Twjj łaską wolny, pomocą Twą nogi

»Moje nie zstąpią z Twojej świętej drogi,

»Dokąd duchowi mojemu mieszkanie

»W tern wątłem ciele będzie, o mój P anie!...«

D rgnął nagle — i cofnął się. Miękka, ciepła dłoń oparła się na jego ram ieniu; głos stłum iony a pie­

szczotliwy mówił niemal szeptem :

— Przyszłam was przeprosić... Nie podziękowa­

łam, a bardzom wam wdzięczna... całem sercem wdzię­

czna. Co się stanie ze m n ą , nie w iem ; ale to chcę, tego pragnę, byście wiedzieli, żem wdzięczna...

Tchu nie stało w piersiach Szarzyńskiem u. Tę, 0 której marzył, do której tęsknił, którą miłował nad życie, Jadw igę widział obok siebie, rozczuloną, pie­

szczotliwą , garnącą się ku niemu wśród ciszy nocnej, pod niebem gw iaździstem , w pustkowiu sennej przy­

rody...

— Czy to może być?... — szeptał — żali to być może ?...

A ona tuliła się ku niemu. Skrzepłe jego dłonie ujęła w swoje i ogrzew ała je cisnąc ku sobie.

R uszyli się z miejsca i szli wśród drzew, wązką ścieżką, po zmarzniętym śn ie g u , w dal ciem ną, kędy od czasu do czasu na białym całunie rozesłanym na ziemi i na szronie, uginającym gałęzie, przebłyskiwały brylantow e gwiazd promienie, źe cała przestrzeń przed nimi zdawała się im nieskończoną srebrzystą otchła­

nią, w którą szli, marząc...

— Oto moje szczęście... chw ila! — rzekł wreszcie poeta. —■ O takiej chwili marzyłem i mam ją... przed śmiercią...

Ona żachnęła się na to i przeczyć chciała. Lecz on odparł:

— W iem to... umrę rychło, bo w piersiach brak tchu, a w sercu nadziei... Zapatrzyłem się w gwiazdę 1 pójdę ku n ie j, tam... w przestrzeń, bo ona ku mnie nie znijdzie...

— T~>

— A ja?... — przerwała Jadw iga — co będzie ze mną?...

— Ty?... — spytał poeta.' I mówił dalej rym am i:

»Ozdobo ziem ie! Szczęśliwy, szczęśliwy,

»Komu cię Pan Bóg naznaczył życzliwy,

»Komu cię Hymen słowy statecznemi,

»I pochodniami przyłączy wiecznemi.

Ona zaś, jakby oprzytomniała nagle, wysuwając ręk ę swą z dłoni poety, stanęła i rzucając na niego roziskrzone spojrzenie swych przepaścistych oczu:

— H ym en ! — powtórzyła z goryczą — widzia­

łeś przecie... N a ręku moim widzę ciągle krew a w du­

szy obrzydzenie mam... Co mnie czeka?...

— Bóg jeden wie... — odparł poeta ż uniesie­

(4)

niem. — T y wszakże nie idź tam , kędy pociąga cię jeno urok sławy i zaszczytów... »Złoto, sceptr, sława i piękne oblicze muszą się mienić i muszą się psować«.

Słuchaj serca i sumienia: one wskażą drogę...

— Serce i sum ienie!... — powtórzyła jak echo Jadwiga, patrząc przed siebie w zamyśleniu.

A Szarzyński rzekł jeszcze, ujmując dłoń jej w swe r ę c e :

»Jeśli jest cnota chwały godna wszędzie,

»Tedy ma lutnia ciebie sławić będzie,

»I wiersz mój śpiewać, bowiem tobie k’woli

»Serce mię boli«.

Szli jeszcze czas jakiś w milczeniu, -— a potem żegnali się sm utni, lecz uspokojeni i wzmocnieni na duchu.

Szczęście-chwila m inęła!

* *

*

Oni przeżyli tę chwilę na jawie a pan Sieniaw- ski we śnie.

Po rozmowie z panią R e g in ą , w której ona oświadczyła mu stanowczo, iż jako ostatnia z Malczy- ckich, na związek Jadw igi z tak niepewnym i niebez­

piecznym hospodarem jak Bogdan, nie zezwoli, ułożył się pan kasztelan na spoczynek w w ybornym humorze.

Śniło mu się, iż jest świadkiem własnego wesela.

W idział siebie, osiwiałego, podeszłego w leciech, w do­

wca po trzech żonach, stojącego na ślubnym kobiercu obok wspaniałej urodą i ponętnej młodością Jadwigi.

Stali przed ołtarzem i przysięgali sobie miłość dozgonną.

— T ak mi Panie Boże dopomóż!... — bełkotał przez sen pan kasztelan. —■ Hospodar, nie hospodar...

W y b ra ł się bez wiosła na wodę i przepadł... W ierszo­

pis Sęp umarł, bowiem zdechlak był... A ja, z kaszte­

lana wojewoda ruski, Jadw igę cudną za żonę mam...

Czwartą żonę... b r r r ! wytrzymam, d a lib ó g !...

Zachłysnął się, — obrócił się na drugi bok i spał dalej...

Sen ziścił się niebawem...

Bo takiem było i takiem jest życie...

A d a m K r e c h o w i e c k i.

i;;..: I ■<

A N D R Z E J S T A N I S Ł A W O W I C Z .

O P O W I A D A N I E . (Ciąg dalszy).

Przyszła nareszcie chwila, gdy Praskofia Iwa- nowna odprowadziła męża na kolej do pociągu, z któ­

rego przez wszystkie okna w yglądały głow y i grube szynele żołnierzy. Dzień był dżdżysty, chłodny. Andrzej milcząc, patrzył tylko co chwila na żonę i uśmiechał się kiwając głową. W ołodia stał przed ojcem z rozsta- wionemi nogami i z zadartą twarzyczką, ażeby patrzeć na niego z pod czapki, która mu prawie zakryw ała oczy. Masza wysuwała z pod chustki nosek czerwony i zapłakany. Mówiła, źe i ona chce jechać.

Słychać dzwonek.

•—- Bóg z tobą Andrzeju, pamiętaj żebyś, żebyś...

— Bóg z tobą Praskofia, Bóg z wami dzieci... i wy także pamiętajcie...

I nie powiedzieli- sobie nic więcej, ale ta prośba 0 pamięć odjeżdżającego żołnierza nabiera strasznego znaczenia.

Mój Boże, jak Praskofia była sm utną wracając do wózka, jak wyrzucała sobie, że nie zapakowała m ę­

żowi w tajemnicy kaftanika z czerwonej flaneli, jak niesprawiedliwie gderała na dzieci, które siedziały prze­

cież cicho i grzecznie. A tymczasem pociąg sunął i su­

nął i przez dni kilka Praskofia, budząc się rano do go­

spodarstwa rozmyślała, źe mąż jej w tej chwili ciągle jeszcze jedzie tym wagonem, który trzęsie nim i rzuca 1 oddala coraz bardziej. A równocześnie z drugiej strony zbliża się kraj pokryty góram i, w którym ona

wyobrażała sobie równocześnie pełno śniegu i ognia i ciemności. W krótce pociąg z jej mężem tam w pa­

dnie, a wówczas — co będzie?..

Zaczęły nadchodzić listy, w których kapitan A n ­ drzej pisał, źe wszystko chwała Bogu dotychczas do­

brze, źe zapewne dyplomacyi uda się wojnę przepro­

wadzić w sposób najhumanitarniejszy i źe w tych g ó ­ rach bardzo jest wdzięcznym za ciepły szalik, który mu ona podstępem wsunęła do pakunku. W iadom ość ta więcej wzruszyła poczciwą kobietę, aniżeli cała hu- m anitarność europejskiej dyplomacyi. I tak dalej po każdym liście, k tóry donosił, źe »wszystko dobrze« — m ały dom ek kapitana rozjaśniały chwile radości, sm u­

tnej radości, po których niepokój wracał tern głębszy.

Przychodziła myśl czarna, źe zanim ten list przejdzie tak ogrom ną przestrzeń, tyle rzeczy może się tam zda­

rzyć. Może w chwili gdy oni cieszyli się listem, A n ­ drzej wspinał się właśnie nad urwistemi brzegami Jan- try, albo może... W ięc Praskofia klękała wraz z dziećmi przed ikoną M atki B o sk iej.--Ś w ięta M atka! — Czy po­

cięta szwedzkimi szramami, czy w sztywnym, bizantyj­

skim stroju, twarz jej miała tę sam ą dobroć dla wszyst­

kich żon i matek, które w owej chwili klękały przed nią, po całem ogromnem wielojęzycznem państwie...

Nadszedł wreszcie dzień, w którym kapitanowej

listu nie przyniesiono, a po nim taki dzień drugi, trzeci,

dziesiąty. Praskofia nie powiedziała tego nikomu, stała

(5)

się tylko jeszcze bledszą i jeszcze częściej wracała do ikony. Przed nią nabierała trochę otuchy, modląc się za swego Andrzeja, który tymczasem blady krwią zbroczony leżał daleko, wśród kamienistych Bałkanów.

*

Było duszno i zapadał wieczór. W dolinie g ó r­

skiej, której kamienie pokryły się teraz błękitnem i cie­

niami, czerniało kilka plam o geom etrycznych kształ­

tach. Było to wojsko. Dokoła po trawie rzadkiej i wy- tłuczonej kręcili się jezdni i piesi.

Przed chwilą właśnie umilkł huk dział i trzask kartaczownic, który słychać było dzień cały — i który tak grom ko rozbrzmiewał wśród doliny, źe na spa­

dzistych skałach usuwały i z szelestem sypały na i znojny, strawiony na

się od niego całe ławice dół. Minął dzień ciężki zdobywaniu wsi i mia­

steczka, które bielało w oddali. Cel osiągnięto ty l­

ko w połowie. Tam w y­

żej, gdzie dolina zwężała się i skręcała w bok, za­

siedli Turcy, którzy w nie­

praw dopodobny sposób uzbroili okopy i urągali napastnikom. W ojsko b y ­ ło wyczerpane i oglądało się to na płótna i nosze ambulatoryów, bielejące jasno wśród ciemnych k a ­ mieni, to na wodzów — nasłuchując sygnału do złożenia broni w kozły.

W odzowie odbywali n a ­ radę.

Zmrok tymczasem zapadał coraz gęściej i nastaw ała noc, wśród k tó ­ rej widać było tylko ła­

m aną i kańczastą linię szczytów na tle ciemne­

go nieba. W tym mroku zdawały się one jeszcze wyższe i bardziej niedo­

stępne niż za dnia. Żoł­

nierze patrząc wpółsen-

nie na ich czarne kontury dziwili się sobie i swemu wo­

dzowi , który zdołał wojsko wśród nich przeprow a­

dzić i zmęczonymi ludźmi rozbić nadbiegającego u dołu nieprzyjaciela. Ciemność zasłaniała teraz w roga i zda­

w ała się go oddalać. Od czasu do czasu dolatywał przytłum iony dźwięk trąbki tureckiej, który wiatr od­

nosił. W am bulatoryach m igotały i gasły światełka, z ktorem i wśród namiotów przesuwały się ludzkie cie­

nie. W idok ten nasuwał żołnierzom myśli o cierpieniu i o śmierci.

Szczyty gór zaczęły się zwolna rozwidniać, a po­

tem błyszczeć na załamach i krawędziach zroszonych nocną wilgocią. Podniósł się księżyc o wyszczerbionej tarczy; światło jego, schodząc powoli ze skały na skałę, rozlało się wreszcie po całej dolinie i zrobiło się jasno, jak w dzień. Zdawało się, źe noc niczego przed okiem nie ukrywa. W idać było wyraźnie wszystkie głazy w y­

chylające czarne łby ze żwiru, a za niemi ostre ich cienie. Na boku ukazyw ały się urwiste brzegi wąwozu, który zapadał się pod ziemię, tak głęboki i stromy,

S E N K A S Z T E L A N A « .

Ruszyli się z miejsca i szli wśród lasu

źe światło księżyca zdawało się wahać czy ma zajrzeć do głębi i zatrzymywało się na błękitnych tumanach, snujących się lekko w otworze. Wodzowie zebrani pod namiotem kończyli naradę. Podniosła się zasłona i u wejścia ukazało się kilku oficerów, a na ich czele człowiek m ały i krępy, o długich faworytach i dłu­

gich butach, które tak raziły w jego postawie, jak gdyby je sobie przywłaszczył od innego, daleko więk­

szego człowieka. Mówił głosem rozkazującym i cierp­

kim. W ruchach jego znać było wielką energię i sta ­ nowczość. W krótkiej przemowie, którą zwrócił do otaczających, słychać było powtarzany wyraz »na­

tychmiast«. Tem u co patrzył na małego wodza, nasu­

wała się myśl, źe wyrazu tego musiał on używać często.

Żołnierze stali senni, oparci na karabinach, cze­

kając sygnału rozejścia się i spoczynku. Jakoż po chwili odezwała się trą b ­ ka cicho, tłumionym gło­

sem , ale rzecz dziwna było to hasło wymarszu.

Z frontu doleciało przy­

głuszone uderzenie bębna i głos komendy: » W pie- riod! « Czarna kolumna oderwała się od wielkiej czarnej ławicy i ruszyła naprzód, przez szutrowi- ska. Zmęczenie ustępo­

wało wobec niepewności i oczekiwania. Żołnierze wychylając się z szere­

gów patrzyli na oddział swoich, który szedł zlany w jedną czarną plamę i oddalał się coraz bardziej i zmiejszał, choć w mroku nie było widać ruchu idących. Zrozumieli za­

miar wodza i spojrzeli po sobie. Ludzie ci nie byli tchórzami i zresztą już przez dzień cały stali w ogniu, poczuli jednak teraz, źe oddech ich staje się ciężkim i że skóra cierpnie na grzbietach. Przed kilku godzinami prze­

noszono przed frontem nosze, na których leżały bez­

w ładne m a sy ; ludzie w poszarpanych m undurach przechodzili przed nimi, słaniając się na nogach, i zw ra­

cali na nich tw arze wybladłe o obwisłych szczękach.

W szeregach panowało milczenie, wśród którego ode­

zwał się nagle zawodzący głos modlitwy żydow­

skiej i równie nagle umilkł. Po górach ukazały się czerwone światła i po chwili pogasły. B yły to sygnały tureckie, które ostrzegały, źe w róg nad­

chodzi.

Oddział rosyjski oddalał się coraz bardziej, ale Andrzej stojący przy jednym z bliższych batalionów nie mógł oderwać od niego wzroku. Już kilka razy w ciągu dnia zagłębiały się między te- góry całe k o ­ lum ny rosyjskie i gdy wracały — wracały w rozsypce i popłochu. Teraz szła nowa. Ludzie byli zmęczeni — a nad niemi noc. Co z tego wymknie ? W tem roz­

legł się znów głos trąbki i słychać było na przedzie

to samo bębnienie. K apitan ujrzał, źe ostatni szereg

(6)

żołnierzy, zwrócony do niego plecami, porwał karabin do ramienia i grzm otnął nogami o ziemię.

H;r pieeeriod !

Oddział cały wstrząsnął się i ruszył. Szli k ro ­ kiem silnym, tętniącym — krokiem marszu. Andrzej Stanisław owicz wiedział, źe niejeden z tych żołnierzy, pomimo grozy, nie czuje, źe idzie, że jest pochłonięty sennością. Odgłos kroków oddalał się i cichł zarazem, a równocześnie kapitan zauważył, źe w um yśle jego zmiejsza się świadomość o otaczających go rzeczach.

Musiał otwderać oczy, ażeby nie usnąć, ale wkrótce uczuł, źe i to go męczy.

Ja k ci żołnierze muszą być senni, cały dzień stali pod karabinem, a teraz oto idą po nocy coraz dalej i dalej, kroki ich słabną i słabną, już ich nie słychać...

...Andrzeju Stanisławowiczu.

...Co takiego?

...Pamiętaj żebyś często do nas pisywał. Pisz codzień.

Przed nim stoi żona, synek zadziera głowę, tak wysoko, źe mu się otwierają usteczka.

...Powiedz mi, po co ty jedziesz ? — mówi żona, — wróć się, zostań w domu, dzieciom źle bez ciebie i mnie źle także.

I Andrzej chciałby wrócić do domu, bo czuje, źe im napraw dę bardzo niedobrze bez niego, ale tru ­ dno, więc zaczyna żonie tłómaczyć.

...Widzisz moje kochanie, to służba, to obowią­

zek... Oj pewnie, źe mi was żal, że mi się nie przez bo­

haterstw o zachciało wojaczki. Dobrze to być bohate­

rem, gdy się jest samym na świecie, kiedy się nie niesie na sztyki żony biednej i tej dzieciny kochanej.

Zegnajcie, żegnajcie, bo trzeba siadać.

Słychać jak z hukiem zamykają w wagonach drzwiczki jedne po drugich. Co za h u k !

...Żegnajcie... zaraz rozlegnie się odgłos gwiz- dawki konduktora.

Odzywa się—nie świst, lecz trąbka. Andrzej budzi się, przed nim stoi podpułkownik, błyszczy szablą i coś mówi. Słychać bęben. A la rm ! Zdała dobiega raz po raz huk armat, który kapitan już słyszał przez sen.

Oddział rusza i idąc przed frontem kapitan czuje, że mu się spać odechciało.

Dochodzą już do wąwozu ; w głębi z m gły sinej wychylają się ogrom ne głazy. Mgła... Poza jej zasłoną przepaść zdaje się bezdenną. Tum any kłębią się i wiją, jakby zaniepokojone hukiem, który coraz się wzm aga i coraz bardziej się zbliża.

Nagle słychać w górze jakby ję k wiatru i coś przelatuje żołnierzom nad głowami. Żaden z nich nie widział co to, ale czują wszyscy, że to śmierć.

W ięc Andrzej Stanisławowicz odskakuje od frontu i wypręża się jak na paradzie.

— R az dwa, raz dwa. No nie ostawajcie rebiata — woła do swoich Indzi.— Nie my tu jedni. W pieeeriod!

Żołnierze zaczynają przyspieszać kroku i mówią do siebie półgłosem. Najszybciej prą naprzód ci, k tó­

rzy czuli przed chwilą chłód w kościach i martwotę.

Uczucie to zamieniło się teraz w niecierpliwość, a za chvvilę_ zamieni się w zaciekłość.

Świst i jęk w powietrzu zaczyna być coraz częst­

szym. Kapitanowi zdaje się chwilami, źe nad jego głową wiatr świszczę w jakiejś niewidzialnej gałęzi. Oddział sunie naprzód coraz szybciej, i od czasu do czasu zo­

stawia za sobą czarne piętno, leżące bezwładnie na kamieniach. W ówczas kapitan podnosi szablę do góry i wydaje rozkaz. Odzywa się nagle śpiew, ry k setek

piersi, z którym zdaje się ulatyw ać resztka trwogi, zaczajonej gdzieś głęboko w sercach. Nie słychać już kul, naw et huk arm at został przytłumiony. Żołnierze czują, źe ich jest tysiąc. Śpiew ochrypły, ogrom ny rozbiega się w dal, po całej dolinie, aż do bateryi tu ­ reckich. Żołnierze prą naprzód, porwani własnym śpie­

wem, który bucha z szeregów bez słów, prawie bez melodyi. Teraz żaden żołnierz się nie cofnie. Już oby­

dwa przednie oddziały ukazują się w cieniu. W ido­

cznie zwolniły kroku. Czy się wahają ?.. Co to ? W tem z boku ciemności zdają się roztwierać, jakby nad jaskinią pełną blasków i płomieni. Słychać trzask, a potem huk, a potem znów widać blask przez różowe kłęby dymu. Z zasieków, z poza kamieni i łomów zdaje się zrywać jakiś straszny, ognisty wicher, który z hukiem wykłada szeregi żołnierzy, jak zboże na ła ­ nie. Odzywa się głos kartaczownicy, zmięszany, dła­

wiący s ię ; ogień zieje z niej bez przerwy, tak, jak woda z sikawki. Nad tern wszystkiem góruje huk większych dział. H u k to metaliczny, taki, jaki w y ­ daje miedziana tarcza uderzona pałką. Pierwszego od­

działu już niema. Stos gałęzi, przez granat podpalony, rzuca na pobojowisko krw aw y blask, w którym widać ziemię zrytą, ciała powalone, wielkie, czarne kałuże pełzające wolno wśród kamieni. Jakiś oficer siedzi w y­

ciągnięty na ziemi, podnosi rękę i krzyczy. W oła na swoich żołnierzy, którzy rzucili się do ucieczki. Głosu jego nie słychać wśród huku.—O bok oddziału A ndrzeja przebiega kilku szeregowców, bez broni, trzym ając się za głow y; za nimi kilkunastu, dalej kilkuset. W blasku pożaru widać na sąsiednich skałach czerwone fezy, które zaczynają wyskakiwać z ciemności. Czarne po­

stacie przysiadają w kuczki i biorą na cel cofających się Rosyan. Słychać krzyk: biegi! biegi!

K apitan odwraca się plecami do Turków, do ar­

mat, do śmierci,— podnosi ręce i wywijając pałaszem w tak t przerwanej pieśni, krzyczy. Nie można go d o ­ słyszeć, ale z ust szeroko otwartych, z oczów wycho­

dzących na wierzch, z całej postaw y widać, źe krzy­

czy. »Naprzód!« I rzeczywiście idzie naprzód, cofając się przed żołnierzami, ciągnąc ich, hypnotyzując ruchem ramiom i wyrazem twarzy, który jest straszny. — Bucha śpiew. Żołnierze ruszyli. K apitan odwraca się i przy­

spiesza kroku. Tuż za nim pierwsze szeregi, i zaczyna się marsz szybki, natężony, wściekły. Żołnierze ślizgają się po kamieniach, tłoczą się, czują, źe tchu im nie stanie, jeżeli to jeszcze potrwa, więc zaczynają biedź. K apitan rzuca się ku okopom, właśnie w chwili, gdy działa um ilkły po wystrzale. Dopada wałów. Kamienie o b ry ­ wają się, on usuwa się na dół, pnie się znów do góry, za nim pierwsze szeregi. W ciemności błyskają ogniki i słychać strzały, które przy huku arm at w ydają dźwięk podobny do zapałek roztartych nogą. Obok kapi­

tana kilkunastu ludzi leży na ziemi. Inni w yskakują na w ały; w mgnieniu oka są one okryte. Już strzały ręczne umilkły, bagnet starł się z bagnetem . Zaczyna się walka zacięta, milcząca... arm aty cichną jedna po drugiej. Now y oddział rosyjski podąża z pomocą. Ale T urcy nie cofają się, trzeba ich w ykłuć do nogi. L u ­ dziom tym nie chodzi o własne życie, ale o życie wroga.

W półmroku widać białe zęby wyszczerzone dziko, rozw arte białka oczów i chwasty fezów miotające się w powietrzu. Zaczynają R osyan wypierać ku wałom.

Nagle, tuż przy A ndrzeju młody porucznik zdaje

się łamać, klęka i podnosi ku niemu twarz zdziwioną,

z której w jednej chwili znika zdziwienie i życie. K a ­

pitan robi m łyńca szablą w powietrzu, poryw a rewol-

(7)

w er do lewej ręki i rzuca się w tłum, a za nim ciżba żołnierzy. Andrzej wpada w wściekłość. Z kilkudzie­

sięciu ludźmi zwija się w tłumie, nie daje Turkom czasu do nam ysłu i ucieczki. Podnosi szablę i woła:

— Naprzód dzieci! spełnijmy rozkaz! dalejże n a n ic h !

Rozkaz ?... Co u lic h a ! — to nie rozkaz, — to w szla­

chcicu zagrała krew przodków, krew z pod Cecory, z pod W iednia. W praw nuku dziad zrywa się z grobu:

Hejże na bisurm anów ! I oddech staje w piersi i ramię z szablą skacze z ochotą.

T urcy cofają się, już niema wątpliwości, źe zostaną wyparci. K apitan dopada pierwszej bateryi, podnosi ręce do góry i uderza — czołem w arm aty. Tuż przed nim zrywa się nizam z dym iącą strzelbą i jednym su­

sem zeskakuje z wałów.

B aterya zdobyta.

Gdy wśród m roku zaczerniały nowe posiłki ro­

syjskie, zdobywcy opanowali już działa i wypędzali ostatnich baszybuzuków. Przepraw a była straszna i te­

raz, g dy księżyc zaszedł i gdy żołnierz wyczerpał

(Dalszy ci

resztki sił, nie było już mowy o atakowaniu dalszych okopów. Zwycięztwo dopiero się zaczęło. Należało pil­

nować zdobytego szańca — i czekać rana. W śród tru ­ pów, leżących na ziemi, ukazali się ludzie z białą przepaską i krzyżem na ramieniu.

Minęła noc lipcowa i cały dzień następny i jeszcze noc jedna, a kapitan Andrzej leżał wciąż nieprzytom ny na słomie pod odchylonym namiotem . K ula turecka przebiła mu piersi i lekarz, k tó ry ją w ydobył nie rę ­ czył za życie rannego. Nie m ógł on poruszyć się na­

w et wówczas, gdy wódz odwiedzający chorych, wszedł do jego namiotu, wziął go za rękę i przemówił doń, nazywając go odrazu »podpułkownikiem«. W idział tylko jak przez sen twarze, które się nad nim nachylały i grupę oficerów stojących przy wejściu do namiotu.

A tymczasem mały wódz rozglądał się z dumą okiem szarem i bystrem po stanow iskach, które świat uważał za niezdobyte, a które on przecież zdobył, sza­

lonym atakiem, prawie bez oporu nieprzyjaciół. Po tym tryumfie miało mu na całe życie pozostać przekonanie, źe wszystkiego można dokonać rozkazem i przemocą,

nastąpi). B E R D Y S Z .

J U L J U S Z A S Ł O W A C K I E G O

L A T A S Z K O L N E I U N I W E R S Y T E C K I E .

(1819- 1828).

(Dalszy ciąg).

Po wakacyach, o których znowu nie wiemy, czy je Słowacki spędził w M ickunach czy w W ierzchowce, co zresztą jest kw estyą bez znaczenia, kiedy wrócono do W ilna, należało obejrzeć się za nowym korepety­

torem dla Julka, pan Błotnicki bowiem, kiedy książę kurator opuścił gród Giedymina, wyjechał z nim r a ­ zem do Puław. Doradzono pani Becu niejakiego J ó ­ zefa Massalskiego. Był to młody człowiek wybitnych zdolności pod każdym względem. Przybyw szy do W ilna z byłej akademii połockiej, zapisał się tu na uniwersytet, na wydział literatury i sztuk wyzwolo­

nych, i jako student, w stąpił do błękitnego grona fila­

retów, ponieważ był nietylko miłośnikiem poezyi, ale miał do niej oprócz tego jeszcze i talent niepospolity.

O bdarzony z natury wielką fantazyą, nie tyle bujną może, ile lotną nadzwyczaj, lekką — o której Odyniec wyraził się raz, źe nie wie, jak ją nazwać, sylficzną czy m otylą—jednem słowem, powiewną bardzo i giętką, celował szczególnie w pisaniu bajek w guście La- fontaina, bajek, o których powiedziano trafnie, źe pod względem wdzięku narracyi i stylu stoją może naj­

bliżej obok K rasickiego, i tak się m ają do swojego wzoru, jak np. bajki Mickiewicza do bajek T rem be­

ckiego '). Bajkami temi, ogłaszanemi w D zienniku W i­

leńskim, zdobył sobie w Wilnie odrazu niemały roz­

głos, tak, iż powiada Odyniec, źe nie zdążył jeszcze wrócić do W ilna, kiedy się już z listów przyjaciół dowiedział, źe znaleźli się dwaj nowi poeci, których nazwiska Leon Borowski publicznie na lekcyi vty- mienił, a którymi, jak się okazało, byli Józef Massal­

ski właśnie i Julian K orsak, tłómacz Horacego. K iedy Odyniec, po czteromiesięcznym pobycie w Borynach,

') Odyniec. Wspom. z przeszl. 152, 153. D ziennik W ileński z roku 1823, tom I, str. 63, Ö4, 322, 324, 325, 327, 451, 456, tom II, 424, tom III, 451.

znalazł się z powrotem w stolicy Litwy, Massalski zajmował już miejsce i pokój po panu Błotnickim i należał tern samem w rodzinie państwa Becu do d o ­ mowników. Żywy, wesoły, dowcipny, a przytem ła ­ dny chłopiec, zjednał sobie odrazu serca wszystkich.

Niebawem przyznano mu nawet wyższość nad senty­

m entalnym kochankiem panny Teodory i przestano tęsknić za jego długim nosem. Ujm ująca powierzcho­

wność Massalskiego szybko zatarła wspomnienia pe­

dantycznego trochę pana Hipolita. Uważano też, źe Massalski, choć młodszy od Blotnickiego, przewyższał go nietylko przymiotami towarzyskiemi, ale i talen ­ tem literackim ; bo łatwiej jest (rozumowano) przetłó- maczyć wiersze, chociażby z angielskiego nawet, po­

wieść Goldsmitha, aniżeli pisać oryginalne bajki, i to takie, jak te, któremi sypał Massalski. Odyniec, który już w tedy lubił uchodzić za przyjaciela wszystkich wybitniejszych osobistości w świecie literackim, b a r­

dzo się pragnął z nim p o zn ać: dowodzi to, źe w nim bajki M assalskiego musiały na razie wzbudzić pew ną obawę. Jakoż poznał go zaraz pierwszego wieczora, który spędził u państwa Becu. Odtąd, ile razy do nich zachodził, zawsze wstępował najprzód na górę do Massalskiego, który, jak i jego poprzednik, mieszkał razem z Julkiem, i dopiero z nim razem schodził na herbatę. U niego też spotkał się po raz pierwszy z Julianem Korsakiem , kiedy także, od tego roku po­

cząwszy, zaczął u państwa Becu prawie codzienym bywać gościem 2). Słowem, na brak atmosfery litera­

ckiej, ani na brak znajomości z poetami, najrozmait­

szych odcieni, nie mógł się Słowacki, już w tej epoce nawet, uskarżać.

Nie przeszkadzało mu to swoją drogą dać się czasami boleśnie we znaki swemu guwernerowi, który,

2) Odyniec. Wspomnienia z przeszłości, 200,

(8)

choć poeta nie zawsze potrafił dojść z nim do ładu.

To teź, jakkolwiek przyznawał chętnie, źe lubił swego Telemaka, nieraz zdarzało mu się przecież nazwać go pół-żartem pół-seryo mon p e tit diailotin i dopatrywać się w tem pól-djablęciu niemałego podobieństwa z owym karłem z »Pieśni ostatniego Minstrela« W alter Scotta, którego największą przyjemnością, jak wiadomo, było...

robić na przekór, dokuczyć lub sprzeciwić się komuś ’).

Albowiem, dziwna rzecz! chłopiec ten, tak ze wszech miar niepospolity, im był starszy, tem staw ał się nie­

znośniejszym ; Massalski zaś, niecierpliwy z natury, nie umiał z nim sobie radzić, w której to sztuce po­

skramiania m ałego złośnika celował np. dawny jego guwerner, sentym entalny kochanek panny Teodory.

Tem się tłómaczy, źe o ile w stosunku Julka z pa­

nem Błotnickim rzadko przychodziło do dyssonansów, o tyle stosunek jego z Massalskim, który niezawsze potrafił zachować odpowiednią powagę wobec Julka, był nierównie bardziej w dyssonanse obfity, tak, iż porównanie go do harmonijnego stosunku M entora do Telem aka mogłoby

się bardzo łatwo wydać porównaniem ... nietraf- nem.

Już to wogóle na M entora nie był Massal­

ski stworzony, usposobie­

nia płochego, niepowa­

żnego, lekkom yślny i ko­

chliwy, wielki admirator płci pięknej, o ile na na­

zwę pięknej istotnie za­

sługiwała , niedługiego potrzebował czasu, ażeby sobie wyrobić opinię za­

palonego . . . kobieciarza, a kiedy mu wyrzucano, źe za bardzo się damom przygląda, odpowiedział dow cipnie:

Wszakże patrzeć nie zabrania Dziesięcioro przykazania.

To miał wspólnego z Odyńcem, który także uwielbienie swoje dla »panienek« posuwał aż do przesady (przez całe życie). Odyniec jednak, cokol- wiekby o jego płochości powiedzieć można, miał tę niezaprzeczoną nad Massalskim wyższość, źe z chwilą, kiedy się za czyjegoś przyjaciela uważał, był nim rze­

czywiście, kiedy Massalski tymczasem, myśląc w yłą­

cznie o sobie, o drugich nie wiele się troszczył, jak tego miał dowieść wkrótce... Przeciwnie Odyniec! Ten, skoro się raz do kogo przywiązał (zwłaszcza, jeśli mu ten ktoś, jak np. Mickiewicz imponował wyższością swego talentu) służył mu wiernie i do bezintereso­

wnego wyświadczania najrozmaitszych przysług przy­

jacielskich był w swoim rodzaju jedyny. Teraz na- przykład, odkąd powrócił ze wsi, (gdzie stracił był m atkę niedawno) choć sam balladami sypać nie prze­

stawał, głównie był zaabsorbowany prowadzeniem ko­

rekty drugiego tomu Mickiewicza, który, wyjechawszy w połowie września do K ow na (po uzyskaniu w W il­

nie zaszczytnego tytułu m agistra filozofii) całkiem mu druk tego tomu powierzył, sam się o niego mniej troszcząc. Jakoż oddał spraw ę w dobre r ę c e ; Ody­

Odyniec. Wsppom. z przeszl. 177, L is t z podróży, II, 201.

niec bowiem, jakby to były jego własne poezye, czu­

wał nad starannem wydaniem ich z całym pietyzmem:

co najwięcej pozwalał sobie na małą, lecz łatw ą do wybaczenia, niedyskrecyę i, nie czekając aż książka wyjdzie, czytał niektóre z niej wyjątki swoim dobrym znajomym. Że pierwsze pomiędzy nimi miejsce zajmo­

w ała pani Becu, dodawać zbyteczna.

Przyczyniało się to w niemałym stopniu do obu­

dzenia w jej domu tem żywszego interesu dla poezyi, co znowu nie mogło być bez wpływu na Julka, który ballady Mickiewicza pewno umiał już na pamięć...

W każdym razie przestudyował je eon amore i za­

chwycał się niemi szczerze. Jego dusza m arzycielska i romansowa znalazła w nich odpowiedni dla siebie pokarm.

Niemniejsze wrażenie zrobić na nim musiały

»Dziady« i »Grażyna«, które, jako tom drugi poezyj Mickiewicza, wyszły w początkach roku 1823, z wio­

sną, a które Słowackiem u bardzo się m usiały podo­

bać, skoro na jednym wieczorze aż się rozpłakał ze w sty d u , będąc świad­

kiem , jak doktor Becu głośnem czy taniem »Dzia­

dów« i przesadnem a k ­ centowaniem zaklęć Gu- ślarza a kysz, a kysz, serde­

czny wyw oływ ał śmiech w całem zgromadzeniu ‘j.

Na szczęście dla Mickie­

wicza, podobne usiłow a­

nia klassyków, do któ­

rych się zaliczał także i doktor Becu, usiłowania, ażeby autora »Dziadów«

ośmieszyć w oczach pu­

bliczności, pozostały bez echa i najlepszy dowód, źe jeszcze w październiku roku zeszłego było już pierwsze wydanie »Bal­

lad i romansów« wyczer­

pane, źe mnóstwo pism, nie wyłączając warszaw­

skich, poczęło je przedrukowywać, słowem, źe tryum f Mickiewicza i poezyi romantycznej był zupełny. Mogli klasycy, spożywając smaczne obiady czwartkowe u W incentego Krasińskiego, z przekąsem odzywać się o »smorgońskim poecie« : pośpiewując na nutę pierw­

szego chóru z D ziadów :

Cicho wszędzie, głupio wszędzie N ic nie było, nic nie będzie.

ale i te, i tym podobne, niesmaczne koncepty »dre­

wnianego« Osińskiego świadczyły o jednem tylko, mianowicie, źe coś się popsuło w królestwie k lassy­

ków... Cała młodzież b yła tego zdania; młodzieńcem zaś, który się najbardziej nowym kierunkiem w poe­

zyi, polskiej entuzyazmbwał, był niezaprzeczenie 14 le­

tni Juliusz Słowacki.

Nie ulega wątpliwości, źe poetą, który w tym

') Żob. u W ł. Mickiewicza, tom I, str. 101. Myli się jednak czcigodny biograf naszego największego poety, kiedy scenę tę odnosi do czasu, w którym wyszły »Ballady i romanse« Mickiewicza t. j. do maja roku 1822, sam bowiem A kysz, a k y s z ! świadczy, ie doktor Becu czytał na tym wieczorze »Dziady«, czyli, ie scenę odnieść naleiy nie do maja lub czerwca 1822 roku, ale do początków roku 1823»

gdyż drugi tom poezyi Mickiewicza, z »Dziadami« i »Grażyną«, wyszedł w tym czasie dopiero.

Śniło mu się, że jest świadkiem własnego wesela.

(9)

czasie największy na przyszłego autora »Kordyana«

wyw ierał wpływ, był tw órca »Grażyny« i »Dziadów«, na których »część trzecią« jeszcze się teraz nie za­

nosiło, w wyobraźni poety przynajmniej, bo w życiu zaczynały się już na nią różne składać okoliczności.

Słowacki jednak, nie wtajemniczony w nie, jak i wszy­

scy zresztą, rozczytywał się nietylko w Mickiewiczu, ale i w poecie — który, zdaniem tego ostatniego, naj­

lepiej pisał po polsku — w Trembeckim. W iedząc od O dyńca po części, a po części z kom entarza M ickie­

wicza do wydanej na nowo przed rokiem »Zofiówki«, źe jeden Trem becki »zachował cechy złotego wieku poezyi narodowej«, wówczas, »gdy mowa polska poe­

ty cka charakter swój właściwy tracić zaczęła i postać przybierać obcą, francuską«, źe styl Trem beckiego

»wypływa z natury m owy ojczystej, jest więc giętki, sposobny równie do wydania górności jak prostoty myśli i różnych w tej mierze połączeń i odcieniów, ale zawsze właściwym sobie sposobem, nie tracąc bynajmniej piętna narodowości i oryginalnego talen­

tu«, i źe mowa Trem beckiego »potężna, bogata, ro­

zumna, powinnaby zawstydzać i rozżalać nas, źe tak ją na czerkieską przemieniamy« i wiedząc o tern, a zarazem przeczuwając, źe w przyszłości wypadnie mu nieraz współzawodniczyć z Mickiewiczem, źe więc, chcąc się stać godnym takiego współzawodnika, trzeba przedewszystkiem nauczyć się równie dobrze, jak on, władać jego bronią, studyow ał nietylko Trem beckiego (którego Mickiewicz radził wszystkim poetom polskim, zanim pisać zaczną, uczyć się na pamięć, tak, jak go on sam umiał) ale i poetów złotego wieku, z K och a­

nowskimi Janem i Piotrem, na c z ele ').

W związku z temi myślami o przyszłości, po której tyle się dla siebie spodziewał, a która miała go z czasem zawieść tak srodze, właśnie z powodu Mic­

kiewicza, nad którym odnieść zwycięztwo za życia nie było sądzone nikomu, stały także i marzenia o tem,

') Pamiętnik J. Słowackiego w Przeglądzie Polskim str. 3 [ (o Trembeckim). W jednym z listów z Paryża pisze Słowacki: »Je- źelibyś mogła, kochana Mamo, to mi przez jadącą siostrę Michała (Balińskiego?) przyszlij dzieła Jana Kochanowskiego, które masz w two­

jej szafce; a jeśli można, to dostańcie także przekładu »Jerozolimy«

przez Piotra (Kochanowskiego), bo mi tu te dzieła dla ją zy ka bardzo są potrzebne : teraz albowiem nie mam, jak tylko Trembeckiego, i uwa­

żam, że mój styl twardnieje nieznacznie.

ażeby przyszłość tę, nietylko poświęcić na usługi poe­

zyi, ale ją samą uczynić o ile możności poetyczną, rom antyczną; bo »życie poety romantycznego powinno być rom antyczne«; dlatego wszelkich należało dokła­

dać starań, ażeby nie pędzić dni, jak zwykli zjadacze chleba, ale romantycznie. Jeżeli podróżować np. to nie po Niemczech lub Anglii, w których poeta nie ma co robić, ale po krajach, otoczonych pewną aureolą poe- tyczności, po W schodzie w ię c : po Grecyi, po W ło­

szech. Przedewszystkiem po Wschodzie, który jest krainą cudów, prawdziwą ziemią obiecaną, dla poetów przynajmniej. Zobaczyć te kraje, które w utworach Byrona, Moora, Chateaubrianda doczekały swej apo­

teozy poetycznej, to było marzenie każdego młodego romantyka. Nie m ógł więc, w żaden sposób, stanowić w yjątku pod tym względem, Słowacki. Jakoż nie sta­

nowił go istotnie; a to samo da się powiedzieć i o jego przyjaciołach, Ludwiku Spitznaglu i Olesiu Chodźce, którzy nie mniejszą aniżeli Julek, pałali żądzą obacze- nia W schodu. ICtóregoś dnia nawet, podczas jednej • z takich rozmów o przyszłości, ułożyli projekt, źe k ie­

dyś, jak będą starsi, odbędą wspólnie, we trzech, po­

dróż po W schodzie1)... Na to jednak, ażeby podróż taką z prawdziwym odbyć pożytkiem, potrzeba znać języki w schodnie: inaczej nie mogliby porozumiewać się należycie ze szlachetnymi potomkami Solima, ani z pięknemi Zulejkami. Dlatego wypadało pomyśleć o nauce języków wschodnich...

Genezą rozmów tych, prowadzonych w chwilach wolnych od nauki, był powzięty przez Ludw ika Spitz- nagla zamiar udania się do Petersburga, do instytutu wschodnich języków, ażeby się tam wykształcić na...

dragom ana przy missyi w Egipcie, zamiar, który przy­

jaciel Słowackiego miał doprowadzić do skutku już za pół roku, a który' miał sprawić, źe i Oleś Chodźko miał po upływie roku niespełna udać się za Spitzna- glem nad Newę. I Julek Słowacki myślał po ukoń­

czeniu szkół uczynić to samo, ale zamiary te, wobec niestałego zdrowia poety, spełzły na niczem ; tylko nie w ygasła w nim chętka widzenia W schodu 2).

’) Rocznik Tow. Hist. Lit. w Paryżu 1868, str. 367 List Ale­

ksandra Chodźki o Słowackim do Bronisława Zaleskiego.

2) Ibidem.

(Ciąg dalszy nastąpi). F E R D Y N A N D H Ö S IC K .

Z N A D M O R Z A .

I.

Sm utek i m artwość upadły na duszę — I oto błękit ów jasny i czysty,

I morza lazur złoty i świetlisty, I róż girlandy i palm pióropusze, I słońce blasków kaskadą rozrzutne:

W szystko tak m artwe stało się, tak smutne.

W ięc jasność owa, pogoda i radość,

W szystko w człowieczej duszy ma początek, I trzeba strzec się swych własnych pamiątek, A b y nie oblec świata w kir i bladość,

I trzeba kryć się przed sw ą m yślą własną, Gdy od niej słońca ciemnieją i gasną....

II.

0 m orze! Oto do twej głuchej fali, Goryczą własnych myśli nieszczęśliwa, Ziemią znękana, bez ostoi w nieb ie:

R zuca się dusza, by uciec od siebie, I, jak łódź wichrem pędzona, odpływa Dalej i dalej, w bezbrzeź, coraz dalej...

Dalej i dalej... Już, zda się, zatraca Pamięć swej klęski, swoich win i kary, 1 gdy poza nią skraje lądu znikły, Siedziby swojej zapomina zwykłej — Płynie — aż ujrzy, źe płynąc w bezmiary, Tam, zkąd uciekła, niezmiennie powraca.

Ka z i m i e r z Te t m a j e r. 32

(10)

J A N Z A C H A R Y A S I E W I C Z .

Imię to tak jest popularnem, a ten, który je nosi, cieszy się w całem społeczeństwie, zarówno jako pi­

sarz i jako człowiek, tak zaszczytnem uznaniem i tak wielką sympatyą, iż zaiste niełatwe do spełnienia mamy zadanie, gdy idzie o uczczenie czterdziestolecia chlubnej jego pracy powieściopisarskiej.

Bo cóż nowego, co godnego położonej przezeń zasługi dziś powiedzieć o nim zdołamy? Tyle już o nim napisano, i w dziennikach, i w encyklopedyach, i w stu- dyach literackich, i w historyi literatury, i obecnie, z powodu jubileuszu, tyle się pisze, iż niepodobna ani marzyć o nakreśleniu czegoś, coby i na osobę, i na dzia­

łalność jubilata nowe jakieś światło rzuciło, i w oczach czytelników inteligentnych jeszcze wyżej podnieść go mogło.

Zresztą, co do tych czytelników, trzeba pamiętać, źe większość ich, szczególniej z pokolenia starszego, nauczyła się znać i cenić Zacharyasiewicza nie za w ska­

zówką krytyków i recenzentów, nie z dzienników, lecz tylko sam a przez się, bezpośrednio z dzieł jego, które odrazu do serca jej przypadły; w epoce owej bowiem, w której on swój zawód rozpoczął, prasa nasza nie była tem, czem jest dzisiaj, i pisarze naw et najznako­

mitsi nie mieli na usługi swoje tylu heroldów, ilu dziś głosi sławę lada nowelisty, lub nowelistki. Jubilat nasz sam był tw órcą dobrze zasłużonej swej sławy, a ja k ­ kolwiek następnie imię jego i w dziennikach rozgłos znalazło, to nie sądzimy wszakże, aby to się miało przyczynić do ugruntow ania tej sławy i do poczytno- ści jego powieści.

To też pisząc dziś o nim, czynimy to nie w tym celu, aby mu wawrzynów przysporzyć, albo czytelni­

kom naszym wykładać, kim o jest i jakie są jego za­

sługi ; lecz jedynie dlatego, aby spełnić swój obowią­

zek przez złożenie mu hołdu publicznego i przez za­

znaczenie w naszem czasopiśmie czterdziestolecia chlu­

bnej jego pracy powieściopisarskiej.

Rozpoczął on ten okres w r. 1855-ym od »Uczo­

nego«, zamknął zaś w bieżącym powieścią »Chleb«, a przestrzeń pomiędzy temi dwoma utworami zapełnił z górą setką powieści, już to większych, już mniej­

szych, już to polityczno-społecznych, których rodzaju u nas zwać go słusznie tw órcą należy, już to obycza­

jowych, o które jedno przed drugiemi ubiegały się nasze pisma codzienne, tygodniki i miesięczniki, wie­

dząc, źe przez nie abonentów sobie zjednają.

Nie tu miejsce na wyliczanie tych utworów, nie­

podobna jednakże bodaj wybitniejszych nie wspomnieć, takich np„ jak w społeczno-politycznych w pierwszym rzędzie »Święty Jur«, »W przededniu«, »Na kresach«

i »Zakryte karty«, a obok nich: »Jednodniówki«, »Mar- cyan Kordysz«, »Nemezys«, »Nieboszczka« i t. p.; albo jak ze społecznych: »Sierota wielkiego świata«, »Boże dziecię«, »Sąsiedzi«, »R enata«,» W iktorya Regina«, »Ta­

jemnica Stefanii«, »Omyłka serca«, »Zakazane owoce«,

»Po ślubie«, »Boże dziecię«, »Milion na poddaszu«,

»Omanka«, »Moje szczęście«.

T ytuły te przytaczamy na wyrywki, z pamięci, nie pilnując w nich porządku chronologicznego, ani analizując, o ile która z tych powieści lepsza od in­

nych; bardzo nawet być może, żeśmy w swem wyli­

czeniu przepomnieli nie jedną, której krytyka literacka wyższą wartość przyznała. A le kry ty k a nie jest tutaj naszem zadaniem ; artykuł nasz to nie studyum, to po­

bieżny tylko rzut oka na ogólną działalność jubilata, to odbicie tych wrażeń, jakich się przy czytaniu pism jego, w miarę ich wychodzenia, w ciągu lat 40-tu

doznało.

K . R aszew ski w cennej swej pracy o Zacharya- siewiczu, umieszczonej w Wędrowcu, p isze: »W ciągu tych lat 40-tu przemknęło dużo wypadków, przecią­

gnęło dużo prądów politycznych i moralnych, dużo zmodyfikowało się gustów, których kryterya w ydaw a­

łyby dziś może o utworach czterdziestoletniego powie- ściopisarza-jubilata odmienne sądy od tych, jakie kolej­

nemu ukazywaniu się ich towarzyszyły; ale żaden prąd nie zdolen jest zniweczyć dziejowego znaczenia tych utworów w postępie literatury pięknej u nas, żaden sąd nie zaprzeczy ich oryginalności, stanowiącej odbi­

cie ducha czasu i myśli społecznej. Stare książki, n a­

cechowane twórczością oryginalną, to jak stare k lej­

noty rodzinne, których oprawa może nie odpowiadać nowoczesnej modzie, ale które nie tracą wartości i drogie są w rodzinie, jeżeli nie podrabiane«.

K lejnoty uczuć, myśli i wyobraźni, jakiemi nas Zacharyasiewicz w ciągu lat czterdziestu obdarzał, czy to były dyamenty, rubiny, lub szmaragdy, czy też tylko turkusy lub granaty; czy to większej, czy mniej­

szej miary; czy to w kunsztownej, czy też w skromnej opraw ie; czy ozdabiały jakiś relikwiarz, ry n g ra f ry c e r­

ski, lub buzdygan, czy naszyjnik pięknej kobiety, lub choćby zabaw kę dziecinną: zawsze, były w łasną ręk ą z ziemi rodzinnej w ydobyte i zawsze również własną ręką, własnym pomysłem oszlifowane i oprawione.

Jednocześnie z nim pisali poprzednicy jego: K ra ­ szewski, Korzeniowski, Dzierzkbwski, jako też rówie­

śnicy: Jeż i Kaczkowski, obok: których stanęła wkrótce Orzeszkowa; on wszakże w tej plejadzie zawsze jaśniał własnym swym blaskiem, zawsze własne, odrębne sta­

nowisko zajmował, to tylko mając z nimi wspólnego, że z tego źródła, co i oni, brał tem aty do swych po­

wieści, źe ta k samo, jak oni, własnego społeczeństwa życie odtwarzał, odczuwał i przeczuwał całem sercem jego potrzeby, obmyślał i wskazywał sposoby, jak tym potrzebom czynić zadość należy. I w tem wszelakoź miał tę swoistość, źe gdy inni tylko przeważnie, to on wyłącznie swój rodzinny zagon uprawiał.

I jeszcze jedną cechą odrębną a w ybitną w Za- charyasiewiczu powinniśmy zaznaczyć, a mianowicie tę, źe choć pisał po większej części powieści tendencyjne, tendencye jego nigdy stronniczemi nie były, nigdy nie wpadł w żadną krańcowość, nie należał wyłącznie do żadnego obozu i wpośród tylu prądów, jakie w ciągu ubiegłych lat czterdziestu nurtowały, społecznpść naszą, z raz obranej drogi nigdy nie zboczył;' Zawsze się czuł krw ią z krwi i kością z kości ogółtr rodzinnego i czy to w m agnatach, czy w szlachcie, w mieszczanach, czy w chłopach, w bogatych czy to w 'ubogich, kochał braci rodzonych, znał synów jednej m atki i jednako karcił ich wady, jednako ich zalety podnosił, jednako o ich wszystkich dobro się troskał. N ikt mu też nie zarzuci, żeby w której z jego powieści znalazł się ty p albo charakter bądź dodatni bądź też ujemny, nier ja k człowiek bezwzględnie, ale jako arystokrata lub de­

mokrata. A ileż to tych typów, ile charakterów prze­

prowadził przed oczyma naszemi w długim szeregu swych powieści tak z wyżyn, jak i z nizin społecznych;

ta k z czasów, znanych mu jedynie z tradycyi, jak też

Cytaty

Powiązane dokumenty

Wkrótce okazało się, że w dawnym rezerwacie prywatnym księcia von Pless w Pszczynie jest byk czystej linii biało­.. wieskiej (Plisch, 229), którego

tarne o spinie 3h nie są jeszcze znane, lecz ich wprowadzenie do teorii wraz z grawitacyjnym i.. W iele wyrażeń obliczonych w ramach tych teorii jest

worodka musi upłynąć kilka tygodni, aby rozwinęła się odpowiednio zróżnicowana flora bakteryjna w je ­ licie. Stwierdzono, że w w ątrobie dz.ieci, które

Tego ty p u potknięć jest jednak więcej co zdaje się wskazywać, że książka nie była w ogóle recenzowana. Gdyby bowiem maszynopis został

Druk ukończono

nego gatunku ptaków. Dopiero w braku gniazd tego gatunku niesie się ona do gniazd innych gatunków. Toteż nawet wówczas, gdy rejony dwu samic pokrywają się z

licy Fezanu w stałej chęci podróżowania dalej w e ­ wnątrz tej krainy. Wkrótce opuścił Murzuk, lecz od chwili wyjścia z tego miasta niemiano o nim żadnej

Dominują w nich portrety, a pierwsze bez zaprzeczenia pomiędzy niemi miejsce zajmują wizerunki kobiece Leopolda H orow itza, który chociaż rodem W ęgier, stał