• Nie Znaleziono Wyników

Widok W niepełnym słońcu. Człowiek, który zabił Ludwika Zejsznera

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Widok W niepełnym słońcu. Człowiek, który zabił Ludwika Zejsznera"

Copied!
10
0
0

Pełen tekst

(1)

Uniwersytet Warszawski

W niepe³nym s³oñcu.

Cz³owiek, który zabi³ Ludwika Zejsznera

W nocy z 2 na 3 stycznia 1871 roku, a wyrażając się ściśle — 3 stycznia nad ranem, w swoim mieszkaniu w Krakowie został zamordowany profesor Ludwik Zejszner. Liczący w chwili śmierci około 65 lat Zejszner był pionierem polskiej geologii i mineralogii, pierwszym na naszych ziemiach geologiem terenowym

„w pełnym tego słowa znaczeniu”1, zasłużonym również na polu etnografi i i kra- joznawstwa autorem książki Pieśni ludu Podhalan, czyli Górali tatrowych pol- skich. Szczególnie Tatry były ulubionym przedmiotem jego badań: zarówno wy- prawy badawcze (mające przynajmniej częściowo charakter wspinaczkowy), jak i monografi e geologiczne dotyczyły tego pasma górskiego.

Samą sprawę kryminalną rekonstruuję, głównie powołując się na dwa po- pularne, ale wiarygodne ujęcia sprzed lat: wydaną po raz pierwszy w roku 1962 książkę trzech wówczas młodych naukowców-prawników, obecnie emeryto- wanych profesorów — Stanisława Salmonowicza, Janusza Szwai i Stanisława Waltosia Pitaval krakowski (zgodnie z tytułem opowiadającą najsłynniejsze spra- wy kryminalne związane z tym miastem; tekst poświęcony sprawie morderstwa Zejsznera jest autorstwa Szwai) oraz pracę Jana Widackiego Stulecie polskich detektywów, opowieść — co może sugerować już sam tytuł — będącą poniekąd polską, a ściśle: krakowską (pierwodruk z 1987 miał w tytule właściwy przymiot- nik: „krakowscy”), odpowiedzią na bestseller Jürgena Thorwalda Stulecie detek- tywów2. I rzeczywiście, toutes proportions gardées w istocie jest nią, to znaczy połączeniem mikropitawala z popularyzacją wiedzy z zakresu historii krymina- listyki. W odtworzeniu sprawy posiłkuję się częściowo innymi opracowaniami i źródłami, nieprzywołanymi przez powyższe publikacje.

Ludwik Zejszner urodził się w Warszawie w roku 1805 (chociaż podawano także datę 1807) w domu na ulicy Elektoralnej, w rodzinie dobrze sytuowanego aptekarza Karola, który dostarczał mikstur jeszcze Stanisławowi Augustowi. Ro- dzina miała niemieckie korzenie (ojciec pisał nazwisko jeszcze przez „eu”), toteż

1 S. Czarniecki, Ludwik Zejszner (1805–1871), „Wszechświat” 1958, nr 4.

2 S. Salmonowicz, J. Szwaja, S. Waltoś, Pitaval krakowski, Kraków 1974, wyd. 2, s. 258–275;

oraz J. Widacki, Stulecie polskich detektywów, Kraków 1992, rozdział IV. Morderstwo Ludwika Zejsznera, s. 63–89.

(2)

nie dziwi, że Ludwik, po epizodzie związanym z Uniwersytetem Warszawskim, wyjechał na studia do Berlina i Getyngi, gdzie uzyskał doktorat z fi lozofi i; jed- nocześnie jednak należał on już z urodzenia do spolonizowanego mieszczaństwa, a z przynależności i aspiracji — do tworzącej się polskiej inteligencji: po powro- cie do kraju wykładał i publikował po polsku, choć jego język i sposób wyra- żania się bywały problematyczne. Po powrocie z Niemiec przez przeszło 20 lat związany był z Uniwersytetem Jagiellońskim, prowadził katedrę mineralogii, wy- kładając również geologię i zoologię. Czynił to bardzo źle, również publicznie popularyzując wiedzę, co stało się przedmiotem szyderstw kolegów naukowców i wzbudzało śmiech krakowskich bywalców. Profesor medycyny sądowej na tym samym uniwersytecie Fryderyk Hechell dał smakowity opis katastrofalnego wy- stąpienia Zejsznera:

W 10 minut po 6 wchodzi wyelegantowany p. profesor (w czarnym fraku, w białej kamizelce i białych rękawiczkach glansowanych), idzie pewnym krokiem z głową podniesioną i z wyra- zem na twarzy zaufania pełnym zasiada w katedrze. Zdjąwszy rękawiczki i otarłszy się chustką batystową, z wyjętego z kieszeni pisma poczyna głosem wrzaskliwym i zarozumiałości pełnym deklamować wstęp do obrazu, którym swych słuchaczów w podziwienie wprawić zamierzał. Ale zaledwo parę wierszy pełnych, wyrażeń wzniosłych wykrzyczał, potyka się na trzecim, poprawia się, krzyczy dalej, znowu wyraz jakiś buńczuczny, czytelnikowi nieznajomy, stawia się przed oczy, przestrasza go jak jakieś niespodziewane widmo. Ten cofa się przed nim, ale widząc, iż wstąpiwszy dobrowolnie w szranki uciekać z pola nie podobna i nieprzyjaciela tak mu groźnie stawiającego się zwalczyć musi, próbuje go obejść, szuka innego wyrażenia, jąka się, a widząc, iż z następnym nie zgadza się, rzuca go nie pokonawszy i deklamuje dalej; ale przebóg, natrafia na inne podobne, równie nieprzebyte straszydła pisowni; coraz bardziej plącze się, coraz bardziej się jąka, powtarza się, zamienia wyrazy, staje się coraz mniej, wreszcie zupełnie niezrozumiałym3.

Skutek tego mógł być tylko opłakany:

Przytomni z początku uważnie słuchali, a przebaczając pierwsze w czytaniu usterki chcieli tylko myśl czytającego uchwycić i ją, nie zważając na okropną formę, w której się przedstawiała, przyswoić. Ale gdy to nie było podobnym, gdy jedną niedokończoną myśl, druga podobna spycha- ła, zaczęli usta do śmiechu ściągać, a wreszcie serdecznie śmiać się, a byli i tacy, którzy śmiechu wstrzymać nie mogąc salę opuszczać poczęli. Rektor zaś i niektórzy profesorowie, dla nadania więcej powagi tym prelekcjom zwyczajnie towarzyszący, między którymi i ja na nieszczęście zasiadłem, ze wstydu płaszczami twarze pozakrywali, a prof. Kuczyński, człowiek słabowity, z wrażenia tak przykrego spazmów nawet dostał4.

Później, w latach 50., gdy na krakowskiej uczelni jako wykładowy wprowa- dzono język niemiecki, wyjechał nieszczęsny wykładowca do Warszawy, gdzie przez chwilę pracował w Akademii Medyko-Chirurgicznej (wykładał minera- logię), po czym związał się z Aleksandrem Wielopolskim i został urzędnikiem rządowym do specjalnych poruczeń. Po likwidacji polskich urzędów w ramach

3 F. Hechel, Kraków i Ziemia Krakowska w okresie Wiosny Ludów. Pamiętniki, oprac.

H. Barycz, Wrocław 1950, s. 349.

4 Ibidem, s. 349–350; por. też opis wykładu Zejsznera w: M. Estreicherówna, Życie to- warzyskie i obyczajowe Krakowa w latach 1848–1863, Kraków 1968, s. 134.

(3)

porządków po powstaniu, Zejszner pozostał jeszcze jakiś czas w Warszawie i do- piero jesienią 1870 roku przybył ostatecznie do Krakowa. Wynajął mieszkanie w kamienicy na ulicy Brackiej nr 156 obok pałacu Larischa i ledwie po trzech miesiącach od przyjazdu został we własnej sypialni uduszony w wyniku, jak gło- siła ekspertyza lekarska, „silnego ściągnięcia szyi za pomocą powrozu”5.

Od początku głównym podejrzanym był nowy, zatrudniony kilka dni wcześ- niej lokaj profesora, który następnego ranka po krytycznej nocy udał się w nie- wiadomym kierunku, najwyraźniej wraz z kluczami do sypialni swojego pra- codawcy. Przeciwko lokajowi przemawiało wiele, obciążające były zwłaszcza zeznania poprzednich służących, Madejskich — przebywali oni jeszcze tej nocy w mieszkaniu i przyczynili się do szybkiego powiadomienia policji o śmierci Zejsznera. Dzięki temu udało się dość szybko zatrzymać podejrzanego, mimo że nie było wiadomo, jak lokaj się nazywa, a także mimo że zdołał on tymcza- sem przekroczyć granicę pruską. Sprawność taktyczna policji austro-węgier- skiej, prowadzącego śledztwo młodego policjanta Henryka Aleksego Engela, działająca bez zarzutu współpraca prusko-austriacka, mająca długotrwałą tra- dycję także o genezie związanej z polskim ruchem konspiracyjnym, pozwoliły pięć dni po morderstwie ująć podejrzanego w wielkopolskim Pleszewie. Podej- rzanego Józefa Bachowskiego — dokumentami na takie nazwisko posługiwał się bowiem delikwent — już 12 stycznia przywieziono z powrotem do Krako- wa. Wina jego w toku śledztwa i przed sądem została bezspornie dowiedziona (zresztą w pewnym momencie przyznał się on do zarzucanych mu czynów), toteż został skazany na karę śmierci zamienioną w akcie cesarskiej łaski na dożywocie. To nie operacyjna sprawność policji i drożność aparatu sprawiedli- wości są jednak w tej sprawie frapujące.

Uderzające jest to, że nie udało się ani w przekonywający sposób przedstawić motywu zbrodni, ani (co łączy się ściśle z poprzednim) ustalić tożsamości boha- tera tej sprawy czy wiarygodnego przebiegu jego życiorysu, choć przedsięwzięto kroki jak na ówczesne czasy nadzwyczajne i nowatorskie. Zrobiono zdjęcie i ro- zesłano 18 odbitek do kilkunastu punktów w Królestwie i poza jego granicami:

posterunków, miejscowych władz, które okazywały z kolei zdjęcia domniema- nym krewnym „Bachowskiego”; wzywano również licznych świadków i przepro- wadzano szeroko zakrojoną akcję wywiadowczą. W toku konfrontacji dochodziło do tego, że świadkowie przypominali sobie twarz oskarżonego, lecz nie potrafi li go zidentyfi kować, na przykład przed sądem wystąpiło aż trzech byłych uczestni- ków powstania służących w korpusie pułkownika Ludwika Żychlińskiego: dwóch ofi cerów i wachmistrz, którzy stanowczo twierdzili, że kojarzą oskarżonego, lub wnosili to z przebiegu opisywanych przez niego walk. Nie byli jednak w stanie podać jego tożsamości. Morderca za to ciągle zmieniał swoje zeznania, tocząc grę z przesłuchującymi go sędziami, przede wszystkim przez podawanie nowych

5 Cyt. za: J. Widacki, op. cit., s. 69.

(4)

nazwisk — Józefa Bachowskiego, Jana Zdziarskiego, Józefa Szulewicza vel Sile- wicza, Józefa Gębskiego, Michalskiego — oraz nowych okoliczności, z których część, i to ta brzmiąca najbardziej fantastycznie, okazywała się prawdziwa (na przykład ponad wszelką wątpliwość udowodniony został jego pobyt w Lucernie i kontakt z tamtejszym środowiskiem polskim).

Twórczość „samozwańca”, bo tak go ofi cjalnie nazywano, była w dziedzi- nie wymyślania życiorysów obfi ta, studiuje się te warianty z zainteresowaniem.

Charakterystyczne dla dobrych oszustów jest to, że potrafi ą oni przechwytywać najdrobniejszą informację i wykorzystywać ją w swoim celu, wszystkie te toż- samości były najwyraźniej skradzione osobom, z którymi musiał się albo ze- tknąć bezpośrednio, albo przynajmniej wejść w kontakt z ich historiami. Tyle, ile się dało, zostały one zsyntetyzowane z tożsamością mordercy. Bez zająknięcia i mrugnięcia okiem samozwaniec odpowiadał na pytania i nie peszył się, gdy wychodziło na jaw, że kłamie, wprost przeciwnie — dodawało mu to animuszu.

Zdaje się, że cała sytuacja sprawiała mu przyjemność.

Zachowanie się głównie oskarżonego — donosił „Czas” z grudnia 1871 roku — odznaczało się przez cały ciąg rozprawy zadziwiającą obojętnością, pewnym rodzajem cynizmu, graniczą- cego z idiotyzmem. Ilekroć nie był pytany przez przewodniczącego lub sędziów albo podczas przesłuchiwania świadków, stał prawie ciągle obrócony do publiczności, uśmiechał się, jakby go bawiło tak liczne zgromadzenie, wychylał się, stawał na palcach, jakby szukał znajomych6.

Aż dziw bierze, że, o ile mi wiadomo, nie zainteresował się tą sprawą Wła- dysław Lech Terlecki albo jakiś inny pisarz lubujący się w epoce i podobnych fabułach.

Trzeba podkreślić, że w sprawie ustalenia niepodważalnej tożsamości „Ba- chowskiego” zrobiono wszystko, co można było w tamtych warunkach zrobić, łącznie z wykonaniem owego fotografi cznego portretu (tzw. wizytowego) i ro- zesłaniem go po Polsce. Dopiero przecież kilkanaście lat potem zostaną sfor- mułowane zasady fotografi i rozpoznawczej7. Również za pomocą daktyloskopii (reguły posługiwania się nią ujął sir Francis Galton w swojej pracy dopiero 20 lat później) potrafi my kogoś zidentyfi kować, pod takim wszakże warunkiem, że jego odciski fi gurują w kartotece8. Oczywiście w alternatywnym świecie, w którym wynaleziono i rozpowszechniono daktyloskopię 30 lat wcześniej, hi- potetyczne założenie, że samozwaniec był wcześniej notowany, mogłoby się także okazać niewystarczające. Toteż człowiek ten w innych warunkach równie dobrze mógł pozostać tylko tym, kim był, czyli „mordercą Ludwika Zejsznera”.

6 „Czas” 1871, nr 282.

7 Por. T. Kozieł, Zarys historii fotografii kryminalnej, „Problemy Kryminalistyki” 1982, nr 157.

8 J. Widacki, op. cit., s. 89; więcej na ten interesujący temat np. w: J. Thorwald, Stulecie detektywów. Drogi i przygody kryminalistyki, przeł. W. Kragen i K. Bunsch, Kraków 1997, cz. I. Niewymazalna pieczęć, czyli przygody z identyfikacją, s. 18–126.

(5)

Mimo utrudniania śledztwa przez „samozwańca” udało się ustalić, że czło- wiek ten brał udział w powstaniu styczniowym i to być może jako „żandarm wieszający”. Co więcej, w świetle zeznań Madejskich i wspólnika oskarżonego, powinowatego prawdziwego Bachowskiego, niejakiego Łempickiego (który ze- znał, że oskarżony miał powiedzieć o swej ofi erze: „Długom za nim chodził, alem wreszcie go zdybał”) uznano, że musiał on znać się z Zejsznerem wcześniej. Nie- chęć do ujawnienia własnego nazwiska tłumaczono strachem oskarżonego przed ujawnieniem jego innych zbrodni. Z braku lepszych motywów przyjęto rabun- kowy, bo rzeczywiście morderca zabrał profesorowi parę cennych przedmiotów, między innymi zegarek, łańcuszek i nieco gotówki, ale było to sformułowanie motywu na zasadzie „tonący brzytwy się chwyta”.

Wszystko wskazuje na to, że motywem mogła być zemsta. Jej przyczyn na- leży chyba szukać we wspólnej przeszłości obu mężczyzn. Mogła to być jakaś ciemna sprawa osobista, zatarg, „samozwaniec” mógł wreszcie działać na zle- cenie grupy osób (inna rzecz, że profesor miał się ze swym lokajem-mordercą przywitać raczej serdecznie). Niewykluczone, że mogło to być zabójstwo na tle politycznym, Zejszner był w końcu urzędnikiem związanym z margrabią Wielo- polskim, może zrobił coś, co było niezgodne z poglądami uważanymi za patrio- tyczne. To oczywiście czyste spekulacje, ale cóż nam pozostało. Jak konkluduje Jan Widacki w swojej rekonstrukcji:

prawdopodobnie przyczyna śmierci […] uczonego leżała w dziwnie i tragicznie splątanych dzie- jach narodu polskiego doby powstania styczniowego, wśród wypadków głęboko dzielących naród, wśród tragicznych wyborów na całej skali pomiędzy bohaterstwem a zdradą, wśród pospiesznych sądów i nie zawsze przemyślanych ocen, między wyrozumiałością a potępieniem. Przyczyny tej nigdy już zapewne nie poznamy9.

Trudno się z tym nie zgodzić, choć trzeba podkreślić, że nie jest to jedyne prawdopodobne wyjaśnienie możliwych pobudek mordercy. Kusiłoby pójście tropem osobistym, o którym skądinąd nie wiemy właściwie prawie nic. Nawet tak niewinne na pozór zdanie, jak wtrącenie w przywoływanych wspomnieniach złośliwego Fryderyka Hechela, że „p. Zejszner, który dawniej tylko kilku kup- com był znajomy, przez zapoznanie się z domem kasztelana Wężyka poznał inne naszej arystokracji familie i do nich wieczorami wystrojony jak stara panna (tak go też w wielu domach rozsądniejszych nazywano) biegać i umizgać się począł”, w tej sytuacji nabiera zastanawiającego wydźwięku10.

Swą tajemnicę morderca zabrał z sobą do grobu, jak głosi popularnie używa- ny w takich wypadkach frazes. Zostało po nim — poza wykluczającymi się ze- znaniami — tylko jedno zdjęcie. Bachowski vel Szulewicz vel Gębski vel Zdziar- ski ma na nim dosyć duże wąsy, hiszpańską bródkę, wyraziste brwi i dziwne, krótkie, ale jakby potargane włosy, wcale nie wygląda na nim na kogoś prostego

9 J. Widacki, op. cit., s. 86.

10 F. Hechel, op. cit., s. 347.

(6)

czy prymitywnego. Trochę wypłosz. Nie będę się zagłębiał w analizę psycholo- giczną fotografi i mordercy, choć to właściwy moment, by zauważyć, że zabój- stwo Ludwika Zejsznera miało miejsce kilka lat przed krótkotrwałym boomem lombrozowskim w kryminologii, który dotknął także ziemie polskie, choć chyba nieco bardziej Królestwo niż Galicję. Nierozwiązanie tej sprawy nadaje fotografi i dodatkowej aury i w ogóle czyni ją zrazu bardziej fascynującą, lecz trzeba powie- dzieć szczerze: z punktu widzenia, o który nam chodzi, jej rozwiązanie właściwie nic by nie dało, gdyby nawet jakimś cudem teraz objawiło się zawieruszone, nie- pozostawiające wątpliwości źródło. Gdyby nawet wtedy sprawa została na końcu, przed sądem, rozwiązana, to i tak nie zmieniłoby to jej współczesnej wagi. Jest ona bowiem intrygująca i ważna niezależnie od tajemniczego braku jej motywu i nierozwiązanej zagadki tożsamości.

Sprawa ta łączy dwa typy wydarzeń spełniających funkcję papierków lak- musowych wspólnoty i społeczeństwa, potęgując ich newralgiczność. Niety- powe, głośne historie kryminalne są bowiem zwierciadłem odbijającym i og- niskującym społeczeństwo danego czasu: ukazującym jego tęsknoty, potrzeby i skrywane pretensje. Jeśli popatrzy się na sprawę przetrzymywania Barbary Ubryk przez zakon karmelitanek w krakowskim klasztorze na Wesołej, za- bójstwo Marii Wisnowskiej przez korneta lejbgwardii Barteniewa czy sprawę o podważenie ojcostwa hrabiego Węsierskiego-Kwileckiego, a przywołuję tu tylko trzy słynne polskie sprawy z trzech zaborów rozgrywające się w czterdzie- stoleciu po upadku powstania styczniowego, to są one jak trzęsienia ziemi, które ujawniają ukrytą tektonikę płyt11.

Dodatkowo sprawa morderstwa na Zejsznerze jest jeszcze przykładem przy- namniej częściowo fortunnej mistyfi kacji: po pierwsze, morderca udający Ba- chowskiego przez kilka miesięcy funkcjonował w kręgu rodziny profesora oraz ofi cjalnie jako Bachowski, po drugie, próbując bawić się z policją i sądem, pro- dukował kolejne warianty swojego życia. Opowieści samozwańca wydobywają na światło dzienne lęki i nadzieje, właśnie one demaskują społeczne oczekiwania i frustracje (tak jak historia Floriana Susligi, który w I połowie XVI wieku oszu- kał bez mała pół Europy, obnaża wyobrażenia świeżo podzielonego konfesjami starego kontynentu, zręby będącego wówczas na zakręcie świata republique des lettres, z kolei sprawa Agnieszki Machówny czy Aleksandra Kostki-Napierskiego to opowieść o fantazmatach zamkniętej stanowo i zamkniętej przed wrogiem ze- wnętrznym Polski siedemnastowiecznej). Skompromitowane zostaje także funk- cjonowanie państwa. Można zapytać przy okazji: właściwie dlaczego państwo, władze policyjno-sądowe ck monarchii tak intensywnie próbowały dociec, kogo skazują? Czy sama heteronimia jest irytująca dla każdej instytucji państwowej,

11 Pisałem o tym w: I. Piotrowski, Zwierciadło bezradne — słynne sprawy kryminalne drugiej połowy XIX wieku (1869–1914), „Uniwersytet Kulturalny” 2002, nr 26; sprawy te mają oczywiście różnorodne źródła i obfitą literaturę przedmiotu, którą omawiam ibidem.

(7)

a jednocześnie te tyle metodyczne, ile bezskuteczne próby choćby negatywnego zweryfi kowania tożsamości, które dostarczyły kilku zaskakujących pozytywnych elementów biografi i podsądnego, nie zmieniły w niczym skazującego dla niego wyroku. Być może rzeczywiście liczono, że coś jeszcze wyjdzie na jaw? Być może chciano utrzeć nosa komuś, kto bawił się w kotka i myszkę z funkcjonariu- szami dwóch cesarstw.

Punktem wyjścia kreacji jest odgrywana przez samozwańca postać Bachow- skiego z podkrakowskiej Alwerni, dobrze funkcjonującego w rozbudowanej sieci krewnych zamieszkałych w Krakowie i jego okolicach. Bachowski jest garnca- rzem, odwykłym od zawodu (z trudem lepi garnek, kiedy burmistrz Alwerni każe mu to zrobić, chcąc rozwiać wątpliwości przed wydaniem mu stosownego do- kumentu), byłym powstańcem, w chwili powrotu z Syberii niemal czterdziesto- letnim. Został on w pewnym momencie przez przewodniczącego krakowskiego Towarzystwa Wzajemnej Pomocy Sybiraków Wiktora Bylickiego zdemaskowa- ny, ale nie przeszkodziło mu to nadal posługiwać się dokumentami na nazwisko Bachowski. Bachowski już wieziony z Pleszewa do Krakowa jest jednocześnie Szulewiczem i Zdziarskim. Szulewicz lub Sielewicz to zbieg rosyjski pochodzący ze Świętokrzyskiego. Zdziarski pochodził zaś z Mławy, był w powstaniu żandar- mem wieszającym, mającym na koncie 11 egzekucji, po powstaniu wywieziono go na Sybir, „stamtąd zbiegł” i „tułał się po świecie”, wrócił do Polski, wędrował po dworach, trudniąc się dorywczo służbą, kiedy dotarł do Alwerni, wzięli go za Bachowskiego. Jako byli powstańcy Zdziarski i Szulewicz nie mogli znieść wyrzekania profesora Zejsznera na powstańców, dlatego zabili go, podejrzewa- jąc o bycie rosyjskim agentem. Do tego dochodzi tożsamość niejakiego Michal- skiego, nieudanego, używanego tylko do ciężkich posług, służącego w karczmie w podkrakowskiej Morawicy. Oraz postaci, jako która ostatecznie chciał być są- dzony (bo odsiedzieć karę wolał jako Zdziarski), czyli Józefa Gębskiego ze wsi Gąby w powiecie rawskim, chociaż Gąby nie leżały w powiecie rawskim, lecz w błońskim. Gębski — 26- lub 30-letni, bezdzietny kawaler — to również nasta- wiony patriotycznie były żandarm wieszający z powstania, walczący pod Rudow- skim i Hauke-Bosakiem i chętnie opowiadający o swoich przygodach wojennych, które skończyły się przejściem przez granicę austriacką, internowaniem w Oło- muńcu, udaniem się na emigrację do Monachium, Genewy i Lucerny, aczkolwiek w Lucernie był również Zdziarski, który załatwiał sprawy fi nansowe w kantorze Władysława Rylskiego.

Jeśli przyjrzeć się tym opowieściom, są to wersje tego samego polskiego losu, warianty polskiego losu młodego mężczyzny połowy XIX wieku niczym warianty mitu. Dwa elementy się powtarzają — są najwyraźniej najważniejsze dla bohatera — i były prawdopodobnie udziałem samego samozwańca: powstanie (czynna walka, a nawet wieszanie) i konieczność czasowego opuszczenia ojczy- zny (Syberia i/lub emigracja na zachód). Są to elementy, które dają mu możliwość działania, umieszczają go w kontekście, mają wzruszyć, ostatecznie w każdym

(8)

razie wpłynąć na przesłuchujących i sędziów. Charakterystyczna jest mediacyjna funkcja samozwańca, typowa dla każdego oszusta, zwielokrotniona przez nad- podaż sensotwórczą biografi i i wykonywaną profesję służącego — samozwaniec kłusuje między przestrzeniami polskości II połowy XIX wieku rozumianymi na różne sposoby: Syberią a zachodem Europy; Królestwem, Galicją a zaborem pru- skim; dworami, zajazdami i kamienicami mieszczańskimi; szlachtą i inteligencką elitą a środowiskiem rzemieślniczym i drobnomieszczańskim; żandarmerią wie- szającą a ugodowym politykiem i urzędnikiem, którym był Zejszner.

Jest jeszcze jedna kwestia: jak to możliwe, że ktoś brany jest za kogoś innego przez ludzi mu najbliższych? Sukcesu bohatera jako Bachowskiego nie daje się sprowadzić do psychologii widzenia i pamięci, otumanienia chłopów, zbiorowej halucynacji, nawet psychicznej potrzeby widzenia niewidzianego od lat członka rodziny i wcześniej zapowiadanej możliwości przybycia, chociaż one wszystkie składają się na ten sukces. Tak jak w wielu innych wypadkach: opisywanych jako rzeczywiste i reprezentujących różne gatunki, stajemy przed pewną tajemnicą.

Spróbujmy na koniec przyjrzeć się temu aspektowi sprawy.

W Historyjach świeżych i niezwyczajnych12, frapującym rękopiśmiennym zbiorze z I połowy XVIII wieku, zbiorze opowieści, których przynależność geno- logiczna sprawiła badaczom wiele kłopotów, ręka jezuity Michała Jurkowskiego wpisała również tę, której fabuła nasuwa skojarzenia z Utalentowanym panem Ripleyem Patricii Highsmith. I choć, jak wiele innych „historyj”, zdaje się mieć niemal obiegowy charakter, to do dziś nie udało się wskazać innego niż podane przez samego Jurkowskiego źródło, którym jest — wedle określenia Mariusza Kazańczuka — popularny „na miarę raczej prowincjonalną”13 ówczesny jezuita Marcin Rakowski i zapewne jakieś jego — bliżej nieznane — exemplum. „Hi- storyja” owa opowiada o pewnym utalentowanym studencie podłego urodzenia, który wysłany przez profesora-jezuitę do krakowskiego nowicjatu, woli udać się na służbę do młodego magnata, z którym po jakimś czasie wyjeżdża na nauki do Paryża. Tam truje guwernera i młodego pana swego, po czym podaje się za niego, wraca w końcu po grand tourze do rodzinnego domu, gdzie „się odmienny zdał rodzicom i niepodobnym bardzo do syna ich, wybili to sobie z głowy, że droga, kraj inny i lata odmieniają fi zjognomikę”14. Po dobrym ożenku i wykończeniu trucizną rodziców, dochodzi on do zaszczytów, zostaje senatorem, ma już dzie- ci — po latach poznaje starego profesora, budzi się w nim sumienie i spowiada się przed nim. Ten, zadając mu pokutę (którą jest, a jakże, jałmużna na rzecz klasztorów jezuickich), zaprzysięga go, by nie przyznawał się „do podłości swego urodzenia, ale bona fi de utrzymywał tę tragiczną scenę”15. To oczywiście historia

12 M. Jurkowski, Historyje świeże i niezwyczajne, wydał M. Kazańczuk, Warszawa 2004, s. 239–241 (cz. II, 14).

13 Ibidem, s. 13.

14 Ibidem, s. 240.

15 Ibidem, s. 241.

(9)

z kaznodziejskich exemplów. Gdy jednak wczytamy się w rekonstruującą proces sądowy głośną mikrohistoryczną książkę Natalie Zemon Davis Powrót Martina Guerre’a, to znajdziemy w niej fragment o Armandzie du Tilh, który grał rolę Guerre’a:

To prawda, że nie wyglądał tak samo, jak ten Martin Guerre, który odszedł. Lecz rodzina Guerrów nie miała portetów, które mogły przypomnieć jego rysy twarzy. Uważano za coś natu- ralnego, że człowiek nabiera nieco kształtów, kiedy przybędzie mu lat i że mężczyzna się zmienia po latach wojaczki. Jeżeli ludzie mieli jakieś wątpliwości, to albo milczeli, albo się ich wyparli i pozwolili nowemu Martinowi zagrać swoją rolę16.

Obie te sprawy ukazują przejście do porządku dziennego nad wątpliwościami i w obu wypadkach kontekstu i okoliczności możemy się częściowo domyślać, częściowo je rekonstruować. To zazwyczaj splot, którego tłem jest wzmożenie ruchliwości społecznej, mobilności jednostki, przyspieszenie procesów społecz- no-gospodarczych z różnorodnych przyczyn: nie tylko wojennych. Możliwe też, że są czasy i sytuacje, w których członkowie społeczności, instytucji do tego po- wołanych pozwalają grać rolę — pomimo wątpliwości. Relacja między czasami zawieruchy a generowaniem potencjalnych Martinów Guerre’ów jest niewątpli- wa, ale nie jestem pewien, czy prosta i opisywalna jednoznacznym równaniem.

Mechanizm uznania samozwańca za Bachowskiego należy także rozpatry- wać w kontekście społeczno-kulturowym. Ostatecznie cała sprawa morderstwa Ludwika Zejsznera idealnie pasuje do rzeczywistości społecznej dotkniętej sta- nem anomii. Klasycznego pojęcia Emila Durkheima i Roberta Mertona użył Ma- rian Płachecki jako niezwykle poręcznego do rekonstrukcji „biegu rzeczy w Kró- lestwie Polskim w dwudziestoleciu popowstaniowym”, czyli właśnie w latach 70. XIX wieku17. Sprawa ta pokazuje, że anomia ta, co zrozumiałe, przekraczała granice Królestwa. W świecie, w którym nie wiadomo, czego się trzymać, można się trzymać czegokolwiek i łatwiejsze jest pojawienie się człowieka bez właści- wości i odniesienie przez niego sukcesu. W trakcie rozprawy przeciwko samo- zwańcowi przesłuchano mnóstwo świadków, przytaczano zeznania, odczytano rozległą korespondencję, między innymi „z Sądem Pokoju w Mławie, konsulatem austriackim w Królestwie Polskim, burmistrzem miasta Mławy, Sądem Policji Poprawczej w Kielcach, Sądem Policji Prostej w Szydłowcu, wójtem gminy Pie- kary, dyrekcją policji w Brun, żandarmerią w Monachium, Sądem Policji Prostej w Rawie i poselstwem austriackim w Szwajcarii”18. Można by rzec „na próżno”.

W sensie pragmatycznym nic bowiem z tego nie wynikało, niemniej dla nas to kapitalny wziernik w polską kulturę, historia ukazująca całe uwikłanie społeczeń-

16 N. Zemon Davis, Powrót Martina Guerre’a, przeł. P. Szulgit, posł. E. Domańska, Poznań 2011, s. 64.

17 M. Płachecki, Makrospołeczna sytuacja komunikowania w dobie niewoli. Królestwo Polskie 1864–1885, [w:] idem, Wojny domowe. Szkice z antropologii słowa publicznego w dobie zaborów (1800–1880), Warszawa 2009, s. 165.

18 S. Salmonowicz, J. Szwaja, S. Waltoś, op. cit., s. 270.

(10)

stwa polskiego, a pozostając przy kategoriach zoperacjonalizowanych w Wojnach domowych przez Płacheckiego, także całą zróżnicowaną społeczną, mikro- i ma- krospołeczną sytuację komunikowania. Wszak opowieść o morderstwie Ludwika Zejsznera jest wciąż możliwym studium „antropologii słowa publicznego w dobie zaborów”.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Rasizm jest to zjawisko społeczne i polityczne polegające na dyskryminacji przedstawicieli jednej rasy przez drugą.. Jest ono charakterystyczne dla obszarów gdzie występują

Zwracając się do wszystkich, Ojciec Święty raz jeszcze powtarza słowa Chrystusa: „Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by

* W przypadku kryterium” obojga rodziców pracujących lub uczących się w systemie dziennym” wymagane jest złożenie oświadczenie przez każdego z

Gdy on ju˝ si´ skoƒczy∏ lub jeszcze nie zaczà∏, to u˝ywam Êwiat∏a..

Zasadniczo rzecz biorąc, współczesna praktyka projektowa w wymiarze designu doświadczeń została sprowadzona do totalitaryzmu semantyk, przeciwko któremu trudno się buntować,

własnych, zrozumiałam, czego wspinacz musi się nauczyć, jaki ro- dzaj doświadczenia cielesnego musi osiągnąć, by móc w ogóle za- cząć się wspinać i wykonywać zjazdy oraz

2 lata przy 38 to pestka… Izrael był na finiszu i to właśnie wtedy wybuch bunt, dopadł ich kryzys… tęsknota za Egiptem, za niewolą, za cebulą i czosnkiem przerosła Boże

Wypowiedzi zniechęcające Wypowiedzi wzmacniające Miałaś się uczyć – co