• Nie Znaleziono Wyników

Odrodzenie : tygodnik. R. 2, nr 16 (18 marca 1945)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Odrodzenie : tygodnik. R. 2, nr 16 (18 marca 1945)"

Copied!
8
0
0

Pełen tekst

(1)

Cena >

Nr. 16 Kraków, dnia 18 marca 1945 r. Rok II

Zamek piastowski w Opolu przed zburzeniem przez Niem ców

1

Gorszy od ucieczki je st pow rót.

P rzed w rześniem 1939 roku, m a jąc p ow oła­

nie do p ruskiego w ojska, Polak, obyw atel Rzeszy, p rzek raczałem „zieloną g ran icę" spie­

sząc z O pola do W arszaw y. W styd w lókł się za m n ą ja k kłoda. Co tu ukryw ać. To była ucieczka. Cóż stąd, że za sobą zostaw iałem n ie uchronnie czekające m nie K Z Lagry, w ię­

zienia, koszary. N ikła to p raw d a, w obec tej drugiej, ogrom niejszej, że zostaw iałem za so­

bą tysiące bliskich tow arzyszów w alki, ko le­

gów, przyjaciół, któ rzy nie m ogli lub nie chcieli opuścić rb dzinnej ziemi. „W ytrw am y i w ygram y!" — śpiew aliśm y w spólnie ty le - kroć razy przez ten o k res la t w ściekłych i la t podłych polsko-niem ieckiego porozum ienia, ubijanego naszym kosztem . I oto oni — w y ­ trw ali. J a —- uciekłem .

Przez pięć la t i sześćdziesiąt trzy dni p o ­ b y tu w W arszaw ie głupi w styd tłoczący se r­

ce p rze o b ra żał się w m ózgu w opętańczy dług.

Przeżyć — aby dług spłacić, przeżyć — aby odrobić zaległe, przeżyć — aby w rócić i zw ró ­ cić n iezabrane.

W lu ty m 1945 ro k u p rzek raczałem „zieloną granicę", śpiesząc z K rak o w a n a w yzw olony O polski Śląsk. W racałem z K rakow a. W ar­

szaw y — m iasta, k tó re pokochałem ja k dzie­

ciak odnalezioną cudem m a tk ę — już nie b y ­ ło. W pam ięci pozostało upio rn e c m en ta rz y ­ sko i w nim zagubiony, przy w alo n y gruzem grób.

G ran ica nie by ła zielona. Czarny, ob rzy d li­

wy śnieg, rozgnieciony gąsienicam i czołgów, zm ieszany ze spalidłem zw ęglonych chałup.

G dy szedłem w 1939, było słońce i były żn i­

wa. P ach n ia ł chleb. W 1945 ćm ił deszcz.

Ś m ierdziało głodem i śm iercią.

W dom u? Nie m a domu. Są zgliszcza. T ak ja k w W arszawie. N ajbliżsi? Nie m a n a jb liż ­ szych. W ywiezieni. T ak ja k z W arszaw y. To­

w arzysze w alki? W obozach. Na frontach.

W ziemi. W niebie.

G orszy od ucieczki je s t pow rót.

Zm ierzch! w styd. W ydrętw ił się ból. K ie­

dym szedł przez Oleskie, kiedym w k raczał w K luczborskie, kiedy w ia tr bił m nie po tw a ­ rzy i siekł deszczem, p o dbijanym śniegiem , to źrenice szeroko o tw a rte piekły, ja k w tedy — w paźd ziern ik u — gdym w lókł się _po raz o sta tn i przez W arszawę. I ja k w tedy, pięści zw ierały się w bun t, k tó ry by mógł ro z k rw a - w ić cały św iat, aby św iat bolał ta k ja k my, aby ta k zgrzytał ja k my, aby ta k w ył ja k my.

Za dużo krzyw d. Za dużo. To już n ie k a ­ m ienie rozrzucone przez szatan a po polu. To ciągnące się bez k resu kam ieniołom y krzyw d.

2

Od Szczecina po Zgorzelec n a w schód bił ta ra n p ru sk i i m iażdżył. Zdobyw ał w yjściow e pole dla czołgów przeznaczonych n a Wołgę i U ral, K u b ań i T erek. U g n iatał ziem ię s ta ­ ra n n ie na lotniskow iec G erm an ii p rąc ej na wschód. W iekam i rozdzierano trzy stu k ilo m e - tro w ą g ardziel g ranicy O dry i Nissy n a d w u ­ tysięczną granicę a ta k u z 39 roku.

W bił się w uszy i spow szedniał frazes o sied m iu set la ta c h Ś ląska. Z w ym ęczonej pięciu la ta m i w ojny w yobraźni tru d n o w ydo­

być w idow isko siedm iuset lat. Nie tru d źm y się. Z apom niana k rzy w d a zczerniała ju ż w zie­

m i n a w ęgiel — p rze k lęte bogactw o Śląska.

W ystarczy sięgnąć pam ięcią bliżej, w czasy od żelaznego kan c le rz a do b ru n atn e g o : bis-

EDMUND OSMAŃCZYK

Kraj krzywdy

m arckow skie „E n tw e d er germ an isieren oder au sro tten ", trzy śląskie pow stania, plebiscyt, te rro r p ac y fik ac ji poplebiscytow ej, b an d y or- geszów, G renzschutzu, czarnej R cichsw ehry — organizacji, z k tó ry ch wyszli n ajw y b itn ie jsi gestapow cy, opraw cy W arszaw y i O święcim ia, M ajd an k a i Zam ościa, ritte rk re u z tra e g e ry , vondem bachy. „N arodow ościow a w a lk a g ra ­ niczna stosow ać m usi w szystkie m etody: od szlachetnych do n a jb ard zie j podłych" — uczył w S tu ttg a rc ie pro feso r P leyer, „w ódz" h isto ­ ry k ó w niem ieckich. I stosow ali, m etodycznie, po p ru sk u , sto p n iu jąc szlachetność do szczy­

tów podłości i zbrodni.

E tn o g rąf;d polityczna, najcyniczniejsza z nauk, m ów iąca o żywych, a miicząC? u ro ­ czyście o pom ordow anych, zasypyw ała p ia ­ skiem zapom nienia k ażdą niem iecką zbrodnię, p rzy w alają c w arstw ic ę krzy w d y polskiej k a ­ m ieniem politycznego rozsądku — „stało się".

E tnografow ie nasi przez sto la t notow ali ty l­

ko, że w Nysie, K ładzku, W rocław iu, Szcze- cinku, K ołobrzegu w tym a w tym ro k u o s ta t­

ni raz słyszano m ów iących po polsku. S ta w ia ­ no n ag ro b k i z nazw iskiem i datą, a sz lac h et­

n iejsi dodaw ali prośbę o w ieczne odpoczyw a­

nie. W tym p o tw ornym n a w a rstw ia n iu się k rzyw dy i osłupiałym n o to w an iu zgonów b y ­ ło coś niesam ow itego. Tak, osłupiali k rz y w ­ dą, przez 63 dni, z k tó ry ch każdy był w iekiem , m yśm y notow ali śm ierć k olejną każdej ulicy W arszaw y, a w idząc niesam ow itość tej klęski, tępieliśm y w suchym stw ie rd z an iu faktów .

G inął język polski n ad dolną O drą i Nissą, ginęli Polacy. Jeszcze w 1844 ro k u W ilhelm IV,

Groby książąt opolskich Bolka I (1281—1313) i Bolka II (1313—1356), oraz Bolka III (t 1382) i jego małżonki Anny (t 1378), mieszczące się za głównym ołtarzem dawnego kościoła Minorytck

Pod fundam entam i zburzonego zamku piastowskiego w Opolu znaleziono dobrze zachowane ślady dawnych budowli drzewnych, pochodzących z w ieku X, a będących niew ątpliw ie

zabytkiem polskim

k ró l p ru sk i, w ydał w P oczdam ie po polsku

„ In stru k c ję dla sołtysów w h ra b stw ie kład z- kim ". A K ład zk to je st Glatz. Jeszcze K ra ­ szew ski w Lignicy i Głogowie rozm aw iał po polsku, o W rocław iu nie w spom inając.

W m iejsce w ym ordow anych, zgerm anizow a- nych (ci szli w w iększości do m iast) p rz y b y ­ w ali P olacy-niew olnicy. P olska o d sunięta od B a łty k u i O dry dusiła się rozrodczością chłop­

skiej nędzy, gdy P rusy, w yrosłe z hom oseksu­

alnych zakonów krzyżow ych schły bezrod- nością. Ta nędza polska była g w a ra n tk ą roz­

ro stu P ru s i g w a ra n tk ą bezkarności trz e b ie ­ nia P o lak ó w -au to ch to n ó w na ziem iach p o ­ m orskich i w rocław skich. W m iejsce P olaka spod K oszalina, Słubic (F ra n k fu rt n ad Odrą), S trz elin a czy K ładżka, P olaka, m ającego tr a - 'q' rcję osiadłości n a w łasnej ziemi, przybyw a z „K ongresów ki", czy „G alicji" P olak — „by­

dlę r t boczę" — p ra c u ją c y na „cudzym " dla n ac ji pańów . Je d y n ie Śląsk Opolski, w schod­

nie pobrzCŻe w rocław skiego, B abim ojskie, K ra jn a , K aszuby zdołały się n ajd łu że j u trz y ­ m ać w etn o g ra fii Żywych. W tej niezm iennej przez w ieki u p raw ie ziem i przez P olaków w całym N adodrzu ję st COŚ rów nic p o tw o r­

nego, ja k w tych kam ieniołom ach M atth au sen czy B uchenw aldu, gdzie w m iejsce Polaków zm arłych p rzybyw ali w ciąż now i Polacy ży­

wi, z w iślańskiego m atecznika.

3

P a trz ę w uczciwe oczy F ranciszka Ciup- ki, se k re ta rz a Z w iązku P olaków na pow iat gliw icki, spotkanego po tylu la tac h i słucham ,

Wieża piastowska w Opolu, jedyna pozosta­

łość po zburzonym zamku

ja k opow iada o sw ym trzy i półrocznym p o ­ bycie w obozie B uchenw nlde w raz z ty siąc a­

m i Polaków z Opolszczyzny. Mówi o tych, któ rzy tam jeszcze przeb y w ają, m ówi o tych, któ rzy sta m tą d ju ż odeszli. O szlachetnym S tan isław ie W eberze, o F ranciszku M yśliwcu, siedem dziesięcioletnim gospodarzu ze S p rz ę ­ cie (jest jego p o rtre t W yspiańskiego p. t. „Sol­

ski w W arszaw iance"), k tó ry to będąc p rez e­

sem Z w iązku P olaków na Ś ląsku odm awia!

w yjściy z obozu p rzed zw olnieniem reszty je ­ go ziom kćw ; o S tan isław ie O lejniczaku, p ro ­ fesorze bytom skiego gim nazjum , k tó ry z a m y ­ ślał n apisać książkę o B uchenw aldzie, p. !.

„L e ich e n trag e r an ’s T or!" Zw ” " " : :"'Ti bę w iem byio p o ia im y m , ,.c p rzy cipciu la k .m hasłem w yw oływ ano dyżurnych przed bram ę, poczem następow ało w ynoszenie trupów z b a ­ rak ó w i kaźni do krem ato riu m . P rzesuw a się lita n ia nazw isk znanych, bliskich, n a jm il­

szych, k tó re ożyją ju ż tylko w pam ięci, nigdy w życiu.

W opowieści F ra n k a nie m a m dłego cier- p iętn ictw a, je st raczej przyćm iony uśm iech nad bólem m inionym , k tó ry w y d aje m u się czym ś dalekim , nieistotnym w obec bólu dnia dzisiejszego. Te w szystkie kam ieniołom y bu- chenw aldzkie, pom orskie, w rocław skie, opol­

skie — to ju ż historia. N iezapom niana, ale i m ato czytana dziś, w obec faktów gorz­

kiej p raw d y teraźniejszości.

D ziała w K atow icach K om itet O byw atelski Polaków Ś ląska Opolskiego, złożony z garstk i daw nych działaczy Opolszczyzny. P ordzik, K łaka, C iupka, Tkocz, Kośny, K ubls, N antka, A ffa, K lim a, Ja ra sz, M a rk w art, Wiesiołek, Koszyk, D em arczyk, K ałuża, Z m arzły i inni.

W szystko dobre śląskie nazw iska. P rzez b iu ­ ra K om itetu codziennie p rzew ija się k ilkaset ludzi, a większość to uchodźcy z Opolszczyzny.

Uchodźcy dw ojacy: je d n i z 1921 — p o p o w sta­

niowi, poplebiscytow i; drudzy to z 1945. B iu­

ra K om itetu to chyba n ajtrag ic zn ie jsz a spo­

w iednica ludzkiej rozpaczy.

Ci z 1921 po tracili najbliższych, przeszli obo­

zy, w ięzienia — za zbrodnię pow stania sprzed 20 laty. Ci z 1945 to sam a esencja krzyw dy, esencja zdolna zabić tysiące ludzi, tylko nie ich, rodzonych pokoleniam i w krzyw dzie. Ci pow stańcy m ieli choć dw adzieścia la t polskiej państw ow ości, złej czy d obrej, ale polskiej.

Ci pozostańcy nie m ieli nic, n aw e t tej kropli dw udziestu lat. na w yschłe gardło sw ych dzie­

jów. Tam ci m ieli gestapo lat. 5, ci la t 13.

Je śli ktoś n ie może w yobrazić sobie siedm iu­

set lat, niech zrozum ie choć te o sta tn ie la t trzynaście. Dla K ra k o w a oznaczałoby to żyć pod w ładzą gestapo do 1952 roku! R ozum ie­

cie?

4

Iluż tych P olaków na Opolszczyźnie? Milion Cały milion. P lebiscyt — oszustw o siedm iu złodziei. Po plebiscycie sam i Niem cy jeszęze w 1926 roku, w podręcznikach szkolnych, stw ierdzali, że w O polskim większość m ówi po polsku i je st pod działaniem ja d u „G ross- polnischepropaganda". Ludzie nie znający Śląska, k tó rzy w idzieli zew h ętrzn ą powłokę, którzy w idzieli d y g n itarzy p a rty jn y c h o p o l­

skich nazw iskach, k tó rzy w idzieli spisy SA i SS, póki ukazem nie zniemczono nazw isk, głosili rezygnacyjnie śm ierć ostatniego sło­

w iańskiego przedm urza. D opiero trzeba było

w ojny i ukazan ia się F ranzów L ew andow ­

skich w W arszaw ie, Rosa K oslow skych w K ra -

(2)

S f r. 9 O D R O D Z E N I E N r 1&

sowie, aby zrozumiano, że volksdeutschostwo jest wrzodzianką, występującą z łatwością i na piersiach i na głowie, a nie tylko na śląskiej dłoni. Wystarczy odrobina głupoty — urzecze­

nia pychą pruską, albo odrobina gnoju — w charakterze ludzkim. W Kozielskim mówią:

„Kaj są ludzie, tam są haźle". Haziel to ro­

dzime słowo na WC.

Kiedy przyszedł wrzesień 39, po sześciu la­

tach gestapo, milion Polaków Śląska Opol­

skiego czekało wyzwolenia. Pierwsze dni przy­

niosły stuk kolb po nocy i masowe aresztowa­

nia. Bili, tłukli, kazali śpiewać „Wytrwamy i wygramy" i bili, bili do utraty tchu w wy­

pasionych piersiach SS-manów. Potem przy­

szła noc. W Krakowie, miejscu pielgrzymek opolskich, siedział Frank, w Katowicach Bracht! Nie było wsi, z której by nie pognano ludzi do Buchenwaldu, obozu Polaków Rze­

szy. Wróciło ich niewielu i to nie na długo. Po miesiącu, najwyżej dwóch, znów więzienia i śledztwa, a w najlepszym razie koszary Wehr­

machtu. Reszta siedzi po dziś dzień. Całą w oj­

nę. Wieki całe.

Jednocześnie szła mobilizacja. Najrodniejszy W całej Rzeszy kraj dawał najliczniejsze mło­

de roczniki. Pod Warszawą, Kutnem i Lwo­

wem rozstrzelano tych, którzy we wrześniu starali się przedrzeć do polskich linii. W Pa­

ryżu powieszono tych, co poszli do niewoli, a w błyskawicznym debacie nie zdążyli wy­

tłumaczyć Francuzom paszportu niemieckiego i polskiego serca. To samo w Brukseli, to samo w Amsterdamie. Rodziny aresztowano, wy­

siedlono do Bawarii, wypędzono na Westfalię.

Za każdym żołnierzem z Opolszczyzny biegł na front czerwony paszport gestapo „P V “ (po- litisch verdachtig). Ilu padło na froncie wschodnim od strzału w tył głowy, kiedy pró­

bowali ucieczki na drugą stronę, Bóg jeden zliczył. Żniwo śmierci przez lata 1939—45 w niektórych wioskach rosło do 9O’ /o powo­

łanych.

5.

Wreszcie przyszedł styczeń 1945. Sojusznicze radia (każdy słuchał) nawoływały do pozosta­

nia na miejscu. Niemcy ewakuowali przymu­

sowo. Zabierali żywność, aby zmusić do opu­

szczenia wsi i miast. Ludzie chowali się, kryli po piwnicach, lasach, choć wiedzieli, że będzie głód i umęczenie. Kiedy wyszli z nor, to ślą­

skimi drogami kroczyła Czerwona Armia, w zwycięskim/marszu od Stalingradu. Leo;

nad Odrą górną front przystanął gotując się do nowego skoku. Zaodrzańskie ziemi pol-

;kie Głubczyc, Prudnika, Koźla, rtaciborza, lajliczniej przez Polaków zameszkałe, pozo- tały na długie tygodnie w łapach pruskich '-ów ~ ‘ o, co tan ,ię dzieje, słuchać nie sposób, kiedy do Opolskiego Komitetu przy­

bywają uchodźcy, którzy przeszli dwa fronty.

Lecz i po tej stronie frontu jest przeraźliwie.

Kompanie zniszczenia, hitlerowskie ,,Vernich- tungskommando", spaliły i zburzyły co tylko zdołać mogły. Sam front, tak łaskawy .dla K a ­ towic, Sosnowca, Będzina, Dąbrowy, Często­

chowy i Krakowa, tu, jakby tej ziemi mało było męczeństwa, przeszedł okrutnie. Niemcy’ za wszelką cenę chcieli nie dopuścić do Odry ar­

mii marszałka Koniewa. Próżny trud, ale obłęd ,,Herrenvolku“ pozostawił krwawe bruzdy.

Wojska sojusznicze od Bytomia poprzez G li­

wice, Wielkie Strzelce do Opola witane były biało-czerwonymi chorągwiami. Na zaoranych grobach powstańców zatknięto znów krzyże i okryto wieńcami, po raz pierwszy z napisem:

„Tym co oddali życie za Polskę". Po raz pierw­

szy mogli ludzie zamienić słowo „Śląsk" na pełny wyraz „Polska".

Po wsiach, po miastach tworzyła się polska milicja, komitety obywatelskie Polaków, ko­

palnie i fabryki zabezpieczyły polskie załogi.

Na ulicach pojawiły się afisze polskie i ulotki.

Pod Bytomiem w Bobrku czytałem maleńki plakacik, który zabrałem z sobą na wieczną rzeczy pamiątkę. Oto treść:

„Polacy obywatele Bobrku! Ktorzby w tyj poważnyj chwili nie chciał być Polakiem. Za­

jaśniała nad polską ziemią ranna zorza, cho­

ciaż jeszcze huk armatów nad nią się roznosi.

Dzięki sile wojsk rosyjskich, które z całą za­

ciętością odcięły Górny Śląsk od kraju nie­

mieckiego jesteśmy uwolnieni od despotyzmu faszystowskiego. Były kiedyś przed paruset laty czasy, gdzie krzyżactwo wżyrało się coraz to głębiej w ciało słowiańskie. W obecnyj chwili przyszedł odwet. Najdrobniejszy proch ziemi Polskiej wróci do Macierzy. Nie będą nasze matki-Polki rodziły żołnierzy germań­

skich! Nareszcie zostały wszystkie żale i tę­

sknoty do polskiej Macierzy uwieńczone rze­

czywistością. Ta prastara ziemia piastowska Śląska Opolskiego, ta odrąbana gałązka po­

wróciła pod płaszcz Matki. Od najdowniej- szych wieków Śląsk był polskim i pozostał nim bezspornie do dziś. To jest fakt histo­

ryczny, to jest prowda, rzeczywistość 1 natu­

ralne stwierdzynie. Nasza dziatwa powinna być jak najprędzej szkolona w języku polskim.

A starsi rodacy będą w normalnych stosun­

kach dalej pracować, wierni hasłu naszych Ojców i Praojców:

,,Tu żyć trzeba i pracować, by Ojczyźnie ślub dochować, Siły służyć jej wszystkimi, w ukochanej

naszej ziemi."

Komitet Akcyjny Bobrku."

6.

Na tę radość „uwieńczoną rzeczywistością"

padł cień. Oto front przystanął, przecinając Opolszczyznę na pół, na dwa przyfrontowe pasy, pas niewoli i pas wyzwolenia. W zni­

szczonym wojną kraju krzywdy dzień po­

wszedni stał się głodny, zimny, niespokojny.

Nie było nigdy zwyczajem, aby pas przyfron­

towy przejmowały władze cywilne. Na przy- fronciu obowiązuje prawo wojenne. Władze polskie nie mogły więc natychmiast przejąć ziem opolskich z rąk wyzwolicieli.

I oto mijają dni, tygodnie, a „odrąbana ga­

łązka", rozrąbana frontem na pół, jakby za­

wisła między niebem a ziemią, między Polską a czarną przeszłością.

W oczach czekających siedem wieków, mów­

my prościej: trzynaście lat, jawi się ból i trwo­

ga. Panoczku, może każą czekać rzeczywiście do konferencji pokojowej? A wtedy, czy nie znajdą się nowi lojdżordże? I co? Znów ple­

biscyty? Znów powstania?

Rozpacz.

Wystarczy dzień posłuchać takich pytań rzucanych przez ludzi, którzy przeszli wszystko

JERZY ANDRZEJEWSKI

Warszawianka

Dzień był chłodny, a jesienne niebo zaciąg­

nięte na słotę. Tylko raz jeden, wczesnym po­

południem, przedarł się nagle spoza chmur rdzawy poblask. Przez chwilę zdawało się, że pogoda się przetrze. Lecz wkrótce wiatr na­

niósł strzępy potarganych, szaro-sinych chmur, słońce przyćmiło się i wśród gęstniejąc^

zmierzchu począł mżyć gęsty deszcz. Aż węsz­

cie rozpadało się na dobre.

Pociąg, do którego o świcie ząadowano w obozie pruszkowskim parę tys(jCy wypędzo­

nych z Warszawy ludzi, sjedł z nastaniem zmierzchu coraz wolnie' Tory były zajęte wojskowymi trg^^Tlhtami, więc kilkakrotnie i na dłużej s„awał w polu. Nim zapadła noc, jadący Przestali się orientować w okolicy i w Kierunku, w którym pociąg zdążał.

•Yprawdzie platformy towarowe były odkry­

te, lecz wysokie, węglowym pyłem umazane ściany odsłaniały widok tylko na niebo w gó­

rze, rozległe i ciemniejące. Wiatr wśród tej przestrzeni przelewał się, huczał i gwizdał a deszcz ostro i z ukosa zacinał.

Ludzie — mężczyźni i kobiety, starcy i dzie­

ci — stali jeden przy drugim, stłoczeni tak ciasno, iż nikt się nie mógł poruszyć. To pod­

trzymywało słabnące siły. Podróż trwała już ponad dwanaście godzin. Cierpki odór wy­

dzielin, zmieszany z wilgocią przemokniętych ubrań, tamował oddechy. Grzano się blisko­

ścią raczej, niż ciepłem towarzyszy. Omdlałe ramiona wspierały głowy opadające ze znu­

żenia. Ustały już rozmowy. Nikt się nie śmiał i nikt nie rozpaczał. Zmęczenie stępiło nędzę.

Gdzieś w odległą, głęboką i prawie nierzeczy­

wistą otchłań zapadły się wrzące łuny poża­

rów i czarne dymy.. Ginęły wśród dna mrocz­

nego skamieniałe salwy karabinów, huk armat i detonacje bomb, gwizd pocisków, trzask gra­

natów, łoskoty walących się w kurzawie pyłu domów, a twarze i głosy, dłonie wzniesione i usta otwarte do krzyku, wnikały w krainę cieni, w ogromną noc, w której pustych prze­

strzeniach wraz z dniami ostatnimi, złączona z nimi, choć niepojednana, konała cała prze­

szłość, wszystkie jej strzępy niosące z zatra­

conych czasów: jednym —- kleistą zieleń list­

ków jakiejś nagle wspomnianej wiosny, dru­

gim —- pierwsze kroki dziecka zostawionego pod gruzami, a jeszcze innym nadzieję i pra­

gnienie, umarłe i bez echa. Była cisza. Nie­

kiedy znagła odmienionym rytmem, dźwię­

kiem rozleglej szym i wyższym, zadudniły w dole pod pociągiem wiązania mostów. Kie- dyindziej wpadano w łoskot pociągu biegną­

cego w przeciwnym kierunku. Na postojach zalegała cisza jesiennej równiny. Czasem wśród nieruchomych i milczących ludzi za­

płakało dziecko. Deszcz padał coraz gęstszy, a chłód był coraz przenikliwszy.

Już wśród ciemności, na nieznanej stacji, której światła przenikały poprzez mrok i deszcz nikłą, mglistą poświatą, cofnięto po­

ciąg na bocznicę. Tory tu były puste i wyga­

szone a stacja musiała zostać daleko, bo żaden odblask nie rozjaśniał rozpostartej ponad platformami nocy. Gdy nieopodal przejechał parowóz, snop iskier rozsypał się w ciemno­

ściach i zagasł, nim zdążył ktokolwiek wy­

chwycić z mroku rysy najbliższego towarzy­

sza. Potem, tu i tam, nisko przy nasypie ko­

lejowym błysnęły smugi latarek. To konwo­

jujący transport żołnierze chodzili wzdłuż wagonów. Bardzo wyraźnie było słychać ich ciężkie kroki. Skrzypią! żwir. „Hans!" — krzyknął jeden z żołnierzy. Inny odpowie­

dział zdaleka. Chrapliwe, gardłowe głosy za- brzmiały krótko i obco. Jeszcze drżała nimi chlupocząca deszczem cisza, aż znów zaskle­

piła się zamarłą przestrzenią. W głębi nocy zaniosło wysokim gwizdem lokomotywy. Sto­

jący na bocznicy pociąg robił wrażenie opu­

stoszałego.

Na jednej z platform umierała kobieta. Je j mąż zginął pod gruzami trafionego bombą domu. Syn zginął na barykadzie. W zasypanej piwnicy odgrzebano tylko ją jedną żywą.

i stracili wszystko, aby zrozumieć to morze krzywdy, które przelewa się już dziś każdą kroplą dnia niewłączonego w życie Rzeczy­

pospolitej.

7.

Są prawa wojny. Są prawa wielkiej polityki.

Polska oparta o sojusz z potężnym Związkiem Radzieckim przygarnie już niedługo swe zie­

mie nad Odrą i Nissą. „Najdrobniejszy proch ziemi polskiej wróci do Macierzy. Nie będą na­

sze matki-Polki rodziły żołnierzy germań­

skich". To jest równie pewne, jak szybki upa­

dek Niemiec, Prus i Hitlerii.

Ale jak zaszczepić tę pewność człowiekowi, który jeszcze ani jednego dnia w swoim żywo­

cie nie miał pewności swego bytu na swojej ziemi, a tylko sam niepokój?

O cóż ta wojna się toczy? Czy nie o to jedno:

o prawo dla pokrzywdzonych?

Rzeczpospolito pokrzywdzonych! Uwieńcz rzeczywistością kraj krzywdy, twój kraj, twój Śląsk Opolski.

Niechaj nastąpi wreszcie „naturalne stwier­

dzenie".

Miała na sobie koszulę i męski, postrzępiony letni płaszcz. Skonała bezgłośnie prawie i mło­

da dziewczyna, która przytrzymywała ją w ra­

mionach, przeoę/;;* la chwilę śm/f/Y-'' Gdy tamtą. Jimerała, tej majaczył się w gorączce półsen: szła wyludnionymi ulicami, wśród nieznanych wielkich kamienic i ogromnych placów, których nigdy nie widziała. Im dalej szła w głąb miasta, tym bardziej czuła się zagubiona i smutna. Nagle usłyszała za sobą kroki. Obejrzała się, ujrzała męża. Chociaż nie widziała go od początku powstania, nie zdziwiła się. „Gdzie jesteśmy, Janku?" — spytała. Miał na sobie długi płaszcz żołnier­

ski, a na głowie hełm. „Przecież to Warsza­

wa" — odpowiedział. „Nie, nie!" — zawołała.

I poczęła biec. Biegła długo, aż znalazła się na rozległym i jak wszystkie ulice, pustym placu. Dokoła ciągnęły się kwietniki i zie­

leńce. „Janku, Janku..." — bezradnie obej­

rzała się za mężem. Szedł ku niej uśmiechając się. „Kochanie, — powiedział — już zapomnia­

łaś Warszawę? Popatrz, idziemy Krakowskim Przedmieściem, tam stoi Zamek..." Zakryła wtedy oczy dłońmi i zaczęła płakać.

Na innej platformie, tak uciszonej jakby wy­

marłej, mężczyzna oparty plecami o wilgotną ścianę wagonu słyszał nieopodal ściszone gło­

sy. Zrazu nie mógł rozpoznać, kto z jego bli­

skich rozmawiał. Daremnie wytężał wzrok, aby wychwycić z ciemności zarysy najbliż­

szych twarzy. Od pierwszego dnia powstania szukał matki i żony. Gdy dotarł po paru ty­

godniach do domu, znalazł tylko zgliszcza.

I naraz ogarnęła go pewność, że od żony od­

dziela go tylko stojący obok wysoki mężczy­

zna. Całym sobą czuł jej bliską obecność.

Chciał się poruszyć, wyciągnąć rękę. Nie mógł.

„Najmilsza, — szepnął — najmilsza moja..."

Blisko przy wagonie rozległ się krótki wy­

strzał. Za nim drugi i trzeci. Szesnastoletni chłopiec, który przed chwilą zsunął się byl z lory na kolejowy nasyp, zachwiał się i twa­

rzą upadł w zwilgły żwir. W ciemnościach, rozbłyskujących latarkami, nawoływali się żołnierze.

„Jaką mieć nadzieję? — myślał człowiek, który stracił wszystkich bliskich. — Jak żyć?

Jak zacząć żyć na nowo?"

Stara, siwa kobieta trzymała w ramionach wnuczka, który przed chwilą skonał. Ciepło drobnego ciałka grzało jej dłonie. Pod zdręt­

wiałymi palcami czuła delikatne, jedwabiste włoski, a w sobie ciągle żywy, krótki, gwał­

towny dreszcz, który wstrząsnął małym, gdy odetchnął po raz ostatni. Chciała modlić się i nie znajdowała słów. Jedno tylko, samotne i bezradne, kołowało w niej uporczywie: „B o­

że, Boże..." — powtarzała bezgłośnie.

Na drugiej platformie jeden z ludzi dare­

mnie usiłował wyswobodzić rękę. Chciał je ­ dnego: oczy zasłonić dłonią. Od dłuższego czasu widział swoją ulicę w kłębach dymu, strzępy murów objęte ogniem, wysokie i. pu­

ste okna zawieszone ponad wirem płomieni.

Tego obrazu nie zmazywała ani noc, trwająca dokoła, ani ciemność, w którą uciekał, zaci­

skając powieki. Już kilkakrotnie szarpał gwałtownie ramieniem. Człowiek obok cicho jęknął. Znieruchomiał więc. Czuł, że każdym swoim nieostrożnym poruszeniem sprawia te­

mu nieznanemu towarzyszowi dotkliwy ból.

Otworzył oczy, lecz noc dokoła, podobnie jak jego własna, dygotała tymi samymi łunami.

Bliżej, jak gdyby wsparte o niewidzialne gło­

wy stłoczonych ludzi, wyrastały szczątki roz­

bitych barykad. W oślepiającym blasku biły w górę kłęby płowego dymu. Żaden ludzki głos nie wnikał w pożar. Noc płonęła bezgło­

śnie całym swoim ogromem i głębią.

Nieopodal niemowlę zapłakało głośno przy pustej piersi matki. „Tss, maleńki!" — usiło­

wała uciszyć żałosny płacz. Wiedziała, że za kilka godzin to wątłe ciałko uciszy się na zawsze. Dziecko kwiliło coraz głośniej, coraz bardziej rozdzierająco. W ciszy, jaka pano­

wała, rozchodził się ten płacz na wszystkie platformy. Słyszano go najdalej.

Na ostatniej lorze młody, wysoki mężczyzna, wspiął się nagle na palce i dłońmi uchwycił krawędzi ściany. Dosięgnął jej. Chwilę nad­

słuchiwał. Kroki wartującego żołnierza od­

dalały się w głąb ciemności. „Teraz!" — po­

myślał. Podźwignął się w górę. Daleko ja ­ rzyły się przyćmione słotą światła. W dole ciemniał mrok. Skoczył na oślep. Potknął się Ale nie upadł. Pochylony przebiegł kilka kro­

ków. Przeskoczył jeden tor, drugi. Jakieś druty. Przesunął się pomiędzy nimi. Nasyp.

Mokra, grząska ziemia. Wolność, wolność!

Na środkowej platformie ocknął się ktoś nagle z krzykiem przerażenia z krótkiego snu Człowiek ten przed kilkoma dniami spędził dwie nieskończenie długie doby w zasypanej piwnicy. Chciał się z niej teraz wydostać Dusił się w ciemnościach, które miały ciężar ziemi i cegieł. Naraz poczuł na twarzy chło­

dne, wilgotne krople deszczu. Oprzytomniał i począł się śmiać.

Od strony stacji zbliżał się turkot pociągu Przeszedł sąsiednim torem. Jego łoskot gwał­

townie roztrącił ciszę. Długo jeszcze słychać było oddalający się turkot. Ścichł wreszcie zupełnie i obszar nocy odzyskał spokój. Deszcz teraz padał mniejszy, mżył zaledwie. Wilgotna mgła nasycała noc. Wiatr nacichał, podźwig­

nął się wyżej i tam, u sklepienia ciemności, potrącał je z szumem.

Dwoje młodych, dziewczyna i chłopiec, któ­

rzy ślub wzięli w pierwszych dniach walk stali przytuleni do siebie, trzymając się za ręce. Oboje wiedzieli, iż wkrótce zostaną roz­

dzieleni. Myśleli więc o owym przyszłym nie­

znanym dniu, w którym z powrotem się od­

najdą i na nowo rozpoczną wspólne życie Dojrzali w ostatnich tygodniach tak szybko iż nie zatrważał ich czas. Byli jednak jeszcze na tyle dziećmi, iż nie lękali się o swoją mi-

^Hyną i trwałą, największa ze wszyst­

kich miłości na swiecie. Nie widzieli św yj’’?

twarzy. Odnajdywali je lekkim muśnięciem zziębniętych warg. „Ptaszku, ptaszku mój..." — szeptał chłopiec.

Starzec, którego o parę lat młodsza żona umarła ubiegłej nocy w obozie, szedł cienistą aleją parkową. Dzień był pogodny i ciepły Mężczyzna miał otwarte oczy. Z głębi nocy, spomiędzy mgły i odpływającego wiatru cią­

gnęło słodkim zapachem jaśminów. Poblask słońca sączył się przez świeżą zieleń starych grabów i klonów, a niżej prześwitywała nie­

bieska smuga stawu. Szedł dalej i naraz w pełnym słońcu ujrzał młodą dziewczynę, stojącą nad brzegiem wody, przy czerwonej łódce, która lekko się kołysała. Dziewczyna miała na sobie białą muślinową suknię, a na głowie słomkowy żółty kapelusz z szerokim rondem. W ręku trzymała niebieską parasolkę i końcem jej kreśliła na piasku niewidzialne' koło.

„Cóż bardziej nad cierpienie łączy ludzi?" — myślał samotny człowiek. I czuł się mniej nie­

szczęśliwy, ponieważ wierzył w litość i w do­

broć.

„Nie chcę niczego żałować, — myślał czło­

wiek inny. — Chcę tylko pamiętać. Chcę żyć"

Jeszcze inny człowiek, chłopiec ledwie doj­

rzały, myślał o towarzyszach walk, poległych i żyjących, o tych wszystkich jak on rozpo­

czynających życie, z którymi dzielił był na­

dzieję, gorycze i zawody, a także braterstwo.

Coraz jaśniej pojmował, że chociaż pozostawił w gruzach rodzinnego miasta wiele złudzeń i wiele prawd i zawołań skruszonych niepo- wrotnie, ta więź braterskiej wierności, oca­

lona od zniszczenia, pozostała tak samo czy sta i żarliwa, jaką była wobec śmierci. I na­

raz zadźwięczała mu niespodziewanie w uszach melodia, która niedawno o wczesnym świcie, wśród obstrzału ciężkiej artylerii, gwizdu po­

cisków, i ogłuszających detonacyj zabrzmiała nagle na barykadzie starego miasta. Zaśpiewał ją przyjaciel, młody robotnik, w parę sekund później zabity odłamkiem pocisku.

„Oto dziś dzień krwi i chwały, Oby dniem wskrzeszenia był..."

Natychmiast podchwycili melodię inni mło­

dzi. Nieopodal rozrywały się granaty i sypał się terkot pocisków cekaemu. Śpiew potęż­

niał, niósł się coraz ogromniej i mocniej. Sły­

szał teraz w sobie ten sam śpiew nadziei i walki, śpiew nowego życia. Ktoś upadł. To Staś. „Głupstwo!" — szepce uśmiechając się Spod ciemnych włosów spływa mu na twarz wąski strumyk krwi. Nachyla się już nad nim Krystyna. Jak wyraźnie zarysowuje się w ciemnościach nocy jej delikatny, jasny pro­

fil. Pociski padają coraz celniej. Dym kłębi się dokoła. Obok płonie dach domu. Ulica jest wąska. Ogień zapala niebo. Z wysoka, z nie­

widzialnego okna, bije karabin maszynowy Śpiew ciągle słychać.

„...kto przeżyje, wolnym będzie, kto umiera, wolnym już..."

Bezwiednie, nie zdając sobie sprawy co czy­

ni. zanucił półgłosem, prawie szeptem:

„Oto dziś dzień krwi i chwały..."

Ktoś drgnął obok. Ktoś otworzył oczy. Ktoś westchnął. Dokoła poruszać się poczęli ludzie i szmer przeszedł aż po najdalsze, zamarłe i wśród nocy zagubione platformy. Melodia zabrzmiała nikle, lecz cisza wydźwignęła ją i rozniosła. Nasłuchiwano.

Deszcz tymczasem ustał całkiem, mgła się przerzedzała i ponad nią, bardzo wysoko u sklepienia nocy, wyłaniać się poczęło z cie­

mności czarne, dalekie i jeszcze bezgwiezdne niebo. Pod nim zaś, z głębokości, jak gdyby z samej ziemi, uciszonej i niewidzialnej, wzno­

sił się nikły śpiew nadziei.

(3)

Nr 16 O D R O D Z E N I E Str, o ADAM WAŻYK

Uwagi o Norwidzie i norwidyzmie

DWUZNACZNA AKTUALNOŚĆ W artykule „Wspomnienia o życiu umysło­

wym w okresie konspiracji", ogłoszonym w nr 6—7 „Odrodzenia", Stefan Żółkiewski, opowiadając o metodach kształcenia mło­

dzieży demokratycznej w Warszawie zazna­

cza, że dla określonych celów młodzi poeci kształcili się na Norwidzie, sięgali do jego poetyki, aby zwalczając w sobie grozę terroru niemieckiego znaleźć dla niej opanowany wyraz. Idzie tu naturalnie o pewne cechy stoickie Norwida, które można dojrzeć w sa­

mej tkance utworów poetyckich Innymi sło­

wy wykrywano te naturalne związki, które wbrew różnicy idei religijnych i moralnych łączą Norwida z jego rówieśnikami, francu­

skimi parnasistami, z ich stoicyzmem, nie­

kiedy również programowym.

Cele, o których wspomina Żółkiewski, były doraźne i bardzo ograniczone. W praktyce poetyckimi, ukazuje się za nimi szersza per­

spektywa. T-lcklyka wielu poetów przed wojną ujmowała zjawiska tego świata bez określonego kierunku i sensu, bez dyscyplin'!

moralnej. Ta praktyka obecnie ma się ku końcowi, poszukuje się więc w tradycji poetyckiej przykładu wybitnie etycznego sto­

sunku do rzeczywistości. Ta intencja jeszcze przed wojną zbliżała do Norwida niejednego poetę. Jakie stąd wynikały korzyści? Mo­

ralny charakter obrazowania i cała dyscy­

plina poetycka Norwida ma określoną ten­

dencję, którą trudno oddzielić. W praktyce przykład stawał się wzorem, Norwid nie uczył, ale wciągał.

Skądinąd wiadomo, że w innych kołach warszawskich pod okupacją bodajże jeszcze żywiej interesowano się Norwidem. Był to znowu ciąg dalszy przedwojennej norwido- manii, która w niewielkim coprawda pro­

mieniu oddziaływania, miała przecież jedno­

znaczny sens polityczny. W czasach sanacji wygrywano Norwida przeciw Mickiewiczowi.

Poczciwi profesorowie uważali to windowa­

nie „Promethidiona" za taką sobie modę. Bo rzeczywiście była taka sobie moda, żeby nie przeciążać umysłów młodzieży tradycją ru­

chów niepodległościowych, jako że te ruchy zawsze łączyły się ze światem postępu i de­

mokracji, taka sobie moda, żeby przytłumić blask romantyzmu polskiego, który tym się akurat spośród innych romantyzmów wyróż­

niał, że przeważał w nim ogromnie nurt demokratyczny. Nieporęczny był dla sanacji Mickiewicz, który wyrwał się z pęt to- wiańszczyzny i w zapędzie postępowym do- galopował do sformułowań socjalistycznych.

Mickiewicz był nieaktualny. Mickiewicz nie miał-ci gotowej koncepcji państwa, społe­

czeństwa, nie miał prawdziwej idei narodo­

wej. Natomiast u Norwida dopatrywano się idei bardzo jakoby nowoczesnych, choć nie ) we wszystkim, ale w znacznej części prze­

czuwających „Ozon". Czego mu brakło do tej nowoczesności, to uzupełniał Brzozowski.

W kołach demokratycznych ucierało się przekonanie, że dla demagogicznych celów reakcja fałszywie interpretuje Norwida. Są­

dzi się na ogół dziś jeszcze, że twórczość Norwida na tle swoich czasów stanowi trudny do rozsupłania splot tendencji re­

akcyjnych i postępowych, że jednak te dru­

gie przeważają. Naturalnie wiele będzie u Norwida sprzeczności, chociaż nie tak wiele jak u romantyków. Sanacyjni esseiści nie wy­

paczali górujących u Norwida tendencji, tylko że podawali je za prekursorskie, wyprzedza­

jące epokę, wieszcze, prawdziwie przydatne dla narodu w naszych dopiero czasach. Dy­

skontowano samotność Norwida. Jakoby dla poglądów swoich był odepchnięty i niezro­

zumiany. Snuto jego rodowody w dziedzinie ducha, traktując literaturę tak właśnie, jak sam Norwid traktował historię — jako dzieło odosobnionych wielkich ducłiów.

Ta cała napuszona nędzota myśli graso­

wała na tle spustoszenia, dokonanego w hu­

manistyce przez Brzozowskiego. Skwapliwie skorzystano z tego, że stare, poczciwe, ale stosunkowo solidne metody badania, prze­

jęte od Taine’a, nie mogły przegryźć tak nie­

wyraźnego zjawiska, jak twórczość Norwida, kryjąca się poza nurtem romantyzmu pol­

skiego, a nie pokrywająca się z pozyty­

wizmem.

We wrzawię przedwojennej norwidzistów ginęły głosy trzeźwiejszych krytyków literac­

kich, którzy, jak Manfred Kridl, wskazy­

wali, że wartość Norwida w naszej kulturze zasadza się na kilkunastu utworach, ale utworach niepospolicie pięknych. Tym większe mają znaczenie, że po romantykach na dłuższy czas tylko one stanowią żywy, przejmujący dzisiejszego czytelnika dorobek, tylko one wnoszą nową, inną naturę wyobraźni, wzbo­

gacającą doświadczenie poetyckie.

Rzeczowa krytyka powinna wyświetlić po-\

dobieństwa między Norwidem a parnasistami na tle drugiego cesarstwa. Tu znalazłby się/

klucz do wielu nieznanych na naszym grun­

cie tendencji, które odkrywcy Norwida w okresie Młodej Polski opacznie ujmowali.

Ale nasamprzód trzeba przywrócić Norwida jego epoce, ile że każdy pisarz jest tylko

dzieckiem swojej epoki, choćby się matki wypierał jak Norwid.

LOS I POGLĄDY

Norwid pochodził z drobnej niezamożnej szlachty, podobnie jak Mickiewicz. Drobna szlachta polska wydawała wielu przywódców i uczestników ruchów wolnościowych, rewo­

lucyjnych, równocześnie rodziła inteligencję zachowawczą. Drobna szlachta miała bowiem dwoisty charakter socjalny. Sytuacja ekono­

miczna zbliżona do chłopstwa, swoboda ru­

chu, dostęp do oświaty — to predystynowało młodzież z tej warstwy do orientacji postę­

powej, ale rzesze drobnoszlacheckie, uzależ­

nione od wieków od magnaterii, służące jej za narzędzie w rozgrywkach sejmowych i sej­

mikowych, stanowiły podporę sił reakcyj­

nych. Drobny szlachcic miał swoją fałszywą dumę. Wpatrzony w magnata, który go wspomagał, schlebiał sobie, że magnatowi zależy na jego kresce. Niejednokrotnie czuł się jego familiantem, świetność jego uważał za swoją, zwłaszcza jeśli mógł się pochwalić, że mają wspólny klejnot w rodowodzie.

W okresie poprzedzającym rozwój prze­

mysłu w Polsce, zaiiffl. życilt gospodarcze za­

częło przybierać nowe kształty, w7-rstwa ta wydawała oficjalistów i urzędników poT*3- towych, inteligencję w typie tradycjonalr stycznym, zachowawczą i klerykalną, odłam społeczeństwa nie najgorliwszy dla sprawy powstań narodowych, a dla radykalnych nur­

tów tej sprawy co najmniej niechętny. Ojciec Norwida, urzędnik carski, otrzymał świadec­

two lojalności w czasie powstania listopado­

wego. Nie jest to wcale okoliczność ważna, bo poszczególne jabłka mogą paść daleko od jabłoni. W statystyce, którą życie przepro­

wadza, Norwid nie znalazł się jednak po stronie zradykalizowanej mniejszości. Burza listopadowa przewaliła się nad jego głową, kiedy był młodym chłopcem. Zjawił się w warszawskich salonach literackich w okre­

sie stagnacji niewiary w powodzenie prze­

wrotów zbrojnych wśród inteligencji, która zwątpiła w wyzwolenie polityczne, a jeszcze nie wciągnęła się w prąd pozytywizmu.

W warszawskich salonach, a i później także, Norwid pozował na arystokratę. Ten sno­

bizm, jakbyśmy powiedzieli dzisiaj, nie był wywołany doraźnymi okolicznościami, był mitem własnym, który lata późniejsze za­

prawiły goryczą. Żałosna pycha drobnego szlachcica nie wzdragała się przed tytułem

„hrabiego". Gdyby kto pisał „vie romancće"

Norwida, miałby pokusę dopatrzeć się pre­

dyspozycji stanowej nawet w jedynej miłości Norwida. Kochając się w niedosiężnej pani Kalergis, idealizował ją sobie jako arysto- kratkę feodalną. Ironia losu, a raczej fa­

talizm społeczny zechciał, żeby pani Kalergis doskonale radziła sobie w nowym plutokra- tycznym świecie, a rzekomemu potomkowi Sobieskich po kądzieli wypadło przez całe prawie życie korzystać z łaski jakichś dale­

kich protektorów, albo posłusznie tłuc ka­

mienie.

W latach późniejszych, mieszkając w Pa­

ryżu Norwid nieraz stwierdzał swoją przy­

należność do inteligencji. Był rzeczywiście inteligentem bezużytecznym albo po prostu bezrobotnym, konserwował przy tym na obcym gruncie swoje cechy drobnoszlacheckie.

Roszczenia arystokratyczne przeniósł z bie­

giem czasu w dziedzinę ducha, co bardziej wpływało na formę jego wypowiedzi, niż na treść poglądów. Zbliżenie z Krasińskim, luźne co prawda, ale jedyne na tle literac­

kiego życia na emigracji, stanowiło nową postać dawnej konfiguracji magnata i dro­

bnego szlachcica, który tymczasem zszedł na pozycje drobnomieszczańskie.

Hrabia Henryk był wrogiem burżuazji, która niszczyła feodalizm i wrogiem ruchów ludowych, plebejskich czy chłopskich, które w tym czasie przede wszystkim szturmowały reduty feodalizmu. Był więc reakcjonistą z powołania i tylko sprawa narodowa mogła wywoływać zamęt w jego poglądach. Okres był burzliwy: 1846, 1848, 1863, 1871. Walki o wolność narodów splatały się z ruchami rewolucyjnymi, wysuwała się nowa klasa społeczna — proletariat miejski. Na falach tych ruchów pozycja postępowych romanty­

ków polskich wikłała się i zmieniała. Nor­

wid zajmował pozycję prawie niezmienną, bo nigdy nie stawał po stronie sił postępo­

wych. W walce o zjednoczenie Włoch wy­

stąpił czynnie jako papista. Do ruchu nie­

podległościowego w kraju miewał zawsze rozmaite zastrzeżenia, przejmował się losem tragicznym, nie porywała go walka. Jakoby sprzyjał Wiośnie Ludów, ale Mickiewicz był dlań zbyt rewolucyjny. Powstania 1863 r.

nie pochwalał, a skoro wybuchło, uwielbiał

„białych". Na jedno reagował silnie i pięknie, na walkę o wyzwolenie Murzynów. Forma gospodarki w południowych Stanach, oparta na niewolnictwie była tak archaiczna dla Europejczyka, że zaiste trudno było nie sprzyjać temu ruchowi. Sam zresztą pisze o Johnie Brownie: „...bo ubiegnie długo, nim się buntownik tak umiarkowany na­

rodzi światu"... Naturalnie, i Norwid pod­

legał wolnościowym podmuchom, ale wrogi lub co najmniej niechętny wszelkiemu d ą­

żeniu do zmian społecznych, zalecał modlitwę i pracę we wszystkich okolicznościach, głosił

„doskonalenie się wewnętrzne", co w życiu politycznym oznacza po prostu — uległość.

Operował przy tym argumentem religijnym i moralnym, nie dorzucając argumentu tra­

dycji, jak to robił autentyczny feodał hrabia Henryk. Ostrzegał posiadaczy, apelował do ich sumienia, podczas gdy socjaliści utopijni odwoływali się do rozumu.

Samotny w życiu towarzyskim i literackim, Norwid wcale nie był osamotniony w swoich poglądach społecznych i politycznych. Tak samo jak on myślało wielu uchodźców pol­

skich, pochodzących z drobnej szlachty i zmieszanych z drobnomieszczaństwem fran­

cuskim i niemieckim. Pokrewieństwo losu łączyło wytrąconych z siodła uchodźców z tą warstwą francuskich drobnych przedsiębior­

ców i chłopów, która traciła samodzielność gospodarczą w konkurencji z rozwijającym się przemysłem, przekształcała się w rzeszę drobnych urzędników, biuralistów, inteli­

gencji uzależnionej od nowego pana, a par- weniusza od bogacącej się burżuazji. War­

stwa ta patrzyła krytycznym okiem na roz­

wój gospodarki burżuazyjnej, wzdychała do dawnych czasów, chętnie widziałaby zaha­

mowanie przemysłu fabrycznego, a ruchów ludowych bała się panicznie, jako że mogły zachwiać jej pozycją i tak już nie wesołą.

Yj Niemczech, gdzie przemysł kapitalistyczny z Opóżnienierń rozrywał więzy feodalne, drobnom’eszczaastwo >f>a.i£ice jeszcze charak­

ter grodowv’ z większym strachem pa­

trzyło na g0’sr,odarcze panowanie burżuazji i na powstania pbotnicze. Orientowało się na utrzymanie istnieta.ceg° stanu rzeczy 1 ~ na ostatecznym szczeblń życia duchowego — wydawało tę straszliwą, Ttęchłą, idealistycz­

ną filozofię niemiecką, która zatruwała atmo­

sferę umysłową nie tylko pierwsLct P °l°wy dziewiętnastego stulecia. Filozofia tyc? P0- heglowskich szkół niemieckich, której Noi dał do siebie szerszy dostęp niż romantycy, łączyła się z koncepcjami religijnymi, mistycz­

nymi. Przy okazji warto sobie uprzytomnić, że prawie do 1848 r. religijne było nieomal wszystko, co nie było po stronie urastającej w siłę burżuazji.

Warstwa drobnomieszczańska i drobno- chłopska we Francji stosowała swoją miarkę w krytyce kapitalizmu. Marząc o dawnych czasach, tęskniła do ustroju cechowego w przemyśle rękodzielniczym i do gospodar­

stwa patriarchalnego na wsi. Westchnienia i bezwolne narzekania tej warstwy jeszcze przed 1848 rokiem wykrystalizowały się w tej formule reakcyjnej i utopijnej. Na ślady tych nastrojów wyraźnie naprowadza literatura polityczna tego okresu. Te same poglądy Norwid po raz pierwszy wyłożył w „Promethidionie" w 1857 roku, więc do­

syć późno.

FORMUŁA SPOŁECZNA

Skarżąc się we wierszach i prozie na wszechwładzę pieniądza, na produkcję fa ­ bryczną, industrializację, maszynę, wielkie fabryczne miasto, Norwid nie wnikał w istotę znienawidzonych form życia gospodarczego, jego krytyka nie miała żadnych prawie cech realistycznych, żadnych właściwości balza- kowskich. Naturalnie, do poety nie można mieć o to pretensji. Zdobył się na kilka ostrych aktów potępienia („Spartakus" po­

mimo dwuznacznego komentarza), na kilka zastanawiających błysków ironii. Fragmen­

taryczne i rozproszone obserwacje Norwida porównywało się u nas z ciętą ironią To­

masza Carlyle’a, przyznając oczywiście Nor­

widowi szersze horyzonty. Tomasz Carlyle, polityk, konserwatysta z grupy Disraelego, pisząc pamflet na gospodarkę burżuazyjną dawał groteskowy obraz obiegu towarowego.

Hyperboliczna krytyka Carlyle’a ma dtugo- trwałą wartość literacką. Norwidowskie sze­

rokie horyzonty zawierają niestety bardzo mało treści. Wszelkie porównania Norwida z wielkimi krytykami świata kapitalistycznego na Zachodzie będą wypadały na jego nie­

korzyść, bo przybysz z kraju zacofanego go­

spodarczo nie przeniknął do tego świata, jak tamci. I nie mógł zdobyć, jak tamci, odpo­

wiedniej metody i środków literackich, które znowu ci moraliści zawdzięczali — aczkol­

wiek wyda się to paradoksalne — postępowi nauk przyrodniczych, form artystycznych, ogólnej kultury. Na to, aby objąć ówczesny Zachód, Norwid był jeszcze nazbyt sar­

macki.

Drobny szlachcic polski, którego los zło­

śliwy przeniósł do Francji Ludwika Filipa i Napoleona III, gdzie kapitalizm osiągnął pełnię rozkwitu i zaczął już okazywać ten­

dencje rozkładowe, widział przed sobą:

„Konwulsje dwie i dwa obrazy:

Zakupionego z góry nieba, Lub fabrycznej ekstazy O kęs ehleba."

Bogacący się przedsiębiorcy i robotnicy zatrudnieni we fabrykach stanowili dla Nor­

wida, jak zresztą dla większości poetów znacznie później, jeden nierozdzielny kom­

pleks, przykry dla oka i ducha. Zamiast

dwóch sił, które weszły już ze sobą w jawną walkę w 1848 roku, Norwid widział jeden zatarty obraz wrogiej, odpychającej cywili­

zacji miejskiej, świat nie zmierzający w żad­

nym kierunku, chaotyczny i bezsensowny Przeciwstawiał się temu światu jakoby me­

chanicznemu, gloryfikował pracę, którą poj­

mował jako zaprzeczenie pracy fabrycznej Była to praca albo na roli, albo wyrobnicza, rękodzielna, rzemieślnicza. Łączył ją z pew­

nym dość określonym ideałem społeczeństwa stanowo-cechowego, opartego na zasadach moralno-chrześcijańskich. Opoką miał być

„lud", czyli chłopstwo. W ramach takiego ustroju praca miała być obowiązkiem reli gijnym, społecznym, narodowym.

Naturalnie, ideał ten był wypiękniałą re­

miniscencją ustroju zburzonego przez kapi­

talizm, może zresztą i osobistym mitem’ dzle- ciństwa spędzonego w ubogim, ale schludnym dworku szlacheckim. Najbardziej rozbudo­

wał sobie Norwid sferę rzemieślniczą, włą­

czając w to twórczość artystów. Stale obra­

cał się w kręgu rozważań o mistrzu-rzemieśl- niku i artyście. Odstręczony od świata rze­

czywistego, wyznaczał sobie godziwe miejsce w tym utopijnym świecie.

Autor „Promethidiona" uważał lud za pod­

stawę społeczeństwa, a mówiąc „lud", mlal prawie zawsze na myśli chłopów. Szkoda tfrl- ko, że nigdzie nie można znaleźć u Norwida wzmianki o tak konkretnej sprawie jak pań szczyzna, która we Francji dawno zniknęła, a w Polsce w zaborze carskim utrzymywała się jeszcze, żywiąc na emigracji hrabiego Hen­

ryka. Nie wiadomo, z jakiego palca wyssali sobie norwidziści twierdzenie, jakoby autor

„Częstochowskich wierszy", jedynych bodaj w jego twórczości motywów ludowych, w któ­

rych zresztą jest więcej sielanki, niż charak­

teru chłopskiego, wkładał bardziej konkretną treść w pojęcie „ludu", niż Słowacki, a nawet bardziej, niż Mickiewicz! Może to i prawda, że Słowacki nie zawsze zdawał sobie sprawę, co to za żywioł, który nazywa ludem, ale za­

msze łączył go z myślą o wolności i zawsze był i? straszak na hrabiego Henryka. „A tyś się zl?,kl’ syn szlachecki!" Norwid kryty­

kował rójiantyczne metody korzystania z mo- ty.wów lun?wvch 1 opacznie te metody rozu­

miał. Wykłi.dal alegorycznie „Balladynę", o Alinie mówił'. ”Jest to właśnie że kryształ sam najczystszy wielkiego i bezwyraż- nego pojęcia, który wzywamy słowem lud".

Ten wykład charakter.7.ute n je g c^ o ję ć Alina będzie alegorią ludu, a lud — bodajże alegorią, czy upostaciowaniem jakiejś naro*

dowej czy uniwersalistycznej idei. Wiele uczo­

nej spekulacji można znaleźć u Norwida na temat ludowości. Nie odpowiada jej prawie żadna praktyka poety.

POSTULAT PRACY

Naiwny czytelnik mógłby zapytać, jak się to stało, że praca, która miała być obowiąz­

kiem społecznym w wymarzonym ustroju stawała się synonimem posłuszeństwa 1 po­

kory w nienawistnym Norwidowi świecie rzeczywistym? Tu pozorna niekonsekwencja przypomina tylko, że u pisarzy nie należy przeceniać znaczenia idei. U Norwida można zresztą znaleźć regulator, który uzgadnia świat marzeń z rzeczywistością: ten regulator to historiozofia Norwida, religijna, zresztą nieoryginalna, która nie liczy się z kategoria­

mi ekonomicznymi i społecznymi, a pozwala mu rozumować tak, jakby jego świat utopij­

ny współistniał z wrogą rzeczywistością, jak­

by był jej podszewką. Cała współczesna Nor­

widowi epoka z burzliwymi ruchami społecz­

nymi zmieniała się w niedorzeczne jatki, w których człowiek ginął „prawie przypad­

kowo", jak ów bohater „Quidama“ w upada­

jącym Rzymie, jedynie praca odkupicielska coś jeszcze znaczyła wobec Boga, praca w po korze ducha. W tej mistycznej formie wyra­

żała się ostatecznie zachowawczość tego od­

łamu drobnego mieszczaństwa, który patrzył z przerażeniem na burzliwe ruchy społeczne

Zdawałoby się na pozór, że tak szlachetny i cenny ideał pracy, przenikający tyle utwo­

rów Norwida, powinien odegrać w naszej kulturze rolę postępową. W istocie zaciążył dwuznacznie na wszystkich poetach, którzy w okresie powersalskim szukali u Norwida oparcia czy drogowskazu w tej materii.

W pierwszych latach niepodlegości, kiedy drobnomieszczańska inteligencja podlegała silnym prądom demokratycznym, wśród mło­

dych poetów nie było ani jednego miłośnika Norwida. W szczególności nikt nie przejmo wał się jego postulatem pracy, chociaż poeci szukający sobie miejsca w społeczeństwie, manifestowali swoją solidarność ze światem pracy, lubili powtarzać, że i poezja jest rze­

miosłem, mówili o rzemiośle poetyckim. Sen­

tencje norwidowskie leżały tak blisko, a jed­

nak odgradzała od nich przepaść. Dopiero po kilku latach dziwnym doprawdy trafem, bo w tym samym czasie, kiedy sanacja rozpo­

częła swój „wyścig pracy", zaczęto sięgać do Norwida. Poeci, pochodzący ze środowiska pół-proletariaekiego, szukali u Norwida wska­

zówki, jak mają swoją pracę poetycką pojmo­

wać i jak kształtować materiał. Nie byle

Cytaty

Powiązane dokumenty

niej, za caratu, pogłębieniu i rozszerzeniu wiedzy teoretycznej, ale również interesom i potrzebom narodów Związku Radzieckiego. Rzeczywistością stało się to, o

dzi, przez którą się przewija mnóstwo jeńców włoskich i francuskich, można obserwować, jak co zgrabniejszy spośród nich wyszukuje sobie już po kilku dniach

Dzieje Polski odbywają się nie tylko nad Odrą i Nisą, ale w każdym słowie, które ugruntuje prawdę o ziemi sięgającej po Nisę i Odrę, i w każdej

Ale może Parnas ma dwa wierzchołki i tylko na jeden z nich trzeba się wspinać, bo ' drugi jest tak niski, że niedostrzegalny.. ■ Wyraziłem kiedyś myśl,

Sprawa przez to jest ważna, ponieważ od świadomego swoich celów realizmu powieści Prusa zdaje się, być droga niedaleka do na­.. turalizmu, jako rzekomo

Gdy jednak pierwszy Farys jakby naprzekór klęsce politycznej, prześladowaniu 1 rozproszeniu filomatów oraz rozgromieniu dekabrystów, na przekór niewoli i rozpaczy

Abstrahujemy tutaj od sporadycznych wypadków wynaturzeń, dla których jednak i tak prawie zawsze da się jako praprzyczynę wyśledzić podłoże socjalne.. W ten

Żart, humor tych czasów był wówczas w rękach najmodniejszych poetów, którzy uważali się za wrogów faszyzmu i w wielu wypadkach może istotnie nimi byli.. Ale