• Nie Znaleziono Wyników

Odrodzenie : tygodnik, 1948.09.12 nr 37

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Odrodzenie : tygodnik, 1948.09.12 nr 37"

Copied!
8
0
0

Pełen tekst

(1)

JEAN BOULIER ■ ADAM MARCZYŃSKI « EDMUND OSMANCZYK 5 ANTONI SŁONIMSKI * STANISŁAW WYGODZKI

* c Z Y I E I N I K . V!

- M i § M

Z ^ ¡lililí I -<

~J J m m j 1 -*

Ul Bm L . , 1 •"

H- S1 r"

>• 8 z

KI V | / i » jmniTii m ÍTÍmhhhiiiibiiii ■ *

Uok V

ODRODZENIE T Y G O D N I K

Warszawa, d n ia 12 września 1948 r.

Kakfad:

40.CC0

Redakcja :

Taszy n sk ie c o 1' Administrada : Baczyńskiego U

Cena 25 zi

I \ r 37 (198)

K. ł. GAŁCZYŃSKI

N O W E W I E R S Z E

Rysunki MARIANA BOGUSZA

NA ŚMIERĆ ESTERINY, D E P O R T O W A N E J PRZEZ HITLEROWCÓW W E N E C J A N K I

I

Po twych warkoczach mógłbym wejść do nieba i nagle co? Zasłona.

Serce uciekło ci ja k mysz czerwona, nawet nie rzekło „przebacz“.

Pocóż mi było ciułać moją wiedzę?

Szarpię cię: — Powiedz, po co?

Świeczka dogasa. Brzask blisko. Siedzę nad trupem twoim nocą.

. V . , ■ /

Bo wskrzesić cię nie mogę. Rozumiesz?

Cień padł na tw ą urodę.

N aw et wody nie chcesz. Nie rozumiesz.

Z ciemnych rzek czerpiesz wodę.

Już gdzie indziej twoje oko błyska błyskawicą szmaragdową,

kiedy idziesz przez podziemne grzęzawiska, a trzciny szumią za tobą.

A tu za oknem bór jak udręka wciąż rosnąca, komu potrzebna*:

I ptaki stoją na sękach >

nieruchome, głupie, jak z drewna.

II

Jeśli kiedy spotkam twoją matkę, powiem, żem cię pogrzebał — że nosiłaś uczesanie gładkie i warkocze, co sfrunęły z nieba;

że rzuciłem raz kw iat konwalii do twych stóp wąskich i bosych — żeśmy, gnój ładując, rozprawiali o Pietrzynce, pajacyku dłueonosym .

III

Ty się, lesie, ze mną pogrąż w rozpacz, ty, dębino, brzezino, buczyno — dziuro w bucie, ty się także rozpłacz nad umarłą, nad piękną Esteriną!

Flaszki szklane, drewniane jelenie, fajansowe, skrzydlate zające, pomagajcieże mi rzucać ziemię, wstrętną ziemię na usta pachnące.

Dzień nadchodzi. Deszcz konary obmył Rzeka bólu płynie i bełkocze.

Nuże, braciszkowie, zakopmy ręce, usta, oczy i warkocze.

V N U

Ż o n i e

E P I S T O Ł A

D O Z A K O C H A N Y C H

Do was dziś należy cały świat,

na trzy księżyce klnę się, moi drodzy —

o, świerszcz na moście k w ili, a ten w iatr

oddech wasz z oddechem łączy nocy.

Tyle gwiazd zaczęło swe spadanie!

Jak mały bąk zza węgła sierpień patrzy.

Rzućcie kw iat, choćby najmniejszy dla niej.

Rzućcie kw iat, ta noc dziś dla was tańczy.

ni- A ' - * / 7 l [ t A©,

1

Tobie grają wszytkie instrumenty, -ciebie w ia tr na ziemię z nieba przeniósł

i ku oczom tw ym , po ścieżkach krętych idę w dzień i w noc, o pani Venus.

Tłumacząca wszytkie sny w sennikach, sekret wszystkich spotkań i zaręczyn

wszędzie jesteś: w kwiatach i w świecznikach, palcem tkniesz: i tańczy świat i dźwięczy.

Po jarmarkach, zadymionych placach też przechodzisz, śmiejąc się i kwitnąc, ciągle cień tw ój odchodzi i wraca, w ręku chustkę trzymając błękitną.

4

Nawet ślepcy widzą cię nocami, głusi słyszą, chorzy wznoszą głowy, kiedy lekko stąpasz ulicami,

gdy sprowadza cię w iatr południowy.

Każdą ranę palec tw ój zabliźni, każda sprawa będzie rozwikłana.

Z krzykiem biegną ku tobie mężczyźni wylać gorzkie łzy na twych kolanach;

6

świece im zapalasz. Przez ogrody wiedziesz ich, gdy śpią, nad złote rzeki i codzienne, takie ciężkie schody jakże im się znów wydają lekkie!

Wszystko zmienia się na twoje przyjścię, kiedy pierścień twój zaświeci nocą:

ptaki budzą się. I szumią liście.

I na niebie nowe gwiazdy wschodzą.

8

Więc dla ciebie, Venus, tron w szkarłatach, rzeźba, wiersz, gramofonowa płyta

i ten dźwięk na wszytkich mostach świata zakochanych, siedmiostrunnych gitar.

9

To dla ciebie, Venus, na tw ą chwałę pory roku idą rząd za rzędem:

wiosen szum, zim plecy białe, letnie góry i trąbki jesienne.

10

Bo ty jesteś ta, która w nas mieszka i prowadzi nas ja k marsz weselny;

bo ty jesteś śpiewająca ścieżka, krzyk ostatni i zachwyt śmiertelny.

(2)

str; 2

O D R O C Z E N I E N r 3T

KS. JEAN BOULIER

Chrześcijaństwo w obronie pokoju

Ks. Jean B c irlie r — prof. praw a międzynarodowego w In s ty tu c ie K a to lic k im w Paryżu

Z abierając głos na tym kongre­

sie, w ystępuję jako kapłan k a to lic ­ k i, oczywiście nie obdarzony żadną m isją czy poleceniami (jakiegokol­

w ie k rodzaju); w każdym jednak razie pewien, że spotkam w zgrom a­

dzeniu Waszym delegatów, któ rzy zdają sobie sprawę z odpow iedzial­

ności, ja k ą na siebie, p rz e ję li, zga­

dzając się pracować tu ta j nad u w o l­

nieniem ludzkości od koszmaru i o- kropności w o jn y i że wiedzą oni rów nież do jakiego M istrza, ja k ie j E w angelii i ja k ie j T ra d y c ji się przyznają.

W społeczeństwie lu d zkim , po­

dzielonym różnicam i poglądów 1 wierzeń, . pokój może być jed yn ie dziełem ta k ie j m y ś li lu d z k ie j, która, aby stw orzyć . jedną społeczność ludzką bierze pod uwagę w szelkie lu d zkie społeczności. Ś w ia t je st je - oen, owszem, lecz p ow inien to być św iat, gdzie spokojnie w spółżyją lu ­ dzie, któ ry c h różnice w y n ik a ją z sa­

m ej ich n a tu ry, lecz któ rych zjednoczenie, o ile zrealizuje się k ie ­ d y k o lw ie k , będzie dziełem rozumu, częściowym, pow olnym , lecz, ja k w szystkie dzieła rozum u, ro z w ija ją ­ cym się stale.

Przedm iotem tego w ystąpienia je st zestawienie m y ś li chrześcijań­

skie j, ściślej m ówiąc m yśli k a to lic ­ k ie j,. c z y li, m y ś li pozostającej pod k o n tro lą szczególnie czujnego au­

to r y te tu - - z tezą, k tó rą w czoraj ro z w ija ł przed nam i M arcel P re­

n a n t ze swadą, k tó rą mogliście pań­

stw o ocenić, ja k rów nież z całym sw ym a u to ryte te m człowieka nau­

k i — tezą w spółpracy, a n ie p rze - ciw staw ności postępu techniczne­

go, postępu społecznego i postępu moralnego.

Jeśli zastanow im y się nad w a ru n ­ ka m i, w ja k ic h o b ja w ił się św ia tu ch rystia n izm i w ja k ic h nastąpiło p ierw otne jego rozpowszechnienie, s tw ie rd zim y, że postęp ch rystia n iz- m u zw iązany b y ł z postępem spo­

łecznym, ponieważ pokój rzym ski (pax romana), k tó ry b yl w a ru n kie m tego rozszerzania się, zakładał, że Morze Śródziemne zostanie u w o l­

nione od f lo ty lli p ira ckich , a doko­

n a ł tego Pompejusz, oraz że u tw o ­ rz y się w czasach im p e riu m A u g u ­ sta owa federacja m iast, w k tó re j lu d zie w olni: uczyli się o b yw a te l­

skiego znaczenia braterstw a, zrazu miejscowego ty lk o , lecz zwolna roz­

szerzanego na tych w szystkich, k tó ­ rz y szczycili się im ieniem R zym ia­

nina. Co do postępu moralnego w y ­ starczy w y m ó w ić nazwę stoicyzmu,

aby wskrzesić całą w ielkość duszy starożytnych, k tó rą pozdraw iał T e r­

tu lia n m ów iąc o n ie j, iż była ona

„n a tu ra lite r C hristiana“ *), I nawet postępy te c h n ik i p rz y c z y n iły się spraw ie ówéj re lig ii, ponieważ spo­

łeczna jedność cesarstwa mogła zo­

stać zrealizow ana je d y n ie dzięki wyższości technicznej legionów czu­

w ających u granic, które narażone b y ły na a ta k i barbarzyńców — i po­

niew aż — in fo rm u je nas o ty m Cel­

sjusz, obruszaj ąc się na to zresztą — w łaśnie wśród rzem ieślników , w głębi k ra m ó w szewców, sprzedaw­

ców p e rfu m czy też tk a n in k rze w iła się propaganda chrześcijańska, w śród ow ej klasy pracującej, z n a j­

dującej się na połow ie drogi m ię­

dzy dobrobytem a nędzą, tam gdzie ch rystia n izm od owych czasów znaj­

dow ał swych najbardziej rzetelnych w yznaw ców i skąd zawsze dzwo- n.ono na alarm , aby zreform ow ać go w 1 ciągu diugich la t jego is tn ie ­ nia.

Lecz zna jd uje m y się w r. 1948 i proszą nas o określenie, w ja k i sposób chrześcijanin może przyczy­

nić się do postępu dzisiejszego spo­

łeczeństwa i ja ka p o w in n a być je ­ go postawa wobec niebezpieczeństw, k tó re tem u postępowi zagrażają.

Myślę, że w społeczeństwie, które nigdy może dotąd nie dążyło ta k u - s iln ie do powszechnego ro zw o ju — poczuło bow iem teraz nagle, że ma w sobie po tem u m ożliw ości i to być może rozw oju bardzo szybkiego — chrześcijanin nie zn a jd uje w swej w ierze żadnych powodów do lęku.

,.Poddajcie próbie w szystkie rze­

czy, a zatrzym ajcie co dobre“ . Przy ty m nie trzeba się śpieszyć z ogło­

szeniem w y n ik ó w ostatecznych do­

świadczenia i zła, na któ re nie ma le ka rstw a , gdyż nie należy w y ry , w ać ką ko lu , lecz trzeba pozwolić m u rosnąć między dobrym ziarnem aż 'do żniw a, a przyśpieszać lub

*) w yraź, teolog. — „z n a tu ry chrześcijańska“ ,

objaw iać godziny tych żniw n ikom u nie wolno. Pocóż gasić naw et tę dym iącą wiązkę, po cóż deptać na­

wet ów złamany krz a k róży? „K to n ie je st przeciw wam — z w am i je s t“ — rze kł M istrz uczniom sw oim pragnącym z drżeniem zachować dla siebie m onopol na dobro.

1 dlatego ch ry s tia n iz m n ie zw al­

nia chrześcijanina od jego lu d zkich obow iązków ; chrześcijanin nie jest uciekinierem , p o w in ie n on zająć m iejsce u boku swych braci na p la ­ cu roboczym, gdzie cała ludzkość z mozołem w yku w a swój los. W ła ­ ściw ym jego pow ołaniem , któ re go w yróżnia, to zadanie głoszenia lu ­ dziom dobrej n o w in y: K ró le stw o Boże jest tu, tuż pod ręką — za­

pewne W odległości czasu, lecz ju ż w głębi ich serc; królestw o to je d ­ nak nie jest z tego św iata.

I dlatego nie do chrześcijanina należy kreślenie pla n ów przyszłego M iasta, w niczym nie pow in ie n przeciw staw iać się socjologom, k tó ­ rzy u s ta lili lepszy plan p ro d u k c ji i rozdziału dóbr. Poza k ilk o m a pod­

s ta w o w y m i zasadami, w yw odzący­

m i się. z samego pojęcia s p ra w ie d li­

wości, ch rystia n izm sam sobie i w ysokiem u pojęciu swego zadania w yzw a la n ia s ił ducha zawdzięcza ów k r y ty zapał, którego pełna je st dusza człowieka wyzwolonego od spraw ziemskich. O byw atel chrze­

ścija n in oddaje co jest cesarskiego cesarzowi; ow ą rozległą dziedzinę

rys. J. 'Konarska P. Dlackman

spraw dotyczących dóbr i życia każdej je d n ostki, k tó rą społeczeń­

stwo przejęło dla dobra w szystkich i k tó re j wszyscy członkow ie jego są podporządkow ani. Więź socjalna, dyscyplina socjalna, reglam entacja sęcjalna, je d n ym słowem wszelkie praw a społeczne mogą w w ię k ­ szym lu b m niejszym stopniu rz ą ­ dzić życiem chrześcijanina, grozić m u bardziej lu b . m n ie j o s try m i sankcjam i, zamykać go w krę g u

m n ie j lu b więcej d o ku czliw e j k o n ­ tr o li — lecz chrześcijanin słucha p ra w nie ty lk o z bojażni, lecz ró w ­ nież z poczucia obowiązku, bowiem władza, k tó ra w ydaje prawa, jest dlań uosobieniem w o li jego Boga.

C hrześcijanin pow inien zatem być d o b rym - obyw atelem współ­

czesnego społeczeństwa. I rozum ie sig, że je ś li społeczeństwo to jest kom unistyczne będzie on ze wszyst­

k ic h s ił w spółpracow ał z ustrojem socjalistycznym , ja k i m u przedsta­

wiono, z ja k im ma możność legal­

nie współpracować w fabryce, czy przedsiębiorstw ie ro ln iczym , a na­

wet, wyższych jeszcze instancjach, w k tó ry c h w ydaje, się zarządzenia.

Lecz je ś li społeczeństwo to jest burżuazyjne, jakże może chrześci­

ja n in przyjąć jego praw o podsta­

wowe, to którem u w końcu ustępu­

ją zawsze w szystkie inne: róbcie pieniądze, lub, ja k m ó w ił G uizot:

wzbogacajcie się? „N ie możecie dw om panom służyć, nie możecie służyć Bogu i m am onie“ . Dla chrze­

ścija n in a je d y n y m p ra w d z iw y m bezbożnikiem jest czciciel pieniądza.

W sercu, w k tó ry m panuje Bóg, jakże m ógłby panować pieniądz?

Lecz ponieważ to burżuazyjne spo­

łeczeństwo, w k tó ry m królem jest pieniądz nazywa siebie dem okra­

tycznym , chrześcijanin posługiwać się będzie w sze lkim i p rz y w ile ja m i, ja k ie ty lk o mu są zaofiarowane, aby walczyć przeciw jarzm u pieniądza i jego niebezpieczeństwu.

I niech n ik t nie m ów i, że m iło ­ sierdzie w ystarczy na określenie o - bow iązków chrześcijanina. Sto la t tem u w r. 1848, Ozanam, propagu­

jący w św iecie ruch dobroczynności wobec biedaków, działający pod patronatem św. Wincentego, okre­

ś lił jednocześnie dokładne jego gra­

nice. „M iło s ie rd z ie — m ów i on — le je o liw ę i w in o na rany nieszczę­

śnika ograbionego przez zbójców, lecz rzeczą spraw iedliw ości je st za­

pobiec ta k im napaściom“ . O w ym nieszczęśnikiem ograbionym przez zbójców byl w edług Ozanama, p ro ­

letariusz, ro b o tn ik z fa b ry k i; w ty m samym czasie K a ro l M arks a- na lizo w a ł działanie przemocy, dzię­

k i k tó re j ro b o tn ik b ył nieustannie pozbawiony owoców swej pracy w społeczeństwie o partym w yłącznie na zysku tj. opanowanym przez k a p ita lis tó w . C hrześcijanin n ie czeka, aby ów nieszczęśnik został o- grabiony, aby w tedy dopiero m iło ­ siernie schylić się nad n im ; chrze­

ścija n in żąda spraw iedliw ości, pra ­ gnie, aby ustał w yzysk i aby n a d ­ szedł czas socjalnego postępu. Ilu ż p ra w d ziw ych chrześcijan zginęło W walce o spraw iedliw ość na b a ryka ­ dach w 1848 roku? I w łaśnie tym w ie rn ym , k tó ry c h Cavaignac p rzy­

rz e k ł wydać na łu p strzałom , m gr A ffre , ich arcybiskup, niósł z nara­

żeniem własnego życia, gałązkę o- liw n ą .

A później nadszedł 18 B ru m a ire L u d w ik a Napoleona Bonaparte, pierwsze urzeczyw istnienie faszy­

zmu i pierwsze połączenie się ko ­ ścioła z reakcją. Od owych czasów znamy ju ż i inne tego rodzaju w y ­ padki. Lecz trzeba zw rócić uwagę na jedno, iż od te j c h w ili we Frr.n- c ji, w Niemczech, w B e lg ii, w I r ­ la n d ii, we Włoszech czy w Stanach Zjednoczonych, ile k ro ć władza d u ­ chowna, • przekraczając granice swych zadań duszpasterskich, p ra ­ gnęła narzucić k a to lik o m pewną postawę socjalną czy polityczną, któ ra w istocie swej nie zależała od n ie j, spotykała się z postawą chrze­

ścijan pełnych szacunku, lecz nie­

złom nie zdecydowanych na odpo­

w iedź taką ja k 0 'C o n n e lla : „O u r fa ith fro m Romę b u t o u r p o litics fro m home“ — „W ia rę naszą czer­

piem y z Rzymu, lecz p o lity k ę naszą z domu“ , lu b ja k Spahna na ko n ­ gresie centrum w r. 1913: „T y lk o dotąd panowie, dotąd, ale nie da­

le j“ .

Isto tn e rozróżnienie spraw ducho­

w ych i spraw doczesnych jest pod­

stawową ideą, w im ię k tó re j Fustel de Coulanges rozpoznawał charak­

te rystyczn y związek chrześcijanina z d zie ja m i ludzkości, k tó rą n ie ­ ustannie kościół potw ierdza. O stat­

n im je j i nie n a jm n ie j zasłużonym potw ierdzeniem b ył Ruch Oporu.

TELEGRAMY NA KONGRES WROCŁAWSKI

G. B. SHAW

największy pisarz żyjący Anglii, znakomity dramaturg na prośbę o apel do Kongresu odpowiedział:

„Nigdy nie wysyłam orędzi. To jest moja ostateczna decyzja.

A lbert Einstein powie na temat pokoju wszystko to, co ja mógł­

bym powiedzieć w orędziu. Orę dzia są nudne“.

COMPTON MACKENZIE

Człon. K ról. Tow., wybitny pisarz I autor dramatyczny;

Jest mi niewypowiedzianie przykro, że nie mogę być obecnym na tym kongresie, gdzie dane by m i było spotkać tych ludzi dobrej woli, którzy nie lękając się postępowych ruchów społecznych, pragną ponad wszystko ocalić pokój i pozwolić, aby duch naszych czasów objawił się w swej właściwej postaci. Modlę się, aby w pływ tego spotkania rozszedł się daleko i szeroko, aby przyniósł uspokojenie, nadzieję i wzajemne zrozumienie wciąż jeszcze rozdartej Europie.

W inni jesteśmy głęboką wdzięczność narodowi polskiemu, który umożliwił ludziom dobrej woli to oto spotkanie w obronie pokoju i choć nie dane mi jest radować się tą szczodrobliwą gościnnością osobiście, czuję się całym sercem gościem narodu polskiego, któremu za tę jego gościnność składam najgorętsze podziękowania.

Pozdrawiam kongres i proszę Boga, aby błogosławił jego poczy­

naniom, v

Ponieważ zaś w o jn a h itle ro w s k a trw a , trw a i Opór. Oto co miałem do powiedzenia jako chrześcijanin na tem at w ew nętrznych niebezpie­

czeństw zagrażających postępowi społecznemu.

Jeśli zaś chodzi o niebezpieczeń­

stw a zewnętrzne, oto ja k u jm u ję o - becną sytuację. Rosja w y k rw a w iła się mocno w w ojnie, któ ra je j zo­

stała narzucona i któ ra , m im o po­

przedzających ją , dość m achiaveli- stycznych zresztą p e rtra k ta c ji, z gó­

r y była planow ana ja ko w o jn a agre­

sywna i wobec tego była zbrodnią m iędzynarodową. Wspólne zwycię­

stwo i nasze w yzw olenie kosztowa­

ły Rosję m ilio n y poległych. Chce ona teraz dźwignąć się z ru in i opa­

trzyć swe rany. Nie chce natom iast poświęcić znacznej części swego bu­

dżetu na w y d a tk i związane z w o j­

ną, w ie bow iem , że byłoby to ze szkodą dla je j ludności, ta k ciężko d o tkn ię te j, k tó ra do te j pory nie od­

zyskała jeszcze poziomu swego, bardzo skromnego zresztą, życia przedwojennego. Rosja k ilk a k ro ć o- świadczała przez usta S talina, że

dwa różne systemy ekonomiczne mogą wspólnie Istnieć na świecie, je ś li ich pokojow e w spółzaw odni­

ctw o i współpraca ich we wszyst­

k ich dziedzinach um ożliw ią lu d zko ­ ści szybką odbudowę i podniesienie się z ru in w ojennych, oraz uczestni­

czenie w ro z w o ju postępu.

Skąd w ięc idzie niebezpieczeń­

stwo? Dlaczego ów po ko jow y p ro ­ gram w yd a je się chimeryczny?

W iecie to dobrze. I wiecie rów nież na sku te k ja kie g o sztucznego fa ­ bryko w a n ia o p in ii m ożliw e je st u - trz y m y w a n ie u m ilio n ó w istn ie ń lu d z k ic h zam iast sądów p o lity c z ­ nych rozum nych i krytyczn ych , ja ­ kie jś n 'e m a l histerycznej psychozy, jakiegoś panicznego lę k u przed tłu ­ mem, O lbrzym em czy Mongołem X X w ie ku , człow iekiem trz y m a ją ­ cym nóż w zębach.

„N iech wasze „ ta k “ oznacza tak, wasze „ n ie “ , oznacza nie. W o b li­

czu tego ogólnego spisku przeciw-ko prawdzie, wobec niebezpieczeństwa w o jn y, któ re ona w sobie k ry je , w yd a je m i się, że chrześcijanin

może dać ty lk o jedną odpowiedź—*

„m e “ .

Pozostaje nam je d n a k odpow iedz

„ ta k “ św iatu, k tó ry p ragnie się od­

naleźć, ludzkości, k tó ra w sw ym m ilo n o w y m pochodzie znajduje się dopiero na starcie. U w o ln iła się ju a ona od c y w iliz a c ji, k tó ry c h ru in y wyznaczają historię. Chrześcijanin, zaś ma coś lepszego do ro b o ty nia szukać wśród zm arłych Tego, k tó r y znajduje się pomiędzy żyjącym i. C y­

w iliz a c ja średniowieczna u m arła.

C yw iliza cja , któ ra nastąpiła po n ie j, przedłuża na naszych oczach sw ą agonię. U schyłku cesarstwa rz y m ­ skiego nadzieja chrześcijańska w y ­ rosła z k r w i m ęczenników i z łea św iętych. A przecież c h rze ścija n in zawsze nosi w sercu tę samą na­

dzieję. „Je śli ludzkość trw a ć będzie jeszcze 20 tysięcy lat, m y jesteśmy p ie rw szym i chrześcijanam i“ *) I ta k ja k oni odpow iadam y „ta k “ owej nadziei.

Wrocław, dn. 26.VW.4S

tłu m . M. W.

*) François M auriac.

u c z o n y c h

przesłane na kongres w rocław ski

G l o s

Oświadczenia

JOSEPH NEEDHAM

Dr Joseph Needham, JBS, lektor biochemii na uniwersytecie w Cam­

bridge specjalny doradca naukowy i dawniejszy dyrektor sekcji Nauk Przy­

rodniczych UNESCO.

Jest, w edług mego przekonania, obow iązkiem każdego uczonego, naukowca i a rty s ty żyjącego w św iecie dzisiejszym , ro b ić wszyst­

ko co m ożliw e, aby przyśpieszyć sprawę pokoju i m iędzynarodow e­

go zrozum ienia. K a rd y n a ln y m błę­

dem in te le k tu a lis tó w obecnej do­

by — rodzajem d ru g ie j „z d ra ­ dy k le rk ó w “ —b yłoby przyjęcje pe­

symistycznego poglądu, że trzeciej w o jn y nie da się u niknąć. N ic w h is to rii nie u s p ra w ie d liw ia ta k ie ­ go ‘przekonania i poddając się te­

m u pesym izm ow i in te le k tu a lis ta n ie ty lk o pozwala się ograniczać w swoich p rzyw ile ja ch , k tó ry m i jest w ykazanie, że m iędzynarodo­

w a współpraca jest m ożliw a, ale równocześnie sta je się narzędziem s ił re a k c ji, k tó ra nie chce św iato­

wego pokoju.

Paląca potrzeba zastosowania na u ki i te c h n ik i raczej dla u żyt­

k u pokoju n iż w o jn y jest kom una­

łem, k tó ry stał się beznadziejny i iry tu ją c y d la samych uczonych, więksżość ich bow iem nie wie, ja k ten gorąco upragniony cel osiągnąć. W międzyczasie w o je n ­ ne zastosowanie w ie d zy napotyka na intensyw ne i n ig d y niespoty­

kane poparcie w e w szystkich n a j­

potężniejszych krajach. Obecnie coraz szersze dziedziny w iedzy

M ia łe m nadzieję, że uda m i się w ziąć udział w kongresie w roc­

ław skim , Bardzo żałuję, że n ’e mogłem nań przyjechać. Z pełną sym patią odnoszę się do jego w y ­ s iłk ó w ustalenia in te le k tu a ln e j współpracy.

W obecnym stanie rozbicia św ia-

ulegają ta jn y m ograniczeniom nie ty lk o je ś li idzie o badania z zakre­

su przem ysłu, lecz technologii w o j­

skowej. W pływ ając na p o lity c z ­ nych k ie ro w n ik ó w , aby u c z y n ili wszystko co m ożliwe dla zmniejsze­

n ia istniejących p o lityczn ych na­

pięć, zadaniem dla naukowców by­

łoby związać uwagę ogółu z fa k ­ tem, że zgodnie z u stalonym i da­

n y m i o wzroście ludności, n a jb a r­

dziej naglącą potrzebą jest zw ięk­

szeń e p ro d u k c ji żywności i roz­

w in ię c ie wszelkich źródeł energii (zarówno tra d y c y jn e j ja k atomo­

w ej). N aw et jeżeli uda się uniknąć w o jn y św ia t będzie musiał sta w ić czoła ciężkiem u ry z y k u b ra ku żyw ­ ności i głodu w okres'e nadchodzą­

cego półwiecza. N ie trzeba chyba podkreślać na ja k ie cierp ie n ia bę­

dą narażeni zarówno zwycięzcy ja k i zwyciężeni, jeżeli nie uda się tego uniknąć. Ludzie n a u k i i o p i­

nia publiczna p o w in n i wołać, aby poszukiw ania nauikowe skupiały się na zagadnieniu zaopatrzenia raczej, niż na zagadnieniach zw ią­

zanych z wojną. Zbliżająca się M iędzynarodow a K o n fe re n cja N a­

ro d ó w Zjednoczonych o Przecho­

w y w a n iu Zasobów oraz M iędzyna­

ro d o w y K ongres na tem at P rz y ro ­ stu Ludności i Zasobów Ś w iata (odbywające się w ty m samym

ta in te le k tu a liś c i Są często w y ś m ie ­ w a n i i o c z y w iś c ie tru d n o , aby m o g li w ie le zdziałać. M ogą je d n a k i p o w in n i s p o ty k a ć się ze sobą, ce­

le m o m a w ia n ia w z a je m n y c h t r u d ­ ności i n a d z ie i. N a w e t je ż e li nie o d ra z u z y s k a ją z ro z u m 1011 ie m o- gą okazać do b rą w o lę. Przede

czasie co kongres w rocław ski) po - w in n y dostarczyć m nóstwa mate­

ria łu inform acyjnego.

Przykła,d ten jest typ o w y dla jednego z najw iększych ruchów naszych czasów, m ia n o w ic ie orga­

n iz a c ji m iędzynarodow ej w spół­

pracy w zakresie technologii i nauki. S tru k tu ra N arodów Z jedno­

czonych, łącznie z w sz y s tk im i sw o im i cennym i odgałęzieniam i specjalizacyjnym i, je st niedostate­

cznie znana i niedoceniana przez ogół mieszkańców większości k ra ­ jó w . W k ra ja ch zachodnich, na przykład, prasa nie podkreśliła na­

leżycie lu b całkiem pom inęła m il­

czeniem fa k t, że ZSRR ra ty fik o w a ł K o n s ty tu c ję Ś w ia to w e j O rganiza­

c ji Z d ro w ia przed Stanami Z je d ­ noczonymi. R ównież m ało znaną rzeczą jest, że ZSRR bierze ja k n a jb a rd zie j czynny u d zia ł w M ię ­ dzynarodow ej O rganizacji E ngi­

neering Standards i że zaprosił, aby następne generalne zebra­

nie M iędzynarodow ej U n ii A s tro ­ nom icznej odbyło się w Z w ią zku Radzieckim. W spółpraca poprzez narodowe granice je st k o n k re t­

nym planem pracy dla ogólnego dobra rodzaju ludzkiego jest je d ­ nym z najb ard zie j obiecujących objaw ów naszych czasów i jedną , z najprostszych dróg do p o ko ju i '

w o ln o ś c i, •

2yczę wszelkiego powodzeń1'3 kongresow i w ro cła w skie m u 1 7e~

stem pewny, że w ydane ° a nirrl rezolucje i oświadczeń’ 3 będą m ia ły s iln y i dobroczynny efekt w o p in ii świata.

Joseph Needham

w szystkim zaś mogą w zbudzić w eobie dumę i w ia rę ze swojej najszczytniejszej m is ji. Sama H i­

storia po w ie lo kro ć w ykazała bo- w iem , że oni są nieuznaw anym i prawodawcam i przyszłości.

życzę K ongresow i powodzenia pod każdym względem.

E. M. Forster

E. M. FORSTER

ANTONI SŁONIMSKI

Rozmowy o kongresie

Pewien mój Sceptyczny Przyjaciet powiedział po kongresie:

— No cóż, jakoś nic z tego nie wy­

szło. Zjechali się, nagadali, a świat dalej gotuje się do wojny. Jakie kon­

gresy intelektualistów, to tylko mydle­

nie oczu sobie i innym,

Pragnę nie tylko jemu odpowiedzieć na to pytanie.

Jeśli mój Sceptyczny Przyjaciel ocze­

kiwał, że po kongresie wrocławskim, zaraz nazajutrz, nastąpi ogólne rozbro­

jenie, jeśli sądził, że politycy, kapita­

liści i podżegacze wojenni wzruszeni stylem Iwaszkiewicza, przestraszeni gwałtownością Jadiejewa, poruszeni spo­

kojną argumentacją Modzelewskiego, porwani oratorstwem Erenburga, wznio­

słością Stapeldona, ewolucjonizmem Jłwxleya, szlachetnością Bendy, wresz­

cie zmęczeni Shatasińskim — zawsty­

dzą się i zaprzestaną knowań wojen­

nych, to istotnie kongres nie osiągnął zamierzonego celu.

Sceptyczny stosunek do kongresu wrocławskiego wypływa, jak widzimy, Z prostego niezrozumienia możliwości i celów tego kongresu, jak i wielu in­

nych manifestacji pokrewnych. Byłoby zbyt wielką już nahonością oczekiwać, aby w świecie nam współczesnym, głos najświetniejszego choćby gremium in­

telektualistów wpłynąć mógł bezpośred­

nio na bieg historii, na decyzję poli­

tyków. Ale jeśli określimy granice i możliwości takich kongresów manife­

stacyjnych, uznać będziemy musieli, że kongres wrocławski był o g r o m n y m, n a d s p o d z i e w a n y m s u k c e s e m .

Po raz pierwszy od czasu wojny, w polskim mieście zebrało się około czterystu wybitnych przedstawicieli nau­

ki i sztuki, aby zademonstrować swą niezłomną wolę utrwalenia pokofu.

Przyjechali do Polski zza oceanów,-

rys. M . (Rudnicki Jean Felix Tchikaya

z krajów wielkich i małych przedsta­

wiciele ras i narodów całego niemal świata, aby dać odprawę podżegaczom wojennym. Po raz pierwszy od czasu wojny spotkali się intelektualiści Za­

chodu z uczonymi i pisarzami Związku Radzieckiego. Kongres był wolną try­

buną, terenem swobodnego ścierania się poglądów. M ów ili komuniści i katolicy, liberałowie i socjaliści. Na trybunę wchodzili nie politycy i przedstawiciele rządów, ale uczeni, pisarze i artyści.

Osobliwe to było audytorium i osobliwi to byli mówcy. Jrzeba bowiem pamię­

tać, że głos pisarza, którego książki rozchodzą się w setkach tysięcy egzem­

plarzy, głos uczonego o światowej sła­

wie, którego słuchają wszyscy inni ucze­

ni świata, dociera dalej od doraźnych deklaracji zawodowych dyplomatów.

Kongres wrocławski nie wpłynie bez­

pośrednio . ha zmianę sytuacji między­

narodowej, ale już dziś wiemy, że utru-

dni w wielu krajach robotę podżegaczy wojennych. Kongres wrocławski nie utrwalił stosunków kulturalnych między 'Wschodem i Zachodem, ale pokazał i dowiódł doświadczalnie, że mimo wszelkich różnic politycznych i ekono■>

micznych taki kontakt jest możliwy.

Kongres wrocławski osiągnął wynik niemal jednomyślny. Ogromną większo­

ścią głosów, po dyskusji, w której brali udział przedstawiciele różnych kierun­

ków politycznych, różnych wiar i róż­

nych ideologii potępił wojnę i potępi' garstkę pożegaczy wojennych. Cjlosami I mówców z wszystkich stron światu | nazwał ich po imieniu.

W rocznicę krwawego najazdu n& I ziemię polską, z miast zburzonych slra- I szliwie, okaleczonych, pożartych ogniem I obłędnej nienawiści, z kraju, w którym I sionce przez sześć łat zakryte było dy­

mami krematoriów, poszedł na świat gł°s, ludzki setek najlepszych synów teł ziemi.

Prości ludzie całego świata, ludzie do­

brej woli, którzy dźwigają z pyłu i pf°' chu zniszczenia dotny swoje, ci łndzif’

którzy z troską i lękiem patrzą w nie­

bo, nadsłuchując znów warkotu samo­

lotów, ludzie, którzy wzrok przenosin z nagłówków pism na niedoroslych sT, nów, na dzieci, żony i matki powinn usłyszeć ten glos idący z Polski.

Jeśli ten glos doda im choć od/0 hinę otuchy, jeśli utwierdzi ich w człowieka, jeśli umocni ich w waCl lub choćby tylko przypomni, że obliczu wrogich sił reakcji, nienaim5 ■ i fanatyzmu nie są samotni, że z M z szerokimi masami ludowymi związ . się w walce o pokój uczeni i całego świata — cel kongresu wrocw skiego -będzie osiągnięty.

Antoni Słonimski I

(3)

Nr 37 O D R O D Z E N I E Sti s

J E R Z Y P U T R A M E N T - l a t o w G i i y c b u (2)

R U O A N V I W Ę G O R Z E W O

j

Tort w

ZA G A D K A N r 1

Pewnego niedzielnego ranka biegniem y galopem . przez nad­

brzeżne zarośla. Statek stoi jesz­

cze, ale potrąbuje. Zasapani sia­

dam y z uczuciem u lg i: przyszliśm y w o s ta tn ie j. m inucie. Przedłuża- się ta ostatnia do kwadransa i. pó ł­

godziny. W ta kich w ypadkach zw y­

k ły czło w ie k sądzi, że w grę wcho­

dzą w ie lk ie , nieodparte przyczyny ękonom iczno-polityezne. Może m o­

to r się zepsuł, może nie starczyło benzyny, może napięcie międzyna­

rodow e w ja k iś sposób sparaliżo­

w a ło n o rm a ln y ru ch statków na tra sie Giżycko — R uciany. Dopiero p rz y odb iciu tajem nica się w y ja ­ śnia. Lo ka lna „Żegluga“ w p ro w a ­ d ziła praw o, że b ile te r sprzedaje na s ta tk u b ile ty , poczem schodzi na ląd i statek może ruszyć. B ra k drobnych i niejasność u p ra w n ie ń ulgow ych pow oduje zawsze prze­

dłużenie te j czynności o k ilk a n a ­ ście czy k ilk a d z ie s ią t m in u t. Rzu­

camy hipotezę, że „Żegluga“ nie chce ryzyko w a ć konieczności w y ­ rzucania w p ełnym jeziorze tych, k tó rz y np. odm ów ią w yk u p ie n ia biletów . Hipoteza okazuje się n ie ­ tra fn a , ju ż w pięć m in u t po o d b i­

ciu in n y b ile te r k o n ty n u u je swój proceder wobec spóźnionych. Za­

gadka re g u la rn ych opóźnień pozo­

staje nierozwiązana.

D YM , STUDENCI I M U R Y Ranek jest chm urny, trochę de­

szczyk, trochę dym z kom ina spę­

dzają z pokładu m n ie j w y trz y ma- Hch. T y lk o para zakochanych stu ­ dentów kucnęła kolo kom ina, a tu - J ł » .-sic; w spólnym n ic ,p r z e m » a .k a l—

n akiem, dzieląc się bułkami z kie ł­

basą i całusami. R y b itw y z ty łu po­

krz y k u ją . Z p ra w a czarno-zielone lasy Bogaczewa. D zikie kaczki od niechcenia ślizgają się o k ilk a n a ­ ście m etrów od statku, m niej obżar­

te odlatują. N ury, ja k sama nazwa wskazuje, n u rku ją . Ich form a spor­

to w a okazuje się na poziomie na­

szych o lim p ijc z y k ó w : dłużej n :ż m in u ta — dw ie nie w y trz y m u ją Pod wodą, w ych yla ją się znow u' i, przerażone, że huczący koszmar nie przem inął pow tarzają swoją ucie­

czkę. N ie w iem , czy regulam in sportow y dopuszcza ta kie m achina­

cje.

Przejście w Baitę, trz c in y zwęża­

ją cieśninę do stu m etrów . Rydze- wo, kościółek cm entarny na przy-, lą d ku , domy pochowane w c ie n iu o lb rz y m 1ch lip i klonów . D o b ija m y do rozchybotanej k ła d k i, czarnia­

w y, w iecznie nadęty m a jte k w y ­ skakuje, m ocuje się c h w ilę z o- grom nym kadłubem statku, ja k z nieposłuszną krow ą, wreszcie na­

g ły m targnięciem zmusza go do spokoju. W ysiada zakonnica, w ita ­ na przez trz y is to ty p łc i żeńskiej ty p u „ć w o k “ .

POKORNE T R Z C IN Y I OSTROŻNE L IL IE r Boje czerwone i białe. K u la b ry k

— ongiś most, dziś trochę rudego żelaziwa. Jagodne, pełne szuwarów, kaczek i w ia tru . Zaczynam żało­

wać, że nie w ziąłem płaszcza.

P ierw szy kanał, też w stu procen- tacn zatrzciniony. O tw ie ra go napis, zabraniający żeglugi szybciej niż 4 km . na godz. Chodzi o faie, k tó - te mogą podmywać brzeg. Jedzie- rny na oko z szybkością jakichś 10 km.

T rz c in y zachowują się dziwacz­

nie. Jeszcze zanim dotarła do nich choćby najm niejsza fa la — zaczy­

nają się pokotem kła n ia ć statkow i.

Pala dopiero je prostuje, p o d ry ­ gują długo jeszcze po przejściu pa­

n i, k tó ra syn ko w i tłum aczy:

— Od razu widać, że jesteśmy u Siebie, w Polsce. N a w e t trz c in y nam się kła n ia ją .

Jakiś kostyczny jegomość, dorzu­

ca: *

—- Jest w ty m więcej ra c ji n iż Pani sądzi, W. żadnym in n ym k ra ­ ju n ie staw iało by się napisów o czterech kilo m e tra ch , po to, by je ­ chać trz y razy szybciej.

L ilie wodne w ty m w ypadku za­

chow ują się inaczej: przed stat­

kiem zaęzynają si? chować, ja k b y lakaś ostrożna najada ciągnęła je Za ło d yg i z obawy, b y n ie sfo rn i goście nie rz u c ili się je zrywać.

'Wyłażą potem, umorusane, zaw sty­

dzone p e w n ie swoim tchórzostwem.

K O T E K I DUDUŚ

Jezioro K otek, nieduże, nudna­

we. P łytkie, wąsko w ytyczone w Poprzek bojam i. M łody, włoehato-

°g i farm acęuta Duduś n -:e bez du-

*ny oświadcza: zjechaliśm y tu dwa

Giżycku

razy żaglówką ze szlaku i dwa razy w leźliśm y na m ieliznę. Jest w te j d e kla ra cji spokojna pewność siebie, ja ką daje bogate doświad­

czenie życiowe.

CO ZE S N IA R D W A M I?

Na Taltowi-sku ogarnia nas po­

płoch i rozterka. Z mapy w yn ika , że szlak do R ucian n.e przew iduje zahaczenia o Sm ard wy. Jakiś dzie­

sięcioletni chłopak o bladoniebies- k ic h oczach, d ługiej głow ie, d z iw ­ nym n.etutejiszym uśmiechu oś­

wiadcza nam absolutnie popraw ną polszczyzną: w M ik o ła jk a c h można w ziąć statek z R ynu na Fisz, ten przecina S niardw y.

Chłopiec ta k niepodobny do dzie­

ci polskich (i n ie m ie c k ic h zresztą) p yta m go — autochton, po polsku nauczył się ju ż po w o jn ie . Ną stat­

k u jest w ogóle pełno .Mazurów.

Poznać ich łatw o, je śli rozm aw iają m iędzy sobą, tru d n ie j, je ś li rozm a­

w ia ją z przybyszam i. M ów ią po p o l­

sku z akcentem czasem niedosły­

szalnym. M iędzy sobą m ówią po niem iecku. K o b ie ty, zwłaszcza w średnim w ie k u i starszym, m ają w w yra zie tw arzy, w sposobie u - bierania się nijakość, typow ą dla Niem iek. Chłopcy, dziś w w ie k u poborow ym cuchną jeszcze drylem h itle rju g e n d . S tarsi mężczyźni, dzieci, młode dziewczęta nie ró ż­

n ią się niczym zezw nętrznym od pow ojennych osadników tu te j­

szych.

W yskusja w re. Większość głosu­

je za przesiadką. T y lk o pan P. też farmaceuta, .wysuwa trzecią h ip o ­ tezę: wysiąść w M ik o ła jk a c h . i

spędzić popołudnie u miejscowego mistrz;» pigular&twa,' który irri-a rze­

komo jakieś św ietne n a le w ki. Pro­

pozycja upada, wobec oświadcze­

n ia kapitana statku, że w drodze p o w rotnej zaw inie się na pó ł go­

d zin y do S niardw y.

T a lty, długie, obram ione pagór­

kam i jezioro. Deszcz ustal, jest chłodnawo, ch m u ry się d yfe re n - cju ją , z przodu się przecierają, z ty łu grożą ulewą. M łoda adeptka ro ln 'c tw a uspakaja nas tw ierdząc, ze to nie nim busy.

S IE LA W O W Y KRÓL Otóż i M ik o ła jk i, wieża kościel­

na w starodrzew»u, most kolejow y, o tw a rty ledwo przed tygodniem , d ru g i most. Para studentów na­

ja d ła się i wycałow ała. Wstają, ściskając ręce, tuląc się do siebie, może i podziw iają krajobraz, od­

b ity w oczach tego drugiego.

Za d ru g im mostem „sielaw ow y k ró l“ , duży, blaszany p o tw ó r r y ­ biego kształtu, z koroną na głowie, na p ó ł zanurzony w jeziorze, k tó ­ re tu ta j zw ęziło się ' i w ygląda na szeroką rzekę.

, N adęty m a jte k cumuje. Od razu, ledw o pierw szy pasażer wszedł na pomost, dopada nas upał, przycza-

’ jony, okazało się, w zamglonym niebie. Zaczynam żałować, że w z ią ­ łem m arynarkę. S toim y godzinę, starczy tego na jeden rz u t oka?

Starczyło na dwa, ale nie w ięcej.

Zaraz za przystanią nieduży, tr ó j­

k ą tn y placyk. Z a ta rty szyld: O tto W ietzorek. W obdrapanej ruderze dom w ypoczynkow y „F ilm u P ol­

skiego“ , naprzeciw k io s k „C zyte l­

n ik a “ z lemoniadą, ale bez gazet, dalej gospoda i re stauracja „Samo­

pomocy“ . Duży, ciem naw y lokal, ty p u starych karczem. W ita nas napis: „Z a b ra n ia się m ów ić po n ie ­ m ie cku “ . — K undo, daj głębszy — w oła ty p o w y osadnik do typow ej euto ch to n ki. Oto i pierwsze spot­

ka n ie z historycznym im ie n ie m Kunegunda.

Jeszcze k ilk a p ie k a rń i sklepów tejże „Samopomocy“ . W ydaje się, że w podziale d zie ln ico w ym P ol­

ski teren ten przypadł je j w udzia­

le.

D ru g i rz u t w zdłuż brzegu, ogro­

dów, pełnych ja b łe k i ogórków (długie ja k w Trokach). Zmurszała, zaczerniała p ływ a ln ia . Opuszczone, brzydkie ceglane d o m ki i c h le w ik i, ro zm ia ra m i i k ro je m przypom ina­

ją, miasteczko Hel. Wychodzę na główną, jedyną p ra w ie ulicę, po­

w yżej placyku.

m i k o ł a j k i s ą...

Tu podobieństwo do T ro k ch w y­

ta za gardło. Cóż z tego, że tam dam ki drew niane. Jak na K a ra im - szczyźnie jest w tym daleka prze­

szłość, nie pałacowa, zamkowa ozy kościelna. Chłopska, mieszczańska, ja k w K rzem ieńcu, Zamościu, San- dcm ierzu. Jeszcze nie doszli M ik o - łajczanie, k tó rz y tę ulicę w zn o sili do ohydy „pru skie g o m u ru “ , do

n udy ceglanej czerwonych k u b i­

ków. D om ki z w yso kim i gankam i, u lica tra w ą zarosła, nieuregulo­

wana, ocieniona k lo n a m i i brzóz­

k a m i wzgórza na lewo, jeziora na praw o, dyktu ją ce w ydłużony ksz.tal osiedla, naw et ów pla cyk — oto i przesłanki, k tó ry m i podm u­

ru ję sąd może zanadto pompatycz­

ny: M ik o ła jk i są cudem.

Oczywiście, oczywiście. Ogro­

mna w ieża na wzgórzu — elewa­

tor? — przekreśla ten uroczy p e j­

zaż bzdurną, kubistyczną krechą.

Oczywiście, tu i ówdzie nie brak ohydnych domów, budowanych w końcu ubiegłego w ie k u przez zbo- gaconych łykó w , nie brak innych oznak pędu k u ideałow i „w sp ó ł­

czesnego m iasta". A le ogólny ton, ogólny c h a ra kte r M ik o ła je k to przecież ja k iś w ie k X V I II , lu b wcześniejszy, i to w łaśnie ta skro­

mność, domowość, przytulność tyle w dzięku te j m ieścinie nadaje.

ZA G A D K A N r 2

W ie lkie i sprzeczne s iły św iato­

we d o ta rły i targają ró w n ie ż M i­

k o ła jk a m i. Na przeciw nym , zale­

sionym brzegu jeziora od trzech la t ro z b ija le tn ie obozowisko W a r­

szawska Szkoła N auk P o litycz­

nych.

Oprócz w a ka cyjn ych ro zryw e k zajm ują się oni akcją repoloniza- cyjn ą w śród dzieci m azurskich.

Załóżmy, że jest to lo k a ln y ośro­

dek w ielkiego, światowego obozu demokratycznego i a n ty im p e ria li- stycznego. Gdzie się mieści więc tutejszy ośrodek obozu im p e ria li­

stycznego i* antydemokratycznego?

Na te j samej uroczej ulicy, tro ­ chę za (a może trochę przed...) ko­

ściołem brzyd kim i niepokaźnym, jest damek zdaleka oznaczony czer­

woną flagą z b ia ły m krzyżem. Za- fra p o w a n y tym , że nie mogę p rz y ­ pomnieć, k tó re to państwo flagę tę sobie obrało, podchodzę bliżej.

G rom adka dzieci, rozm awiających po niem iecku. Jakaś starsza pani w y jrz a ła z okna. Co to za dom?

N ie zrozum iała. Z inną, w idocznie le p ie j obeznaną z językiem „k ra ju urzędow ania“ wychodzą na ganek.

P ow tarzam pytanie. Pewnie moja m ina była wym owniejsza. Odpo­

w ie d zia ły, ale z k o le i ja n ic nie zrozum iałem . Jedno ty lk o słowo, Dania.

P rz y tu łe k dla m azurskich sierot, u trz y m y w a n y przez duńskie tow a­

rz y s tw o . charytatyw ne? Czy może co innego? N ie m am pojęcia. Za­

gadka, k tó rą czyte ln iko m przed­

kładam jest dosyć prosta. K to prę ­ dzej? Studenci z SNP zrepoloni- zują, czy owa in s ty tu c ja zdepolo- ntzuję. K tó ra z tych s ił zwycięży, zważywszy, że studenci siedzą przez dw a miesiące, tam te zaś przez dwanaście. I co będzie, je śli n a g le . się okaże, że w sercu M azurów znalazła się w ysepka — hm, duńska?

B EŁD A N SK IE

Jedźmy dalej. Statek z R ynu na Pisz sobie poszedł. In n y , k tó ry m ścigała nas wycieczka geografów, poszedł także. Para studentów z n i­

kła. U pał pozostał.

M ik o ła jk i w dzięcznie w y g ię ły się przed statkiem . Obóz studencki , w sosnowym lesię. Z lew a przez dzie­

w ięć sekund długa perspektyw a czegoś nieskończonego: S niardw y.

Ig ie łk a w sercu: czy k a p ita n w drodze p o w ro tn e j dotrzym a słowa?

W jeżdżamy w jezioro Bełdańskie.

Jest najładniejsze — poeztówko- w o — ze wszystkich. Gęsta ściana wysokopiennego lasu sosnowego o- toczyła go ze w szystkich stron. A n i polanki. Jesteśmy w puszczy p is- k ie j, chyba najw iększym kom plek­

sie leśnym dzisiejszej Polski. Prze­

dostatni przystanek — W iersba (na n ie m ie ckie j mapie) i jeszcze k ilk a ­ naście k ilo m e tró w jeziora.

Pierwsza śluza jest też ostatnim przystankiem . O znajm iają nam:

R uciany. D wa domy i las.

PLUĆ TYLKO...

Ruszamy drogą przez w spaniały, bó r sosnowy, poprzedzani przez h u fie c dziewczyn z ja kim ś drąga­

lem na czele wywodzących praco­

w ic ie : „a ja k m i odpowiesz n e pra­

gnę cię.. “ . Do R ucian ma być p ó ł­

to ra kilo m e tra . Okazuje się,- jesz­

cze m n ie j. T ylko , że R ucian. nie ma.

B y ły , na pewno. Pewnie też bęr dą. Na razie parę dom ków prze­

ważnie pustych, trochę zgliszcz, re s z tk i w ie lk ie g o ta rta k u . Upał,

chce się pić Galopem rzucam y się do.sam otnej bu d ki z szyldem: „S o - d o w ia rn ia “ .

— Woda sodowa?

— N ie ma.

— Piwo?

— N ie ma.

Jest za to napis na ścianie: pluć ty lk o do spluwaczki. W ściekły p y­

tam : gdzie spluwaczka? Spluwacz­

k i też nie ma.

HARCERSTW O A U P A Ł Chodzimy z kw adrans, szukając wody. Dworzec w tym osiedlu zdzi­

czałych bzów i złocieni w ygląda ta k sennie, że nie bez zdziw ienia dostrzegam w poczekalni d ry b la - sowatego harcerza, k tó ry usiłu je na jednym palcu utrzym ać piono­

wo ja k iś drąg. D ziw ne reakcje w m łodzieży w y w o łu je upał, brak w ody i harcerzenie. Poza n im nie ma nic, nawet afiszów „Ś w ięta morza“ .

— Pompa! — krzyczy adeptka ro ln ictw a . Rzeczywiście, za czystą fasadą dworca rdzew ieje spokojnie zadomowiona, ręczna pompa. T a r­

gamy m inutę, bez skutku. Badam okoliczne kam ienie. Ich zrudzia- iość w yra źn ie w skazuje na niedaw ­ ną obecność wody. Pom pujem y ciągle, ponaglani bezlitosnym słoń­

cem.

Po pięciu m inutach zamiast w o­

dy ukazuje się zawiadowca stacji.

— Pompa zepsuta.

— Jakto, tu są jeszcze ślady w ii*

gcci!

— Zepsuła się w łaśnie wczoraj.

A le wzam ian dał nam wskazów­

kę: tędy, przez tory, przez las, jest jeszcze jeden kiosk. Gdyśmy już biegli, bez s k u tk u p o k rz y k iw a ł z ty łu :

— Chodzenie przez to ry w zbro­

nione, w in n i...

BOREJSZA PO R AZ D R U G I K io s k był. Z gadn'jcie, czyj?

„C z y te ln ik a “ ! B yło piw o. Starsza pani, tutejszy w ojew oda Borejszo- w y, zapytała ne.s naw et: zimne czy ciepłe. D z iw n y dylem at, zw ażyw ­ szy trzydziestop-'ęcicstcpnową tem ­ p e raturę okopć zaciemnionych, świadczących wszakże o doskona­

łe j szkole ko m e rcyjn e j: wszystko dla klie n ta .

procentach u trzcin ie n y

L y ły także lody, kiełbasa; keksy, la n d ry n k i, czekolada, marynowane śledzie. Z boczku, za ladą stercza­

ło parę gazet. O pici piwem , ochło­

dzeni lodam i przeżyliśm y parę m i­

n u t błogostanu. Pa,ni Z. oświad­

czyła z powagą i przekonaniem :

— D opiero tu ta j naprawdę oce­

n iła m w ielkość Borejszy. Z bliska i na codzień przeszkadza w tym jego sposób noszenia ubrań.

U ogólniłem ten sąd, ro z w ija ją c sw oją hipotezę przyszłości Polski.

Jej now y kształt, podzielony w z d łu ż i w poprzek między C entralą Wę­

glową i „C z y te ln ik a “ zarysował się w R ucienach szczególnie w yraźnie.

Trochę w olnych m iejsc, w yp e łn ia taka „Samopomoc Chłopska“ , kto-- ra w M ik o ła jk a c h np. zmonopoli­

zowała p ie k a rn ie i gastronomię.

Ś liskie, niebezpieczne tereny po- rośńie „S połem “ . P rzy cyrkach u- trzym a się k u ltu ra i sztuka, je śli oczywiście m in is te r Dybowski nie popuści w sw ojej a k c ji upowszech­

n ia n ia k u ltu ry , Borejsza zaś nie o tw o rzy w „C z y te ln ik u “ departa­

m entu cyrkowego.

PIĘĆ K URKÓ W

Ten św ie tla n y obraz prze rw a ł dopiero zegarek: pora. Ruszamy.

N a d w orcu w poczekalni nie ma ju ż naw et harcerza. Jest ty lk o tro ­ chę chłodu i ciszy, ja k w w ie js k im kościółku. Nowe fa le „w czasow i­

czów“ b iją o ra fę „S o d o w ia rn i“ i z pianą wściekłości na ustach, o- padają w przydrożny piach. Pocie­

szamy ich w ieścią o „C z y te ln ik u “ . Galopują przez tory.

Bór, m alinow e ‘ podszycie. Zna­

le źliśm y pięć k u rk ó w . N ie chce m i się rzucać ta k cennego łupu. Ale okazuje się, że M in is te rs tw o A p ro ­ w iz a c ji w ięcej grzybów tem u re ­ w iro w i leśnemu nie przydzieliło.

S tatek stoi, n ie c ie rp liw i się. Geo­

g ra fo w ie obsiedli swój. Są zado­

w o le n i z w akacyj. D uskutują w ła - śn:e, ja k n a jle p ie j w ytłum aczyć uczniow i trze cie j daw nej powszech­

nej różnicę m iędzy moreną denną i czołową.

TROSKA O C ZŁO W IE K A N ie do w ia ry , p u n k t trzecia trz y ­ dzieści statek odbija. E ntuzjasty­

czna połowa m o je j is to ty odpraw ia uroczystą akadem ię: nie ta k źle

jest z tą „Ż eglugą“ . Właśnie za­

kręcam y, gdy k a p ita n (onże s te r­

n ik), stary w ilk — śródlądowy?—

z rozpaczą macha ręką. Motor?

D ziu ra w kadłubie? . U ryw a m trze ­ cie państwowo — twórcze przemó­

w ienie. Okazuje się, że sokole oko ka p ita n a dostrzegło jakąś biegnącą paniusię: spóźniła się.

Zawracam y, d o b ija m y znowu.

Paniusia dobiega. K ró tk a dyskusja, nie jest zdecydowana, jechać tym, czy owym , z geografami. N im osta­

tecznie ją przekonano, nadbiegł zasapany drągal: na m iłość boską, zaczekajcie, wycieczka. Rzeczywiś­

cie, hufiec dziewuch ciągnie z bo­

ru, śpiewają dalej to samo, doszły ju ż do „h e j, tam kule świszczą, tam bagnety błyszczą...“

S N IA D W Y a L A FOURCHETTE V/ sumie przecież bez półgodzi­

ny się nie obeszło. U pał ty m ra ­ zem nie popuszcza, w ia tr je st z ty ­ łu, pęd s ta tku go rów noważy, m i­

ja m y Bełdańskie. Za W ierzbą w praw o zw rot: Sniardw y.

O lb rzym ia ta fla wody. O żyw io­

ne dyskusje — tam nie ma brze­

gu, Nie, jest, w idzę go, za 'to ba r­

dziej ńa prawo... Parę wysp, które się poznaje ty lk o po ciemniejszej plam ie na horyzoncie. W ia tr tu jest większy, chłodny i czysty, ja k na morzu. M ała żaglówka, ja k cie­

la k na łące, m iota się po falach.

Stateczniejsza stanęła na k o tw ic y u samego w ejścia na jezioro.. G rup­

ka opalonych studentów i studen­

tek na pokładzie. P raw dopodobnie d ysku tu ją nad najleipszym sposo­

bem repolonizacyjnym . Duduś, k tó ­ r y z farm aceutyczną częścią w y ­ praw y z n ik ł b ył w Rucianach, w y ­ jaśnia teraz tę rezerwę ja c h tu w o­

bec S niardw : m ie lizn y, k a m e n ie . T y lk o szlak w ytyczony na Pisz.

Gdzie indz ej chyba ka ja k i. Spró­

bow aliśm y zboczyć trz y razy. T iz y razy na m ieliźnie.

S N IA R D W Y N A M IG A W K Ę Oto i koniec . ze S niardw am i.

N eubłagany s te rn ik zawraca. N ie trzeba się z nas nabijać, liz n ę liś ­ m y trochę tego mazurskiego mo­

rza. Znam pewnego pana, k tó ry S n ia rd w y zobaczył w jeszcze go r­

szych w arunkach.

Pan ten, zajm ujący w ysokie sta­

n ow isko w h ie ra rc h ii państwowej, zapłonął też namiętnością u jrze n ia S niardw . A le jego statek d o ta rł ty lk o do M ik o ła je k , dając pasaże­

ro m ledwp d w ie godziny czasu. Q- czywiście, na S niardw y, ¿decydo­

w a ł m ój przyjaciel. P ow ie d ze ń m u — ; to siedem: kilo m e tró w . H e j­

że na piechotę! Z całym to w a rzy­

stw em przebiegli tę odległość. N ie - stety, zamiast ta f li jeziornej u jrz e ­ l i las trzejnow y. Oczywiście, jego to nie załamało. Rozebrano się i do wody. Przez błoto, szlam, p i­

ja w k i, ostre trzcin y. Późn:ej w pław . W ydostali się przecież przez zaroś­

la. płynąc u jrz e li, i zaraz z pow ­ rotem , biegiem do M iko ła je k.

K W IA T Y Z MOSTÓW Tu w łaśnie czekamy na statek z Piszu. Para studentów w ró ciła w hum orach zmienionych. Już nie siedzą przy sobie. On czyta gazetę, cna jeszcze je. A le je st w n ich ociężała obojętność dosytu.

W ieczór nadchodzi. K a n a ły i j e ­ ziora biegną szybciej. Na mostach grom ady dzieci rzucają nair) na pokład b u k ie ty leśnych i polnych k w ia tó w któ ryś rzuca im ta b licz­

kę czekolady. . H u fie c dziewczyn (przodownic zdrow ia!) skończył z

„R ozm arynem “ , śpiewa teraz „n ie ­ jedna dziewczyna za w a m i poleci“ . W ia tru n ie ma, górny pokład o b le p ili pasażerowie, statek groź­

nie się przechyla. S te rn ik co c h w i­

la naw ołuje do zejścia na dół, bez skutku. M ło d y m ilic ja n t, którego w b egu zabraliśm y z pow rotem na któ rym ś kanale, przychodzi też, p o d e jrz liw ie m i się przygląda. Czu­

ję lę k ja k za starych, dobrych cza­

sów przedw ojennych: jeszcze mnie w y le g ity m u je ! P rzybieram m inę człowieka zachwyconego d z 's ie j- szym stanem rzeczy, n ie w in n ie pa­

trzę m u w óczy. Nie w ierzy.

POW RÓT

W racają wszyscy, k tó rz y w y ­ siedli z rana. Zbieram y na pomoś- cikach, kładkach, po prostu z łó ­ dek ryb a kó w z p łotkam i, m y ś li­

w ych z kaczkami, k o b ie ty z dzieć­

m i. W Rydzewie wsiada ta sama zakonnica i te same dziewoje typu

„ć w o k “ ją odprowadzają. Jakby z

pow rotem zw ija n o taśmę film o w ą tego dnia, ja k b y go nie było wca­

le, bo naw et zorza jest ta k samo po le w e j i chm ury na L e w e n tyn ie niskie i ciężkie, ty lk o zanTast k i l ­ kunastu kro p e l deszczu, teraz chma­

ra dziwacznych, bezbronnych, bia­

ław ych n i to kom arów, ni to ję te k uczepiła się statku, obsiadając gło­

wy, plecy, ram iona. Jakby się nam przyśn iła ty lk o ta w ędrów ka przez jezio ra i trz c in y , przez lasy, przez najpiękniejsze ze wszystkiego M i­

k o ła jk i i ja k sen p o w ro tn y będzie nas ścigała przypom nieniam i.

L a ta rn ia n ie — m orska płonie jasno nad Giżyckiem. Wieczór je st ch m u rn y i duszny: Nadęty m ajtek ciągnie k u sobie statek, odbierają b ile ty , kłócą się.

M A M R Y

Szlak w ęgorzewski oddzielony jest od ruciańskiego nieruchom ym mostem ko le jo w ym na kanale w Giżycku. In n y statek zabiera nas z im prow izow anej przystani pod topolam i, ale trw a ją te same cere­

giele z bile ta m i, ten sam nadęty m a jte k z kw adransow ym spóźn.e- niem odeumowuje i kanał też jest podobny. Dopiero M a m ry są inne.

Jak wiadomo, dzierżą cne w ic e m i­

strzostw o P olski (po Sniarawach) w k o n k u re n c ji jeziornej.

Z m ałej zatoczki, gdzie u lo ko ­ w ała się przystań żeglarska P U K F w yjeżdżam y na pierwsze jezioro.

Pełno tu wysp, porosłych wysoko­

p iennym lasem dębowym i sosno­

wym . Bliższe miasta zniemczono (Grosse und k le in e Werder), ale ju ż dw a k ilo m e try dalej w y trw a ły w yspy Sossnowi i Dombowa. Za tą ostatnią jezioro się nagle roz­

szerza, jest jaskra w o niebieskie, w ia tr zachodni w y w o ła ł w n ich gę­

sią skórkę, tu i ówdzie bieleją grzywacze. K a czki, ry b .tw y i nu­

r y tra k tu ją statek z należnym le k ­ ceważeniem.

B rzegi zbiegają się na jakieś dw a k ilo m e try . R u in y hangarów lotniczych, m ała osada, zalesione wzgórza. D ru g i a k t M am r, jeszcze szerszy, fa le się w yd łu żyły, trochę naw et huśtają. W lew o zostaje trzecia odnoga, dalsze dziesięć k i­

lo m e tró w w ody i przybrzeżnych lasów. Z praw a maleńka wysepka, na sztabówce nie m ie ckie j zazna­

czona je st ja ko Fogankeninsel.

Nowa cieśnina, 'ty m razem bar­

dzo wąska, przecięta mostem z nie ­ dokończonym środkiem, w przysz­

łości wznoszonym czy obracanym.

Gęste trz c in y . Las podchodzi dó przystani, w y ła z i tu kupka m y ś li­

w ych i rybaków .

W łaściwe M a m ry o tw ie ra ją się zaraz przed nam i. Długa, leśna wyspa z p ra w a .. W lewo odnóga, nad któ rą stoi w ieś Ogonki. Na horyzoncie wieża Węgorzewskiego kościoła.

Węgorapa jest p rzy jeziorze sm ut­

na. P łyn ie przez bagna, przypom i­

nają się poleskie torfow iska, te n is ­ kie, z olchą. Gaj brzózek za trz c i­

nami, wysuszony na rudo: podob- noć jakieś owady. M iasto zaczyna s:ę od s e rii zabawnych szop nad wodą: tu na zimę się k ry ją m am - rzańskie jachty.

SPÓR O R U IN Ę

K a n a ł się kończy w środku m ia ­ sta. W ielka ru in a czegoś, co w yg lą ­ da na obszerną kam ienicę czynszo­

wą. Dopiero później uśw iadam ia­

ją nas, że to historyczny zamek krzyżacki. Przy bliższym badaniu znajdujem y rzeczywiście jakieś ma­

łe okienka, przylepione w ieżyczki, kam ienne podpórki przy rogach.

Ta ru in a jeszcze jest zdolna w y ­ w oływ ać namiętności, o nią w łaś­

nie rozegrał się dram atyczny spór w tutejszej radzie m ie js k ie j.

D wa stro n n ictw a pow stały ad hoc. Jedno, wsparte o suchą powa­

gę praw a, inne, owiane chm urką ogólnokulturalną. Pierwszem u prze­

w o d z ili sądownicy, drugiem u to­

w arzystw o urbanistyczne. W gło­

sow aniu Rada zachowała ró w n o ­ wagę ducha, dz'eląc głosy na dwie rów ne połowy, byle nikogo nie u - razić.

Spór powstał o przeznaczenie te­

go gmachu. Sądownicy w o ła li: w ię ­ zienie, urbaniści — muzeum! M i­

mo rów now agi głosów, rzekom o zwycięża zdrow y rozsądek, to zna­

czy urbaniści. Mogę ich zapewnić, że życzy im tego cała Polska.

(Dokończenie na str. 7 ej)

..Mamry są inne ...Kanał, też w stu

Cytaty

Powiązane dokumenty

I to jest ka- tastrofalne, jeśli chodzi o rozwój wiedzy, bo najciekawsze projekty rodziły się tam, gdzie nie było sztucznych ramek, zamkniętych terenów, tylko taka osmotyczna

W białym ogrodzie maluj owoce, przez biały ogród zamieć przenieś, w białym ogrodzie jabłoń łopoce, o biały na głowę wótam wieniec.. Z podniebnej białej

Jest to r.acket... Daszyńskiego nr

Oczywiście można było się ustrzec tego błędu, gdyby libretto, już po napisaniu muzyki, raz jeszcze wró­. ciło do opracowania

go, czy opinia publiczna będzie poinform owana.. Stare podręczniki

Strach jest we mnie czymś najważniejszym Boję się jakby za nich, za każdego z nich boję się osohno. I bohaterstwo wydaje, mi się czymś ostatecznym, co dzieje

wdzięczamy, że jesteśmy. I zmieniło się to tylko, że teraz ktoś inny deleguje spośród siebie ten ludzki materiał do sprawowania bohaterstwa. Bo to przecież

Światowa Konferencja na Rzecz Dobra Dzieci. W Polsce natomiast Dzień Dziecka obchodzony był jeszcze przed II wojną światową. Pierwszy raz świętowano go bowiem już w 1929 roku,