i i
i
§ i
i
pnzaz
PANIA BARBAULD
c
PO ANGIELSKU NAPISANE, A TERAZ Z FRANCUSKIEGO NA OYCZYSTY JĘZYK
PRZEŁOŻONE PRZEZ
PKZYIACIELA DZIECI DLA DOBRYCH MATEK.
TOM II.
W WARSZAWIE,
nakładem hucuks i KER.MBN.
Vt DRUKARNI A. GAŁĘZ0WSK1EG0 l KOMI*
PRZY ULICY ŻABIEY Nr 4T1.
1830.
i_______
f
i
Jl
łŁPRZE*
PANIA BARBAULDe
PO ANGIELSKU NAPISANE
A TERAZ Z FRANCUSKIEGO NA OYCZVSTV JĘZYK PRZEŁOŻONE PRZEZ
PKZYIACIELA DZIECI.
DLA DOBRYCH MATEK.
TOM II.
W WARSZAWIE,
nakładem hugues i kermen. N DRUKARŃ 1 A. GAŁ BZOWSKIEGO I KOMP
PRZY ULICY ŻABIEY NE 421.
1830.
14-W i soo>
i.H
MAŁE HISTORYYKI
Ozym
POWIEŚCI DLA DZIECI od sześciu do siedmiu lal.
Okrucieństwo względem owadów.
Jakob znajdował w leni u- podobanic okrutnie dręczyć muchy, obrywał im skrzy
dła i nogi, i cieszył się pa- 1
dy się chciały ucieczką ra
tować. Inną rażą, nazbiera
wszy ich gromadę, rozpły
wał się z radości gdy ic wszy
stkie pospołu zagniótł, a po
tem się z tego chlubił iakby z iakiego dobrego czynu.
Brat iego częstokroć mu wy
stawiał nierostropność i o- krucieństwo takowego postę
powania; napróźno usiło
wał on przekonać go, iź owady czuią ból, i że równe maią prawo iak my do swo
body ido życia. Ani ich kon- wulsyync drgania, ani ich słabe brzęczenie, nic zdo-
bie litości.
Alexy miał mikroskop czy
li drobnowidz; przywoła! pe
wnego dnia Jakóba, ażeby przyszedł się przypatrzyć przez tenże mikroskop, cie
kawemu zwierzątku. Uwa- żay, mówił on, błonkę deli
katną łączącą o bied wie czę
ści iego ciała; te piękne pa
ski czarne i srebrzyste, iakie- mi iest odiednego aż do dru
giego końca ciała ozdobione i len delikatny puszek, któ
ry go pokrywa. Naokoło o- czu świetne włosienie, ma
leńkie ki teczki tu i owdzie»
kiego zwierzątka przechodzi co do ozdób i piękności, wszelkie przepychy dworskie iiaypolężnieyszych Monar
chów.
Jakób zdziwiony, zapytuic się swego brata, iak się to zwierzątko nazywa. Alexy Wyciągnął mikroskop i po
kaźnie mu iednę z tych nie
szczęśliwych much, które się stały ofiarą iego okrucień
stwa.
Dzierżawca.
Jednego dnia, gdy P. Doi- w ił zamknął się w swoim ga-
które ważne interessa, dano mu znać, że dzierżawca le
go P. Mateusz, był w przy- sionku i żądał z nim pomó
wić. Pan Dowel rozkazał, aby go wpuście do przedpo
koju, i kazał go prosie, aby się-tam chwilkę zatrzymał, póki nie skończy interessu , którym był zaięty.
Roger, Alexander i Zofia, troie dzieci Pana Dowel, by
li właśnie w przedpokoju, gdy P. Mateusza tam wpro
wadzono; on przywitał ich z uszanowaniem, aczkolwiek tonem wieśniaczym. Dway
1*
jeden na drugiego, i zaczęli się śmiad oglądając owego poczciwego dzierżawcę od stóp do głowy. Roger zaś tak daleko posunął swę niegrzc- cznośc, że aż sobie zatknął nos i przywoływał swego brata do drzwi. Chodź no 0- lcsiu, mówił on, czy czuiesz ty iaki to tęgi zapach nawozu?
Potem wszedł z fajerką peł
ną żarzących się węgli, i kilkakrotnie obszedł naoko
ło przed pokóy, paląc naniey papier i lak; nakonicc przy
wołał służącego, ażeby przy
szedł ze szczotką i wymiótł
usz naniósł ze swey chaty.
Oleś dawał oklaski grubiiań- stwu swego brata i przez głośne chychotanie się.
Ale siostra ich Zofia, była wcale innego ułożenia, i ow
szem, starała się ułagodzić nieprzytomność, iakiey do
znawał z tey przyczyny dzier
żawca, ofiarowała mu chło
dnik i prosiła go siedzieć, położywszy sama iego kape
lusz i laskę na stole. W tey właśnie chwili wszedł P. Do
wel i nayuprzeymiey ścisnął Mateusza za rękę i pytał się o iego żonę i dzieci, ia-
sta przyprowadziło.
Dla uiszczenia się Parni, odpowiedział dzierżawca wy- doby waląc z kieszeni skó
rzany trzos, pełen pieniędzy.
Daruy Pan żem się nieco o- późnił, ale po drogach były takie wyboic, że niepodo
bna było wywieźć prędzey zboża na targ.
Bardzom był o to spokoy- ny, rzekł P. Dowel; znam dobrze twoię akuratność i twoię rzetelność. Na widok rozłożonych talarów na sto
le, Alexander i Ilogcr prze
stali spoglądać na dzierżą-
wcę z pogardą: oni sobie wystawiali, źc on ani szelą
ga nic miał, i źe przyszedł prosić oyca ich o lakowe wsparcie. Jeszcze bardzfey byli zdziwieni, gdy go wi
dzieli wychodzącego i po
wracającego z koszykiem na
pełnionym pięknem! suche- mi owocami. To dla Pań- skiey grzeczney rodziny, rzekł ten dobry człowiek;
racz też Pan im pozwolić, aby pojechali do nas na wieś?
Ja mam dobre konie; ia mo
ją bryczką przyiadępo nich;
będę miał o nich naywiększe staranie, a żona moiaidzie-
ci, będą przyy niowac', ile możności, iak naylcpiey pań
skie dzieci.
Pan Dowel mu podzięko
wał i przyrzekł, że go sam odwiedzi. Zostań WP. u nas na obicdzic; my dzisiay bę
dziemy wczcśniey obiad ic- dli niż zwykle, ażebyś mógł wcześnie do domu powrocie.
Dzierżawca podziękował mó
wiąc, iż ma wiele spra
wunków w mieście, i że na
tychmiast wyiedzie, skoro ie ułatwi, aby nic robie nic spokoyności w domu żonie i dzieciom.
P. Dowel włożywszy dla nich ciasta w koszyk, odpro
wadził P. Mateusza aż na u- licę, życząc mu czerstwego zdrowia do krwawey pracy, a nakoniec dobrey podróży,
Wtedy Zofia opowiedziała swemu oycu, w obecności swych braci, o całem ich po
stępowaniu z dzierżawcą. P.
Dowel oświadczył ile go to oburzało; ale moia kochana Zosiu, ściskaiąc ią czule, ty mnie swem postępowa
niem pocieszasz za złośli
wość twych braci; ty wiesz, żeśmy winni względy i sza
cunek dla każdego uczciwego
człowieka, i że nic należy gardzie nikim, dla iego prostey sukni, lub iego spo
sobu obejścia się: ludzie nayprościcysi w swych roz
mowach i ubraniu, są pra
wie zawsze nayszanownicy-*
si. Pan Mateusz iest tego przykładem; on nietylko, że uzbierał sobie trochę maią- tku, ale nadto bardzo do
brze utrzymuie swoię żonę i dzieci, a od czterech lat lak iest moim dzierżawcą, nigdy nic potrzebowałem przypominać mu o pienią
dze. Moia kochana Zosiu, nic wiesz o tern, że gdyby
ten człowiek był innićy u- czciwym i rzetelnym, to bym ia nic był w stanic wystar
czyć na twoie i braci twoich potrzeby; rzeczywiście bio
rąc , to on wam dostarcza na wychowanie i na ubranie wa
sze, ponieważ ia odkładam przychód z dzierżaw y, którą on trzyma, na opłacanie wa
szych potrzeb i waszych me
trów. Mówiąc to, jadł na śniadanie z córką swoią su
che owoce, które dostali od dzierżawcy. Roger i Alexan
der także icdli śniadanie, ale tych owoców ani skoszto
wali.
2
P. Dowel, widząc iak chci
wym okiem spoglądali na re
sztę tych owoców, które cho
wano do kredensu, rzeki:
Nic spodziewajcie się koszto
wać ani iednego z tych owo
ców, aż póki ten szanowny człowiek, który ie dla nas przywiózł, nie będzie zado- wolniony z waszego postępo
wania, naówczas zapewne nie omieszka on sam przy
wieźć wam icszcze więcey.
Roger. Ale, papo, to nie moia wina; dla czego on tak nieprzytomnie pachnie.
P. Bowel. Jakiż to on ma nieprzytomny zapach?
Rog er, Zapach nawozu, któ
ry iest nieznośny.
P. Dowel. A zkąd on ten zapach od nawozu bierze?
Roger. Na polu; a sam cią
gle między nim przebywa.
P. Dowel. Cóż by należało robić, aby się od tego uchro
nić?
Roger. Należałoby.... Na
leżałoby....
P. Dowel. Należałoby mo
że , ażeby nie używał nawo
zu na swoiey roli ?
Roger. Tak iest, oyczc, mnie się zdaic, że toby był jedyny sposób.
P. Dowel. Ale gdyby przez nawóz nid użyźniał ziemi, iakimże sposobem mógłby mieć obfite plony; a gdyby zbiór iego był nicudatny, iakby on mógł opłacić swoię dzierżawę?
Roger ebejał leszcze cóś od
powiedzieć, lecz oyciec spoj
rzał na niego i na iego brata okiem rozgniewane»! i zo
stawił ich samych.
Następuiącey niedzieli, ra- niuteńko, P. Mateusz zaie- chał ze swoią bryczką przed dom P. Dow cl, który urado
wany iego uprzejmością, nic chciał mu czynić przykrości
przez odmówienie. Roger i Alexander, do których nic nie mówiono, prosili ze Iza
mi w oczach, aby ich przy
puścić do tey przciazdki i przyrzekli się poprawić. P*
Dowel im uwierzył i oni wszyscy z wielką wesołością wskoczyli na bryczkę. Nie
zadługo przybyli na miey- see. Żona dzierżawcy czeka
ła na nich przededrzwiami, i powitawszy P. Dowel, po
dała iak nayuprzeymiey rę
ce dzieciom i ego i po wysa
dzała io z poiazdu. Jey zaś dzieci, poubierane w sukienki ś w iątecz ne, wy biegły na przy-
*2*
ięcic swych młodych gości i dowiadywały się o ich zdro
wiu. P. Dowel uściskał icpo kolei, i chętnie starał się podać im sposobność do roz
mawiania, gdy Pani Mateu
szu w a weszła prosząc, aże
by raczyli się udać do śnia
dania mówiąc: że kawa i pieczyste ostygnie. Śniada
nie było na bardzo czystym obrusie. Filiżanki nie były wprawdzie ani srebrne, ani z chińskiey porcellariy, tyl
ko z cyny, ale się świeciły, l)o były bardzo czysto wy
szorowane.
Roger i Alexander spoglą
dali na siebie szyderczo, i
zapcwneby się byli w glos rozśmicli, gdyby się byli nic obawiali oycowskiego gnie
wu. Pani Matcuszowa spo
strzegłszy te ich krzywienia się, rzekła: iź bardzo dobrze wie o tein, żeby im, w ich domu na pięknieyszych na
czyniach zastawiono, iednak- że prosi ich, aby raczyli ła
skawie przyiąć to, co ona im z całego serca ofiarow ała.
Po śniadaniu zaprosił Pan Mateusz P. Dowel, aby ra
czył z nim zwiedzie i ego po
la i ogrody; żona iego sta
rała się ile możności u przy- icmnic przechadzkę dzie
ciom: ona zgromadziła swe owieczki, które zasmucała oddzieleniem ich od swych iagniąt dla sprawienia tym sposobem przyjemności dla swych małych gości; z pól zaprowadziła ich do gołębni
ka, gdzie równic panowały porządek i ochędóstwo.
Dwa gołąbki dopiero co z gniazda wyszło i przytem boiaźliwc, nic śmiały spró
bować swych skrzydeł do lo
tu. Daley siedziała na gniazd
ku samica, która wolała ra- czey znieść, aby się iey do
tykano, aniżeli żeby miała opuścić swe gniazdko; inna
karmiła swe nowo wylęgłe pisklęta, podczas, gdy oy- ciec gruchocząc bił skrzy
dełkiem zbyt śmiałą rękę przybliżaiącą się do iego dzieci. Od gołębnika udali się do ułów, PaniMateuszo- wa dzieci tak postawiła, aby dobrze mogły widzieć robo
tę pszczół , nic naraźaiąc ich, aby od pszczół były uką
szone.
Wszystko to było dla nich nowością, dla tego też bar
dzo ich to bawiło, gdy To
mek iiaymłodszy synek dzier
żawcy, przyszedł prosie ich na obiad; na glinianych mi
skach był ten obiad zasta
wiony, a dobra dzierżawczy- na rozdawała go na cyno
wych talerzach; ale Roger i Alexander, zaięci leszcze tem co byli widzieli, iuż nie mie
li ochoty szydzić; i owszem wszystko im się wydawało wy bomem : ale i to prawda, że Pani Matcuszowa dołożyła wszelkiey staranności na ich przyjęcie.
Podczas, gdy wety dano na stół, P. Dowel spostrzegłszy dwoie skrzypców wiszących na ścianie, zapytał dzierża
wcy, kogoby on miał takiego u siebie, coby na tych in-
I
strmncn fach grał. Móy syn i ia, odpowiedział on i oba- dwa zaczęli grac; z początku kilka starodawnych ballad, potem poważne aryc, a za
kończyli na innych aryykach wesołych i melodyynych.—
Mieli iuż skrzypce na swoich mieyscach pozawieszać. Nic, nie, icszczc nie, zawołał P.
Dowel, day ie też WP., te
raz Roger i Alexander zro
bią nam takową przyicmność.
Ale oni nawet smyczka w rę
ku trzymać nie umieli: wszy
scy się śmieli z ich niczgra- bności i z ich zawstydzenia, Przecież z żalem wyjechali
z folwarku. Powracaiąc do miasta, Pan Dowel zapytał ich, iak oni ten dzień prze
pędzili ? No cóż Roger! czy iesteś kontent 1
Roger. Tak lest móy oy- cze.
P. Dowel. To innie cieszy;
ale gdyby P. Mateusz nic ra
czy! się zaiąć przyjęciem nas w swym domu, gdyby wam żadnego posiłku by! nie ofia
rował, ożylibyście też byli tak kontenci ?
Roger. Nie papo.
P. Dowel. Cobyścic o nim myśleli?
Roger. Ze to grubianin.
/\ Dowel. Adi Rogerze, kiedy ten szanowny czlę7l wiek przyjechał do nas, tp nic tylko żeście mu nic nie ofiarowali, alcścic sobie le
szcze z niego szydzili. Ro
biliście mu tylko nicgrzc- czności. Teraz tedy, kto z was, czy wy, czyli on, urnie lcpiey żyć i
Roger. To iest iego pow in
ność bydź dla nas grzecznym, dla nas, którzy iemu daiemy sposób do życia.
P. Dowel. A to iakim spo
sobem ?
Roger. Jak/ przez plony z naszych pól i siano z naszych
łąk. :i
P. Bowel. Prawda; ale co On z tein zbożem robi ?
Roger. Żywi nim swę ro
dzinę i samego siebie.
P. Dowel. A z sianem co robi ?
Roger. Daic go swym ko
niom.
P. Dowel. A co on swemi końmi robi ?
Roger. Używa ich do upra
wiania roli.
P. Dowel. Więc tedy, on u- żywa wszystkiego; ale czy rozumiesz, że on wszystko to, co folwark wydaic, ze swoią rodziną i końmi spo
żywa?
Hoger, Krowy też maią w tera swóy udział.
Alexander. I owce i gołę
bic i kurczęta.
P. Bowel. Bardzo dobrze;
ale czyli on spożywa całko
wity zbiór w swoim domu?
Roger. Przypominam so
bie, że w przeszłym tygo
dniu przywiózł ci duży trzos skórzany, pełen pieniędzy.
P. Bowel. A za cóż te. pie
niądze?
Roger, Bo on przedał zbo
że na targu,
P. Bowel. Powiedzże mi, kto ma większe korzyści z folwarku, czy Mateusz, czyli
tvvöy oycicć% Prawda, że on żywi swe konie sianem z mycli łąk; ale te konie u- prawiaią rolę, któraby bez tego nie wydała żadnego plo nu. On żywi też swe krowy, swe owce; ale te zwierzęta dostarczają nawozu, który użyźnia role. Żona iego i dzieci żyią z pewney cząstki zbioru; ale oni przepędzają lato na pieleniu zielska, a inne na młóceniu zboża w stodołach: wszystko to iest dla mnie korzyścią. Mateusz wywozi zbywające zbiory na targ; ale nakoniec, nie dla tegoż to, aby mi wypłacił
dzierżawę I Co się zaś tycze tego, co um się pozostałe po odtrąceniu mey należyto- ści, czy liż on nie dobrze robi, że używa owoców, ia- kie mu dostarcza iego prze
mysł ? lnaczey, bez iego pra
cy, moźebym nic nic miał.
Roger. Dosyć przecie iest innych dzierżawców na świe- aic.
P.Dowel. Prawdę mówisz;
ale mało ich iest tak staro- wnych i tak rzetelnych; dzier
żawca, który przed nim trzy
mał ten folwark, wycinał drzewa, wysilał grunta, ruy- nował stodoły i domy; a gdy
%*
przyszedł czas wypłacania innie dzierżawy, to on ni
gdy nic miał pieniędzy. — Gdym narzekał na iego nie
dbalstwo , to on mi odpo
wiadał, źc cały folwark nic wart tey dzierżawy.
Roger. Co za niegodziarz ! P. Dowel. Gdyby Mateusz był podobnym do niego, to rozumiecie, żebym ia się miał dobrze?
Roger. Nic, kochany oy- czc.
P. Do wel. Kom u ź więc wi
nien iestem móy dostatek i Roger. Temu uczciwemu człowiekowi, ia to sam widzę.
P. Dowel. Więc nic i es (że to naszym obowiązkiem do
brze się obchodzie z takim człowiekiem, który dla nas ięst tak użytecznymi
Roger. Ach oyczc! ia się wstydzę, zaręczam cię....
Na chwilę panowało milcze
nie , poczćm P. Dowel rzeki:
Czemuś nic chciał grac na skrzypcach?
Roger. Wiesz dobrze móy oyczc, żem się nie uczył grac.
P. Dowel. Więc syn dzier
żawcy umie coś takiego, cze
go ty nic umiesz ?
Roger. On na skrzypcach gra; ale on nie umie po łaci
nie iak ia.
P. Dowel. A znasz się na uprawianiu roli, umiałbyś za pługiem chodzie, mógłbyś powiedzieć, kiedy siać psze
nicę , żyto, jęczmień, owies * Potrafiłbyś opowiedzieć, iak okrzesuią winne szczepy, iak szczepią drzewa, aby dobry owoc wydawały,
Roger. Ja nic ieateni dzier
żawcą, a zatem nie mogę wszystkiego tego znać.
P. Dowel. Gdyby każdy nic i umiał iak tylko po łacinie, co cl się zdaie, jakbyśmy żyli?
Roger. Bardzo żle, tak iak dzikie ludzie.
P. Dowel. Czyby świat mógł istnieć bez łaciny?
Roger. Mógłby, móy oy- cze.
P. Dowel. Pamiętny więc móy synu naszę rozmowę, i o tem coś widział u Pana Ma
teusza. Ten dzierżawca, któ
rego odzież iest gruba, u- klońy tak niezgrabne, roz
mowy tak proste, rzeczy
wiście iest mędrszy od cie
bie; ponieważ wszystko to, co on musi dostarczać innym ludziom, iest prawdzie ; do
bro.
Osobliwe zdarzenie.
W dziciach moskiewskich ogłoszonych przez Posła Dy- mitręgo, czytamy zdarzenie nadzwyczayne iednego wie
śniaka, który biorąc miód w wydrąźonóy barci, w którey się go podostatkiem znajdo
wało, przez niebacznośc aż po piersi weń opadł. Od dwóch dni nadaremnie usiłował się Z niego wydostać, a krzyku iego nikt nie mógł słyszeć w tym odludnym losie, gdy tymczasem niedźwiedź nad- zwyczayney wielkości, który zapewne miał zwyezay oho-
r
(Izie do tey barci na miód nasamprzód wlazł na nią, a potem tyłem się we środek barci spuszczał, wktórey ów wieśniak przywiedziony był do rozpaczy o swoic życie.
Przecież czekał z wyciągtiię- temi rękami, aż póki się zwierz do niego nie zniży, a wtem raptownie uchwycił się go za tylne łapy. Niedź
wiedź przelękniony, silnie się wyrywa i tym sposobem wy
dobywa owego wieśniaka z więzienia, które niezadługo miało się stać iego grobem.
Uczciwość i wspaniało
myślność.
Ubogi człowiek, który był odźwiernym w iednym do
mu, w mieście Mcdyolanie, znalazł kiesę, w którćy było dwieście dukatów. Właści
ciel tych pieniędzy, zawiado
miony przez pisma publi
czne, gdzie się o nie .dopo
minać może, udowodniwszy, iako te rzeczy wiście były ic.- go własnością, odebrał ie.
Pełen radości i wdzięczno
ści w łaściciel tych pieniędzy, ofiarował dwadzieścia duka
tów temu, którego za swego dobroczyńcę uważał: on ich
nie przyiął. Dziesięć, pięć, i tego niezachwiany w swem przedsięwzięciu odźwierny nie przyiął. Tak tedy, rzekł właściciel tych pieniędzy, rzucaiąc precz tę kiesę z pie
niędzmi, ona nie rest moia;
nic, i a nic nie zgubiłem, leżeli choc naymnicyszy do
wód mey wdzięczności mi odmówisz. Nakoniec, ów bie
dny człowiek przyiął pięć luronów (*), które natych
miast pomiędzy ubogich roz
dał.
(*) Korona, dwuzłotówka hellen
der ska.
4
Z/t' skul/ii kłamstwa.
Kłam liwski był to dosyć roztropny młodzieniec, ma
żący oraz szczęśliwe zdolno
ści przyrodzone; lecz bywa
jąc w złych towarzystwach, nabył obrzydliwego nałogu kłamać, a to nawet w nay- mnieyszey wagi rzeczach.
Przyiaciclc icgo ani mu sło
wa nic wierzyli, częstokroć, z toy przyczyny, był obwi
niony o takie występki, któ
rych on wcale nie popełnił, a za które iednakowoź go karcono, ponieważ on sam tylko wiedział o swey nie
winności.
\
Był ieden ogród napełnio
ny naypięknieyszemi kwia
tami , których opatrywanie było ulubioną iego zabawką.
Zdarzyło się iednego dnia, że stado wlazło przez płot, a będąc w ogrodzie wyiadło i wydeptało całą kwaterę ranunkałów właśnie wtedy, gdy Kłamliwski według swe
go zwyczaiu wszedł do o- grodu. Nie chcąc sam ieden wyganiać tych spusłoszycie- li, bowiem wystawiłby na stratę przyległą kwaterę ro
ślin zagranicznych, pobiegł do ogrodnika domowego, aby mu pomógł wypędzić to by
dło. Ale ten człowiek się tyl
ko śmiał z niego i rzekł: czy sądzisz mnie bydź bczrozu- mnyni.
Jednego dnia poięchał kon
no zc swoim oycem, który spadł z konia i złamał nogę.
Droga była bezludna, a mróz brał tęgi. Kłamliwski usiło
wał dać iemu lakową, po
moc, ale napróżno, ponie
waż siły iego nic były do
stateczne; przymuszony w ięc był zostawić swego oyca le
żącego na zmarzłey ziemi i biedź czeni prędzey do mia
sta o pomoc.
Powszechnie znany za kłamcę, nikt nie chciał wie-
rzyć icgo powieści. Straci
wszy wiele czasu na próżnych prośbach, powraca rozpacza
jący i łzami zalany do micy- sca, na którein nieszczęśli
wy oyciec icgo był pozostał, wystawiony na niewymowne cierpienia. Ale go tam iuź nic znalazł; szczęściem prze
jeżdżał tamtędy poiazd i ten odwiózł go do domu.
Silny i cd en chłopiec, na którego Klamliwski był coś skłamał, czatował codziennie na niego, gdy szedł do szko
ły i tęgo iemu skórę wybił.
Klamliwski przekonany, źc był winien, cierpliwie zno-
4*
sil takową poprawę; ale że ta zbyt często była po w la- >
rżana, to wytrwałość iego do znoszenia iey nakonicc go opuściła i on się przed swoim oyccin na niego poskarżył.
A oycicc iego poskarżył się przed rodzicami mściwego chłopca, chociaż sam wątpił o rzetelności tego czynu. — Doznał icszcze tey nieprzy
tomności, iż mu powiedzia
no: „syn WP. iest znany, lako kłamca; zapewne że i WPan sam iemu nie wie
rzysz." Tym sposobem Kłam- liwski był wystawiony na zemstę swego nicprzyiacic-
la, który ią icszcze przez długi czas na nim wywierał.
Takie to były nieszczęścia, na które ten nieszczęśliwy młodzieniec codziennie był wystawiony przez fatalny na
łóg swego kłamstwa. Nako- niec uczuł on sam obrzydze
nie przeciw temu występko
wi, i przedsięwziął stale po
prawie się. Zastanawiał się nad każdem swoiem słowem ; mówił mało, ale zawsze rze
telnie i szczerze. Wnet się o tern przekonał, iż prawda iest daleko naturalnieysza, aniżeli kłamstwo, a zamiło
wanie prawdy do tego sto-
pnia doszło, źc nadwerężyć ią, chociażby wnaymnieyszey rzeczy, zdawało mu się bydź zbrodnią. Ta szczęśliwa od
miana przywróciła mu sza
cunek iego przyjaciół, zje
dnała mu powszechne zaufa
nie i spokoynośc sumienia.
Taiemnica do używania ciągUy zabawy.
Jabym rada cały dzień się bawić mamuniu, tak mówiła mała Laura do Pani Draper swey matki.
P. Draper. Co! nic nie ro
bie, iak tylko cały dzień się bawić ?
Laura. Tak mamo, bawię się cały dzień dzisiay.
P. Draper. Mc innego so
bie nie życzę iak tylko, aby ciebie uszczęśliwię moie ty kochane dziecię; ale założy
łabym się, żebyś się znudzi
ła > gdybyś się cały dzień miała tyłko bawić.
Laura. Zabawy miałyby mnie znudzić! Mamo! nie, nic, pewno nie! To sama zo
baczysz.
Laura skacząc z iedney no
gi na drugą, pobiegła po swo- ie zabawki i otoczyła się nie
mi; ale ona była sama ic dna, ponieważ siostry iey
były przy lekcyach a i do o- biadu.
Z początku dosyć się bawi
ła, i przez całą godzinę by
ła szczęśliwą; zaczęła się po
tem iuź nudzić i każda chwi
la odeymowała iey cząstkę rozkoszy. Ona iuż po sto ra
zy była oglądała każdą ze swych zabawek, wkrótce po
tem sama iuź nie wiedziała co czynić, a nawet iey ulu
biona lalka iuź ią nudzić zaczęła.
Poszła do swey mamy i py
tała się, czyli ona nie wieia- kiey nowey zabawki, albo czyliby ona nie chciała się z
nią pobawić. Nieszczęściem P. Draper była zaięla ważne- mi czynnościami i musiała Laurze odmówić. Ta mała dziewczynka całkiem zasmu
cona poszła sobie w kącik, gdzie długo ziewała czeka
jąc na rekreacyą swych sióstr, po ukończeniu lekcyy. Na- koniec przyszły chwile rc- kreacyi, a Laura pobiegła do swych sióstr i rzekła im bo
lesnym głosem, ze dzisiey- szy poranek zdawał się iey bydź bardzo długim, i z wielką niecierpliwością na nie czekała.
One wyszukały naypiękniey- sze swe zabaw ki, dla przy
wrócenia swey malcy sio
strzyczce wesołości, którą wszystkie bardzo czule ko
chały. Lecz niestety! uprzcy- mość ich była nadaremna;
Laura zawołała, źc te za
bawki naymnicyszey przy
jemności iey nie spraw u ią;
że od swych własnych za
bawek iuż się iey aż źle zro
biło, a potem dodała, że one maią chęć iey przykrość zrobić, ponieważ nic daią iey tych zabawek, któreby ona mieć chciała.
Adelaida starsza iey sio
stra, panienka dziewięciole
tnia , przytem czułego serca,
wzięła ią za rączkę i powie
działa: Laurcczko patrz na nas po kolei, wszystkie je
steśmy tutay zgromadzone, a wtedy powiem ci, która z pomiędzy nas sprawia ci tę nieprzyjemność.
Laura. A gdzie ona iest?
ta moia siostra, kiedy mnie zapewniasz, że ona się tu między nami znaydnie.
Adelaida. Tak jest. Ale gdybyś się dobrze przypa
trywała moia Laurcczko, to- byś zobaczyła, że ty sama nią icstęś; tak iest, ty sa
ma, moia droga Laurcczko.
Wszakże widziśb, że te za-
5
bawki nas bawią, chociażc- śmy się iuż często niemi ba
wiły, nawet ieszczc pierw ? nimeś ty przyszła na ten świat; ale myśmy robiły na
sze lekcye, dla tego teraz wszystko nam się zdaic bydź nowością.
Gdybyś ty była przez pra
cę zasłużyła na zabawę tak iak my, toby i dla ciebie za
baw a była tak przyiemną iak dla nas.
Laura, chociaż ieszczc by
ła tylko małem dziecięciem, iednak miała dosyć zdrowe
go rozsądku. Rozmowa iey siostry zastanowiła ią; uczu-
la, żeaby bydź szczęśliwym, to trzeba mieszać zatrudnie
nia pożyteczne z przyiemne- mi; i od tego iuż czasu, nie wiem czyby ona nie lękała się bardziey przepędzić cały dzień na zabawie, aniżeli cały dzień na pracy.
Pies zaproszony na wie
czerzę.
Jedna osoba zaprosiwszy swego przyiacicla na wiecze
rzę, zaleciła naywytworniey- szc potrawy. Pies spostrzegł to i sądził, iż będzie nay- stósownieysza okoliczność do zaproszenia także psa są-
/
sicdzkicgo, Swego przyjacie
la, ażeby był uczestnikiem bankietu. Wprowadził go do kuchni. Pies zaproszony w i*
dząc wiele rozmaitych rze
czy, zaczął mówić: AhJ ia się naiem na cały tydzień!
Ach iak sobie podiem! — W tein miłem oczekiwaniu zaczął ogonem kręcić, wą
chać i oblizywać się. Tciego obroty zwróciły uwagę ku
charza , który uyrzawszy ob
cego brytana czatującego na iego mięsiwo, powoli do nie
go się przybliżył, złapał go za tylne nogi i wy trącił go za okno. Upadnienie iego na
kamienie było przy twarde, tak, iż na nieiaki czas był od niego odurzony. Nako- nicc wstał i powoli noga za nogą poszedł aż na drugą u- łicę, gdzie inne psy z tego okręgu zawiadomione, iż on był na wieczerzy u swego przyiaciela, pytały się go, czyli dobrze tam był poczę
stowany. Osobliwszym spo
sobem , rzekł do nich, ni gdym lepiey nie był przyię- tym. Aleśmy trochę za wie
le pili; a ia szczególniey tak byłem tern odurzony, że nic mogę sobie przypomnieć, któremi drzwiami z tego do-
" 5*
mu wyszedłem. Bądźmy u- miarkowani w naszych na
dziejach , aby te nas nie za
wiodły.
Pu siei ni/i.
Jeden pustelnik wykopał sobie mieszkanie na wierz
chołku góry, zkąd mógł wi
dzieć obszerną przestrzeń lądu i morza. Jednego wie
czora przypatrywał się, sie
dząc na urwisku skały, za
chodowi słońca i rozmaito
ści przedmiotów na około niego się znayduiących; drze
wa były przyodziane świe- tnemi liściami; krzewiny by-
( 53)
ly uwieńczone wiosenncmi kwiatami; ptaszęta śpiewa
ły, siedząc na naywyźszych gałązkach; jagnięta skakały po barwistych łąkach; rol
nik kraiał swe zagony; okrę
ty popędzane przez zefiry, zawiiały spokojnie do por
tów ; nakonicc cała natura o- źywiona przez powrót wio
sny przedstawiła obraz pię
kności i szczęśliwości. Ra
ptownie wiatr się zrywa, wo
dy się wzdymaią, chmury się gromadzą na firmamen
cie ; noc rozpościera sw e ża
łobne zasłony, pioruny hu
czą, błyskawice przerzynaią
ciemne przestrzenie, deszcz, grad strumieniami walą; roz
hukane bałwany miotaią z wściekłością o skały nie
szczęśliwego żeglarza; zie
mia ięczy pod zwaliskami lasów i trzęsie się pod nogami nieszczęśliwych mieszkań
ców sąsiednich wiosek, któ
rzy tłumem się cisnęli do .pieczary pustelnika w na
dziei, że ich zasłaniać bę
dzie od w ściekłości burzy.
W całey i ego postawie wi
dzieć można było naj więk
szą spokoyność umysłu i przytomność. Dziwili się te
mu , i on rzekł do nich: Ach!
moi przyiacielc, u mi ark uy- cie wasz przestrach; wasze niebezpieczeństwo iest i mo- iem; icsteśmy świadkami walki żywiołów; lecz ia za
stanawiałem się nad niezli- czoncmi dziełami Wszech
mocnego , i przekonany ic- stcm, źc dobroć icgo równa się iego Wszechmocności.
Dwukolorowy puklerz.
W starożytności za czasów rycerstwa i pogaństwa, wy
stawił pewien stary xiąże brytański posąg bogini zwy- cięztwa na placu, do które
go się cztery drogi schodzi-
iy. Bogini ta trzymała w swey prawicy miecz, a lewą ręką opierała się na pu
klerzu, którego zewnętrzna strona była złota a wewnę
trzna srebrna. Na złotey stronie był napis:
Bogini zawsze sprzyiaią- cey.
A na przeciwney następu- iący:
Za cztery zwyciezlwa po sobie odniesione nad Pikta- mi i nad innemi mieszkań
cami wysp północnych.
Pewnego dnia, dwóch ry
cerzy uzbrojonych, i eden w kolorze czarnym, a drogi
w białym, w ieditey chwili przybyło do posągu ale z przeciwnych stron. 0 bad w a stanęli, ponieważ go ieszcze obadwa nie widzieli. Po kil
ku chwilach przypatrywania się onemu: Ta tarcza lest złota, rzekł rycerz czarny.
Ta tarcza złota! zawołał ry
cerz biały, (który patrzał na przeciwną stronę); ieżeli do
brze widzę, to ona iest sre
brna. Co mnie do twoich o- czów, odpowiedział rycerz czarny. Jeżeli kiedykolwiek bywały puklerze złote, to pewno ten nic iest złoty. — Tak iest, odpowiedział ie-
szcze rycerz biały tonem szy
derczym, zdaic się nawet po
dobnym do prawdy, że na tern mieyscu właśnie zlo
ty puklerz stoic powinien.
Ja się tylko dziwię, ze ten puklerz srebrny nic wzbu
dzi! pokusy przechodniów, stoiąc tu iuż od czterech lat.
Rycerz czarny rozdrażnio
ny zaprzeczaniem i szyder
stwem, które mu towarzy
szyło, zaczął ze swym prze
ciwnikiem obelżywym spo
sobem się przemawiać; na- koniec wyzwanie na poiedy- nek zakończyło spór.
Zaślepieni obadwa gniewem, dali koniom ostrogi i udali
się na micyscc stósownicy- sze do walki. Potem biorą swe miecze w ręce, odgraża- ią sobie i uderzaią ieden na drugiego z równą natarczy
wością. Zetknięcie się ich było tak mocne, pierwsze razy tak okrutne, iż obadwa razem runęli na ziemię, po
kaleczeni i na pól martwi.
Nadszedł ieden druida i zna
lazł ich w tak okropnym sta
nic (druidowie byli to kapła
ni i lekarze w owych cza
sach ). On miał przy sobie elixir pow szechny, który sam sobie robił z uzdraw iających roślin znayduiących się na
0
górach i po lasach. Dat ka
żdemu z nich zażyć po kilka kropel tego clixyru, co im życie przywróciło. Gdy wi
dział, że iiiź mogą mó
wić : zapytał się, o coś
cie się WPP. tak zapalczy
wie z sobą bili? Ten czło
wiek, rzecze rycerz czarny, utrzymuje, że puklerz tego posągu ieSt srebrny; a on, odpowiada rycerz biały, ko
niecznie ułrzymuie, że rest złoty. Ach! moi kochani bracia, rzekł druida z we
stchnieniem , wy obadwa pra
wdę mówicie i obadwa się mylicie. Gdyby ieden z was był obcyrzał obiedwic stro-
ny puklerza, toby się krew wasza była na próżno nie przelewała. Lecz niechay nie
szczęście tey przygody służy wam na przyszłość za naukę;
przysiężcie w iney obecno
ści na wszystkie nasze bogi, a szczególniey na tę bogi
nią, iz nig dy nie będziecie wiedli żadnego sporu, az póki nie rozpoznacie, iak nayściślćy wszelkich okoli
czności uczynionego wam zagadnienia.
Sposób wspaniały mszcze
nia się za znieważenie.
Podówczas, gdy wielki Kon*
deusz dowodził woyskicm w Hiszpanii i gdy oblegał ie-
dno miastowe Flandryifran- cuzkiey, ieden officer wyż
szy krzywdził za kilka słów nieprzyzwoitych żołnierza, który mu z zimną krwią odpowiedział, że wkrótce te
go pożaluie. We dwa tygo
dnie prawie po tern zayściu officer ten wyższego stopnia polecił kommendantowi oko
pów, aby wyszukał odważne
go i determinowanego czło
wieka, któryby dowodził ró
wnie niebezpiecznemu iak ważnemu przedsięwzięciu:
wyznaczył za to sto pislolów nagrody. Żołnierz, o którym wyżey mówiliśmy ofiarował się; i na czele trzydziestu
innych, których sam sobie dobrał, uskutecznił swego poruczenia z oczekiwaną po
myślnością; naówczas offi
cer wyższy wręczył mu przy
rzeczone sto pistolów. Żoł
nierz ic rozdaie pomiędzy swych towarzyszów', mówiąc, iż on nic służy za pieniądze, lecz dla sławy; oraz ieżcli czyn icgo zasługuje na na
grodę , to prosi, aby go zro
bić officerem. Panie, dodał mówiąc do wyższego officera, (który go nic poznał), ia to festem ten sam żołnierz, któ
regoś WP. przed kilkunasto dniami pokrzywdzili który
0*
ci powiedział, że wkrótce tego pożałujesz.
Officer wyższy rzuca mu się na szyię i ze łzami w oczach prosi go o przebaczenie.
Codziennie widziano, iak ten naczelnik dawał owemu żołnierzowi nowe dowody swego zaufania i swey przy- iaźni. »
Nieumtarko wanie.
Cyrus, w dziecinnym ic- szczc wieku znaydowat się na dworze dziadka swego A styagesa, i chciał mu iedne-
go dnia służyć za cześnika.
Było obowiązkiem tego urzę
dnika nie podawać Królowi kubka, aż póki sam wprzód nic skosztow ał napoiu w nim zawieraiąccgo się. Cyrus przez cały czas uczty poda
wał mu nayzgrabniey, lecz nie dopełniał formalności. — Król spostrzegłszy to, przypi
sywał takowe zaniechanie ie- go zapomnieniu: „Me, rzekł Cyrus, bo ia wcale nic chcia
łem kosztować twego napo
ili , ponieważ obawiam się, czy w niego nie nalano ia- kićy trucizny. Bowiem, po ostatniey uczcie, którąś wy
dawał, widziałem iak dwo
rzanie twoi byli zgiełkliwi,
kłótliwi, pomieszanych zmy
słów; nawet ty sam Nayia- śnicyszy Panie, zdawało się, iż zapomniałeś o tern, że ie- stcś Królem.,,
Stara kokosz i miody kogutek.
Stara kokosz napotkała mło
dego kogutka i poznała, że to był iey synek. Synu móy, rzecze do niego, możeiiiż nie potrzebujesz przestróg ma
cierzyńskich , ale pozwól, a- bym ci leszcze icdnę dała;
Kie zagląday nigdy w stu
dnię , bo byś tego mógł poża
łować.
Miody kogutek przyrzekł, że będzie słuchał iey rady, ale sam sobie pomyślał, żc to są bay ki, źe to nie może nic bydź niebezpiecznego za
glądać w studnię, i postano
wił doświadczyć u pierwszey studni, którą napotka. Znay- djnie iednę studnię, wskaku- ic na wręb, wyciąga szyię i spostrzega w wodzie obraz drugiego kogutka, który ro
bi toż samo co i on. Gniew go porywa, naieża swe pie
rze. Tamten toż samo robi.
Z wściekłością rzuca się na swego mniemanego nicprzy- iaciela. Lecz zbyt późno u-
znawszy swóy błąd: Nieste
ty! rzecze, dla czegóż są
dziłem się bydź mędrszym od moiey matki!
Nigdyśmy nie powinni gar
dzie radami naszych rodzi
ców lub osób starszych i więcey od nas maiących do
świadczenia.
Zaclior i Esref.
Zachor i Esref dway mło
dzieńcy prosili derwisza i proroka Morata opiekuna o pozwolenie zwiedzenia oso
bliwości w Alepo, dokąd w ła
śnie przybyli. Ten święty człowiek pozwolił im i dał
każdemu z nich po kilka n- sprów, aby ie według woli swoiey wydali.
Asper iest to rbdzay mone
ty u Turków, która ma oko
ło sześciu szelągów. Gdy powrócili, prorok się ich za
pytał, co oni zc swemi pie
niędzmi zrobili.
Ja, rzekł Zaclior Widzia
łem daktele, tak piękne ia- kic tylko Syrya kiedykol
wiek wydadź mogła i ura
czyłem się niemi za moie aspry.
Ja zaś, rzekł Esref, spo
tkałem na ustroniu biedną niewiastę trzymającą na rę-
ku dziecię, którego płacz serce mi rozdzierał. Ona by
ła blada i omglana; anioł śmierci iuż zdawał się iey oczy zamykać; dałem więc iey moic aspry iak naychę- tniey, a nawet radbym był i więcey iey dać.
Pieniądze, rzekł Moral do Zach ora któreś wydał na ła- kotki zupełnie są stracone;
i nic mogą, iak tylko w znie
cić w tobie występek łakom
stwa. Ale Esref, oprócz roskoszy, iakiey zawsze za
żywać będziesz, przypomi- naiąc sobie dobry uczynek, wiedz o tein, że darowizna
twych asprów wyda owoce, które nigdy nic zwiędną, i które się będą przykładały do twego szczęścia na tym i na tamtym święcie. Dziecię, któregoś życic ocalił, zacho
wa cię od wielkiego niebez
pieczeństwa, a przez swą staranność przedłuży byt twóy.
Lenistwo i brali odwagi, Horacy, sławny poeta rzym
ski, mówi, iż ieden wieśniak który musiał przechodzić przez rzekę, nic mógł się na to odważyć, i został so
bie spokoynic nad brzegiem,
7
Wtey nicroztropney nadziei, źe tak wartki pęd wody spra
wi, iż iey nakoniec całkiem w rzece nic stanic; lecz ta mała rzeczka, powiększona potokami z gór spadaiącemi, do dziś dnia płynie, których źródła są niewyczerpane.
Tak to i młodzież bez sta
łego przedsięwzięcia i leni
wa, igra sobie tylko z książ
kami i utrącą drogie chwile łatwych postępów, iakie w młodym wieku uczynić mo
że, ale te w miarę przyby
wania latek coraz trudiiicy- szemi się staią do naby
cia.
Powieść o szewcu i iego synu.
Jeden młody człowiek, syn szewca, mieszkańca malcy wioski niedaleko Madrytu, zrobiwszy wielki maiątek w Indyach, powrócił do swey oyczyzny i założył bank w Madrycie.
Przez cały czas niebytno- ści, rodzice iego błagali co
dziennie niebios o opiekę dla niego. On zaś z swey stron» z wielką niecierpli
wością pragnął oglądać oyca i matkę swoię. Więc, skoro tylko urządził swe intercssa, Tsada na konia> przyjeżdża
do wsi micysea swego uro
dzenia. Już była dziesiąta godzina wieczorna, gdy on pierwszy raz zakołatał do drzwi poczciwego szewca, który iuż w głębokim śnie wraz ze swą małżonką spo
czywał. „Otwórz, móy oy- cze, zawołał bankier, otwórz synowi twemu Franci Ho. „ Powiedz to komu innemu, odpowiedział ten dobry czło
wiek, gdy się rozbudził;
zwódź kogo innego, syn nasz iest w Indyach, ieżcli żyic.
On iest przy tobie, oycze móy, on do ciebie mówi, po- znay głos iego. Jakubie, rze
kła iego żona, mnie się zda^
ie, źc to nasz syn!.... Tak , to iest nasz syn Francilio, serce mole innie a tein zape
wnia. Na te słowa wstaią o- boic z łóżka, zaledwie się nieco przyodzieli, 'Zapalili lampę, patrzą przez chwilę na Francilla i rzucają się u- ściskae go. Wszyscy troić się caluią; wszyscy troić ronią łzy radosne, leszcze się so
bie ptżypatruią, podwaiaią swe pieszczoty i oznaki ra
dości, że się po tak długiem niewidzeniu znów oglądaią.
Poczem bankier zaprowa
dził konia swego do stayni, 7*
gdzie Znalazł siarą krowę kariniciclkę i ego rodziny.
Przcnikniony tysiącznemi u- czuciami radości, wraca do swych kochanych rodziców i opowiada im szczegółowo wszelkie okoliczności, które się przyłożyły do zrobienia maiątku w Peru. Słuchaią i nie śmicią prawic oddychąc, i drżą, łub się cieszą, stoso
wnie iak opowiadanie iego wystawiało im niebczpie-' czeństwa lub pomyślność.
Kończy na tern, iż oddaic im większą ezęśc swego ma- iątku. Maiątek ten równic do was iak do mnie należy,
rzekł on, bowiem ileż to trudów i poświęceń ponie
śliście około mego wychowa
nia ! Ileźcście to mieli o mnie staranności w dziecin
nych latach! Już więc czas, móy oycze, abyś sobie odpo
czął. „ Nie synu móy, rzekł Jakób, ia lubię móy stan i nigdy go nie porzucę. Co • rzekł bankier, w twoim wie
ku chcesz ieszcze pracować ? Ach! kochany oycze, teraz iest obowiązkiem syna twe
go przedłużyć byt twóy, u- przcdzaiąc wszystkie twoic potrzeby.
Nakonicc, przez naleganie żony i syna, przystał Jakób
na icgo żądanie.— Abym ci zrobił przyjemność Franci!- Jo, to ia iuż nie będę robie dla publiczności, ale nic prze
stanę robie trzewików dla sa
mego siebie i dla mego do
brego przyiaciela Wikarego, który tylokrotnie łączył swe modły z naszemi o zachowa
nie ciebie dla nas.
Zawarłszy iuż takową umo
wę, Francillo zjadł sobie pa
rę miękkich, iaiek i poszedł spać, zażywając szczęścia, którego nikt czuc nic może, iak tylko dzieci przciętc ró
wnic iak on, uczuciem do
pełniania swych obowiązków.
Nazaiutrz pożegnał się z nimi na krótki czas i zosta
wił im trzysta dukatów. Za
ledwie trzy dni upłynęły, aż on uyrzał Jakuba przy by w a- iącego do iego domu w Ma
drycie.
Otóż cię tutay witani móy oyezc! Czy przybyłeś na mie
szkanie ze mną? Nic Fran- cillo, móy ukochany synu;
odnoszę ci tylko kiesę, któ
rąś odieżdżaiąc nam zosta
wił; ia muszę wrócić się do mego rzemiosła; bowiem od czasu gdym go zaniechał matom z nudów nic umarł.
11 VMM7 PROZĄ DLA DZIECI
od siedmiu du ośmiu lal.
Hymn I.
Chodźcie zemną i chwalmy Boga, ho on iest nieskończe
nie wielki; błogosławmy Do ga, bo on iest niewymownie dobrotliwy.
On wszystko stworzył; słoń
ce , ażeby oznaczało dzień>
xiezyc, ażeby noc oświecał.
kJ
-
4
-Chodzę/oo ląhouh
On stworzył ogromnego wieloryba i słonia, nicmniey drobniuchnc robaczki pełza
jące po ziemi.
Drobne ptaszęta chwalą Bo
ga wdzięcznem świergota
niem w cieniu zielonych drzew.
Strumyki chwalą Boga mru
cząc przyjemnie pomiędzy gladkicmi kamykami.
Ja będę chwalić Boga mym głosem; bo mogę go chw alic, chociaż jeszcze iestem dzie
ckiem.
Przed kilku laty byłem w kolebce, ięzyk móy był le
szcze niemym w mych ustach i nic znałem jeszcze tego
wielkiego imienia: Bóg, bo rozum się ieszczc we mnie nic obudził.
Ale teraz mogę iuż mówię, a ięzyk móy chwalić go bę
dzie; mogę iuż myśleć o iego dobroci i serce moic go pokocha.
Niech mnie wezwie, to póy- dędo niego; niech mi rozka
że, a słuchać go będę.
Co rok będę go bardziey ko
chać, a póki tylko żyć będę, nic zapomnę nigdy o Bogu.
Hymn II.
Póydźmy w pole przypatry
wać rozwiiaiącym się kwia
tom, przysłuchiwać się św jer-
gotaniu ptasząt i pobawmy się także na świeżey mura
wie.
Zima iuź minęła, pączki na kwiecie iuź się pokazuią na drzewach, a kwiecie różowe brzoskwiń iuź się rozwiia, otoczone zieloncmi listkami.
Około płotów rzędami ro
sną rzęsis te pierwiosnki, Itya- cynty z pochyłem! główkami i w cieniach swych ukrywaią błękitny fiiolck.
Świeżo wylęgłe gąsięta cho
dzą po murawie; niedawno co się wykłuły; dopiero są tylko żółtym puszkiem po
kryte; matka ich syczy na 8
nim.
Kwoka siedzi na swem gnie
ździć ze słomy usłanem; z cierpliwością oczckuic tey -chwili gdy ma przestać wy
siadywać; wtedy iak nayo- stróżniey otwiera dziobem iaia, a młode kurczątka z nich wychodzą.
Now o zrodzone iagnięta są na polu; chwieiąccmi noga
mi postępuią za swemi ma
tkami; a icszczc słabe ich nóżki zaledwie unosić ie mogą.
Gdybyście nawet i upadły małe iagniątka, to nic zro-
bicie sobie szkody; pod no
gami waszcmi rozpostarty icst miękki kobierzec z tra
wnika , rozpostarty on tam dla was umyślnie.
Motylki przelatuią z icdno
go krzaczka na drugi i roz twieraią swe skrzydełka przed słońcem, które ic o- grzewa.
Młode te stworzenia, w szel
kich rodzaiów cisną się, bo się czulą szczęśliwemi. Dzię
kują Temu, który ie życiem obdarzył.
One mu dziekuią tylko w głębi swych serc; ale my dziękować mu możemy usta-
mi; icstcśmy doskonalszemi od nich, a zatem możemy lepiey go chwalić.
Ptaszęta mogą świergotać, a iagnięta beczeć; ale my usta nasze na chwalę iego otwo
rzyć możemy; my możemy mówić o wszelkich iego do
brodziejstwach.
Dziękuiemy mu za samych siebie i dziękować będzie
my za te wszystkie istoty, które mówić nie mogą.
Wy drzewa kwitnące i wy iagniątka skaczące, gdyby
ście mogły, tdbyścic powie
działy ile on icsl dobrotli
wy, ale wy icsteście nieme?
więc my za was głosić bę
dziemy chwałę i ego.
INic złoźcmy was na ofiarę;
owszem, złoźcmy za was o- fiary; na każdym pagórku i na każdem polu przyniesie
my ofiary naszego dziękczy
nienia i czyste kadzidło mo
dłów naszych.
Hymn III.
Patrzaycic na pasterza tey trzody, on ma staranie o swych owieczkach, on pro
wadzi ic do czystćy krynicy;
on wiedzie ic na żyzne pa
stwiska; gdy iagniątka są zbyt strudzone, nosi ic na
8*
ręku; gdy się zabłąkał;*, to ich szuka, znayduie, i do trzody zwraca.
Lecz któż iest pasterzem pasterza? Kto ma o nim sta
ranie ? Kto go prowadzi po drodze, którą ma postępo
wać ? A gdy zabłądzi, kto go na prawą naprowadza drogę?
Bóg iest pasterzem paste
rza. On iest pasterzem nas wszystkich; on o wszystkich ma staranie; ziemia cała iest i ego owczarnią, a my wszy
scy iestesmy iego trzodą, a wszystko co rośnie na po
lach , iest naszent pastwi
skiem.
Matka kocha swe niemo
wlę ; pieści na swem łonie;
daie ciału iego dobry po
karm ; ona umysł iego zasi
la wiadomościami: gdy za- słabieie podwaia swą troskli
wość około niego; czuwa nad niem gdy zaśnie; na chwilę o niem nic zapomina; nau
cza go iak ma bydź dobrem:
codziennie się cieszy widząc go wzrastaiącem.
Ale któż iest oyccm tey ma
tki? Któż ią żywi i czuwa nad nią? Kto rękę swoiępo
daże dla wyrwania iey z nie
bezpieczeństwa? Kiedy za- choruic, kto iey przywraca zdrowie?
Bóg icst oycem te) matki, on icst oycem nas wszy
stkich, bo wszystkich nas stworzył. Wszystkie istoty żyiące w owcy niczmicrney przestrzeni świata, są icgo dziećmi; wszystkie kocha;
icst dla wszystkich łaska
wym.
Król rządzi swym ludem;
on ma złotą koronę na swey głowic, a berło królewskie w swey ręce; on zasiada na tronie i rozkazuje. Poddani icgo z pokorą słuchają; on się niemi opiekuje, nagradza lub karze.
Lecz któż icst Królem Kró
la? Korona icgo utworzona
z promieni światła, a tron iego otoczony gwiazdami. On iest Królem Królów, on iest panem panów; gdy zechce, ażebyśmy żyli; żyicmy; gdy zechce żebyśmy żyć prze
stali, umrzemy. Panowanie iego rozciąga się na wszy
stkie światy, a świetność ie
go we wszystkich dziełach iaśnieic.
Bóg iest naszym pasterzem, za nim więc póydzicmy; Bóg iest oyccnt naszym, iego więc kochać będziemy; Bóg iest Królem naszym, posłuszni i cm u będziemy.
Hy m n 1V.
Pokażę ci co pięknego. Oto rozkwitła róża. Patrzay iak się utrzymuic na mszystey łodydze. Ona iest królową wszystkich kwiatów. Liście iey są świetne iak światło , powietrze wonią iey iest na
pełnione; ona iest rozkoszą dla oczów. Ona iest piękna, ale ten co stworzył różę, iest od niey piękniejszym; on iest rozkoszą serc.
Pokażę ci, co iest mocnem.
Lew iest mocny. Gdy opuści, swą iaskinię i gdy trząśnrc grzywą i gdy napełni ry
kiem puszcze, to i cień i la-
nia ucickaią, a nawet wszy
stkie inne drapieżne zwie
rzęta się kryią, bo on iest straszny.
Lew iest mocny; ale ten, co lwa stworzył, iest mo
cniejszy od niego: gniew ic go iest okropny, nic mu się oprzeć nic zdoła.
Pokażę ci, co iest wspania- iem; ale ten co stworzył słońce iest ieszcze wspanial
szym od niego. Oko nic mo
że znieść blasku iego. Wzrok iego przenika w naycicmniey- sze miejsca, a światło iego rażące na wszystkich dzie
łach iego iaśnieic.
Jakież więc lest imię tego, którego usta moic uwielbiać mogą?
To wielkie imię iest: Bóg.
On wszystko stworzył; ale sam iest doskonalszym od wszystkich dzieł swoich.
Hymn V.
Wspaniałe słońce iuż za
szło na zachodzie; noc zstę
puje na ziemię, a powietrze umiarkowane ochłodło.
Kwiaty tulą swe różnofar- bnc listki; same się zamy
kają w swych kielichach i skłaniaią swe główki na lek
kich łodygach.
L,,=f
- ^
Kurczęta się zgromadziły pod skrzydłami kwoki, śpią sobie; nawet i sama kwoka spokoynie spoczywa.
Małe ptaszęta przestały śpie wać ; pousypiały na gałąz
kach , każdy schowawszy swą główkę pod skrzydełko.
Pszczoły nie brzęczą iuż naokoło ula i pomiędzy cu- krowemi kwiatami wonnego powoiu; ukończyły swe pra
ce i spoczywaią w swych ko
mórkach woskowych.
Baranki leżą na swetn inięk- kiem runie, a beczenie ich ciągłe nic rozlega się po wzgórzach.
9
Nic słychać iiiż gwaru po
mieszanych głosów, ani igra
jących dzieci, ani stąpania przechodzących się ludzi.
NIłot kowalski nic brzęczy na kowadle, a rzczka piła tracza nic razi iuż ucha.
Wszyscy ludzie spoczywała na swych lożach, a małe nie
mowlę spoczywa na łonie swey matki.
Ciemność pokrywa niebiosa i ziemię; wszystkie oczy są pozamykane, wszystkie rę
ce spoczywają.
Któż to czuwa nad tym światem, gdy on iest we śnie pogrążony, gdy przewidzieć
nic może niebezpieczeństwa, które mu zagraża?
Jest oko nigdy się nic za- mykaiącc; iest oko, które za
równo widzi w ciemnościach nocy iak i w świetle słone
czne»!.
Kiedy słońce pozbawia nas swego światła, i kiedy xię- życ nie świeci, kiedy żadna gwiazda nic iskrzy się na fir
mamencie; oko to widzi wszędzie i czuwa ustawicznie nad wszystkiemi rodzinami świata.
Oko nigdy się nic zamyka
iącc, iest to: oko Boskie; rę
ka iego zawsze iest nad nami
Dał nam sen dla pokrzepie nia sił naszych po trudach, utworzył noc dla tego, aby
śmy spokoynie spać mogli.
Jak czuła matka cały dom swóy przebiega, trzymaiąc palce na ustach i nakazuiąc wszystkim głębokie milcze
nie , aby nie przerywano snu iey dziecięciu; równie iak ona osłania przykrycie iego łóżeczka i oddala wszelkie światło od iego oczu; tak też 13óg rozpościera zasłonę no
cy nad nami i zsyła milcze
nie, aby ta wielka rodzina iego spoczywać mogła w ci
chości i spokoynosci.
Rolnicy, zawieście prace wasze; a wy młode dziatki i wy brzęczące owady, spiy- cicspokojnie, albowiem Bóg nad wami czuwa.
Wy spać możecie, bo on nigdy nic spi; bez obawy możecie zamknąć oczy wa
sze, bo oko i ego zawsze iest otwarte nad wami.
A gdy tylko ciemność zni
knie, i gdy pierw sze promie
nie porankowego słońca do
tkną się waszych powiek, zaczynajcie dzień od chwa
lenia Boga, który w czasie nocy nad wami czuwał.
9*
Wy kwiatki, skoro tylko na nowo kielichy wasze roz
tworzycie, wydawayeie na
tychmiast wonie na cześć iego.
Wy ptaszki, skoro się o- ckniccie, głoście wasze pie
nia w zielonych galach: śpie- waycie na cześć i ego picr- wey, aniżeli dla waszych to
warzyszek.
Niecimy pochwala i ego bę
dzie w naszych sercach w chwili zasypiania; niecimy sława i ego na ustach naszych będzie, skoro się tylko o tkniemy!
Hymn VI.
Dziecię! zkąd idziesz i Co tam oczy twoic widziały?
Dokąd chodziłeś ?
Chodziłem sobie po łąkach po gęstey trawie; trzody się pasły naokoło mnie, albo spo
czywały w chłodzie cieni;
zboże rosło na zagonach, a makówki i bławatki wyglą
dały z pomiędzy zbóż świe
tnych, owych piękności lata.
Przechodziłem przez cie
mne lasy; wiatry szumiały pomiędzy drzewami, potoki w aliły się z łoskotem ze skał;
wiewiórka skakała z iedney gałęzi na drugą, a ptaszęta
rozpierzchnięte między ga
łęziami odzywały się do sie
bie.
Widziałem xiężyc wscho
dzący poza drzewami, podo
bny do złotey lampy. Gwia
zdy jedna po drugi ey poka
zywały się na pogodnem nie
bie; lecz raptownie czarne chmury powstały i toczyły się ku południowi; iarkic bły
skawice przerzynały gwałto
wnie obłoki; w odległości grzmiało, grzmot się przy
bliżył i toczył się nad gło
wą moią, a strach mnie o- garnął, bw grom len przera
źliwy.
Hymn VI1.
Pójdźmy pod to cieniste drzewo. Teraz południe, a promienie słoneczne sypią nam żywy ogień na głowy.
Ach iak to cień icst przyic- mny! Patrz na te gałęzie splecione nad naszemi gło
wami , tworzące zieloną za
słonę, której słońce nie prze
nika; ten miękki trawnik pod naszemi nogami i czysty strumyk odwilżaiący drzewa.
Połóżmy się na tey spadzi- stości okrytej kwiatami; nie
chaj nogi nasze wytkną na tey chłodnej trawie i prze
śpijmy się na niej; ho wszy-
sl ko teraz w milczeniu, a my tu sami jesteśmy.
Trzody kładą się i spoczy
wają w chłodnym cieniu, ale my możemy lcpiey tego cza
su użyć. Możemy wznieść glosy nasze do niebios, mo
żemy chwalić Boga, który nas stworzył. On stworzył sionce gorące, cień chłodny, le drzewa, których wierz
chołki są tak wyniosłe, i le strumyki, 'które mrucząc, płyną po tych łąkach, wszy
stko co (u widziemy, są to dzieła ręki iego.
Czy liż możemy glosy nasze aż do niebios wznieść/ Czy
możemy bydź słyszanymi od tego, który przemieszkuje na niebiosach po nad gwia
zdami? My nie potrzebuje
my głosu naszego aż po nad gwiazdy wznosie, bo on na
wet myśli nasze słyszy. Ten kto sam sobą napełnia nie
biosa , ten też i ziemię sobą napełnia.
Ale my jeszcze tak mło
dzi uchni jesteśmy, czy liż mo
żemy rozmawiać z tym, któ
ry był odwiecznie? Gdy za
ledwie pojedyncze słowa do
piero wymawiać możemy, czy liż możemy rozmawiać z Bogiem ?
My, którzyśmy dopiero nie
dawno żyd zaczęli, czyliż możemy iuż przyzywać ręki tey, która nas stworzyła?
my którzyśmy zaledwie ią- kac się przestali, czyliż mo
żemy wielbić tego, który codziennie nadaic ięzykowi naszemu władzy i naucza nas mówić ?
Gdyśmy icszczc o nim my
śleć nie umieli, on iuż o nas myślał, ieszcześmy nic umieli prosie iego, aby nas błogosławił, iuż błogosła
wieństwo swoie na nas zle
wał.
On uksztalcił członki nasze jeszcze słabe, tak, ażeby