R O M A N K O C H A N O W S K I .
'; '
.
■ MW ■> A-■ : ■
■ ; ' : ■ ' .
,.V ..• ■ .
W im k
Kiedyż nadejdziesz, wiosno Z słońcami złocistemi, Młodego życia świeżość Skostniałej przynieść ziemi ?
IKSfiś
Czekają ciebie drzewa Tęskni do ciebie kwiat, Świeżego życia, wiosno, Pragnie od ciebie świat Lecz ileż drzew upadnie, Ileż uwiędnie kwiatów Nim się świat zazieleni Od twoich słońc szkarłatów
M A R Z E C . 13
100 Ś W I A T
J A N I N K A.
N O W E L . L A . ( Dokończenie).
Pewnego poobiedzia, leźa.c wyciągnięta w swoim wózku, udawała źe śpi. Lecz zaledwie matka na chwi
lę w yszła, a i mamka gdzieś się zawieruszyła, otwo
rzyła oczy i rozglądała się po pustym pokoju.
Słońce świeciło jasno. Janince było jakoś dobrze, i wesoło usposobiona, uderzała z całych sił grzechotką o kraty wózka i szczebiotała do siebie: »ba, ba, ba!«
W tej chwili przez pokój sunął z kapeluszem w ręku pan Walenty, wymykający się do resursy.
Usłyszawszy głos swojej córki, zbliżył się do wózka. Był zdziwionym. Nie lubił małych dzieci, są
dząc , że muszą drzeć się , być czerwone i brzydkie.
Janinka się uśmiechała, była biała, prześliczna. Pochy
lił się nad wózkiem, aby się jej lepiej przypatrzeć.
Lecz panna Janina, nie znając go, uważała sobie za obowiązek kopnąć go nóżką w nos. Widocznie pa
nuje taki zwyczaj w świecie, z którego ona niedawno przybyła.
Roześmiał się i chciał ją pocałować. Janinka rzu
ciła grzechotkę na ziemię i złapała go za wąsy.
— Obudzisz ją — krzyknęła przestraszona ma
tka, wchodząc do pokoju — ona śpi.
— Patrz — odrzekł jej — twoja córka tańczy kankana.
•— Fi, co za koncept — oburzyła się matka, uj
mując się za córką.
— Ba, ba, ba — powtarzała uporczywie Janinka.
— Słyszysz, jak się odcina. Zrozumiała coś ty 0 niej powiedział. Ona jest tak mądra !
Pan W alenty poświęcał teraz więcej czasu swo
jej córce. A ona prowadziła dalej swoją szkołę uwo
dzenia. Nazywała go: b a-b a. Pani Irena uważała, źe to z jej strony bardzo dowcipne przezwisko, zważy
wszy na pedanteryę i maruderstwo męża.
— Uderz babę, uderz! Janinka cacy. No! Uderz b a b ę !
Janinka ze wszystkiem dawała się długo prosić.
Czasami uśmiechała się i dopiero po długich pro
śbach — klap - - uderzała ojca. Radość wtedy pano
wała wielka. A tłusta mamka w bursztynach i ko
ralach na szyi, kułakiem aż zakrywała od śmiechu swoje wielkie usta.
Janinie wykłuł się pierwszy ząbek. Ileż razy dziennie musiała go pokazywać.
Pan W alenty spędzał teraz chwile, wolne od za
jęć, w domu. Do resursy chodził coraz rzadziej. Jasno 1 wesoło było teraz jakoś w domu. A co zaję
cia! Lekarz nakazał ważyć Janinkę codziennie i ter
mometrem mierzyć temperaturę. Czynności te obie powierzone miał sobie pan W alenty; kobiety, się na tern nie znały.
A z jaką powagą to wypełniał, z jaką ścisłością i sumiennością! Sporządził 'do notowania specyalną książkę, porubrykował ją na dnie i godziny, porobił kratki, a nadgłówki czerwonym atramentem popod- kreślał porządnie, jak w biurze.
Następnie kąpano Janinkę w usłanej pieluszkami niecce, ustawionej na inkrustowanym bronzami sto
liku pani Ireny. Mamka Janinkę wtedy trzymała, a matka oblewała strumieniami ciepłej wody zaróżo
wione jej ciałko. A pan W alenty w kaszkieciku ze starej gazety na głowie podskakiwał przez ten czas,
wygrywając na trąbce, poruszając grzechotkę lub wy
śpiewując fałszywie: la, la, la. Był bardzo niemuzy
kalnym.
, Olbrzymia mamka wniąż kułakiem od śmiechu usta sobie zasłaniała. Była mamką już nieraz. To była jej specyalność. Lecz takich państwa jeszcze nie wi
działa. Beefsteakami ją karmili. Kroku jej zrobić nie pozwalali, aby się tylko nie męczyła.
■ — Powiedz: mama — mówiła pani Irena rozba
wionej córce.
Janinka w kąpieli pod wpływem ciepłej wody, która jej nagie lilipucie piersi i nóżki łaskotała — była zawsze w różowym humorze. Wywijała nóżka
mi, uśmiechała się i gwarzyła, kokietując już swemi dwoma ząbkami. I prześliczna wtedy była ze swojem róźowem ciałkiem cherubina i błyszczącemi oczkami.
— No, powiedz: mama, córko jedyna — nudziła ją matka.
Janinka w nos jej się roześmiała i po chwili drwiąco odrzekła:
— Ba - ba.
— Z nią będzie nie do wytrzymania — mówiła, udając zagniewaną pani Irena — jest tak swywolna i nie posłuszna. Umie doskonale powiedzieć »mama«, ale nie chce. Jest uparta zupełnie jak ty.
Pan W alenty uśmiechnął się. Był to uśmiech zupełnie inny niż te n , którego używał ongi w salo
nach. Przyjemnie mu było, że Janinka jest tak upartą, jak on.
Lecz Janinka, o ile lubiła znajdować się w ką
pieli — o tyle nudziły ją przygotowania do niej. I płakała rzewnemi łzami, kiedy zaczynano zdejmować z niej koszulki, kaftaniki, śliniaczki, pasy i barchanki.
W tedy ojciec ujmował się za nią i prosił, czy by nie można tej kąpieli odłożyć.
— Nie , nie można — odrzekła stanowczo pani Irena, nie zważając na szlochy Janinki; i nie przery
wając rozwiązywania tasiemeczek u koszulki. — Ja wiem, źe ja nie mam serca! — mówiła z dumą, dzi
wnie jakoś zadowolona, bo czuła, źe je posiada.
Lecz Janinka zbytnio dziś grymasiła. I pani Ire
na , przejęta rolą surowej matki, zlekka w rączkę ją uderzyła. Janinka jakoś płakać przestała. W pokoju zapanowała cisza. I kąpiel odbyła się smutnie, jak nigdy.
Wkrótce Janinka, otulona w ogrzane prześciera- dełko, zasnęła smacznie, ułożona w kołysce.
Pani Irena pospiesznie przeszła do swego pokoju ; coś ją za serce ściskało. I naraz wybuchła głośnym i rzewnym płaczem. Pan Walenty, nie pytając, pojął jej żal i zaczął ją uspokajać, tłómaczyć, źe dziecko nieraz jeszcze trzeba będzie ukarać, kiedy na to zasłuży.
Przeszli do pokoju, w którym Janinka spała. Za
siedli na kozetce tuż obok siebie i rozmawiali, co im się w ostatnich czasach coraz częściej
iprzytrafiało.
Mówili szeptem, aby nie zbudzić dziecka.
Pani Irena wciąż myślała i debatowała o pokoju dla Janinki. Przystroi cały różowym kretonem. Będzie ładnie i nie będzie drogo kosztowało. Później zgodzą do niej bonę. Na pensyę dziecka nigdy nie oddadzą.
Profesorowie w domu uczyć ją będą. Nigdy się z nią
nie rozstaną.
— A jak jaki obywatel ziemski zakocha się w niej i wywiezie ją na wieś?
— Dziękuję. Nigdybym jej nie wydała za oby
watela ziemskiego.
Zaczęli debatować nad przyszłym zięciem. Ani inżynier, ani adwokat, ani doktór! Nie! doktór... sta
nowczo n ie !
Pan W alenty wyjawił jej swój plan, który od pewnego czasu już nosił w głowie: za kilka lat przyj
mie do biura upatrzonego młodziutkiego chłopca, któ
rego będzie następnie prowadził w cuglach podług swego rozumu i woli. Chłopiec będzie jemu zawdzię
czał całą przyszłość i będzie taki, jak on zechce.
W tedy wyrobi mu stanowisko i odda córkę.
Pani Irena uśmiechnęła się. Plan wydał jej się dobrym, miała ochotę uściskać męża.
Patrzyli na siebie teraz tak poczciwie. Tak byli wdzięczni za szczęście, które wzajemnie sobie zawdzię
czali; tak nie nudzili się sobą, tak mieli sobie zawsze coś do powiedzenia.
— Niech się tylko w zdrowiu chowa — kończył trochę przejęty — zobaczysz, jakiego będziemy mieli zięcia!
Janinka się zbudziła.
Dzień był letni, pogodny, słońce ozłaca wszystko dokoła, układa się świetlanemi smugami po ścianach, meblach, podłodze i suficie, jak gdyby ktoś porozwie
szał misterne, złociste tkaniny, i dziwnym powabem otacza cały nieład mieszkania, nadając nieopisany urok walającym się po ziemi zabawkom, porozwieszanym kołderkom i pieluszkom i królującej ponad tem wszy- stkiem — dziecięcej kołysce.
Otworzono okna. Rozkoszne powietrze ożywiło atmosferę pokoju. Z podwórza dochodzi świergot pta
ctwa, bujającego śród nędznych drzewek miejskich.
Nawet wybladłe kwiaty pokojowe w swoich doni
czkowych więzieniach — hiacynty ze spuszczonemi główkami, narcyzy, krokusy, muskane przewiewem wiatru — zdawały się uśmiechać, jak gdyby wspomi
nały sobie czasy błękitnego nieba, majowych deszczów, Swobody.
I pani Irena zaledwie jest zdolną utrzymać na ręku Janinkę, która z wyciągniętemi rączkami, zdaje się, źe pragnie wyfrunąć z okna het! do ptactwa, do słońca, do nieba, powietrza...
— Li, li, li! — wykrzykuje, machając rączkami i niecierpliwie podskakując, jak gdyby nie mogąc zna
leźć słów dla wyrażenia swego zachwytu. Musiało jej się śnić zapewne, źe jest aniołkiem, a i wygląda też, jak z obrazka świętego zdjęta. Pani Irena nazywa to u niej: beaux jours.
Rozbudzona, ma twarzyczkę całą wskutek wy
spania się zaróżowioną. Wilgotne dziecięce ślepka czarne, o białku prawie błękitnawem, o mało nie wy
skakują z radości. Ponad niemi zarysowują się cie
niutką złotawą niteczką delikatne brewki, a na czoło opuszcza się, chluba m atki, mała kępka kasztanowa
tych włosów.
— Li, l i ! — uparcie powtarza Janinka.
— W iesz, czego ona sobie życzy ? —■ tłómaczy mężowi pani Irena, wiecznie wmawiająca w siebie, źe doskonale volapück Janinki rozumie. — Ona chce iść do ogrodu zoologicznego. Była tam w przeszłym ty godniu i nie może o nim zapomnieć. Ona jest tak m ądra! A mówi »lina« dlatego, źe jej się zdaje, iż ogród zoologiczny jest w Dolinie szwajcarskiej.
— Ależ wszak obiecaliśmy ciotce jechać z nią
dziś na wyścigi. Następnie ten obiad u niej z wintem.
A tyś miała jechać na operę.
Janinka, widząc, źe się nią przez chwilę nie zaj
mują , rozpłakała się i to tak rzewnie, tak rzewnie...
Z _ oczek jej wielkie łzy, jak perły, jedna za drugą ściekały.
•— Widzisz, ona zrozumiała coś ty mówił. H a ! trudno! Nie pojedziemy do ciotki!
Chodziła prędkim krokiem po pokoju, bujając coraz rzewniej płaczącą Janinkę.
— Moje maleństwo biedne, lala cacy, lala hajta!
Prędko szykujcie dla dziecka płaszczyk i kapturek!
Mamka, wyszczerzając w swoim wiecznym uśmie
chu olbrzymie zęby, wyjmowała z szafy białe, strojne ubranie Janinki. Pan Walenty pospiesznie układał po
duszki w w ózku, wybierał ulubione zabawki dziecka i biegał do kuchni po butelki z bawarką i ziółkami.
Potem ubierano gwarzącą i śmiejącą się przez nieoschłe jeszcze łzy Janinkę.
Pan W alenty nie zdążył nawet poprawić wąsów, ani zmienić krawata. Nie wpiął nawet swojej perły, otoczonej brylancikami. Pani Irena, nie zajrzawszy do lustra, zarzuciła na siebie okrycie, włożyła pospie
sznie jakiś zeszłoroczny kapelusz i cała kawalkada wyruszyła.
Idą alejami het ku Bagateli.
Środkiem sunie korso długim, różnobarwnym wę
żem. W powozach od kilku godzin przejeżdżają się damy wiecznie też sam e, z lornetkami przy zmrużo
nych oczach, wysznurowane, nie szczerze uśmiechnięte, zmęczone i znudzone. Suknie ich różowe, żółte, nie
bieskie i fijołkowe śród ciemnej zieleni drzew błyskają w słońcu jaskrawo, jak barwy kwiatów.
Dokoła wre tentent k on i, gwar tłum u, nawoły
wania woźniców i rozpaczliwy dzwonek przepełnio
nych tramwajów. Pod szafirem pogodnego nieba uno
szą się całe fale światła, barw i cieni — istny plain
air z ostatniego salonu.A na trotuarze, nie zdając sobie wcale sprawy z otaczającej wrzawy, kroczą państwo Walentowie.
Mamka, ubrana w krasną, wykrochmaloną spódnicę, w swoich bursztynach i koralach i w czepcu z wiel- kiemi wstęgami — pcha wózek, koło którego pochy
lają się wciąż rodzice. Pan W alenty trzyma w jednej ręce bawarkę we flaszce o gumowym smoczku do karmienia, w drugiej kołderkę włóczkową i parasol od słońca.
Z drugiej strony wózka pani Irena dźwiga wiel
k ą lalkę, baranka na kółkach i pakowną torebkę sa
fianową; a w niej puszki z mączką, paczkę z biszko
ptami, ziółka, śliniaczki, ceratki.
W powozach znajome panie uśmiechają się i trą
cają, wskazując ich sobie. Oni nie czują nad sobą te
go pręgierza świata, opinii, i silniejszego dla nich ongi ponad wszystko wszechpotężnego »nie wypada«.
Janinka odniosła zwycięstwo na całej linii.
Śród bieli batystów i koronek, otoczona grze
chotkami i zbytkownemi lalkami, siedzi w swoim śmie
sznym białym kapturku , z pod którego wymyka się garstka złotawo-kasztanowatych włosów i rozgląda się poważnie, niby lilipucia królow a, ciągniona w rydwa
nie przez swoich niewolników.
A czyż nie dokonała wielkiego czynu królowej, bohaterki? Proszę się nie śmiać. Czołem przed nią.
Czyż wszystkie góry z całego świata, złożone je
dna na drugą, oddzieliłyby dawniej pana Walentego
od stolika z wintem, panią Irenę od wyścigów i tea-
102 Ś W I A T
tru ? Czyż wszyscy aniołowie z nieba i szatani z pie
kła wyprowadziliby z domu jego bez perły z brylan
cikami, bez uczernionych wąsów, a ją bez grzywki, bez gorsetu, w przeszłorocznym kapeluszu ?
Ależ oni nie są już ci sami. Są tacy in n i, tacy inni... Teraźniejsi państwo Dobkiewiczowie tak nie mają nic wspólnego z dawnym panem W alentym i pa
nią Ireną, jak gdyby ci państwo wzajemnie nigdy a nigdy się nie znali.
— L i, li — mówi bardzo poważnie, marszcząc brewki i wcale nie żartując Janinka.
— Słyszysz ? — mówi z dumą, patrząc na męża pani Walentowa.
Małżonkowie uśmiechnęli się do siebie. Teraz i on już słyszał najwyraźniej, jak córka jego wyma
wiała wyrazy: Dolina Szwajcarska.
A l f r e d K o n a r.
Ł A Z A R Z C A R N O T .
J A K O W Y G N A N I E C W W A R S Z A W I E .
(1 8 1 6 ).
(D alszy ciąg).
V.
»— Radbym — pisze dalej Carnot — wymienić tutaj wszystkich... Był zatem czcigodny prezes senatu Ostrowski; niezrównany książę Giedroyć, z rodziną
E D W A R D L O E V Y .
7/ L W : '>'///A /, h
kochającą szczerze Francyę, narówni ze swą ojczyzną ; rozumny Lubecki, późniejszy minister finansów; Kru- kowiecki, osobistość nieco dziwna i zagadkowa; ka
sztelanowa Połaniecka, czcigodna dama, pełna wdzię
ku, pomimo bialutkich włosów okalających jej czoło«.
Jenerał Carnot często bywał w jej salonach, gdzie prowadzono rozmowy dowcipne, wolne od wszel
kich koteryjnych przymieszek. Rej w owem gronie
wodził Stanisław Potocki, dla oratorskiego swego ta
lentu księciem wymowy nazywany. Jako minister wy
chowania publicznego poświęcał się gorliwie sprawom oświaty ludowej. Był prócz tego mecenasem sztuk i szczęśliwym tłómaczem Winckelmana, przedewszystkiem wszakże towarzyskie za
lety, jakiemi celował, czyniły go ulubień
cem lepszego towarzystwa. » // passait pour
une des meilleurs tites de la Pologne«. nadmienia jenerał Carnot w swoich notatkach.
»Ubliżyłbym uczuciu wdzięczności, gdy
bym nie wspomniał ze szczególniejszem od
znaczeniem jenerała Stanisława Małachow
skiego i jego rodziny; prześladowaniem losu następnie ciężko dotkniętej... Zgasła ona, niestety, przedwcześnie... Najmłodszy z trzech synów, Julian, legł bohatersko na czele oddziału kosynierów, podczas wojen 0 niepodległość; starszy, Gustaw, będąc dzielnym ministrem spraw zagranicznych 1 dowiódłszy, że posiada zarówno przymioty wodza, dyplomaty i mówcy, zmarł na wy
gnaniu. Najstarsza z córek, Karolina, przed
miot uwielbień wszystkich, którzy jej umysł wyższy i zalety serca bliżej cenić byli w stanie, zgasła jak kwiat podcięty w po
łudniowych prowincyach Francyi, gdzie szukała ratunku przed trawiącą ją chorobą piersiową«.
»Odświeżając wspomnienia o tej zacnej rodzinie — pisze syn Carnota — przypomi
nam sobie odwiedziny w Końskich, rezy- dencyi ongi Małachowskiego. Spędziłem tam kilka tygodni, najmilszych w mojej mło
dości. Udaliśmy się również w licznem gro
nie, niejako pielgrzymką — gdyż miejsco
wość ta była żywą tradycyą starej Polski — do Puław, słynnego zamku książąt Czarto
ryskich, opisywanej tylokrotnie i wsławionej w pieśniach Delille’a.
»Pragnąc zadowolnić dumę narodową Polaków, cesarz Aleksander powierzył na
miestnictwo kraju jednemu z ich rodaków, jenerałowi Zajączkowi, towarzyszowi broni Kościuszki, rycerzowi kampanii r. 1812. Lecz karta konstytucyjna sprowadziła do bardzo małych rozmiarów wpływ owej osobistości na losy kraju, gdyż brat cesarza, wielki książę K on
stanty, wódz naczelny wojsk polskich, zagarnął prawie całkowicie władzę w swoje ręce.
»Ojciec mój złożył mu wizytę i był przyjęty przez
Ś W I A T 103
P A W E Ł M E R W A R T .
r-.A /uK i
Z C Z A S Ó W K S I Ę S T W A W A R S Z A W S K I E G O .
104 Ś W I A T
niego z wielką uprzejmością. Rozmowa ich toczyła się
około sztuki wojskowej, n a u k , a także i o polityce.
Konstanty wykazał tutaj spory zasób wiadomości.
Dwaj starsi synowie Pawła
Iwychowani byli przez republikanina Laharpe’a i okazywali przy każdej spo
sobności szczególną dla pamięci swego przewodnika względność.
»Była to dziwna osobistość, ów książę Konstanty!
Popędy barbarzyńcy jednoczyły się w nim z wykwin
tem cywilizacyi i natura sama chciała niejako uciele
śnić owTą sprzeczność, osadziwszy twarz kałmuka na torsie, który mógł służyć akademikom za model.
Umysł jego nie był pozbawionym kultury, a jednak żywił on dla nauk i dla sztuk szczególniejszego ro
dzaju pogardę. W rozmowach poufniejszych znosił czasami kontradykcyę, jako człowiek dobrego wycho
wania, lecz nieraz przerywał swemu interlokutorowi wykrzykami dzikiej ironii... Przyczynił się wielce do organizacyi armii polskiej; kochał nawet żołnierza pol
skiego , a przynajmniej zdawał się pysznić n im , a je
dnocześnie traktował go w sposób brutalny, katował nieraz bez miłosierdzia za przewinienia najlżejszej na
tury ; dopuszczał się czynów okrucieństwa, bijąc, szka
lując, plując w twarz oficerom... Podczas naszego po
bytu w Warszawie wielu wojskowych odebrało sobie życie, nie chcąc uledz pokusie pomszczenia się zama
chem na życie swego ciemiężcy... Konstanty nie był pozbawionym odcienia dobroduszności, lecz był chmur
nym , fantastycznym, dziwacznym czasami; w despo
tycznych swoich zachciankach nie szanował konsty- tucyi, nadanej krajowi przez cesarza.
»— Constitution, c’est confusioji — mawiał nie
jednokrotnie. — Co do mnie, znam tylko karność woj
skową. Gdyby cesarz, brat mój i władzca nadesłał mi rozkaz rozstrzelania tutaj dwudziestu ludzi: nie roz
strzelałbym ani dziewiętnastu, ani dwudziestu jeden, lecz dwudziestu!!!
»Dziki ów człowiek dostępnym był wszelako czu
łości... Sprowadził z Francyi ulicznicę, którą kochał i szanował, a która umiała łagodzić wybuchy jego dzikości. Później uczucie wznioślejsze owładnęło jego sercem. Legł jak lew rozkochany u stóp młodej dzie
weczki, którąśmy znali z kół towarzyskich. Dla miło
ści owego dziewczęcia wyrzekł się tronu wszechrosyj- skiego. Polacy mieli o księciu Konstantym opinię tak niepochlebną, źe rozmowy jego sam na sam z ojcem moim, przejmowały ich obawą o bezpieczeństwo oso
biste gościa, którego szczerze pokochali. Lecz K on
stanty okazywał się zawsze w takich razach pełnym uprzejmości; a miał dla jenerała Carnota tak wyją
tkowe względy, źe odkładał na bok fajkę, ilekroć go anonsowano. Pewnego razu, gdy wśród rozmowy przez roztargnienie chwycił za fajkę, spostrzegł się zaraz i prosił o wybaczenie tej nierozwagi...«
VI.
»Nowa karta konstytucyjna oktroyowana K ró
lestwu Polskiemu, zapewniała mu wolność prasy, wol
ność osobistą, jak również wieczystą reprezentacyę narodow ą: dopuszczała ona do prawa wyborczego ka
żdego posiadacza ziemskiej własności, szlachcica lub nie szlachcica; dopuszczała do wybieralności fabry
kantów i kupców, utrzymujących ważniejsze zakłady, słowem, tych wszystkich, którzy w języku parlamen
tarnym mianują się inteligencyą; a więc : duchownych, profesorów, nauczycieli, artystów wybitniejszego ta
lentu. K arta owa otwierała drogę do postępu: gdyby wykonywaną była rzetelnie przez czas dłuższy, żywioł demokrat3mzny mógłby się rozwinąć z korzyścią dla kraju, zamiast nurtować wśród burzliwszych umysłów.
Lecz wszystkie swobody przyznane krajowi powoli słabły i ustępowały miejsca innym prądom. . Zresztą arystokracya, która podówczas przedstawiała całą Pol
skę, mniej się troszczyła o idee liberalne, aniżeli o od
budowę narodowości polskiej. Wszystko cokolwiek do tego zmierzało celu miało w niej żarliwych obrońców.
Opowiadano o liście cesarza Aleksandra do Ogińskie
go, napomykającym o odbudowaniu Polski w dawnych jej granicach, z przywróceniem jej prowincyj zdobytych.
Opowiadano o wizycie jego złożonej Kościuszce. »Cze
go żądasz ?« miał zapytać bohatera narodowego, a gdy
ten wskazał mu na karcie rzekę Dniepr — »będziecie go mieli!« miał cesarz zawołać.
»Z tem wszystkiem opowiadano również z pe
wnego rodzaju obaw ą, o słowach monarchy wyrze
czonych do pewnej damy Polki. Korzystając z rozmo
wy poufnej miała się ona odezwać z zapałem do ce
sarza: »Nieprawdaż, Najjaśniejszy Panie, źe połączysz Litwę z nowem Królestwem Polskiem ?« Na to ce
sarz z uśmiechem ironicznym miał odpowiedzieć:
»— Nie tylko Litwę, ale i całą R o sy ę !
»Dwuznaczną tę odpowiedź uważano za odsłonię
cie istotnych zamysłów cesarza.
»Jakkolwiek bądź Polska ówczesna ożywioną była najlepszemi aspiracyami i czyniła niezwykłe wysiłki gwoli sw'emu odrodzeniu, ojciec m ój, pragnąc od
wdzięczyć się jakąś rzetelną przysługą za serdeczne przyjęcie jakie wszędzie znajdował, powołał do W ar
szawy wielu zdolnych robotników celem wprowadze
nia nowych gałęzi pracy do przemysłu miejscowego i ułożył projekt założenia szkoły sztuk i rzemiosł, na wzór istniejącej w Chalons, we Francyi, lecz projekta te natrafiwszy na różne przeszkody, nie wyszły z gra
nic papierowego programu.
»Literatura żyła przeważnie wspomnieniami prze
szłości. Tragedya Felińskiego »Barbara Radziwiłłówna«
doznawała niezwykłego powodzenia. Julian Ursyn Niem- cewicz, towarzysz broni, niewoli i wygnania Kościu
szk i, przygotowywał »Śpiewy historyczne«, do któ
rych damy warszawskie dorabiały illustracye i muzy
kę. W owej epoce ukazał się również pierwszy ro
mans polski: »Malwina«, pióra księżnej Wirtemberg- skiej, siostry księcia Adama Czartoryskiego. Charakter narodowy przedstawionym został tutaj w zarysach ry
cerskości, a fikcya jakiejś uroczystości wojskowej po
zwoliła autorce wyliczyć tutaj nazwiska najmilsze am- bitowi narodowemu. Dzieło to, rozumie się, miało nie
zwykły rozgłos w salonach arystokracyi miejscowej«.
VII.
»Zima 1816 r. przeszła w Warszawie bardzo świe
tnie. Z obudzeniem się nadziei lepszej przyszłości mło
dzież rzuciła się w wir zabaw ; bale następowały po balach, dając możność ukazywania się na nich w prze
pychu strojów narodowych. Wciągnięto w ów wir za
baw i ojca mojego. W kółkach zaufańszych otaczano go gromadnie i słuchano z wielkiem zajęciem opowia
dań o naszej sławie i naszych nieszczęściach. Czasami odzywał się wzruszający śpiew , jednoczący hymn na
rodowy polski z republikańską pieśnią francuską.
»Sympatya Polaków dla ojca mojego nie ogra
niczała się słowami jedynie... Czyniono mu w sposób
Ś W I A T 105
delikatny i wspaniałomyślny propozycye, natury bar
dziej konkretnej, o których jenerał Carnot w nastę
pujący sposób pisał bratu swemu:
»Zapytujesz mnie o szczegóły ofert pieniężnych, uczynionych mi w Warszawie. Rzecz się tak m a, źe jedna z lóż wolno-mularskich rozpisała na korzyść moją subskrypcję, która przyniosła od razu znaczną sumę, lecz cyfry jej nie znam. Nie chciałem jej przy
jąć, lecz nie miałem sposobności piśmiennie stwierdzić moją odmowę, jak ci to mylnie doniesiono. Inną po
ważną ofertę uczyniono mi ze strony jenerała K ra
sińskiego, obecnie marszałka sejmowego, który prosił mnie o przyjęcie na czas mego wygnania pewnej po
siadłości ziemskiej, z • dochodem rocznym w kwocie 8.000 franków. Jestto majorat udzielony: mu przez Na
poleona, a potwierdzony przez Rząd Królestwa.
»— Będzie to — oświadczył hr. Krasiński — spłatą długu, jaki zaciągnąłem względem Francyi,
gdziem ustalił moją karyerę wojskową.
»Wynurzyłem mu szczerą wdzięczność, lecz ofiary tej nie przyjąłem.
»FIrabia Pac, jeden z najbogatszych magnatów tutejszych, również ofiarował mi użytkowanie zna
cznych swoich posiadłości, lecz i temu odmówiłem.
»Trudno wysłowić gościnność, której zażywałem przez czas mego pobytu w Polsce.
»I gdzieindziej byłem również przedmiotem ogól
nego uznania, lecz nie da się to w niczem porównać z tą serdeczną i szczerą sympatyą, jaka była moim udziałem w Polsce, gdzie uważano mnie niejako za przyjaciela i towarzysza niedoli.
»I pewien Francuz, mieszkający w Warszawie, dowiedziawszy się o szczupłych moich zasobach, zgło
sił się do mnie z prośbą, bym przyjął cząstkę jego zaoszczędzonej fortunki«. .
Podczas pobytu swego w Warszawie dowiedział się Carnot, źe sytuacja jego we Francyi uległa zna
cznemu pogorszeniu. W następstwie prostej poprawki do prawa proskrypcyjnego, nazwanego ironicznie »pra
wem o amnestyi«, izba deputowanych skazała na wy
gnanie bezterminowe wszystkich konwencyonistów, karygodnych, zdaniem.jej, skutkiem połączenia fun- kcyj politycznych z sądowemi, jakkolwiek ta kary- godność tkwiła właśnie i w potępiającym działalność konwencyonistów dekrecie...
Był to dopiero początek znęcań się nad wygnań
cami. Minister spraw wewnętrznych P. de Yaublanc pospieszył z przedstawieniem królowi do podpisu or- donansu, wykreślającego z listy członków Instytutu francuskiego wielu uczonych, między nimi nawet i naj
główniejszych jego założycieli: Lacanal’a , Monge’a, Grigoire’a, ta k , źe nazwisko generała Carnota w nie- zgorszem znalazło się towarzystwie...
Al k a r. (Dokończenie nastąpi).
Z N I W Y N A J N O W S Z E J P O E Z Y 1
(Dokończenie).
II.
J Ó Z E F S T A N I S Ł A W W I E R Z B I C K I . . Żywem zaprzeczeniem ciasnego pessymizmu, któ
ry wyrzucałem p. Tetmajerowi i znacznej części mło
dego pokolenia są utwory Józefa Stanisława Wierzbi
ckiego. Poeta ten mało jest znany, mniej jeszcze re
klamowany, dlatego zapewne , że zamieszkał na pro- wincyi, zdała od ognisk literackich; może też właśnie ta samotność uzdrawiająco wpłynęła na rozwój jego myśli, pogłębiła ją i ochroniła od mdłych rozpaczań.
Na widownię literacką wystąpił p. Wierzbicki przed laty sześciu ze zbiorkiem, który mieścił dość ładny poemacik »Zosię« i szereg wierszy mniejszych, naj
częściej treści miłosnej, tchnących zmysłowością; po
tem napisał wierszem długą powieść, wartości bardzo m ałej; teraz wystąpił z nowym zbiorem noszącym ty tu ł: »Poezye, tom I«. Czyby to miało znaczyć, źe autor wyrzeka się tego, co pisał przedtem? W ka
żdym razie z przyjemnością stwierdzam znamiona ogromnego postępu, szczególnie pod względem myśli.
Myśli i nastrój p. Wierzbickiego chciałoby się nieraz dać p. Tetmajerowi, albo odwrotnie talent p. Tetma
jera p. Wierzbickiemu.
Nie chcę przez to powiedzieć, żeby talent p. Wierz
bickiego był mały. W zbiorze jego dużo wierszy pię
knych i wzniosłych, czytać je bez zapału niepodobna, ale też są tak ie, co się gwałtem domagają poprawie
nia, dlatego najczęściej, źe rozwlekłe, albo źe szpecą je zdania lub wyrazy wstawione tylko dla rymu. Przy
toczę niektóre przykłady:
I idąc do słońca, wierzysz walcząca Ze pierzchnie tw ych wrogów ćma
0 dobie promiennej, o marze sennej T y dumasz, ludzkości ma I
Spoufalenie się poety z ludzkością razi każdego, a psuje ładny czterowiersz.
W wierszu p. t. »Po latach wielu« znajduje się następująca strofa:
1 wszystko, com tu z. każdą bytu chwilką Przemyśla! i przepłakał razem W ybiło się na lica tylko
I niemym drga wyrazem.
Przedewszystkiem wstawione dla rymu słowo
razem jest zupełnie niepotrzebnym balastem, tern bardziej szpecącym całość, źe w pierwszej chwili, sku
tkiem niezrozumienia w jakim celu wyraz ten użyty został, nasuwa się pytanie: razem z'kim ? — Gorzej jest z wyrazem tylko, nadającym strofie sens sprze
czny z myślą całego utworu, malującego bolesne zmia
ny wyryte przez lata cierpień na całem jestestwie poety, na duszy i na ciele, a dostrzeżone przezeń pod wrażeniem nagłego spotkania z kochanką lat da
wnych. Tymczasem dla rymu poeta przeczy sam so
bie w tej strofie, twierdząc, źe cierpienia odbiły się
tylko na twarzy. D alej, jedną z pereł zbioru byłbywiersz »Namiętność« ze względu na świeżość i siłę uczucia i na zwięzłość myśli i słowa, ale dwuwiersz zakończenia osłabia całość:
To serca dwa uczuły taką jasność błogą Ja k kiedy w słońcu się roztapia chmura.
106
Ś W I A T To trochę niejasne; na prozę może być przeło
żone dwoma sposobami. A lb o : dwa serca uczuły ja
sność tak błogą, jak chmura roztapiająca się w słońcu;
porównanie fałszywe a grzeszące gadulstwem, bo roz
topienie się chmury nie nadaje jasności słońcu, owszem przyćmiewa j e , — więc prościej i lepiej: dwa serca uczuły jasność błogą, jak słońce. Albo też, co prawdo
podobniejsze, poeta chciał powiedzieć: dwa serca uczuły tę błogą jasność, którą czują chmury, gdy roztapiają się w słońcu; — ale myśli tej nie umiał ubrać w rym.
Jako przykład rozwlekłości może służyć wiersz
>Sieroctwo«. W pierwszych kilku strofach poeta kreśli z wdziękiem głębokiej rzewności smutną dolę sieroty,
»pogodnej i cichej«, życie jej było ciągłą ofiarą dla tych, z którymi ją los zetknął, ale, nieoceniona, wedle zasługi, nie zaznała słodyczy pieszczot, »zwiędła i zga
sła jak lilia w cichości«
K rzyż nie zaznaczył mogiły sierocej I św iat zapomniał o siostrze swej bladej ; T ylko jej wicher jesienny w śród nocy
Zawył pieśń straszną zagłady.
Ztąd poeta wpada w rozmy
ślania nad sieroctwem w ogóle, nad sieroctwem tych ludów pokonanych, co schodzą do grobu, — nie dość te g o , nad sieroctwem globów ga
snących w przestrzeni. Nie ma po
trzeby dowodzić, jak naciągane są zestawienia zwykłej doli sierocej z losami narodów i światów całych ginących w odwiecznej walce o byt;
w danym wypadku skutkiem tej filozofii słabnie to dziwnie rzewne wrażenie, które pierwsze strofy wy
warły.
Podobnych skaz jest sporo, nie odejmują jednak wartości zbiorowi mieszczącemu niepospolicie piękne poezye. Już na samym wstępie pierwszy utwór sympatycznie nas usposabia względem poety, który nie skarży s ię , źe poezya utraciła swą dawną królewskość, źe stała się mową paryasów i źe poeci prze
stali tłumowi przewodzić, — nie skarży s ię , bo »pycha go nie żre
i oklask nie nęci«, śpiewa dlatego tylko, źe czuje śpiewania potrzebę, źe milczeć nie może, bo w duszy poety silniejszą nad wszystkie namiętności jest siła ta, co go popycha do wypowiedzenia rymem uczuć swych i myśli, ale w parze z tą żądzą śpiewania idzie głębokie zrozumienie obowiązku i odpowiedzialności poety przed społeczeństwem:
Chcę być harmonią, co smutnych ukoi, Pieśnią wiecznego serc ludzkich przymierza, M ęztwem tych wszystkich, co idą bez zbroi, Gdy św iat pociskiem w pierś nagą uderza.
Te wzniosłe słowa są w ścisłym związku z filo
zofią przenikającą wszystkie niemal utwory p. W ierz
bickiego ; na dnie jej tkwi niepospolicie potężne sa
mopoczucie, płynące z głębokiego przeświadczenia o mocy i nieśmiertelności ducha ludzkiego. To samo przeświadczenie stanowi podstawę buddyzmu: wola życia (tanha), wedle nauki te j, jest pierwotną siłą wszechświata, ale działa ona w nierozerwalnem spo
jeniu z karmą, Żelaznem prawem przyczynowości; nie ginie n ic ; nie tylko m aterya, lecz i to w szystko, co
wchodzi w zakres ducha; m yśl każda, uczucie i czyn rodzą swój o w o c ; »jak koła wozu za k oniem , który g o ciągnie — powiedziano w Dhammapadzie — tak ból stąpa za tym, który źle czyni« ; a istnienia w szy
stk ie, przez które kolejno nas pędzi karma, są bez
pośrednim i koniecznym w ypływ em w szystkiego, coś
m y m yśleli, czuli i czynili w kaźdem z istnień po
przednich.
M yśl tę p. W ierzbicki przeprowadza z ogromnym zapałem i siłą (»Pamięć«, »Po śmierci«). W szystk o B ó g dał człowiekowi z wyjątkiem tylko jednej władzy zapomnienia; całe istnienie ludzkie jest »bezbrzeżnym łańcuchem wspomnień i tę sk n o t« ; bez siły pamięci człowiek stałby się n icością; pamięć to jego nieśmier
telność i m oc; »zakuta w czynów sw ych zbroi« du
sza ludzka »trwa pamięcią o nich« w ieczność całą;
ta m , w życiu przyszłem — mówi B ó g do czło w iek a :
Ze w szystkich łez twych i wspomnień zasobu Będziesz powstawać na nowo jak z grobu.
W szystko to równie jest chrze- ściańskie jak buddyjskie. D latego zaś porównałem filozofię poety z bud
dyzmem, źe w chrześciaństwie wiara w nieskończone miłosierdzie Boże łagodzi naukę o nagrodach i karach w życiu p rzyszłem , tym czasem w buddyzmie prawo przyczynowo
ści działa bezwzględnie. W łaśnie z tą sam ą bezw zględnością w ystę
puje p o e ta , tylko w zastosowaniu praktycznem syn północy dochodzi do wniosku wręcz przeciwnego na
uce Indyanina, znużonego już nie życiodajnym, lecz ssącym życie bla
skiem s ło ń c a : tam istn ienie, a ból to jedno, przeto zadaniem człowieka w yzw olić się od bólu przez zabicie woli życia i osiągnięcie b łogosła
wionej N ir w a n y ; dla naszego zaś poety istnienie to rozkosz, chociażby połączone było z cierpieniem ; o w szem , on wielbi cierpienie, bo ono w nim wzm aga czucie życia. »Cier
pię — woła — więc jestem, trwam w czynach mych c a ły ; cierp ię, w ięc będę na wieki« (»Cierpię w ięc jestem«). Żądza istnienia pali go tak w ściek le, źe jeśli w niebie nie dano nam istnieć i kochać, to »chciałby żyć w piekle«.
Chcę by m a istność, by mój duch świadomy, Z całym bezmiarem przeżytych boleści, W zb ity nad marne m ateryi atomy, R ó sł tak, jak wicher, co w niebie szeleści.
W buddyzmie i w każdej pessymistycznej filo
zofii źródłem bólu życia są pragnienia; bo z jednych rodzą się drugie i tak dalej w n ieskończoność; speł
nienie ich nie przypadło w udziale żadnej żyjącej isto
cie. W ręcz przeciwnie, dla dziecięcia budzących ener
gią stref zimnych wiecznie pragnąć i dążyć znaczy być szczęśliwym.
Jestem, więc tęsknię i żądza mię pali Cały świat szczęścia otoczyć ramieniem I choć tu skonam, lecz pójdę tam, dalej, A by żyć wiecznie pragnieniem.
W atmosferze przygnębienia i pessymizmu, którą oddychamy, poezye te zdają się być śpiewem sko
wronka, zwiastującym wschód słońca.
A N T O N I P I O T R O W S K I .
Z T E K I S Z K IC Ó W .
W Ł A D Y S Ł A .W W A N K I E
% i |- I f ! ' ' - ' , 5
4'^-^4f., " i ' ' ' -
I I I »
a l i i ®
ŚWIAT
108 Ś W I A T
W ślad za wiarą w nieśmiertelność idzie gorące
przejęcie się majestatem duszy ludzkiej: jest ona »świa
tem osobnym wśród świata«, z pozoru pyłek marny, zdolna ona odczuć żądz wszystkich i polotów ogromy, wszystek ból ludzki »jak pieśń w jej wnętrzu szele
ści«. Jeśli zaś życie jej przyszłe jest wynikiem tego, co na ziemi zdziałała, jeśli »pamięcią o czynach swych
— jak wyraził się poeta głęboko i pięknie — trwa ona wieczność całą«, to nie masz czynów drobnych, każdy zostawuje po sobie ślad niezatarty. Ztąd równie żywe jak szlachetne poczucie ważności każdej, nawet na pierwszy rzut oka najdrobniejszej pracy, idealizacya obowiązku. Najlepszym tego wyrazem wiersz »Obo
wiązek«.
Z troską o życie, jak rybak o połów, K rw aw iąc wciąż stopy o ciernie i skały, W śró d rozpasanych zniszczenia żywiołów
Id ę tak cichy i mały.
Nie roi on snów o przeobrażeniu świata, życie nauczyło go pokory:
J a wiem, że luną fal nowych potopy Co w net uniosą z łąk ziemi mą pracę I ślad z niej zedrą obłędnej mej stopy,
W iem , lecz nadziei nie tracę.
Bo pomimo pozornej kruchości bytu ziemskiego nie zginie to, co zasługą jest w życiu; każda jedno
stka ludzka nosi w swem sercu cząstkę przyszłości;
każdą myśl dobrą i w czyn przekształconą pokolenia przyszłe zagarną na własność; jak strum ień, myśl ta popłynie przez dusze ludzkie, »by w nich swą wio
snę mieć drugą«. Dalszym rozwojem myśli tej jest wiersz »Mali«, tym »małym, słabym i ubogim« po
święcony, którzy w ustawicznym zapasie z nędzą
»biegą, by posiąść ziemię«; wypadek pomiata, jak wicher, ich znikomem życiem: co zdobyli to nieraz wnet tracą, ale nie upadają, i niezmordowani w wię
kszym szeregu zajmują utracone posterunki; i Coraz dalej biegą ci słabi i mali, aż posiądą ziemię. W ser
decznym i rzewnym wierszu do M. S. przeprowadza poeta starą myśl, źe bole osobiste związać należy z wielkim bólem społecznym. W wierszu »Dó brata«
wznosi się on ponad słupy graniczne, któremi niena
wiść rozdzieliła jedne narody od drugich i nie pyta b ra ta , kto mu ojczyzną, narodem , lecz każe mu po
ciechę nieść wszystkim znużonym pogonią życia. R e ligia ludzkości, tchnąca Comte’owskim pozytywizmem znajduje wreszcie swój najsilniejszy wyraz w cyklu
»Z mgły oddalenia«. Cisza szarej godziny- pogrąża poetę w urocze rozmarzenie. »Zda się świat ku mnie jak bezmiar się szerzy, — zda się ma dusza ulata w bezmiary«, — i śni mu się całe jego życie prze
szłe ; zrazu błogie lata dziecinne, spędzone w chatce ubogiej, lecz uświęconej czynami ty c h , co ją zamie
szkiwali, lata opromienione ciepłem miłości matczynej, — potem pełna uniesień młodość, gdy kochanka była mu gwiazdą przewodnią życia, — potem marzenia mi
łością ojczyzny natchnione, — w końcu ogarnia poetę miłość największa ze wszystkich, jego serce »wrzące, strażnicze, jak serce żołnierza« zespala się z milionami serc, i czuje on wszystkie męki ludzkości, jak gdyby jej harfą był
... związaną Strun niewidzialnych, czułych tysiącem Z sercem twem wielkiem, z każdą twą raną I drgał uczuciem w piersi twej wrzącem.
Ludzkość zajęła pierwsze miejsce w natchnie
niach p. Wierzbickiego. Poezya jego jest poezyą obo
wiązku społecznego. Nie deklamuje o n , jak niektórzy poeci francuscy w połowie tego wieku , o jakiejś ab
strakcyjnej ludzkości, majestatycznie kroczącej drogą postępu, ale szczęśliwie uniknąwszy czczej retoryki, w którą tak łatwo mógł wpaść w tym wypadku, z prostotą i gorącem uczuciem rozsnuwa on przed nami dzieje swej duszy, która w upojeniu wiarą w nie
śmiertelność i moc swoją, pojęła nieśmiertelność k a żdego czynu oraz ogrom płynącej ztąd odpowiedzial
ności przed Bogiem i ludźmi. W tym stanie duszy, który poeta osiągnął, niema miejsca dla zwątpienia i roz
paczy, gwiazda nadziei nie przestaje mu świecić, a przy tern świetle dzieje ludzkości wydają się poematem Bożym.
Poeta opromienił powszednią pracę życia bla
skiem nieśmiertelności każdego dobrego czynu, uszla
chetnił ją źywem poczuciem godności człowieka jako obywatela nieskończonego wszechświata. Nie jest mu jednak obcym polot marzenia, które czarem takim otoczyło twórczość Słowackiego i licznej rzeszy jego następców, pośród której zajaśniał teraz obecnie p.
Tetmajer. W końcu swego zbioru umieścił p. W ierz
bicki cykl »Snów«. Najpiękniejszym »Sen haszyszo
wy«. Nie jest to jednak jakiś, dekadenckim przesytem trącący, opis narkotycznych rozkoszy. Utwór ten ma znaczenie głębsze, symboliczne. Zrazu szał ogarnia upojonego poetę, jakieś rwanie się namiętne, bezbrze
żna rozkosz przechodząca w b ó l, poczucie, że znika przedział pomiędzy człowiekiem a Bogiem i źe dusza jego rozszerza się we wszechświat... potem sen ów znika we m g le, następuje odrętwienie, słyszy poeta gdzieś nad sobą jakąś pieśń ogromną, milionem surm bojowych dźwięczącą, »i zda się wszystkie serca świata w dniach niezmiernej męki, — rozwiewają się w pieśń ową, rozpływają w dźwięki«. To hufce idą świat zba
wiać w walce o to, co najświętsze i czuje on, że roz
paczliwą będzie ta walka i stanowczą, bo słońce wy
łaniające się nad nim z powodzi chmur czarnych ujrzy jeszcze jej rozwiązanie, czuje, źe wstawszy, mógłby tę burzę uciszyć i zwycięztwo dać walczącym o świa
tł o , ale ciężkość jakaś tłoczy mu pierś, i nie może on zdobyć się nawet na pragnienie, a tymczasem ni
kną dźwięki surm, nie słychać już tętentu koni i »nie
zmiernie wielka jakaś oceanu fala, tych walczących pułki w jakąś przestrzeń wciąż oddala«, a on bezra
dny leży gdzieś w otchłani na dnie...
Czyż nie jest otchłań ta symbolem upadku duszy niezdolnej do czynu, bo pogrążonej w rozmarzeniu, stroniącem od rzeczywistości i pokłóconem z Bogiem i światem? Od grzechu tego poeta nasz jest wolny, i z pieśnią swoją pójdzie on za hufcem świętym, gdy usłyszy pobudkę wzywającą do boju o światło.
Pomiędzy utworami p. Wierzbickiego wiele jest słabych, niektóre bardzo słabe, najlepszemi są: »Śpie
wam«, »Pamięć«, »Obowiązek«, »Ty się skarżysz«,
»Po śmierci«, »Cierpię więc jestem«, »Przebaczenie«,
»Namiętność«, ale i na tych niechętny krytyk zna
lazłby drobne skazy; natomiast wieje z nich i z wielu innych duch nowy i zdrow y; dlatego warte głębszej uw agi, tem bardziej, źe autor z myślami i uczuciami swemi stoi samotny na niwie poezyi naszej. Chciałoby się w nim widzieć zwiastuna nowego zwrotu.
Ma r y a n Zd z i e c h o w s k i.
Ś W I A T 109
A N D R Z E J S T A N I S Ł A W O W I C Z .
O P O W I A D A N I E .
M....sków jest małem miastem w jednej ze wscho
dnich gubernij Rosyi. Leży ono zdała od dróg bitych i kolei żelaznych, rzucone jakby wypadkiem na ten wielki zielony step, który sięgając lasów wielkorosyj- skich i morza Kaspijskiego, ciągnie się niezmierny i monotonny, ponabijany setkami słupów wiorsto wy ch i pocięty białemi szlakami gościńców.
Podróżny, przejeżdżając przez M....sków, stawia sobie pytanie, poco właściwie istnieje to miasteczko ? Niema tu ani rzeki spławnej, ani lasów, któreby mo
żna eksploatować, ani torfu, ani fabryk. Jeżeli zima jest ostrą i trwa zbyt d ług o, to zasiewy wschodzą rzadkie i żółte i żółkną coraz bardziej, smagane przez wiatr wschodni, na wiosnę suchy i mroźny, a później duszny i palący. Podróżny uczuwa, że miasteczko s a mo przez się nie mogło tu powstać. Musiała je stwo
rzyć sztucznie jakaś ogromna i niewidzialna siła, za
pewne ta sama, która od paru wieków zawisa nad tą zieloną pustynią i stwarza jakby przez zaklęcie setki miast i osad tam , gdzie niegdyś zżółkła trawa stepo
wa trzęsła się na wietrze i gdzie wśród głuchej mar
twoty zjawiają się od czasu do czasu na horyzoncie długie łańcuchy wielbłądów, ciągnące gdzieś daleko...
Jeżeli podróżny jest skłonnym do refleksy!, to wjeżdżając do M....skowa zauważy, źe toczy się tu mię
dzy stepem i ludźmi ta sama walka, co nad morzem między wodą i mieszkańcami pobrzeźa. Step został wyparty przez ludzi z głównych ulic i ogrodu miej
skiego, w którym sterczy kilkaset młodych akacyj, ale gdzie tylko uwaga ludzka odwróconą została, tam step na nowo wtargnął i owładnął ziemią. Na wiosnę otacza on ostatnie domy miasteczka traw ą, która się
g a aż pod strzechy; po bocznych ulicach tworzy zie
lone chodniki, i zaraz za rogatkami ściele się równie zbity i dziewiczy jak za dawnych czasów. Czuć i wi
dać go zewsząd i wszędzie. Nawet główny plac miej
s k i— wciąż oczyszczany z chwastów i otoczony jedno- piętrowemi budynkami — wygląda w swej niepropor- cyonalnej wielkości, jak kawał ogrodzonego stepu.
W takich warunkach miasteczko to wywiera wra
żenie czegoś bardzo sztucznego. Jest to ujemne i przy
kre wrażenie, a ponieważ każda ludzka osada róść po
winna i rozwijać się swem własnem , wewnętrznem życiem, tak jak wszystkie żywe istoty, więc M....sków, zabudowany niemal w połowie urzędowemi gmachami, za pusty i za obszerny, podobnym jest do manekina, który ma pozory i ruchy życia, a w rzeczywistości jest martwy. Jeżeli jednak podróżny nie lubi sądzić powierzchownie, to stanie mu przed oczami cały sze
reg tych osad -— który jak olbrzymi łańcuch tyralierski posuwa się zwolna, rok po roku, na wschód, w głąb stepów — i wówczas zrozumie, że ukrywa się w tem myśl wielka i praca ogromna choć powolna, jak opa
danie mórz i wznoszenie się lądów.
Ale podróżnemu, wjeżdżającemu do M....skowa, zamiast tych myśli przyjdą zapewne do głowy wszy
stkie przekleństwa, które jadąc słyszał od jamszczyka, bo droga już dawno tu nie poprawiana i wyboje po
krywają ulicę, jak fale rzekę. Ulica ta ma po obu stronach niskie, sosnowe domki, pokryte drewnianemi ozdobami, które nadają im wygląd malowniczy, azya-
M O J E J M A T C E .
Autor.
tycki. Dalej jest kilka budynków bez żadnych ozdób, tynkowanych na szaro — zapewne gmachy rządowe.
Wreszcie wyjeżdża się na plac główny, tak wielki, że się na nim odbywają ćwiczenia wojskowe i źe reszta domów jest zaledwo w stanie otoczyć go kilku rzad- kiemi rzędami.
W śród tego płaskiego widoku zwraca na siebie uwagę cerkiew, wznosząca nad dachami swoje białe wieżyczki o zielonych kopułach. Na tych wieżach mu
siano, z powodu mocnych wiatrów, przymocować krzy
że mosiężnemi drutami, które plączą się ze sobą i spły
wają na kopuły. Gdy słońce świeci, druty owe bły
szczą i tworzą nad cerkwią rodzaj świetlanej aureoli.
Po drugiej stronie miasta, poza rzędami domów, widnieje malowany dach, który wznosi się nieco-nad sąsiedniemi dachami. Wieży niema na nim, ale widać krzyż. Jest to kościół katolicki, zbudowany niedawno.
Czekano nań bardzo długo, bo nieliczni parafianie nie byli zamożni i dach kościoła przez lat kilka wyglądał jak szkielet przedpotopowego zwierzęcia, świecący że
brami. Wreszcie pokryto go blachą. Ksiądz kazał dach pomalować na czerwono, pragnąc w duchu, ażeby kościółek jak najbardziej różnił się od reszty budyn
ków, które miały dachy zielone. W tymże celu po
lecił na drewnianym froncie kościoła wymalować joń- ską kolumnadę, ale pomimo usiłować i wskazówek, robotnik — człowiek prosty i widać przejęty innym duchem — wymalował zamiast jońskich kolumn coś nakształt bizantyjskiej lizeny. Ksiądz wogóle był nie
zadowolony z budowli, bo chociaż kierował pracą od samego - początku, to jednak, w miarę robót, kościółek stawał się coraz podobniejszym do tej ziemi, na której wyrósł i robił wrażenie na wpół rosyjskiej izby, a na wpół kirgizkiego namiotu.
Tam gdzie wyrósł, jest to już jakby przedmieście M....skowa, główna dzielnica leży bowiem po innej stronie. I w niej budynki są bezpiętrowe, bo piętro w M....stówie posiada tylko powiatowe więzienie, ale jest tu czyściej i przed domami rosną akacye. Aka- cya, to jedyne drzewo, które przyjęło się na tym ste
pie. Próbowano na nim sadzić klony, graby, kaszta
ny, ale wszystkie usychały. Raz nawet z rozkazu wi- cegubernatora zasadzono za miastem cały gaik drzew leśnych, które sprowadzono aż gdzieś z nad Dniepru, i w rezultacie — po latach paru —- otrzymano plantacyę suchych badyli. Niezraźony tem aptekarz, Wołynianin z pochodzenia, kazał sobie przy sposobności przysłać z' domu kilka gatunków drzew iglastych, które rosły doskonale na najszczerszych piaskach. Ale mimo wszel
kich starań, ani sosny, ani świerki wołyńskie nie chciały róść na wygnaniu. Przyjęła się jedna tylko akacya, bo to drzewo bez ojczyzny. Wszystko mu jedno, gdzie je posadzą.
Otóż choć rosła i krzewiła się jak m ogła, nie doznawała — jak zwykle zaprzańcy — żadnej wdzię
czności od tych, na których rzucała swój cień szary i ospowaty. Bo też istotnie jest to antypatyczne drze
wo. Nie lubią jej dzieci, bo kaleczą sobie ręce i drą
ubrania, łażąc po jej kolczastych gałęziach. Nie lubią
dorośli, gdyż latem nie chroni od słońca, a na wiosnę,
kiedy miłem jest wszelkie zielsko i nawet burzan kwi
110
Ś W I A T tnący, to ckliwy i słodki zapach akacyi przyprawia
o mdłości i ból głowy. Nie lubi jej podróżujący urzę
dnik, który po całych dniach spędzonych na kibitce wśród równego, szarego stepu, cieszy się na widok drzew dostrzeżonych w oddali — i przybywszy, widzi znowu akacye, niemiłe jak twarz za często spotyka
na i spowszedniała. Nie lubią wreszcie zakochane pary, kryjące się wieczorami w jej cieniu, a które ona straszy skrzypem swych suchych gałęzi. Co do mnie, nie lubiłem jej dla szmeru liści. Każde bowiem drze
wo posiada swrój własny, odrębny głos i przemawia nim na wietrze. Wsłuchawszy się, można nawet z za- mkniętemi oczami odróżnić brzozę po jej srebrnym dźwięku od topoli, która paple szybko i gwarnie — od jaworu, który szepleni trąc wielkie liście jeden o drugi. Owóź akacya ma dla mnie głos nadzwyczaj niemiły, g ło s, który jest tem w gwarze lasów, czem szwargot pomiędzy ludzkiemi mowami. Miesza się tu mnóstwo dźwięków, jakby zapożyczonych od wszy
stkich drzew, z któremi akacya rosła po całym świę
cie. Gdy wiatr mocniejszy, słychać szum zupełnie taki, jaki wydaje kopa siana, kiedy ją rozbierają widłami.
Wreszcie od czasu do czasu odzywa się skrzyp długi
i przeraźliwy: to jakaś chora, zgangrenowana gałązka otarła się o drugą lub o pień usychający.
W jednym z niskich domków przy głównym trakcie, poza rzędem akacyj, mieszkał Andrzej Stani- sławowicz. Człowiek to był już niemłody, mocno szpakowaty. Gdy wieczorami, po herbacie, wychodził przed ganek, ażeby trochę się wyprostować, znać było że to czyni z pewnym trudem, chociaż ramiona z epo
letami wznosił wysoko. Andrzej Stanisławowicz był podpułkownikiem i to nie lada jakim. Na piersi jego
rumieniła się czerwona wstążeczka, a pod nią błyszczał order. Muskał go wąs siwy, bardzo długi, zwłaszcza gdy stary, rozglądając się, obracał lub pochylał zwolna głowę. W ąsy nosił ogromne. Prócz wąsów uderzały w tej twarzy jeszcze oczy błękitne, patrzące dziwnie życzliwie.
Andrzej Stanisławowicz prowadził żywot czynny.
Całe ranki przepędzał w polu, na ćwiczeniach woj
skowych , a wieczory w domu, gdyż nie lubił częstych zebrań towarzyskich. Nieraz jesienią, w dzień słotny — jeden z tych dni gdy człowiekowi smutno i gdy czuje się obcym przy własnem ognisku — siadywał w swym pokoju na ceratowej kanapie i dum ał, pijąc powoi
N O W A B R A M A D Z IE D Z IŃ C A K O Ś C IE L N E G O N A S K A Ł C E .
Ś W I A T
111E y so w a ł STA N ISŁA W JA N O W S K I.
X . J A N
K N I A Ź Z K O Z I E L S K AP U Z Y N A .
K S I Ą Ż E B I S K U P K R A K O W S K I .