-
Z A O J C E M
KaJęgarnla T . S.. L.
KWAK ÓW UL. ŚW. ANNY 5
KSIĄŻKI BŁĘKITNE
UKAZUJA SIĘ CO DWA TYGODNIE
P O D REDAKCJĄ
JANINY KWIATKOWSKIEJ
A d r e s re d ak c ji i A dministracji
W arszawa, Bagatela 13, tel. 8 5 5 - 8 6
o d 1—3 pp.
TOM 187
Cti ton w m i k M m zł. 1.35 t a ton w pnniotie zł. 0.95
Konto P. K. O. 13.636
J U L J A N K R Z E W I Ń S K I
Wiśniewskiego
Z A O J C E M
( „ D R U G A O J C Z Y Z N A “)
Powiesd odznaczona na Lonkursie , -Szkoły Ludowej im. Z o fji B u t o-wieckiej1
BIBLJOTEKA KSIĄŻEK BŁĘKITNYCH Nr, 1§7
J. MOSZYŃSKA — „PANI ELIZA”
(z młodych lat Elizy Orzeszkowej) CH. HOFFMAN — „SZCZĘŚCIE”.
ANNA LEWICKA — „W OBRONIE DZIECKA”
(2 tomy).
O k ład k a i ilu stra c je HALINY MASZYŃSKIEJ
Druk. B-ci Wójcikiewicz, Warszawa.
W sali gimnastycznej szkoły powszechnej pachniało świerkiem i topionym woskiem.
Gromada dziewczynek i chłopców otoczyła wielką choinkę, sięgającą sufitu.
_ Dzieci były w bezustannym ru ch u i gwa
rze, niczem stado w róbli na Placu Trzech Krzyży.
Woskowe świeczki płakały różnokoloro- wemi sopelkami wosku, pewno ze wzruszenia nad miłą uroczystością.
T ylko jedna dziewczynka z pierwszego oddziału miała dość sm utną minkę. Żal jej wi
dać było zjedzonych łakoci. Każde z dzieci otrzymało bowiem kolorową torebkę z baka- Ijami i jakiś praktyczny prezencik: szczoteczkę do zębów, ciepłe rękawiczki, książkę.
Łakoma uczennica pierwszego oddziału załatwiła się natychm iast ze słodyczami i teraz starannie składała i wygładzała dłonią papie-
rawą torebkę ,pragnąc ją zachować na p a
miątkę.
Ksiądz prefekt przechadzał się wśród roz
bawionych dzieci. W tem w kącie sali zauwa
żył Stefka Białkowskiego z piątego oddziału.
Siedział sam na uboczu, trzymając obojętnie na kolanach gwiazdkowe podarki i nie biorąc udziału w ogólnej radości.
Ksiądz zbliżył się do chłopca i położył m u rękę na ram ieniu.
— Cóż ty, Stefku, tak dumasz na sm utno w tym d n iu wesołości? — zapytał, głaszcząc go po głowie.
Chłopiec westchnął, pocałował księdza w rękę i nieodrazu odpowiedział:
— Ach, proszę księdza prefekta, sm utne mam te święta, bardzo smutne...
— T ak, wiem... M atka ci zmarła — przy
pom niał sobie kapłan.
— Jeszcze zeszłego roku jakże inne były święta... W iedziałem, że jak wrócę do dom u, bakalje dam mamie i że będziemy ra
zem...
T u łzy ścisnęły go za gardło.
Ksiądz objął chłopca i posadził przy so
bie.
— K to się teraz tobą opiekuje?
— M ama mieszkała ze m ną kątem u jed nej rodziny. Po śmierci mamy nie wygnali m nie i trzymają dalej. N ic im nie płacę, bo i z czego? Ale, że mama pracowała w fabryce i należała przez to do Ubezpieczalni, więc coś wkrótce mam tam odebrać. W tedy ten szewc sobie potrąci za moje utrzymanie, a za resztę m ają m nie wysłać do ojca. Ale kiedy to na
stąpi!... mój Boże!
—• A gdzież jest twój ojciec?
— Będzie ze trzy lata, jak wyjechał do Południowej Ameryki. Wciąż pisał, że chce m nie. i mamę sprowadzić do siebie. Ale po
tem zaczął się, jakże go tam?... Kryzys. T e n kryzys to od nas do Ameryki powędrował za tatusiem . I tatuś tam znowu był bezrobotny jakiś czas tak, jak tu w Warszawie. Przecież przez to bezrobocie wyjechał, bo co było ro bić?
Ksiądz zamyślił się nad słowami biednego chłopca. Po dobrej chwili zapytał:
— I sambyś tak wędrował do Ameryki?
— Pewnie, że sam. Możeby ktoś właśnie jechał z Polski do tej Brazylji, tobym się z nim trzymał w drodze.
Ksiądz wstał i powiedział:
— Przyjdź do m nie po świętach, to po
7
gadamy. Może m nie się uda prędzej załatwić twoją sprawę w Ubezpieczalni, a i o wyjeździć do ojca pomyślę.
Stefan pocałował księdza w rękę i ze wzruszenia nie mógł m u ani słowem podzię
kować.
Świeczki na choince zaczęły gasnąć.
Stefan przyłączył się do kolegów, zebra
nych dokoła drzewka, i z piersi paruset dzieci popłynęła kolenda:
Lulajże Jezuniu, lulajże, lulaj, A T y Go, M a tu lu, w płaczu utulaj...
II.
Stefan podniósł kołnierz, wyszedłszy ze szkoły, i szybkim krokiem pośpieszył do do
mu. i
Pan Golęda, szewc, ojciec sześciorga drobnych dzieci, a mąż pani Barbary, bardzo energicznej kobiety, mieszkał w suterenie na końcu Bednarskiej. T a ulica idzie wdół bardzo stromo, ku brzegowi Wisły.
Stefek m usiał stąpać ostrożnie po oślizg
łym chodniku. Niósł w ręku torebkę z baka- 8
Ijami, której nawet nie rozpakował. M iał za
m iar otrzymane na gwiazdkę słodycze daro
wać dzieciom swego opiekuna. Idąc, spotkał go p o drodze. W racał też do dom u, pogwizdu
jąc sobie wesoło, a kiedy Stefan się z nim, zrównał, oparł się mocno o jego ram ię. I tak razem doszli do miejsca, gdzie spadek ulicy łagodniał.
W suterenie gromada dzieciaków otoczyła szewca i jego wychowanka. Dzieci, obdarowa
ne obwarzankami przez ojca oraz bakaljam i przez „sublokatora* (jak nazywano Stefka), za
częły tańczyć z radości, aż m atka przybiegła z kuchenki, ciekawa, co się dzieje w izbie.
Przy obiedzie, złożonym z barszczu z kar
toflami i gryczanej kaszy ze słoniną, Stefan opowiadał, jak w szkole urządzono gwiazdkę, jakie były podarki, co powiedziała pani, i jak przemawiał ksiądz prefekt.
A kiedy wspom niał o rozmowie z księ
dzem na tem at wyjazdu swego do ojca, szewc uderzył się dłonią w czoło i zawołał:
— Masz tobie! Zapomniałem! Jest list do ciebie z Ameryki.
Stefan się zaczerwienił, bo nie spodziewał się tej radosnej nowiny. Pan Golęda wyjął z
9
kieszeni kopertę, opatrzoną brazylijskiemi znaczkami pocztowemi, i podał chłopcu.
N a dobre parę m in u t zapanowało milcze
nie, wszyscy czekali, aż Stefan przeczyta p i
smo.
Po odczytaniu listu uśm iechnął się przez łzy i powiedział:
— No, to już niedługo będę się tu na
przykrzał.
— Co to za gadanie! — gderała pani B ar
bara, — nie żałujemy ci tej strawy ani tego kąta w izbie. Ale rzecz jasmi, że cię zatrzymy
wać nie będziemy, jeżeli możesz się dostać pod opiekę rodzonego ojca.
— T a ta pisze — m ówił Stefan, — że wia
domość o śmierci mamy ogromnie go zgnębi
ła. Zawsze sobie myślał, jak to prędzej czy później oboje z mamą do niego przyjedziemy, i jak zaraz inaczej pójdzie gospodarstwo na kolonji, kiedy kobieta zakrzątnie się koło ro boty w domu. Ojciec m nie upom ina, żebym się śpieszył z przyjazdem.
— N o — przerwał m u Golęda — jeżeli ksiądz prefekt zajmie się twoją sprawą, to b ę
dziesz mógł niedługo wyjechać. Ja też w Opiece Społecznej i w konsulacie brazylij
skim już starania rozpocząłem. Także i w U-
10
bezpieczalni obiecali przyśpieszyć wypłatę, że to musisz wyjeżdżać do ojca, a tutaj jesteś bez właściwej opieki.
Stefan w czasie wakacyj zimowych, wolny od zajęć szkolnych, był parę razy u księdza prefekta, który gorliwie zajął się jego sprawą.
D ał m u też parę ciekawych książek, opi
sujących kraj, tak odm ienny od naszego, a kióry m iał się stać wkrótce dla małego wy
chodźcy drugą ojczyzną.
Dowiedział się w ielu rzeczy o tej pięknej krainie. Dziwił się bardzo, że niem a tam zi
my ze śniegiem i mrozem, że zamiast naszych czterech pór roku, są tylko dwie: sucha i deszczowa, że w grudniu, styczniu, lutym panują tam największe upały, a naodw rót w lipcu, sierpniu bywa najchłodniej.
Teraz, wracając od księdza, chuchał w
■ręce, bo był mrozik niezgorszy, więc z przy
jemnością myślał o Brazylji, gdzie jest zawsze ciepło i niepodobna sobie odmrozić uszu i noisa; ale z drugiej strony było m u żal, że nie zobaczy już śniegu, nie będzie się ślizgał, ani zjeżdżał saneczkami.
Przed chwilą ksiądz objaśnił m u dokład
nie, jak daleko starania posunęły sprawę wy
- 11
jazd u do Ameryki. Okazało się, że Stefan jesz
cze przed W ielkanocą będzie mógł wyruszyć.
Pewien marynarz, który na święta W iel
kanocy zwykle bawił na urlopie w Warszawie, obiecał księdzu zaopiekować się małym em ig
rantem w drodze do Gdyni. T am go powierzy opiece kolegi - marynarza z okrętu, na który Stefan m iał zakupiony bilet trzeciej klasy do Rio-de-Jan eiro ,*) stolicy Brazylji.
T a k się niepokoił bliskim już wyjazdem w daleką drogę przez obce kraje i morza ,że często aż się w nocy budził i nie m ógł zasnąć od tłoczących się do głowy myśli.
Bo chociaż z Warszawy aż do pierwszego po rtu w Ameryce m iał obiecaną jaką taką opiekę i pomoc, to domyślał się, że dopiero na gruncie Brazylji, tego olbrzymiego, jak cała Europa, kraju, w większej swej części niezba
danego, dzikiego i pełnego tajem nic, czeka go wiele trudności i niespodzianek, zanim odszu
ka ojca.
W iedział z listów, że ojciec przedtem p ra cował w Rio-de-Janeiro jako tragarz w porcie.
Ale teraz przeniósł się do Paranagua, p o rtu Parany, jednego ze Stanów R epubliki Brazy
*) C z y ta j: ,,R io -ćle-Ż an ejro ‘‘.
12
lijskiej. T e n stan nazywają „polskim stanem “, ponieważ z pośród kolonistów W łochów, P o r
tugalczyków, Niemców, najwięcej osiedliło się tam Polaków.
Czy zastanie jeszcze ojca pod adresem, który podał w ostatnim liście? Czy starczy pie
niędzy n a taką wielką podróż?
Wszystkie te wątpliwości nabaw iały go lęku, i gdyby nie to, że tak się cieszył ze spot
kania z ojcem, m iałby popsutą przyjemność podróży.
Stefan m iał niespełna 9 lat, kiedy jego ojciec wyjechał z kraju; ale pam iętał go dosko
nale. T o też teraz usiłował rysować sobie w wyobraźni jego wysoką, silną postać, duże nie
bieskie oczy i wąsy, które wciąż opadały m u na wargi, chociaż raz po raz podkręcał je do góry.
Jak też go ojciec przyjmie? Ja k się ułoży ich życie?
Szedł od księdza na Bednarską, głęboko zadumany, kiedy przed wejściem do sutereny usłyszał podniesione głosy. T o pani Barbara robiła ostre wymówki mężowi.
N ie było to nic tak dalece dziwnego dla małego sublokatora, ale krzyki tym razem miały poważniejsze, niż zazwyczaj podłoże.
i?,
Stefan usiadł, nie zdejm ując palta, i słu
chał; a pani Barbara wydziwiała:
— T a k i m i honorny, a za izbę w piwnicy od pół roku zalega z kom ornem ! Jeżeli nie masz czem płacić, to trzeba się upokorzyć, a nie robić hrabiego.
— Co się stało? — w trącił Stefan.
— Ano, przyszedł dozorca o kom orne i zapowiedział, że zaraz eksmisja. Dozorca był
by tam jakoś jeszcze tę eksmisję odciągnął choć na parę dni, ale mój pan m ajster, zamiast go poprosić, żeby się wstawił do „pana rząd- cego“, nawymyślał m u; to ten się zawziął i powiada, że ju tro już jazda z lokalu...
T u jednak, potulny zazwyczaj m ajster nie wytrzymał:
— Nie pozwolę, żeby m i stróż ubliżał!
N iech swojej m iotły pilnuje, a nie mojego rzemiosła!
— A co on ci znów takiego powiedział? — zawołała szewcowa.
— O drazu m nie rozzłościło, jak powie
dział do m nie: — Panie „szewiec“, płacisz pan te komorne, czy nie?
Stefan zrozumiał, o co poszło. W iedział, jak pan Golęda nie lubi, kiedy go kto nazwie
„szewiec“ ,zamiast szewc. N ie znosił (i słusz
nie) żartów z zawodu człowieka, albo z n a
zwiska.
Golęda zawsze mawiał, że profesor w u n i
wersytecie tyle jest w art w stosunku do wy
konywanej przez siebie roboty, co i uczciwie pracujący szewc w stosunku do zamówionej pary butów.
— I nie jestem żaden „szewiec“, tylko szewc, z dziada pradziada! — zakończył swe wywody m ajster ,uderzywszy pięścią w stół, aż szklanki zabrzęczały.
N a drugi dzień Stefan z różnych kątów zbierał to, co było jego własnością, i pakował do niewielkiej zielonej skrzynki, chcąc być gotowy do drogi na każde wezwanie, kiedy do sutereny wszedł dozorca, a za nim jakiś p an z teczką.
— Oho! Eksmisja... — jęknęła pani Bar
bara.
— Siódmy miesiąc nie płacą — skarżył się dozorca komornikowi.
— K to tu jest głową domu? — spytał urzędnik.
Golęda, zły jeszcze na stróża, nie odpo
wiadając na wezwanie, klepał m łotkiem z ca
łych sił podeszwę na kopycie.
Dozorca wskazał na niego. Pan z teką zbliżył się do szewca i spytał:
— No, więc jak będzie? Płaci pan albo wyprowadza się zaraz, czy m am wezwać po
sterunkowego?
Szewc jeszcze energiczniej w alił w ze
lówkę. Pani B arbara zaś zaczęła głośno i wy
raziście żalić się urzędnikow i na ten przeklęty kryzys i na obuwie fabryczne, które odbiera zarobek prawdziwym mistrzom pocięgla.
Stefek uważnie słuchał, co się dzieje. K ie
dy groźny pan z teczką podniósł głos na panią Golędzinę, dzieciaki jej zaczęły płakać wszy
stkie naraz, jakby się przedtem zmówiły.
Stefan już nie był nic w inien swoim opie
kunom . Wszystko, co do grosza, ksiądz p re
fekt zapłacił im za jego utrzym anie z pienię
dzy, uzyskanych z Ubezpieczalni. T ro ch ę się coprawda potargow ał z panią Barbarą, prag
nąc, aby chłopcu zostało na drogę jak naj
więcej pieniędzy. P ani Golędzina coś niecoś opuściła, i Stefan m iał już wobec swych opie
kunów wszelkie rachunki wyrównane.
Zastanowił się chłopak nad strasznem po
łożeniem rodziny, u której po śm ierci m atki znalazł schronienie. Zrozumiał, czego za chwi
lę doświadczą Golęda i jego żona, a nadewszy-
stko sześcioro dzieci, które tak żałośnie zawo
dzą, jakby sobie napraw dę zdawały sprawę z tego, co im grozi.
Stefan m iał już bilet kolejowy i okręto
wy. Pieniądze, które m u zostały, włożył do płóciennego woreczka i na mocnej tasiemce umieścił na szyi pod koszulą. M iał wielką ochotę pożyczyć swemu opiekunow i tyle pie
niędzy, aby za tę sumę kom ornik zgodził się choć na jakiś czas odroczyć eksmisję.
Zawahał się jednak.
Czy te pieniądze są jego własne? Czy ma prawo niem i rozporządzać? Przeznaczone są na to, aby m u ułatwiły dostanie się do ojca, który jest za górami, za lasami, za morzami...
— Coby też mama w tym wypadku zro
biła? — zapytał siebie, jakby nasłuchując od
powiedzi z zaświata.
I w tej chwili jego serce doznało na
tchnienia: przypom niał sobie, jak to mama zastawiła kiedyś swoje ciepłe palto w lom bar
dzie, a uzyskane pieniądze wręczyła Golędzi- nie ,kiedy się jej dzieci rozchorowały na ty
fus.
I już się nie zastanawiał dłużej- nad tern, jak ma postąpić. Podszedł do pana z teczką i powiedział:
i i
r
— Przepraszam pana, a ileby trzeba dać gotówki, aby państwo Golędowie nie musieli się zaraz wyprowadzać?
— A cóż ciebie, mój kawalerze, to obcho
dzi? Czy mógłbyś co poradzić?
— Możebym mógł... — odpowiedział Ste
fan.
— Czy to syn? — spytał kom ornik Golę- dziny.
Na to siedm ioletnia Basia odpowiedziała:
— Nie! T o sublokator...
Pan z teczką roześmiał się.
Jedenastoletni „sublokator“ położył dłoń na piersi, gdzie m iał schowane pieniądze, i mówił:
— Ja mam pieniądze. Jai mogę, proszę pana, zapłacić część długu, jeżeli pan za to po
zwoli jeszcze pomieszkać...
— Skądże masz gotówkę? I czy możesz nią rozporządzać? Co powiedzą twoi rodzice?
— Mama um arła, a ojciec jest w Am ery
ce. M am już bilet do Brazylji i jeszcze trochę pieniędzy na drogę. T o m i wystarczy, gdybym nawet za... za półtora miesiąca zapłacił ko
m orne za państwa Golędów...
U rzędnik życzliwie przyglądał się mówią- 18
cemu. Potem przeniósł wzrok na Golędzinę, >
która na chwilę przerwała swoje żale.
— No, cóż pani na to? — spytał.
— Czemu nie m iałbym się zgodzić, n aj
droższy panie? Chłopiec ma głowę na karku i da sobie radę w drodze, a te moje sieroty, gdzie się podzieją, kiedy stąd się wyniesiemy?
Co ja z niem i pocznę?
T u kobiecina chwyciła Stefka w objęcia.
K om ornik, ujęty pięknym czynem chłop
ca, zażądał narazie zapłaty tylko za pół mie
siąca.
— Może sobie potem jakoś poradzą — myślał Stefan, zadowolony z obrotu sprawy.
III.
W towarzystwie znajomego m arynarza1 Stefan dotarł do Gdyni.
M arynarz umieścił go w barakach dla wychodźców.
O kręt do Ameryki Południowej odcho
dził dopiero za parę dni. Stefan m iał więc du żo czasu, ale nie nudził się ani chwili. Prze
cież pierwszy raz widział morze.
19
Wszystko dla niego było nowością, i z za
ciekawieniem oglądał to, co go zajmowało.
Było jeszcze chłodnawo, chociaż wiosna za pasem. Początek kw ietnia u nas potrafi czasem śniegiem i mrozem nastraszyć tych, którzy za prędko zdejmą ciepłą odzież.
Stefan pod wieczór dostał się z dworca do baraków i zaraz zasnął na pryczy.
Na drugi dzień zerwał się wcześnie, zjadł śniadanie i za radą jakiejś kobiety, która była też w baraku, włożył sweter i udał się nad morze.
U brzegu ujrzał drew niany szeroki po
most, umocowany na palach, który kilkudzie
sięciometrową długością wchodził w morze i nagle się urywał. T o było tak zwane „m olo“ . O kręty nie mogą przybijać bezpośrednio do płaskiego brzegu, bo jest za płytko. M olo słu
ży do tego, aby statki, m otorówki i kutry przybijały swobodnie do owego pomostu, skąd wygodnie można wsiadać, wyładowywać i ładować towary.
Stefan szedł po molo, oszołomiony w ra
żeniem, jakie na nim czyniło morze.
Znalazł się na końcu pom ostu. Spojrzał przed siebie wdał, gdzie na w idnokręgu morze stykało się z niebem. Pomyślał, że wkrótce on 20
śam będzie tam płynął na transoceanicznym' okręcie i westchnął...
Jakżeżby był szczęśliwy, żeby matka z nim była, gdyby z n ią razem jechał w nieznane kraje...
N a tle bezkresnej, morskiej prizestrze;ni odczuwał jeszcze bardziej swą samotność na świecie. Ale Stefan przywykł już zwalczać trudności życiowe i wiedział z doświadczenia, jak to niedobrze poddawać się smutkowi. T o też zaraz sobie przypomniał, o ile jest szczę
śliwszy od dzieci, które nie m ają ani ojca, ani matki, a nieraz są bez dachu nad głową i ja
kiejkolwiek opieki.
— Jadę do ojca, który na m nie z nie
cierpliwością czeka. T u m am ciepły kąt w ba
rakach. Posiadam parę groszy na drogę. N ie
ma co się rozżalać nad chwilowem opuszcze
niem i samotnością. Należy dziękować Bogu i mamie, że u Niego uprosiła łaskę i opiekę, którą na każdym kroku odczuwam.
T e rozmyślania Stefka przerw ał gwizd.
Coś ryknęło ta kgłośno i przeraźliwie, jakgdy- by wszystkie lwy naraz chciały dać koncert w zoologicznym ogrodzie. O dw rócił głowę w Stronę, skąd doszedł gwizd, i ujrzał statek pa
rowy, który przewoził pasażerów z Gdyni ńa
21
Hel. T o syrena okrętowa dała sygnał odjazdu.
Na pokładzie statku, na którego boku w idniał duży napis „W anda“, panow ał duży ruch.
O statni pasażerowie wchodzili po kładce na pokład. K apitan przez m egafon wydawał roz
kazy załodze. Stefan podbiegł do miejsca na pomoście, skąd odbijała „W an d a“.
Jakiś marynarz odpychał drągiem b u rtę statku od pali, na których opierał się pomost.
Stefan ku swej radości poznał w nim znajom e
go, z którym przyjechał do Gdyni.
— Panie Kąkol, panie K ąkol — krzyknął, starając się przekrzyczeć szum morza.
M arynarz spojrzał na Stefana i także go poznał.
— Jak się masz! — zawołał. — A nie odda
laj się zbytnio od baraków, bo zabłądzisz.
— Jeżeli zabłądzę, to się dopytam -pom y- ślał. — Cóż m i tu grozi wśród swoich? A prze
cież jadę w obce, dalekie strony, gdzie Bóg wie, co m nie czeka.
Przez jakiś czas patrzał na odpływający statek, malejący coraz bardziej w oddali, aż znikł całkiem, zostawiając za sobą smugę cie
mnego dymu.
Kiedy Stefek znalazł się w porcie, uwa
gę jego zwrócił przedewszystkiem olbrzymi
okręt, tak wielki, że dopiero co widziana
„W anda“ w porów naniu z nim wyglądała jak szalupa. O kręt nazywał się „Piłsudski“ . Chło
piec podziwiał olbrzymie kominy, szeregi o- krągłych okienek, wielkie wentylatory, łodzie ratunkowe, wiszące na blokach, niczem za
bawki na tle olbrzyma.
Trzech chłopaczków w cieniu „Piłsud
skiego“ zabawiało się spokojnie i beztrosko w
„ciupy“ . Stefek znał tę grę w pięć kamyków, bardzo także popularną wśród dzieciarni n ad
wiślańskiej. Zbliżył się do grających.
— Dziaba! — zawołał jeden z graczy, pod
rzuciwszy ręką pięć kamyków.
Odwrócił dłoń i starał się na jej wierzch uchwycić jaknajwięcej kamyków.
— N ie „dziaba“ —- w trącił się Stefan.
— Czego się wtrącasz? — odrzucił obceso
wo chłopak, którem u udało się na wierzchu dłoni utrzymać cztery kamyki.
— Bo cztery kamienie nazywają się
„sznec“, a nie „dziaba“ — odpowiedział Ste
fan. — A jeżeli już się gra, to trzeba grać uczciwie. Widzę, że oszukujesz tych m łod
szych.
Gracz zaczerwienił się, niezadowolony, że ktoś odkrył jego oszustwo..
Zerwał się z klęczek i stanął nos w nos ze Stefanem. Dwaj jego młodsi towarzysze też się zerwali i doskoczyli do pary przeciwników.
— Damy m u nauczkę. T o nietutejszy! — zawołali.
Schwytany na gorącym uczynku chłopak w bojowej postawie n atarł na Stefana. T e n cofnął się, chcąc uniknąć bójki. Stanął jednak dla pewności w zasadniczej pozycji do boksu i powiedział:
— J a się ciebie nie boję, ale nie mam ochoty się awanturować. Idź w swoją stronę i zostaw m nie w spokoju.
W ojowniczy przeciwnik Stefana, zamiast się uspokoić tern pow iedzeniem ,-nabrał zapa
łu do walki, bo przypuszczał, że tam ten stchó
rzył, i zanim Białkowski się spostrzegł, ogłu
szył go ciosem pięści w oko.
W n et jednak napastnik dostał taką p o r
cję kułaków od Stefana, że, cofając się przed jego ciosami, zachwiał się i w padł z pom ostu
do morza.
Dwaj jego towarzysze, przyglądający się do tej chwili zdaleka walce, podnieśli straszny wrzask. Stefan, ani sekundy się nie namyślając skoczył za tam tym do wody.
Młodsi chłopcy krzyczeli:
2 4
— W ładziu, płyń, płyń!
A kiedy ów W ładzio na chwilę skrył się pod wodą, wrzeszczeli wniebogłosy:
— W ładziu! Nie nurkuj!
Tymczasem na pokładzie „Piłsudskiego“
dano alarm:
— „Człowiek za b u rtą “ ! Rzucono koło ratunkow e.
Stefan chwycił W ładka lewą ręką za wło
sy, a praw ą objął mocno koło.
Po chwili trzęsący się z zimna przeciwni
cy znaleźli się na pokładzie.
Zjawił się posterunkowy, wiodąc z sobą dwóch małych świadków.
Kiedy Stefan i W ładek obeschli i ogrzali się w kajucie, posterunkowy odprowadził ich
do kom isarjatu policji portowej.
Stefan był mile zdziwiony, gdy się prze
konał, że przy spisywaniu protokółu, niedaw
ny wróg zeznaje na jego korzyść.
— Ja, proszę pana komisarza, sam się za
gapiłem, i noga m i się osunęła. A jak wpad
łem do wody, to ten buch za m ną i łaps m nie za głowę. Żeby nie on, jużby po m nie było.
— Ale się pobiliście? Przyznajcie się — badał komisarz, patrząc obydwóm w oczy.
Na to Stefan uprzedził W ładka:
Rzucono koło ratunkowe.
— Zaszło małe nieporozum ienie o zasady gry w „ciupy“ .
Komisarz roześmiał się na całe gardło.
Potem nagle zmarszczył brw i i rzekł:
— K to wam pozwala włóczyć się po por
cie i robić tu klub gry?
Stefan gorąco zaprzeczył:
— Ja nie grałem!
— W ięc czemu się biłeś z tamtym o za
sady gry, jak sam przyznajesz?
Stefan przestępował z nogi na nogę i nie odpowiadał. Już, już m iał wyznać, że go obu
rzyła fałszywa gra W ładka, ale ugryzł się w język, przypomniawszy sobie, jak tam ten sta
ra ł się umniejszyć jego winę.
W ładek zeznał, iż jest synem rybaka, na
zywa się Gałas i zaklinał się, że nie będzie już więcej włóczył się po porcie, ani grał w ciupy.
Zaraz go wypuszczono.
Zanim wyszedł, podszedł do Stefana, uścisnął m u mocno rękę.
Kiedy komisarz wywnioskował, że ma do czynienia z nieletnim bez opieki, powiedział, że m usi go zatrzymać w baraku dla sprawdze
nia, skąd się tu wziął.
Stefan napróżno pokazywał bilet do Rio- de-Janeiro, napróżno mówił, że przyjechał pod
opieką marynarza, służącego na „W ańdzie“ . Zatrzymano go w areszcie.
Pod wieczór zjawił się w komisarjacie m arynarz z „W andy“, zawiadomiony widocz
nie przez posterunkowego o zatrzymaniu na policji Stefana.
M arynarz był rozgniewany zai aw anturo
wanie się w porcie.
— Coś ty nabroił? — spytał na wstępie.
— Pan zrobiłby to samo — odpowiedział Stefan.
— Ł adnie wyglądasz —- m ów ił marynarz.
— Ciekaw jestem, co na to powie ksiądz, gdy m u napiszę, że siedzisz w kozie.
Stefan aż się złapał za głowę.
— N iech pan nie pisze do księdza, bła
gam pana! — wołał, chwytając go za ręce. — Ja sam opiszę wszystko. Jestem prawie niewi-
nien, że tam ten w padł do wody. T o on m nie zaczął bić; ja się tylko broniłem .
—- Ale ty ich zaczepiłeś?
— Bo nie mogłem patrzeć, jak starszy chłopak oszukuje młodszych w grze.
— W jaki sposób oszukiwał?
— Jeden kamyk spadł na ziemię, i tylko cztery zatrzymały m u się na wierzchu dłoni.
A on wmawiał, że zrobił „dziabę“.
— Cztery sztuki złapał? — zainteresował się marynarz. — No, to zrobił „szneca“, a nie
„dziabę“.
Stefan klasnął w ręce, tak się ucieszył, że nareszcie znalazł zrozumienie.
— W łaśnie!
Stefan oparł głowę o ram ię marynarza.
T e n przesunął m u ręką po czole. Było roz
palone. Zdawało się, że chłopiec śpi. Oddychał szybko i m iał oczy przymknięte.
Zaczął nieprzytom nie majaczyć:
— Tylko, żeby mama się nie dowiedzia
ła, że siedzę w kozie... Strasznieby płakała...
IV.
Kiedy Stefan odzyskał przytomność po wysokiej gorączce, która go parę dni nie op u szczała, zobaczył m iłą twarz siostry m iłosier
dzia, okoloną białym, krochm alonym korne
tem, uśmiechającą się do niego tak słodko, jak to pam iętał z czasów, gdy jeszcze m iał matkę.
Domyślił się, że jest w szpitalu, a co się z nim działo do tej chwili, opowiedziała m u
zakonnica.
29
Z policji pogotowie przewiozło go tutaj.
Był widocznie przeziębiony, kiedy rzucił się do ratow ania W ładka. T e n już parę razy był u niego z odwiedzinami, ale za każdym razem popatrzył tylko ze współczuciem na nieprzy
tomnego i odchodził bez słowa. K u swej ra dości dowiedział się Stefan od zakonnicy, że nietylko um orzono w policji jego sprawę o pobicie się w porcie, ale naw et wspom inano o przedstawieniu go do nagrody za ratowanie tonących.
Dowiedział się również, że odwiedzał go marynarz z „W andy“, troszcząc się o jego zdrowie. Ale jak grom z pogodnego nieba raziła go wiadomość, że okręt, na który m iał wykupiony bilet do Rio-de-Janeiro, już od
szedł.
Załkał, kryjąc twarz w dłoniach, kiedy m u zakonnica o tern powiedziała,.
Co teraz pocznie?
Pomijając już, że ta cała aw antura zakończona chorobą, opóźniła, połączenie się Stefana z ojcem, to w dodatku bilet przepadł, a na drugi nie starczy pieniędzy.
W rozpaczliwym stanie bezradności za
siał go Kąkol, który przyszedł go właśnie od
wiedzić.
3 0
Kiedy się dowiedział, czemu Stefan pła
cze, uspokoił go, że wcześniej już sam przewi
dział wszystko, i udało m u się odprzedać bi
let na okręt, na który chłopiec nie mógł zdą
żyć. Pieniądze złożył u intendenta*) szpitala, i kiedy Stefan wyzdrowieje, będzie mógł do
stać miejsce na najbliższym parowcu, zdążają
cym do Południowej Ameryki.
Chłopiec nie wiedział, jak ma dziękować.
Przeczuwał w tern wszystkiem, co go do tej chwili ocalało od różnych utrapień, n ie
widzialną opiekę m atki. Gorąco pom odlił się za jej duszę i dziękował Opatrzności, że wśród obcych ludzi, samotny, niedoświadczony tra fia jednak na dobre serca.
W ładek, bezpośredni sprawca choroby Stefana, zjawił się także u niego. Chłopcy ser
decznie się ucałowali.
— Moja mama — oświadczył W ładek na wstępie — chce, żebyś u nas zamieszkał, kiedy wyjdziesz ze szpitala.
— Doprawdy? — ucieszył się Stefan.
Pow rót do baraków wcale m u się nie uśmiechał.
Chłopcy rozstali się w najlepszej zgodzie.
*) Z a rz ą d z a ją c y czę śc ią g o sp o d arczą.
31
Kiedy Stefan poczuł się na siłach do o- puszczeniia szpitala, powiedział Kąkolowi, że chce jak najprędzej udać się w dalszą podróż.
M arynarz tak obmyślił bilety dla Stefana, aby były najtańsze i aby jak najkrócej m usiał cze
kać na odjazd z Gdyni. W ięc polskim stat
kiem za parę dni m iał wyruszyć z Gdyni do H am burga, a stam tąd niem ieckich — już
wprost do Ameryki.
Oczekując z niecierpliwością odjazdu, Stefan przebywał w towarzystwie W ładka, któ
ry go oprowadzał po całej Gdyni.
Stefana, najbardziej zajmowało życie po r
tu, skąd m iał za parę dn i wyruszyć w nieznaną drogę na spotkanie przyszłości.
Był już koniec kw ietnia, i choć wiosna w pełni, ale nad morzem północnem w iatr niósł jeszcze zimowe podmuchy.
Pierwszego wieczoru, kiedy Stefan zna
lazł się w chacie rybaka, poprosił W ładka, aby m u towarzyszył nad morze. Ciepło się ubraw szy, poszli. Stefan dziwował się widokowi bez
kresnych wód, upstrzonych różnokolorowemi światełkami przejeżdżających przy brzegu statków i sygnałom świetlnym. N a tle grana
towego nieba błyskały jakieś jaskrawe światła na brzegach, a każde w innym rytm ie to za
pałało się, to gasło. Dowiedział się od W ładka, że to są latarnie morskie. Każda w inny spo
sób m ruga tak, że żeglarz w ciemności roz
różni, czy to światło z Rozewji, Pucka, Jastar
ni, H elu, Gdańska, czy Gdyni. Dość blisko mola migały zielone małe latarnie. W ten sposób oznaczono wejście do p o rtu gdyńskie
go. Stefan powiedział:
— Za parę d n i między tem i zielonemi latarniam i wypłynę w świat...
Daleko od brzegu płynął z Gdańska wiel
ki parowiec. Szereg okienek, jak gwiazdeczki na ciemnem tle kadłuba, posuwał się — tak- by się zdawać mogło — bardzo powoli. Na dziobie i rufie okrętu błyskały kolorowe światełka. Z kominów buchał dym, układając się ma przebytej już drodze okrętu, jak chm u
ra, oświetlona blaskiem księżyca.
Stefan ze wzruszeniem przyglądał się pięknem u widokowi. Już przeczuwał jakiej to zazna radości, gdy z myślą o życiu pod ojcow
skim dachem, będzie płynął w świat, piękny, nieznany, daleki...
33
V.
M arynarz z „W andy“' znalazł wśród załogi okrętu, jaki m iał Stefana zawieźć do
H a m b u r g a , dawnego kolegę Jana Paszkę, któ ry obiecał zaopiekować się małym wędrow
cem.
Stefan serdecznie pożegnał Galasów, a szczególniej W ładka, który odprowadził go do portu.
O krętowa syrena ryknęła potężnym gło
sem, żegnając Gdynię, która odpowiedziała tysiącznem echem.
Stefan stał na pokładzie i patrzał na brzeg rodzinnego kraju, który opuszczał, Bóg wie na jak długo. Może na zawsze...
Przeżegnał się. i westchnął do Boga z głę
bi serca, aby m u szczęśliwie przeszła podróż.
O kręt m ijał właśnie bram ę portową, a dwie zielone latarnie m rugały wesoło, jakby poro
zumiewawczo, że wszystko będzie dobrze.
34
D ługo chłopiec stał na pokładzie. Zrobiło się zimno, zawiał północny w iatr. Zaczęły sy
pać srebrzyste płatki śniegu. Jeden, jak biała gwiazdka, usiadł na końcu stefanowego nosa.
Chłopiec spojrzał zezem na śnieżynkę, która w jednej chwili stopniała.
— Może ostatni raz w życiu widzę śnieg — pomyślał.
Ale w net poprzysiągł sobie, że prędzej czy później do Polski wróci.
V I.
Marynarz, którem u kolega Kąkol polecił Stefana, miał, jak się okazało, stryja w m ary
narce niemieckiej; stryj nazywał się tak samo Paszkę i m iał na, imię, jak tam ten Jan. Ale jako niemiecki poddany musiał ukrywać swą polskość, dlatego pisał się Jo h an n Paschke.
T e n Paszkę — stryj bardzo się ucieszył z towarzystwa małego rodaka, którego m u b ra
tanek przedstawił w H am burgu. Zwierzał się w piw iarni, gdzie się spotkali, jak tęskni za krajem i za polską mową, której od tylu lat nie słyszał.
Stefek zaczął się wypytywać:
55
— Proszę pana, to dlaczego pan nie wróci do Polski? Czemu się pan nie postarał o poi-, skie- obywatelstwo?
— Mój drogi — odpowiedział stary. Bar
dzo rzadko robi się to, na co się ma ochotę.
Życie to twarda służba. Kiedyś sam się o tern przekonasz.
Stefek zastanowił się nad tem, co m u m ówił stary palacz okrętowy, i powiedział:
— K rótko żyję na świecie, ale już wiem, że to twarda służba. Czy mój tatuś z ochoty opuścił kraj i m nie z mamą? A ja czy wyjeż
dżam z ochoty?
— Widzisz... — westchnął stary i zasłonił twarz glinianym kuflem, z którego n a p ił się piwa. W idać było, że chce ukryć wzruszeme.
O tarł wąsy, chrząknął energicznie, uderzył pięścią w stół i powiedział:
— U rodziłem się w niewoli, pod pruskim batem. Wy: mój bratanek, i ty he, he... wam się lepiej udało... Jasiek służy w polskiej m a
rynarce... he, he... Czy nam się to kiedy m a
rzyło? T y jedziesz d o ojca, na kolonję... pol
ską kolonję do gościnnego kraju... Masz na
dzieję wrócić... A ja?.. Ju ż tak zamrę...
Znów uderzył pięścią w stół i opróżnił
kufel. Wstał, ścisnął rękę bratanka i powie dział do Stefana:
— No, kawalerze, teraz żegnaj się z E uro
pą... Jeżeli ją znów zobaczysz, to nieprędko!
Po tem powiedzeniu starego palacza ogarnęło Stefana takie wzruszenie, że się aż zawstydził. Ale zaraz .się opanow ał i otrząsnął.
U przytom nił sobie, ile jeszcze czeka go w ży
ciu prawdziwej walki z różnem i trudnościam i.
Podniósł głowę do góry, jak dorosły męż
czyzna, który się nie chce przyznać do chwili słabości, i uścisnął dłoń swemu dotychczaso- w em u opiekunowi.
— Bądź zdrów, Stefku — m ru k n ął m ary
narz. ~ Szczęśliwej podróży. A napisz, kiedy się już ustalisz, jak ci się powodzi.
Było już ciem no w ham burskim porcie, kiedy motorówka przywiozła małego pasażera okrętu „Pom m ern“ na pokład.
Stary palacz, towarzyszący m u aż dó kaju
ty, która przez trzy tygodnie m iała Służyć Stefkowi za mieszkanie, powiedział m u:
„D obranoc“ i zostawił go w towarzystwie in nych emigrantów. Stefan narazie czuł się obco wśród niemieckiej rodziny, złożonej ż ojca,
m atki i. dwóch chłopców, trochę starszych od niego.
Zaczął się przedewszystkiem przyglądać, jak się zachowują jego towarzysze podróży, aby nie popełnić jakiej niezręczności. Przecież pierwszy raz był w kajucie okrętowej. Nie wiedział, jak się wchodzi na posłanie, gdzie umywalnia, jak się układa pościel i t. d.
Gdy palacz otworzył kajutę i wprowadził do niej Stefka, zwrócił się do nieznajomych z uprzejm em pow itaniem po niem iecku:
— Mahlzeit.*)
T a k samo odpowiedziała cała rodzina Niemców. Stefan wywnioskował, że i jem u wypada przywitać tych, z którym i zamieszka, jakby kątem przy rodzinie. I na
śladując palacza, powiedział też „M ahlzeit“ . U siadł w rogu kajuty na swym zielonym ku ferku i z ciekawością rozejrzał się dokoła.
Łóżka były urządzone po trzy jedno nad drugiem , a razem było ich w kajucie dwanaście, z których narazie tylkoi pięć miało być zajętych.
Wysoko znajdowało się duże okrągłe
*) P o zd ro w ien ie, k tó re m się w itają. N ie m e y w g odzi
n a c h p o łudniow ych.
okno, z za którego dochodził ustawiczny chlu- pot fal, obijających się o b u rtę okrętu.
N ad głową słychać było tu p o t nóg, prze
suwanie pak i głośne rozmowy w niemieckim języku. T e n ruch dlatego odbywał się nad ka
ju tą Stefka, ponieważ k u p ił on sobie bilet do trzeciej klasy, zwanej po niem iecku „Zwi
schendeck“, to znaczy „międzypokładzie“ . N ad kajutam i owego „Zwischendeck'u“ znaj
dował się pokład, na którym jako osobna b u dowla, wznosił się pawilon, mieszczący k aju
ty klasy pierwszej i drugiej, salę jadalną, ba
wialnie i inne tego rodzaju ogólne pom ie
szczenia.
Matka', Niemka, w niezrozumiałej dla Stefka mowie nakazała dzieciom, aby się kła
dły spać. Domyślił się jednak sensu jej m o
wy, bo chłopcy zaraz zaczęli się rozbierać.
Kobieta, macierzyńskim zmysłem wie
dziona, stara się zwrykle otoczyć opieką i obce dziecko, gdy jest jej pozbawione. Zagadała też N iem ka do Stefka. Spytała, które łóżko sobie wybiera i radziła, aby się też położył.
Myślała, iż chłopiec, który na wstępie przy
w itał ich niem ieckiem pozdrowieniem, rozu
m ie jej ojczystą mowę. Stefek trochę zmiesza
ny tern, że czegoś od niego żądają, czego on
nie rozumie, ukląkł przed krzyżykiem, który wisiał w kajucie, i zaczął odmawiać pacierz wieczorny. Starał się skupić, ale mimowoli zerkał, jak się tamci chłopcy układają do snu.
Zauważył, że wsuwają się zręcznie do wąskich okrętowych łóżek i już pod kołdrą się rozbie
rają.
Dobrze sobie też zapamiętał, jak chłopcy życzyli rodzicom przed zaśnięciem: „G ute N acht“ (Dobranoc).
O d czasu, gdy sam sobie m usiał radzić, postanowił pilnie zważać na wszystko i szukać doświadczenia życiowego. Ułożywszy się więc do snu, powiedział także: „G ute N acht“ i otrzymał nawzajem życzenia dobrej nocy od całej rodziny, towarzyszącej m u w dalekiej podróży. T o utrw aliło w Niemcach przeko
nanie, że chłopiec włada ich mową.
W nocy okręt zaczął się gwałtownie ko
łysać. Zerwała się burza. Morska choroba za
częła trapić dwóch rówieśników Stefana, są
siadujących z nim łóżkami. Jed en leżał pod nim, drugi nad nim. Skargi synów obudziły matkę. Próbowała wstać i pośpieszyć im z po mocą, ale kołysanie okrętu nie pozwoliło jej zrobić ani kroku. Zresztą i ona w net się roz
chorowała. Obudziła Stefka i zaczęła go o coś 40
prosić. N ie rozumiejąc, o co chodzi, oba
wiał się, że N iem ka weźmie go za nieuczyn- nego chłopca. Wyraziście więc wzruszył ra m ionam i i powiedział:
— N icht rozumiem... („N ich t“ — znaczy
„n ie“).
„ N ich t“ było jednem z niew ielu słów, jakie znał p o niem iecku. T o polsko-niemieckie zdanie objaśniło jednak kobietę, że inaczej nie będzie się mogła porozumieć z jedynym niecierpiącym na morską chorobę towarzy
szem we wspólnej kajucie jak tylko na migi.
W yjęła z walizki blaszany kubek, poka
zała go Stefkowi i powtórzyła parę razy:
— Wasser, Wasser...
Domyślił się, że „W asser“ to woda. Za
rzucił na siebie pak o i wyskoczył na korytarz po wodę.
Chociaż nie rozum iał dokładnie, w jakich słowach N iem ka dziękowała m u za pomoc, ale z 'tonu jej mowy wnioskował, że bardzo m u była wdzięczna. R ad był z siebie i cieszył się, że przynajm niej jego om inęła ta przykra, a tak powszechna choroba.
Ale, że naw et najodporniejszy na morską chorobę człowiek może na nią zapaść, gdy dokoła siebie ma jej objawy, więc Stefan dla
41
pewności u brał się pośpiesznie i po stromych schodkach wygramolił się na pokład, aby ode
tchnąć świeżem powietrzem.
Zaczynało świtać. Poprzez gęstą mgłę przedzierały się pierwsze prom ienie słońca.
Stefek podniósł kołnierz, usiadł na zwoju lin i pogrążył się w zadumie.
W takiej chwili, kiedy się jest samotnym, a jednostajny widok szarej przestrzeni morza, nie daje rozrywki oczom, najchętniej myśli się o przyszłości: co i jak będzie, oraz wspo
m ina się przeszłość. W ięc i Stefek, słuchając monotonnego, rytmicznego szumu okrętowej śruby i patrząc na bielejący szlak wody, rozo- rany pienistą falą, w spom inał sobie najprzód dobre, wesołe chwile swego dzieciństwa, gdy był jeszcze z m atką i ojcem, a potem rzeczy coraz smutniejsze: pożegnanie z ojcem, kło
poty matki, gdy została sama, a wreszcie jej chorobę i ostatnie pożegnanie.
— Przedewszystkiem — mówiła, z tru d em już chwytając oddech — bądź uczciwy i zaw
sze w zgodzie ze swem sum ieniem , resztę już zastaw Opatrzności Boskiej.
W związku z tem i myślami, przypom niał sobie, że opuścił cierpiących swych towarzyszy podróży.
42
— T rzeba zobaczyć, co się z biedakam i dzieje... — pomyślał i zszedł do kajuty.
Zastał całą rodzinę w bardzo przykrem położeniu.
K obieta usiłowała m u coś tłumaczyć, ale nie m ógł nic zrozumieć. Postanowił kogoś z obsługi okrętowej poprosić o pomoc. Pobiegł na pokład i pierwszego spotkanego m aryna
rza zaczepił, mówiąc m u po polsku i pokazu
jąc na m igi, aby zszedł na dół i porozum iał się z jego współtowarzyszami.
— N icht verstehe*) — odpowiedział m a
rynarz i poszedł w swoją stronę.
Stefek wrócił bezradny do kajuty. Po drodze zauważył, że w kurytarzu stały jakieś kubły, a przy nich ryżowe szczotki. Zabrał więc kubeł, napełnił go wodą z kran u i szczot
ką zaczął szorować podłogę w kajucie.
— O ja, ja — kobieta z zadowoleniem po
takiwała jego czynności.
W iedział, że po niem iecku „ja“ to zna
czy „tak “, więc uśm iechnął się do niej poro
zumiewawczo i pracował dalej z zapałem.
Burza po p aru godzinach przeszła, i do
piero wtedy zjawił się chłopak okrętowy z
*) N ie rozumiem.
kubłem i szczotkami, a widząc, że mały pasa
żer doprowadził podłogę do porządku, pokle
pał go po ram ieniu i zawołał:
— Sehr gut! Sehr gut!*)
Stefan w czasie podróży na m orzu m iał znakomity apetyt. Niemiecka rodzina wprost przeciwnie. T o też Stefan nie uskarżał się b y najm niej na brak pożywienia. Zjadał porcje przeznaczone dla całej kajuty.
N udna podróż przez kanał La M anche i Pas-de-Calais — zeszła m u szybko przez to, że znalazł sobie zajęcie: opiekę nad cierpiącymi na morską chorobę.
Pozatem odwiedzał go stary Paszkę, czując się widać w obowiązku opiekow ania się m a
łym rodakiem w podróży. T e n Paszkę zaprzy
jaźnił się też z rodzinią Niemców i nieraz; roz
prawiał z nim i, ale o czem, tego Stefan nie rozumiał.
Raz po bytności Paszkego palacz zabrał ze sobą Stefka do kotłow ni okrętowej. Kiedy schodzili po stromych schodkach głęboko na dno statku, Paszkę w pewnej chw ili pogła
skał chłopca po głowie, potem serdecznie
*) B ard zo dobrze.
44
przytulił go do siebie. Stefan, ju ż od dłuższego czasu pozbawiony objawów przyjaźni i ser
deczności, jak to bywa z sierotami, spojrzał życzliwie w oczy palacza, a tam ten powiedział:
— D obry z ciebie chłopiec, mój drogi.
I bardzo mi było przyjemnie, kiedy cię tam w waszej kajucie chwaliły te Niemcy.
— Acha — domyślił się Stefan — opowia
dali p an u o chorobie morskiej. N ic dziwnego, że ja jed en zdrów z całej kajuty opiekowałem się towarzyszami podróży.
Większą część hali zajmowały zwały wę
gla. Dwóch ludzi, obnażonych do pasa, zla
nych potem , spływającym po ich plecach ciem nem i strugam i po węglowym pyle, prze
rzucało szuflami węgiel z końca hali bliżej ku otworom pieców. Przy stalowych płytach drzwi dyżurowali specjalni palacze, aby na chwilę otworzyć jedną z ognistych paszcz i wrzucić w nią odpow iednią ilość węgla.
U pał tu panow ał tak wielki, że Stefan się dziwił, jak ci ludzie mogą wytrzymać.
Paszkę powiedział:
— Człowiek to najwytrzymalsze stworze
nie na świecie. D o najgorszych w arunków się przyzwyczaja i może dlatego jest królem stwo
rzenia.
Takie życiowe prawdy Stefan rozum iał już wybornie.
Kiedy został sierotą, myślał, że nie wy
brnie. Potem jakoś się wszystko ułożyło. Sta
raniom księdza prefekta zawdzięczał to, że wyruszył w podróż do ojca. O bawiał się strasz
nie, że nie da sobie rady w drodze, nie zna
jąc obcych języków i będąc jeszcze dzieckiem.
Tymczasem nietylko wszystko się w podróży układało szczęśliwie, ale naw et ze współpasa
żerami N iem cami nastąpiło doskonałe poro
zumienie, nieom al przyjaźń.
Stary palacz zdjął bluzę, którą włożył na gołe ciało, kiedy wyszedł z kotłowni, idąc do kajuty Stefana. O dsunął płytę, zamykającą pa
lenisko. Buchnął stam tąd żar, jak z czeluści piekielnej. Stefan, który stał o dobre dziesięć kroków, mimowoli się cofnął. Tymczasem je
go opiekun chwycił raz, drugi i trzeci pełne łopaty węgla i szybko wrzuciwszy czarne bry
ły do ognia, zamknął drzwiczki z powrotem.
Stefan, spytał Paszkego, dlaczego nie skła
da się węgla odrazu bliżej kotłów, a na końcu hali. Ileżby to tru d u zaoszczędziło!
Paszkę wytłumaczył chłopcu, że, gdy okręt wyrusza z portu, węgiel pokrywa całą halę. I z początku palacze, którzy teraz są 46
zajęci przerzucaniem węgla bliżej kotłów, nie m ają nic do roboty. D opiero w miarę, jak węgla ubywa przy kotłach, trzeba go przesu wać bliżej. A nawet, kiedy się już dopłynie do miejsca przeznaczenia, i załoga ma podczas postoju odpoczynek, biedni palacze nieraz za
jęci są jeszcze przerzucaniem reszty węgla z końca hali pod kotły.
T u kaszkę opowiedział chłopcu, jak sprytni niemieccy palacze potrafili raz mało szlachetnym żartem zepchnąć swoją pracę na barki innych.
— Pracowałem na okręcie, który jeździł między H am burgiem a New-Yorkiem. W Ameryce wtedy panowała „prohibicja“, to znaczy zakaz sprzedaży alkoholu i przywozu z innych krajów. Za taki przemyt policja am e
rykańska ściągała olbrzymie kary. A ci, co potrafili odkryć ukryte zapasy wódki, dosta
wali wysoką nagrodę. Kiedyś przybiliśmy do brzegu Ameryki, a w drodze jakoś leniwie szła robota palaczom przy przesuwaniu węgla.
Pozostała więc jeszcze wielka ilość zdaleka od palenisk. Z przykrością myśleliśmy, że cały pobyt przy brzegu amerykańskim spędzimy na dnie o k rętu w ciężkiej pracy. Aż tu jeden kolega N iem iec wpadł na pomysł. Napisał
47
do policji amerykańskiej karteczkę, w której donosił, że w kotłow ni pod węglem na na
szym okręcie są ukryte zapasy wódki do prze
mycenia na ląd. N atychm iast zjawiła się po
licja amerykańska i zarządziła na statku ścisłą rewizję. Przedewszystkiem szukali przem ytu pod węglem. Przerzucili więc, szukając, cały zapas węgla z końca kotłow ni na drugi i w ten sposób, nie wiedząc o tern, zaoszczędzili nam niemało pracy, oczywiście nic nie zna
lazłszy. Możesz sobie wyobrazić ich miny, kie
dy dziękowaliśmy im za wyrękę!
Stefan uśmiał się z tego żartu niem ieckie
go palacza, który wywiódł w pole nawet Am e
rykanów, wielce przemyślnych ludzi.
— No, ale idź już stąd — powiedział Pasz
kę — bo się rozgrzejesz i przeziębisz.
Stefan ze zdziwieniem spostrzegł, że upał, który przy wejściu do kotłow ni zdawał się być nie do zniesienia, już teraz nie dawał m u się tak dotkliwie we znaki. Pomyślał więc, że może i do upałów podzwrotnikowych przy
zwyczai się równie prędko.
48
VII.
Gdy okręt wypłynął z mgieł, osnuwają- cych Anglję, gdy wiosenne słońce przygrzało, rodzina niem iecka nareszcie wyległa z kaju ty na powietrze. Już przecierpieli morską chorobę i przywykli do kołysania okrętu.
Podziwiali piękne widoki Francji, a potem półwyspu Pirenejskiego, lecz uciecha niedłu
go trwała, gdyż dwóch ich chłopców dostało silnej gorączki, i m atka naprzem ian z ojcem musieli czuwać nad dziećmi w kajucie.
O kręt przybił do brzegów Portugal] i, gdzie roztaczał się przepyszny widok jej sto
licy Lizbony, kiedy chłopców zabrano* do in- firm erji.*) Lekarz okrętowy poważnie pokiwał głowią. T o już napew no nie była morska cho
roba.
Tegoż dnia i Stefan dostał strasznego bó
lu głowy i odrazu gorączki tak wysokiej, że stracił przytomność.
*) SaJa d la c h o ry ch .
49
Kiedy ją znów odzyskał, zauważył, że le
ży na zwyczajnem „lądow em “ łóżku, a nie wysoko na okręcie. O bok stały szeregi jedna
kowych łóżek. Domyślił się, że jest w szpitalu.
Przy jego łóżku siedziała Niemka, z którą się zaprzyjaźnił na okręcie. U śm iechnął się do niej i powiedział:
— Mahlzeit.
— Got sei Dank*) — zawołała i przeżeg
nała się.
Stefek domyślił się, że m usiało to być dziękczynne westchnienie do Boga.
Darem nie, niestety, usiłował się dowie
dzieć, skąd się wziął w szpitalu i czy to już Ameryka. Były to zbyt zawiłe kwestje, aby je można było załatwić na migi. K obieta przy- wołała siostrę miłosierdzia, nie mówiącą na
wet i po niem iecku. Lekarz rozm awiał z nią w zupełnie innym języku.
D októr łam aną niemczyzną porozum ie
wał się z m atką chorych chłopców, których Stefan ujrzał na sąsiednich łóżkach. N ie moż
na sobie wyobrazić, jeżeli się takiej chwili nie przeżyło, jakie to przykre, kiedy się nie wie, gdzie się jest, skiąd się tu wzięło, kie
*) B ogu dzięki.
dy się ma tyle pytań i tyle wątpliwości nieza
spokojonych, a jest się wśród obcego otocze
nia i nie można się z nikim porozumieć. Ale też nik t nie ma pojęcia, jaka to radość, gdy w takich okolicznościach spotka się nareszcie rodaka, z którym można się nagadać po pol
sku, trzymając ręce przy sobie i nie potrzebu
jąc sobie niem i pomagać.
T ak ą chwilę przeżył Stefan tego jeszcze dnia, w którym! odzyskał przytomność po cięż
kim tyfusie, jakim się zaraził na okręcie od niem ieckich chłopców. Ich matka, która prze
jęła od palacza obowiązek czuwania nad ma
łym Polakiem, zawiadomiła polski konsulat w Lizbonie, że w szpitalu dla ozdrowieńców znajduje się n ieletni obywatel polski.
Zjawił się jeszcze tegoż dnia urzędnik konsulatu.
Radość z rozmowy z rodakiem i to czło
wiekiem, który z pow odu swego urzędu obo
wiązany był roztoczyć opiekę nad bezdom
nym chłopcem, przeszła u Stefka w niepokój na myśl, co będzie dalej. N a szczęście wszyst
kie jego wątpliwości rozwiało zapewnienie urzędnika konsulatu, że an i b ile t okrętowy, ani paszport i wizy zagraniczne m u nie prze
padną. K onsulat zajmie się tem, aby linja
okrętowa, do której należał parowiec „Pom m ern“, przewiozła go najbliższym swym okrę
tem do Rio-de-Janeiro, gdy Stefan powróci do sił.
— Przypuszczam — m ów ił urzędnik — że jednocześnie z tobą wyruszą w dalszą podróż i państwo M illerowie, z którym i dotąd w je d nej kajucie przebywałeś. Pani M iller tak się o ciebie troszczy, że nie znajdziesz się bez opieki w drodze.
— Ale czy ja zastanę ojca tam, skąd pisał ostatni list? Może się już przez ten czas gdzie przeniósł... Brazylja to podobno wielki kraj.
Ju ż teraz pewno się ojciec martwi, że jeszcze nie przyjechałem? N apew no już napisał do tych ludzi, u których w Warszawie mieszka
łem, a ci odpisali, że już dawno wyjechałem...
— Mój drogi — przerw ał m u urzędnik konsulatu — sądzjąc z tego, że do tej pory da
łeś sobie jakoś radę, myślę, że i teraz nie zgi
niesz.
Powrót do zdrowia chłopców ro b ił szyb
kie postępy.
Spacerowali po prześlicznym ogrodzie szpitalnym, który zupełnie inaczej wyglądał,
/ '
niż O gród Saski w Warszawie, park Ujaz
dowski albo Łazienki.
Zamiast lip, dębów i świerków rosły tu palmy, araukarje, banany, drzewa pom arań
czowe, cytrynowe, migdałowe i zabawnie po
wykręcane kaktusy. Słońce mocniej dopiekało, niż w Polsce w najbardziej upalne lato. C hłop
cy jedli bezliku owoce. Pomarańcze, banany, winogrona były tu tańsze od krajowych jab łek, gruszek i śliwek w Polsce. Przebywając cały dzień na świeżem powietrzu, wdychając orzeźwiające powiewy oceanu — chłopcy z każdym dniem nabierali sił.
W krótce zostali wypisani ze szpitala, a najbliższy okręt z H am burga, lin ji „H am b urg - Sued - America - L in ie“ zabrał ich do Południowej Ameryki.
V III.
U pał zwiększał się w m iarę zbliżania do równika.
Stefan wraz z Hansem i Petrem przesia
dywali przeważnie na dziobie okrętu, przyglą
dając się zmianom krajobrazu w m iarę, jak 53
okręt coraz dalej unosił ich od E uropy i od
dalał od północnej strony k u li ziemskiej.
Pewnego dnia chłopcy usłyszeli wystrzał arm atni.
Stefan się przeraził. Myślał, że to może piraci, o których się tyle naczytał, w ten spo
sób dają hasło, aby okręt się zatrzymał.... Lecz po chwili się dowiedział, że to mała arm atka okrętowa wystrzałem daje znak o przebyciu równika.
N atychmiast na okręcie zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Pasażerów, poubieranych w pidżamy, prześcieradła i szlafroki usadzono nad basenem z nieprzem akalnego brezentu.
Zapomocą pom p napełniono basen wodą morską.
Jedną z szalup opuszczono za burtę. T e raz wwindowano ją wgórę, i wysiadło z niej dwóch marynarzy, przebranych za N eptuna, boga morza, i jego małżonkę. N ep tu n m iał długią brodę z konopi, złotą tekturow ą koro
nę na głowie, a w ręk u trzymał trójząb. Jego żona, bliźniaczo podobna do chłopca okręto
wego, którego Stefan widywał codziennie, zmywającego pokład, m iała perukę blond, ko
ronę i szatę z wodorostów morskich.
N ep tu n wygłosił uroczyste przemówienie, 54
orkiestra zagrała coś wesołego, zaś z głębi okrętu wyłonił się fryzjer z ogrom ną drew nianą brzytwą, o ostrzu posrebrzanem farbą.
Podał N eptunow i kubeł z m ydlinam i i ol
brzymi pendzel. N e p tu n każdego pasażera, który pierwszy raz przejeżdżał równik, sma
rował m ydlinam i po twarzy i całej głowie;
fryzjer zdejmował mydło drew nianą brzytwą i tak ogolonego „chrześniaka równikowego“
pani N eptunow a popychała tak delikatnie, że wpadał głową do basenu.
Zmoczone ofiary uciekały do kajut, by się przebrać, i otrzymywały dowód chrztu z pieczęcią okrętu i podpisam i kapitana i bożka N eptuna.
Stefan nie m ógł się nadziwić cudom podzwrotnikowym.
Nocą dostrzegł różnicę między gwiazdo
zbiorami, świecącemi nad Europą, a temi, które zdobią południow y nieboskłon. Da
rem nie szukał tak sobie dobrze znanej W iel
kiej Niedźwiedzicy czyli W ozu, Bliźniąt i in nych.
Gwiazdy południow e wydały m u się drobniejsze, jakby gęściej usiane, a wśród
gwiazdozbiorów jedynie „Krzyż Południow y“
wyróżniał się jaskrawszym blaskiem.
W nocy, po przebyciu równika, bryzgi fal, piana morska ,ryby, galaretowate, barw ne meduzy, pływające po rozkołysanych falach
— wszystko jaśniało fosforycznym blaskiem, jak próchno na lądzie. T a fosforescencja czy
ni krajobraz mórz południow ych czemś tak bajecznem, że ten, kto tych cudów nie widział, nie może ich sobie wyobrazić.
Z przed okrętu zrywały się co chwila sta
da ryb latających. O ne także świeciły tajem niczym blaskiem fosforescencji, jak również rekiny, towarzyszące okrętowi. Większe i mniejsze „ludojady“ coraz to wywijały kozioł
ki, wyskakując z wody. Tryskały dokoła nich fontanny fosforycznych błysków.
Po przykrej przerwie w podróży, Stefan, widząc tyle piękna, nabierał otuchy, że dotrze do ojca szczęśliwie.
56
IX.
Ci, którzy, jak Stefan, pierwszy raz oglą
dali od strony oceanu panoram ę najpiękniej
szego miasta świata Rio-de-Janeiro — wylegli na pokład i oczu oderwać nie mogli od wido
ku, jaki się przed nim i roztaczał.
Narazie płaski brzeg p o rtu stopniowo wznosi się wgórę, stokiem upstrzonym willami i pałacami, a wszystko tonie w przepysznej zieleni. Stożkowatego kształtu góra, przypo
minająca głowę cu k ru (dlatego też zwana
— ,,Pao d ‘Assucar“*) jak granitowy, przed
wieczny strażnik, strzeże bram wielkiego p o r
tu.
N a tej górze wzniesiono potężny posąg Chrystusa, (przeszło 60 .metrów wysoki), b ło gosławiącego ocean i wszystkich przybywają
cych na gościnny brzeg Brazylji.
N iezapom niany to widok!
*■) G łow a cu k ru .
57
Po zachodzie słońca niew olno wpływać do portu. O kręt, który Stefana z Lizbony do
wiózł do Południowej Ameryki, właśnie o za
chodzie przybił do jej brzegów. Słońce w oko
licach podzwrotnikowych nie zachodzi tak powoli, j,aik u nas. Nagle się ściemnia, i słoń
ce z pośpiechem niknie za widnokręgiem , po
grążając odrazu ziemię w m roku.
W chwili zbliżania się statku, z którego Stefan m iał nazajutrz lądować n a ziemi b ra
zylijskiej, noc księżycowa roztoczyła w ciągu paru m in u t po zachodzie swe nieopisane cza- ry.
Rio-de-Janeiro nazywają „cidade da luz“
czyli miastem światła. Istotnie, w dzień słoń
ce nie skląpi stolicy brazylijskiej swego blasku, na noc zaś ludzie uposażyli ją w niepraw dopo
dobne bogactwo światła elektrycznego.
I oto, zaledwie znikły prom ienie słońca, z placów ,ulic, bulw arów wspaniałego mias
ta buchnęły łu n y świetlne na nieboskłon, wi
doczne z odległości kilkunastu kilometrów.
Budowle na tle czarnych wzgórz, uilum i- nowane światełkami okien — dawały pojęcie, jakie życie i ruch p anują w mieście.
Potem Stefan się przekonał, że w dzień, podczas upału, mieszkańcy Rio-de-Janeiro