DZIENNIK
(1961-1966)
WITOLD GOMBROWICZ
D ZIELA ZEBRANE
TOM VIII
INSTYTUT 1 LITERACKI
PARYZ 1987
p
WITOLD GOMBROWICZ .
DZIENNIK
(1961-1966)
INSTYTUT l
PARYZ L
LITERACKI
1987 p
WITOLD GOMBROWICZ - DZIEŁA ZEBRANE
© COPYRIGHT POUR LA LANGUE POLONAISE BY INSTITUT LITTERAIRE, S.A.R.L., 1971
«
BIBLIOTEKA KULTURY
»TOM 356
Wydanie czwarte foto-offsetowe
ISBN 2-7 l 68-0056-X IMPRIME EN FRANCE
Editem: INSTITUT LITTERAIRE, S.A.R.L., 91, avenue de Poissy, Mesnil-le-Roi
par 78-MAISONS-LAFFITTE
1961
I
Piątek
Przede mną Brnno Schulz w przekładzie francuskim, anon- sowany mi już przed paru tygodniami przez "Arietę" (poetkę
Suzanne Ariet). Tom opowiadań, wydany przez Julliarda pod
tytułem "Traite des Mannequins" (to w większości nowele ze
"Sklepów_ Cynamonowych").
Przedmowy. Naprzód Maurice Nadeau: " ... trzeba zapewnić
mu miejsce między wielkimi pisarzami naszej epoki". Potem
świetne studium Sandauera, widać że doskonale zadomowionego w Schulzu, ostrożne a przenikliwe. ·
Bruno.
Od dawna wiedziałem o tym wydaniu, w pocie czoła się przygotowującym; a jednak, gdym to zobaczył, drgnąłem. Co
będzie? "Niewypał", czy sukces światowy? Jego pokrewieństwo
z Kafką może równie dobrze utorować mu drogę, co ją zamknąć.
Jeśli powiedzą, że jeden więcej kuzyn, jest zgubiony. Jeśli nato- miast dojrzą swoisty blask, światło własne bijące z niego, jak z fosforyzującego owada, wówczas jak po maśle gotów wjechać
w wyobraźnie, już obrobione przez Kafkę i jego ród ... i wtedy ekstazy smakoszów wyrzucą go w górę. I jeśli rozpoetyzowanie tej prozy nie zmęczy zanadto, to olśni. .. Ale w tej chwili, w lipcu, nic nie da się powiedzieć, niełatwo wyprorokować losy w Paryżu dzieła niepospolitego.
Do diabła z Paryżem! Jakież to jednak męczące - Paryż!
Gdyby nie Paryż, to ja bym też nie musiał pisać niniejszego suweniru o "zmarłym przyjacielu", to ćwiczenie stylistyczne
zostałoby mi oszczędzone!
Sobota
Trudno mówić o przyjaźni - w dobie, kiedyśmy się przy-
jaźnili, byliśmy obaj jeszcze nieurodzeni. Rok 1934, 35. W Ale- jach Ujazdowskich. Spacerujemy. Rozmawiamy. On i ja na Słu
żewskiej. On, Witkacy i ja. Nałkowska, on i ja. W tym filmie
"przewijającym się na ekranie pamięci" widzę go, jak kogoś
prawie obcego, ale i siebie widzę w ten sposób - to. nie jesteśmy
my, to tylko wstęp do nas, uwertura, prolog.
Chcę od razu wywalić moją nieprzyzwoitość drażniącą i w
złym guście: Bruno mnie wielbił, a ja jego nie wielbiłem.
Pierwszy raz zjawił się u mnie, na Służewskiej, już po wydaniu
"Sklepów Cynamonowych" - ja wtedy byłem po "Pamiętniku
z Okresu Dojrzewania". Drobny, niesamowity, chimeryczny, skupiony, natężony, prawie pałający-i tak się zaczęły rozmowy,
przeważnie na spacerach.
Rzecz pewna, bardzo siebie potrzebowaliśmy. Znajdowaliśmy się w próżni, nasze sytuacje literackie przeszyte były pustką, nasi admiratorzy byli czymś widmowym w rodzaju aparent rari nantes in gurgite vasto, obaj pętaliśmy się po literaturze polskiej niby
zakrętas, ozdoba, chimera, gryf.
Bruno, po przeczytaniu pierwszej mojej książki, odkrył we mnie towarzysza. Zgłaszał się żeby znaleźć we mnie potwierdze- nie, żebym ja mu dostarczył tego Zewnątrz, bez którego jego
życie wewnętrzne skazane było na monolog - i mnie chciał wyrządzić tę samą przysługę. Zgłaszał się jako przyjaciel, ba
(podkreślam z naciskiem) jako duch pobratymczy by rozbudować
i podnieść mi ducha.
Tutaj zdarzył się "kiks", albo ·"zwichnięcie", wyrażając się językiem naszych utworów ... jego wyciągnięta ręka nie natrafiła
na moją. Nie odwzajemniłem mu tych uczuć, dałem mu z siebie okropnie mało, nic prawie, nasz związek stał się fiaskiem... ale
może to właśnie było nam - sekretnie - na rękę? Może fiasko raczej, nie zaś szczęśliwa symbioza, potrzebne było jemu i mnie?
Dziś mogę mówić wyraźnie, bo umarł.
Pozwólcie więc, że jeszcze raz powtórzę z rozkoszą: jak on mnie sobą rozbudowywał, jak zasilał. W moim smętnym życiu
literackim nie mało świństwa doznałem, ale też spotykałem ludzi, co mnie obdarowywali ni stąd, ni zowąd, z hojnością padyszacha - nikt jednak nie był bardziej hojny od Bruna. Nigdy, ani przedtem, ani potem, nie kąpałem się w tak krystalicznej radości
z powodu każdego mego artystycznego dokonania. Nikt tak go-
rąco mi nie przytwierdzał, tak się mną nie cieszył, nie chuchał
tak na każdą myśl moją - nie dostrzegam by na przestrzeni 10
całej naszej znajomości ten anielski Bruno w czymkolwiek mi
się okazał złośliwy, doprawdy miodem mnie karmił ... Wystarczy gdy wam opowiem, jak to było z Ferdydurką. Dałem mu ją do czytania, jeszcze nieukończoną, w maszynopisie, i po tygodniu
wręczył mi ją z powrotem, z twarzą zgaszoną.
- Powinienbyś raczej wrócić do twojej fantastyki z "Pa-
miętnika z Okresu Dojrzewania", tamten gatunek bardziej ci odpowiada - powiedział z wyraźną i wielką przykrością.
Ale potem, kiedy przeczytał Ferdydurke już w książce, wy-
buchnął płomieniem, który mnie, zimnego, prawie sparzył. A przy- jechawszy do Warszawy, wygłosił o Ferdydurke od,czyt w Związku
Literatów (potem zamieszczony w Skamandrze), który był jak fanfara i _rozjuszył na niego wszystkich ówczesnych mandarynów.
Czyż myślicie, że nie wiem? O ileż byłoby taktowniej, gdybym w tym suwenirze o "zmarłym przyjacielu" nie pchał się z sobą
przed niego, na pierwszy plan. Skromność! ... Pośpieszam uprze-
dzić, że znam tę regułę w jej aspekcie zarówno towarzyskim, jak moralnym. Ale czyż nie powiedział książę Ypsilanti, że ci, co wiedzą, iż ryby nie należy jeść nożem, mogą rybę jeść nożem?
To na terenie salonowym. A jeśli idzie o te tam głębsze mo-
ralności, to powiem, i zupełnie szczerze, że ja z moralnych
względów nie mogę pisać inaczej, albQwiem przemilczając te
okoliczności sfałszowałbym całą sytuację, jaka się między nami
wytworzyła - a taki grzech jest nie do wybaczenia literatowi,
gdyż jego. hasłem musi być maksymalne zbliżenie się· do rzeczy-
wistości. Może więc wcale nie pisać o Schulzu ze mną i o sobie z Schulzem - byłaż by jednak godna zalecenia taka abdykacja?
Tematy śliskie są po to, żeby uciekały przed nimi dobrze uło
żone ciotki, nie zaś literatura. Przemilczeć? Ależ ten niesmak, to jakieś zmęczenie sobą, które ogarnia, gdy nawet tutaj wobec
"zmarłego przyjaciela" ja muszę być ja... ależ ja muszę podjąć
ryzyko niesmaku!
Jakaż była moja reakcja na wielkoduszność Schulza? Lubiłem
go... tak. Wiele i życzliwie z nim ugadywałem, nierai przy-
świadczałem, my w oczach ludzi byliśmy parą. Pozory! Natura moja nigdy nie pozwoliła mi podejść do niego inaczej, jak z nie- dowierzaniem, nie ufałem ani jemu, ani sztuce. Czy ja kiedy
przeczytałem uczciwie, od początku do końca, któreś z jego
opowiadań? Nie - nudziły mnie. Wszystko więc, co mogłem
mu powiedzieć, musiało być ostrożne, żeby on się nie połapał
w pustce, która i we mnie na niego czyhała. Jak dalece się
w tym nie połapywał?
Wcale siebie nie obwiniam za brak uczucia, którym odpła
całem jego uczucie. Przeciwnie - uważam za godne uznania,
że nie dałem się przekupić, mnie bardzo podoba się, gdy odpo- wiadamy nawet lodowatym chłodem na czyjeś rozżarzone tempe- ratury, artysta nie powinien być funkcją cudzych temperatur.
Tylko że ... kiedyś pisałem o nim artykulik do Kuriera Porannego i wtedy, przypominam sobie, bardzo się lękałem, czy aby nie
powiedzą, że go chwalę, bo mnie chwali ... z lęku tego urodził się artykuł nie bezpośrednio o Schulzu, a o tym, jak trzeba go
czytać. Czasem tedy bywałem wobec niego wstrętnie małostkowy
i to może byłoby nawet podłe, gdyby podłość mojego skąpstwa,
podobnie jak szlachetność jego hojności, nie były jak gdyby pozbawione ciężaru. Nieprawdziwe. Na niby. Nierzeczywiste.
W cnocie i w grzechu my, embriony, byliśmy niewinni!
Niedziela
Przyjaciele? Koledzy? Ileż razy wymieniano mnie razem z nim w rozmaitych literackich inwentarzach jako "polską prozę ekspe-
rymentalną". A jednak jeśli istniał w polskiej sztuce ktoś mnie przeciwny na sto procent, to był on.
Nie jestem już w stanie sobie uprzytomnić, czy w dialogu, jaki wieruiśmy za każdym przybyciem jego do Warszawy, zostało
to kiedyś wyraźnie stwierdzone. Ale raz, w Alejach, przed pomni- kiem Szopena, mówił, że choć nasze gatunki są spokrewnione
"swoją ironią, sarkastycznym eskapizmem, grą w ciuciubabkę",
to przecież "moje miejsce na mapie jest o sto mil od twojego i co więcej twój głos, żeby dotrzeć do mnie, musi się odbić
o coś trzeciego, nie ma między nami bezpośredniego drutu telefonicznego".
Według mnie, tak to wyglądało: Bruno był człowiekiem,
który wypierał się siebie. Ja byłem człowiekiem, który siebie
szukał. On chciał zagłady. Ja chciałem urzeczywistnienia. On
urodził się na niewolnika. Ja urodziłem się na pana. On chciał poniżenia. Ja chciałem być "ponad" i "powyżej". On był z rasy
żydowskiej. Ja z polskiej rodziny szlacheckiej.
I on był masochistą - nieustannym, nieposkromionym - to się czuło w nim bez -przerwy. Nie, ten nie nadawał się do panowania! Gnom, maleńki, olbrzymiogłowy, jakby zanadto za-
lękniony, aby odważyć się na istnienie, był wyrzucony z życia, przemykający się chyłkiem, na marginesie. Bruno nie przyznawał
sobie prawa do egzystencji i szukał własnego unicestwienia - nie żeby marzył o samobójstwie, on tylko "dążył" do niebytu
całym sobą ( to właśnie czyniło go tak po heideggerowsku wraż
liwym na byt). Moim zdaniem w tym dążeniu nie było żadnego
12
poczucia winy
a
la Kafka, był to raczej instynkt co choremuzwierzęciu nakazuje odejść na bok, usunąć się. Był zbędny. Był
dodatkuwy. Możliwe, że jego masochizm inne także miał oblicza - nie wiem - ale na pewno był też hołdem, złożonym tra-
tującym go siłom bytu.
Człowiek wyrzucony z życia ... cóż pocznie? Tylko w Ducha
może się schronić - i będzie to Bóg, jeśli jest wierzący, Mo-
ralność, jeśli nie będąc wierzącym jest moralny, Sztuka, jeśli piękno uwielbił... Bruno w Boga nie tyle nie wierzył, ile się nim nie interesował, a choć o dużym pqczuciu moralnym we wszyst- kich swoich uczynkach, zupełnie nie nadawał się do moralności, pojętej jako doktryna i świadoma zasada działania. Tylko sztuka tedy ... I rzeczywiście widziałem go zawsze jej oddanego, przeję
tego nią z żarliwością i skupieniem, jakich nigdy w nikim nie
zdarzyło mi się oglądać - on, fanatyk sztuki, jej niewolnik.
Wstąpił do tego klasztoru, tym rygorom się podporządkowywał,
pokornie spełniał najsurowsze nakazy by osiągnąć doskonałość.
Tylko że nie zdołał osiągnąć uduchowienia ...
O ile mogłem poznać Bruna, wcale niełatwego, to jego maso- chistyczne skłonności, słusznie przez Sandauera uwypuklone,
stanowią klucz do katastrofy duchowej, która mu się przytrafiła
w jego ostatnim schronieniu, w sztuce. Tak, właściwa masochiz- mowi dialektyka bólu i rozkoszy (charakterystyczna i dla sztuki), a bardziej jeszcze pragnienie autodestrukcji, wiele mogą tutaj
wyjaśnić.
Cóż się dzieje, gdy mnich, biczujący się z zapałem przed
świętym obrazem, poczuje naraz, że bicz przestał być narzędziem
tortury, stał się narzędziem rozkoszy? Gdyby tę sytuację kon- sekwentnie rozwinąć, doszlibyśmy do makabrycznego paradoksu:
grzesznik, aby dostąpić zbawienia, coraz straszliwsze wymyśla
sobie tortury, ale im większy ból, tym większa frajda, tym grzech rozkoszniejszy!
Mniejsza o ból. Pomówmy o autodestrukcji. Ten święty
artysta - zdarzają się tacy - mógł był, rzecz pewna, zaczerpnąć
ze swoich wspaniałych osiągnięć artystycznych tyle godności
i dumy, tyle ducha, że biologiczne cherlactwo stałoby się czymś
mniej ważnym. Mógł zaistnieć na tym drugim biegunie, gdy życie go odpychało. Kto się poniża, będzie wywyższony - mógł tedy wzbić się. Cóż kiedy poniżenie i pokora nic go nie koszto-
wały, w nim ich znaczenie moralne było żadne, owszem, jemu
sprawiało przyjemność wszystko, co go degradowało, strącało.
Do sztuki zbliżał się, jak do jeziora, żeby w nim utonąć. Padając na kolana przed Duchem doznawał zmysłowej rozkoszy. Chciał być tylko sługą, niczym więcej. Pragnął nieistnienia.
Oto kłopoty kogoś, komu bicz smakuje!
I jeśli nazywał sztukę "zdradą", lub "fintą", to dla tej perwersji.
Poniedziałek
Z takim artystą przewrotnym ja się pokumałem. Gdy korzył się z rozkoszą i klęczał zmysłowo, mogłaż sztuka choć przez
chwilę stać się narzędziem jego osobowości, czymś czym on
mógłby się posługiwać dla swoich - duchowych, czy po prostu osobistych - celów? Hermes - mówi Sandauer. Nie,
w
moimpojęciu on niewiele miał z Hermesa, nie był wcale dobrym
pośrednikiem pomiędzy duchem a materią. Wprawdzie jego per- wersyjny stosunek do bytu (pytanie heideggerowskie: "dlaczego istnieje Coś, a nie raczej Nic?" mogłoby stanowić motto jego dzida) prowadził w konsekwencji do tego, że materia stawała
mu się prześwietlona duchem, a duch się ucieleśniał, ale ten proces hermesowski jest u Schulza zaprawiony żądzą "osłabie
nia" bytu: u niego materia jest skorumpowana, chora, lub pod-
stępnie złośliwa, lub mistyfikująca, a świat duchowy przetwarza
się w zgoła zmysłową fantasmagorię blasków i kolorów, jego racja du.chowa również ulega korupcji. Istnienie zastąpić p6ł
istnieniem, lub pozorem istnienia - takie były skryte sny Bruna.
Pragnął osłabić zarówno materię, jak ducha. Nieraz zdarzało mi
się omawiać z nim rozmaite zagadnienia moralne, społeczne, ale poza wszystkim co mówił czaiła się bierność kogoś zaprzepasz- czonego. Jako artysta tkwił bez reszty w samej materii dzieła,
w jej własnej grze i kombinacjach wewnętrznych, kiedy pisał
opowiadanie nie było dlań innego prawa, poza immanentnym prawem rozwijającego się kształtu. Fałszywy asceta, zmysłowy święty, mnich lubieżny, nihilistyczny utzeczywistniacz. On o tym
wiedział.
Gdy on tak poddawał się sztuce, ja chciałem być "ponad".
To główna między nami sprzeczność.
Byłem, jak się rzekło, szlacheckiego, ziemiańskiego pochodze- nia, a to jest obciążenie prawie równie silne i odrobinę tylko mniej tragiczne co czuć za sobą tysiącalecia banicji żydowskiej.
Pierwszym utworem, jaki napisałem w wieku lat osiemnastu,
była historia mojej rodziny, opracowana na podstawie naszych papierów, które obejmowały lat czterysta dostatniego życia na Zmudzi. Ziemianin - obojętne, szlachcic polski, czy farmer
amerykański - będzie zawsze z nieufnością odnosił się do kul- tury, albowiem jego oddalenie od wielkich skupisk czyni go 14
opornym na międzyludzkie sp1ęc1a i wytwory. I będzie miał naturę pana. Zażąda, by kultura była dla niego - nie on dla kultury - wszystko co jest korną służbą, oddaniem się, poświę
ceniem, będzie mu podejrzane. Któremuż z panów polskich,
sprowadzających ongiś z Włoch obrazy, przyszło kiedy do głowy ukorzyć się przed arcydzidem, które wieszał na ścianie? Nie.
Traktowano je z pańska - i dzida, i mistrzów.
Otóż ja, choć zdrajca i wykpiwacz mojej "sfery", byłem
przecie z niej - i chyba już powiedziałem, że wielu moich korzeni należy szukać w epoce największego rozwydrzenia szla- checkiego, w wieku osiemnastym. Jestem bardzo z epoki saskiej.
Więc choćby dlatego Bruno, klęczący przed sztuką, był mi nie do przyjęcia. Ale nie na tym koniec. Ja tkwiąc jedną nogą
w poczciwym świecie ziemiańsko-szlacheckim, drugą w intelekcie i literaturze awangardowej, byłem pomiędzy światami. A być pomiędzy, to też niezły środek na wywyższenie - albowiem
stosując zasadę divide et impera możesz sprawić, że oba światy zaczną się wzajem pożerać, ty zaś możesz wtedy wymknąć się
im i wzbić się "ponad".
Miałem zwyczaj, że z moimi wiejskimi krewniakami byłem (żeby ich zdenerwować) artystą, a z artystami byłem (żeby
ich rozwścieczyć) obywatelem ziemskim, jak się patrzy.
Mnie zawsze irytowali artyści nazbyt fanatyczni. Nie znoszę
poetów, którzy są zanadto poetarni i malarzy zbyt oddanych malarstwu. Ja w ogóle domagam się od człowieka, żeby się
nigdy niczemu całkowicie nie oddawał. Ządarn aby był zawsze
troszkę poza tym, co robi. Otóż Bruno był artystą bardziej od wszystkich poetes maudits i to. dla tej paradoksalnej przyczyny,
że wcale nie uwielbiał sztuki. Uwielbiając jest się kimś, on zaś wolał zatracić się w niej, przepaść.
Ja zaś chciałem być - być sobą - sobą, nie artystą, ani
ideą, ani żadnym dzidero swoim - sobą. Być powyżej sztuki, dzida, stylu, idei.
Wtorek
Lubił, kiedy go atakowałem. Co więcej mam wrażenie, iż
dobrze zdawał sobie sprawę z faktu naprawdę dziwacznego - a mianowicie, iż ja, tyle czasu go znając, nawet tego trudu sobie nie zadałem żeby przeczytać porządnie jego książkę. Był dyskretny i nie przepytywał mnie zanadto ze swoich utworów, wiedząc, że nie zdam egzaminu. (Ale może było mu wiadomo - jak mnie - że sztuki wysokiego lotu prawie się nie czyta, że ona
działa nieraz jakoś inaczej, samą obecnością swoją w kulturze?).
Wszystko co stanowiło moją wiedzę o nim (i teraz stanowi) pochodzi z okruchów lektury (które mnie olśniewały) skombino- wanych z okruchami, które mi pozostały z wielu rozmów. Czy jemu to może smakowało we mnie, że gardziłem? I stawiał mnie na świeczniku, bo gardziłem?
To takżt; mnie zastanawiało, że tak dobrze i gładko mnie
rozumiał w tym, co mnie od sztuki oddalało, a łączyło ze zwy-
kłością życia. W tym bywam najtrudniejszy do uchwycenia dla ludzi kulturalnych, wykształconych. - Jak się dzieje, że ty, pisarz trudny, wyrafinowany, nudzisz się Kafką, nie lubisz ma- larstwa, zaczytujesz się kiepskimi powieściami? - takie pytania nieraz mi stawiano. Dla Bruna to jakieś żakostwo moje nie było
problemem (może po prostu dlatego, że świetna jego inteligencja
ujmowała mnie szerzej).
Frustracja. Kiks. Kto wie... może jemu to odpowiadało nie tylko dlatego, że był zasadniczo wrogiem urzeczywistniania. Może
to, że jego zdolność do podziwu natrafiła na moją zdolność do niepodziwiania, było dla nas obu wzbogaceniem z punktu wi- dzenia naszych artystycznych możliwości?
S rada
Ktoś kto by podsłuchał nasze rozmowy z owych lat, już
dawnych, wziąłby nas może za konspiratorów. Cóż to za spisek?
Bruno mnie mówił o "nielegalnym kodeksie", a ja jemu o "roz- sadzaniu sytuacji" i "kompromitowaniu formy", on mnie o "bocz- nym torze rzeczywistości", a ja jemu o "wyzwalającej kakofonii".
Była też mowa o "subkulturze" i "niedopiękności", o "tandecie"
(którą Bruno nazywał "ersatzem") itd. Cóż to za laboratorium?
W rzeczy samej, byliśmy spiskowcami. Pochłonięci byliśmy
eksperymentowaniem z pewnym materiałem wybuchowym, który nazywa: się Forma. Ale nie była to forma w znaczeniu zwykłym
- tu chodziło o "stwarzanie formy", jej "produkowanie" i o "stwarzanie się poprzez stwarzanie formy". Trudno mi to
wyjaśnić w paru słowach, kto ciekaw niech zajrzy do naszych
książek. Zaznaczę tylko iż, choć każdy z nas inaczej sobie po·
czynał (bo gdy ja poprzez prowokację formy i jej dysonansowe wybuchy chciałem dojść do siebie, czy do człowieka w ogóle, on oddawał się tej alchemii gratis, zupełnie gratis, z bezintere-
sownością istoty marginesowej), to jednak mieliśmy pewną cechę wspólną. Obaj byliśmy wobec Formy zupełnie sami. Ten mnich bez Boga ... i ja, z moim dumnym człowieczeństwem, które było
16
rzeczywiście "same w sobie", o nic nie oparte, rodzaj katego- rycznego imperatywu krzyczącego w próżni: bądź sobą!
T e więc igraszki z formą nas łączyły. I tu właśnie nasuwa mi
się podejrzenie - czy dla eksperymentatorów, jak my, ludzi w fazie próbnej, plajta w naszym wzajemnym stosunku nie była rzeczą najszczęśliwszą? A cóżby się stało, gdybym odpowiedział
podziwem na podziw - czy wówczas nie poczulibyśmy się,
jeden wobec drugiego, zanadto zrobieni... zanadto na serio? ...
Gdyby czuł mój podziw, gdybym ja, podziwiając, nadał wartość
jego podziwowi - czyż to nie uczyniłoby nas za ciężkimi do eksperymentowania ... ze sobą? Och, tak, i on, i ja, szukaliśmy
podziwu, afirmacji... bo próżnia męczy... Czy jednak taka harmo- nia byłaby w naszym stylu? Wszak o wiele zgodniejszy z nami
był właśnie obrót rzeczy spartaczony, w którym jego wyciągnięta ręka nie napotykała mojej - ta sytuacja typowo schulzowska, a i mnie nie obca, pozwalała nam przynajmniej zachować dziw-
ną wolność istot jeszcze nie urodzonych, szczególną niewinność
embrionów - to zaś czyniło nas lekkimi wobec Formy.
A co się tyczy podziwu - i niepodziwu - cóż nas to mogło osobiście obchodzić, gdy obaj byliśmy z nieprawdziwego zda- rzenia?
Czwartek
O trzecim muszkieterze nadmieńmy jeszcze. O Witkacym.
T en w pióropuszu dandyzmu metafizycznego, wiecznie odstawia-
jący wariata. Nie lubiłem go. Drażnił mnie, a jego eksperymenty z formą, najśmielsze chyba, nie były dla mnie przekonywujące
- zanadto intelektualne, nie umiejące wyjść poza grymas ...
Uważałem, że brak mu talentu. A jego tricki podobne do tego, czym dzisiaj Dali epatuje, zanadto jak na mój gust były klasyczne w swoim surrealizmie.
Witkacy, jak król Lear, ukazywał się zawsze z orszakiem dworzan i błazenków, rekrutowanych przeważnie z rozmaitych pokurczów literackich (jak większość dyktatorów znosił tylko istoty podrzędne). Niejeden z tych kornych akolitów, widząc
Schulza, lub mnie, z mistrzem, zaliczał nas do witkacowego dwo- ru, gdyż w jego służbistej głowie nie mogła się pomieścić inna interpretacja - i stąd powstała gadka, że Schulz i ja wywodzimy
się z witkacowej szkoły. Nic podobnego. Bruno, o ile mi wia- domo, też niewiele z niego zaczerpnął i sądził go bez entuzjazmu;
a w utworach jego śladów Witkacego nie widzę.
Ale byliśmy mimo wszystko trójcą i to dosyć charakterystycz- 17
ną. Witkiewicz: umyślne afirmowanie szaleilstw "czystej formy"
przez zemstę, a też żeby się wypełniły tragiczne przeznaczenia, wariat zrozpaczony. Schulz: zatracenie się w formie, wariat uto- piony. Ja: żądza przebicia się poprzez formę do "ja" mojego i do
rzeczywistości, wariat zbuntowany.
Sobota
Przeglądam kartki o Schulzu napisane. Czy on był akurat taki? Czy ja byłem taki? Prawdo prawdziwa, kto ci soli na ogon nasypie?!
Co do wdzięczności ... nie lubię tego uczucia ... nie, żebym był naturą niewdzięczną, tylko że ono takie nieporęczne, nie dające się dobrze wyrazić, przez to niebezpieczne. Ileż nazwisk powi- nienbym, jak mówi Szekspir, "zapisać do księgi, którą co dzień odczytuję"! Notatka w Kulturze, że na koniec pierwszą w życiu załapałem nagrodę (Boże wielki!) wymienia Wittlina i San- dauera, jako tych co memu trupowi powiedzieli: ożyj! Ale,
jeśli tę notatkę pisał Jeleński, to Jeleński zapomniał dodać, że
wszystkie wydania moich dzieł w obcych językach powinny być opatrzone pieczątką "dzięki Jeleńskiemu".
Czasem naokoło siebie widzę tylko las wrogów. A czasem, gdzie okiem rzucę, ukazuje się dobroczyńca. Litce, na przykład, zawdzięczam Waltera Tiela. A Tielowi zawdzięczam przekład
Ferdydur.ki z polskiego na niemiecki, powitany chórem pochwał
w prasie niemieckiej - i zawdzięczam mu wysiłek tak gorący,
bezinteresowny, skrupulatny, że w tej chwili już prawie wszyst- kie moje utwory są, przed terminem, przyswojone niemczyźnie
i gotowe do wydania. Jak się odwdzięczyłem Litce, że mi ten skarb wynalazła, że odważyła się mnie go narzucić? Napisałem:
,,Nie przeczę utrafiłaś, ale co prawda człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi".
Niedziela
Korespondencja. Z przykrością muszę odmówić pani Gerdzie Hagenau z Wiednia autoryzacji na zamieszczenie mego tekstu w antologii polskiej literatury, którą przygotowuje po włosku
dla wydawnictwa Feltrinelli:
Czynię to, ponieważ w przedmowie tej pani do antologii
opowiadań polskich w języku niemieckim pt. "Polnisch erzlihlt", która się niedawno ukazała, literatura emigracyjna została wy- 18
•
razrue zlekceważona, a wywyższeni zostali jej kosztem pisarze krajowi. Ignorancja? Polityka? Nie wiem. W każdym razie uwa-
żam, że pisarze etnigracji nie powinni brać udziału w imprezach, które są mętną wodą na tamten młyn - co gorzej, z pozorami
"obiektywizmu".
Wtorek
Beduino i ja na przystanku, czekamy na omnibus 208. Mówię
do niego: - Stary! Uważasz, w omnibusie, żeby się nie nudzić,
zadamy szyku! Zaimponujemy! Rozmawiaj ze mną, jakbym był
dyrektorem orkiestry i jakbyś sam był muzykiem, wypytuj mnie o Toscaniniego ...
Beduinowi w 'to graj. Wsiadamy. Umieszcza się w stosownej
odległości i zaczyna głośno: - Na mój gust, to ja bym wzmocnił
kontrabasy, zwróć także uwagę, mistrzu, na fugato .. . Ludzie się przysłuchują. Ja mówię: -Hm, hm .. .
On: - I na blachę w tym przejściu z Fa na Re ... Kiedy masz ten koncert? Ja będę grał czternastego ... A propos, kiedy mi pokażesz ten list Toscaniniego?
Ja (głośno): - Młodzieńcze, dziwię się ... Toscaniniego nie
znałem, dyrektorem orkiestry nie jestem i nie rozumiem dopraw- dy po co ci popisywać się przed ludźmi udając muzyka. A fe,
cóż to za strojenie się w cudze piórka?! T o bardzo brzydko!
Wszyscy patrzą surowo na Beduina, który, w pąsach, topi we mnie mordercze spojrzęnie.
S rod a
Urodzaj teraz w prasie emigracji na pośredników między
moim zepsuciem a powszechną zacnością. Niedawno jeszcze by-
łem po prostu pajac i świnia, dziś - że to jednak jest zagraniczny rezonans - rozmaici wyjaśniacze zabrali się do "obiektywnego"
, acz kwaskowatego wykładania moich tworów (potworów?) z mi-
• ną "nie będę chwalił, ani ganił, niech czytelnik sam wyciągnie
wnioski". Tfy! Po takiej obwisłej beznadziejnie, "obiektywnej"
prozie, człowiek szuka wrogów by nimi odetchnąć jak najczyst- szym, mroźnym, górskim powietrzem.
Inna sprawa: odkrywam siebie w każdym młodym autorze, który o siebie walczy.
Mówię to, bo Czaykowski w Kontynentach żąda, abym ja, starzec, czytał ich prace- ich, dzieci, którym trzydziestka jeszcze
nie zaświtała w głowie! Czy zdaje sobie sprawę, co powiedział?
Czytać! Ależ czyż nie wie, że pisanie choćby arcydzieł, to tylko profesja - a sztuka, prawdziwa sztuka, to dokazać, aby książkę
przeczytano. Ja dopiero na stare lata się doczekałem, że z dziesięć
lub piętnaście osób mnie tu i tam przeczytało (i tego nie jestem taki pewny!). Czytać?! Ha, ha, ja też tego się domagałem, gdy
byłem w ich wieku!
Czwartek
Anglista Grabowski znów dla rozmaitości wylicza katalogi, w których figuruje - w liście, już trzecim z rzędu, tym razem do redakcji Kontynentów - protestując, bo poczciwa pani Da- nilewiczowa przez roztargnienie zapomniała o nim w swoim od- czycie o literaturze emigracyjnej. A oto opinia tego skatalogowa- nego autorytetu krytycznego o Kajetanie MOl'awskim: "Morawski umie pisać, ale nie jest pisarzem!". W świetle tego orzeczenia
stała mi się na koniec jasna i konsekwentna myśl Grabowskiego:
pisarzem jest ten, kto nie umie pisać i figuruje w katalogu.
Swoją drogą, drążący egocentryzm autobezkrytyczny naszego anglisty, w połączeniu z tym jego wwiercającym się egotyzmem epistolarnym, nie jest chyba objawem godnym pochwały z punktu widzenia społecznego i narodowego. A c6żby było, gdybyśmy
tak wszyscy zaczęli głosić w listach do redakcji chwałę i zasługi
naszych Jaśnie Wielmożnych pępków? Smutne, że tak mało jest tych, co umieją żyć innymi, nie sobą. To tak łatwo, Grabowski, trzeba tvl.ko troszkę dobrej woli!
20
1962
II Sroda, Hurlingham
Przyjechałem tu wczoraj o piątej po południu, mając w walizce
kilkadziesiąt stron już wcale dobrze napoczętego Kosmosu. Jazda nie udała się. Mam ostatnio pecha do jazd. W pociągu, który
już czekał na stacji Onze, nie było siedzących miejsc - dałem
mu odejść oczekując na następny - i oczekiwałem na stojąco, gdyż ławki były zajęte - a oczekując przyglądałem się z niepo- kojem gęstemu, coraz gęstszemu, napływaniu ludzi... Po pół
godzinie zajeżdża pociąg, puściuteńki, jak z igły, tłum ożywa,
napiera, wtacza się; uwiązłem w ścisku, nie ma mowy o miejscu
siedzącym, nawet nie stoję, tylko tkwię. Ruszamy.
Ta morda o dziesięć centymetrów? Załzawione, czerwonawe źrenice? Włoski na tym uchu? Nie chcę! Precz, nie będę wnikał w spierzchnięcia tej skóry! Jakim prawem to znalazło się tak blisko, że ja nieledwie nim muszę oddychać, a jednocześnie czuję
jego ciepłe strugi na uchu i szyi? Opieramy na sobie nasze spoj- rzenia nie patrzące, z odległości tuż, tuż ... kaidy się tuli, kuli, zamyka, streszcza, ogranicza do minimum oczy, uszy, usta, stara
się jak najmniej być. Odpychające właściwości tłuste, żylaste, oklapłe, czy suche, wyrzucają mnie w górę, jestem jakbym wy-
skakiwał wprost w niebo - nie chcę! To obraza! Jestem
obrażony! Pociąg pędzi i migają domki przedmieść. Stacja. Pchają, wpychają się. Ruszamy.
Za dużo.
Dowcip. Smiechy. Ktoś mówi: Fidel! Dialog. Nie wiadomo kto z kim, ale powoli rozsiada się nad nami dyskusja, ta co zawsze, ta której się nauczyli na pamięć: imperializm, Kuba, dlaczego rząd to, dlaczego rząd owo i że trzeba by zrobić po-
rządek. Sprzeczne opinie. Rozmaitość poglądów. A tymczasem 23
wpycha się na nowej staq1 Jeszcze ze -dwadzieścia osób, głosy stają się coraz bardziej głuche, kiedy dojeżdżaliśmy do Morón jeden żądał reformy agrarnej, drugi nacjonalizacji przemysłu, trzeci zniesienia wyzysku klas, ale to rozgadanie rzęziło potwornością
rozgniatanych klatek piersiowych. Wystrzelały w górę myśli
szczytne - czy nie pod presją sklejonych tyłków? I jeszcze raz stacja, i jeszcze raz prasowanie, dyskusja rzęzi, ale nie ustaje.
Czemuż nie są w stanie dostrzec faktu najważniejszego -
że podczas dyskusji wciąż przybywa ludzi? Jakiż bies nieuza- sadnionej niechęci nie pozwala im zdać sobie sprawy z ilości?
Powiedzcież, na cóż zdadzą się wam najsprawiedliwsze ustroje i najwłaściwszy podział dóbr, jeśli tymczasem sąsiadka rozmnoży się w dwanaścioro, kretyn z parteru zrobi babie swojej sześcioro,
a na pierwszym piętrze z dwojga urodzi się osiem? Nie licząc
Murzynów, Azjatów, Malajów, Arabów, Turków i Chińczyków.
Hindusów. Czym są te wasze przemowy, jeśli nie gadaniną idioty, nie znającego dynamiki własnych genitaliów?
Czym są, jeśli nie gdakaniem kury, siedzącej na jajach - tej najstraszliwszej z bomb?
W Morón
Pociąg zwolna osiada na stacji morońskiej i, wydobyty z ma- gla, oddalam się w przestrzeń. Idę na plac. Ilekroć zawitam tutaj, zachodzę tytułem pielgrzymki na plac, aby rzucić okiem na przeszłość moją z roku tysiąc dziewięćset czterdziestego trze- ciego.
Ale nie ma już "piccerii", gdziem rajcował, ani kawiarni, gdzie rozegrałem tańcząc bugi-bugi słynny mecz szachowy z mi- strzem Morón (obaj tańczyliśmy - i tańcząc zbliżaliśmy się
do szachownicy aby zrobić posunięcie) .
Przepadło jak pożarte. I ten co szuka, też nie jest ten sam,
też przepadł. Polsko, ojczyzno! Mam w kieszeni list Hollerera,
zapraszający do Berlina i może nawet wybrałbym się przy spo-
sobności do ciebie, Polsko, żeby zobaczyć - tylko, pytam, kto ma na co patrzeć? Ktoś, nie teh sam, na coś, co już nie jest tym, czym było? Spojrzeć ze. stałego gruntu na płynącą wodę
- owszem, to można. Ale na cóż jednej płynącej rzece spoglą
danie na drugą płynącą rzekę? Podwójne jest płynięcie, dwoisty ruch i szum ...
Morón, które dawniej było przestronne, teraz jest spiętrzone,
duszne, miejskie. Ilość! Idę na stację omnibusow~, umieszczam siebie w kolejce, z narożnego baru - słodkawy smród, za mną
24
i przede mną osoby, kuper i nochal, anemia i liszaj, jeden kupczyk drugiemu, że na trzy procent sto siedemdziesiąt pięć,
baba babie że pięć trzydzieści, podrożało, a radio kieszonkowe:
"kupujcie szparko mydło w proszku Tarko". Chłopaczek daje sobie prztyczka. Słońce. Mdło. Tutaj stoimy w kolejce, a tam, na przeciwległym chodniku, idą i idą, mijają i mijają, bez przer- wy lizą i lizą, skąd tyle tego, przecież już jestem o dwadzieścia
kilometrów od centrum Buenos Aires! A jednak mijają i mijają, wciąż wyłażą zza rogu i przechodzą i wyłażą i przechodzą i wy-
łażą i przechodzą i wyłażą aż zwymiotowałem. Zwymiotowałem,
a ten co przede mną stał spojrzał i nic, bo i cóż! Tłok.
Ja znowu zwymiotowałem i - nie wiem, czy nie przesadzam - jeszcze raz zwymiotowałem. Cóż jednak z tego znowu i z tego jeszcze raz, kiedy tam znowu przechodzą i jeszcze przechodzą,
a w samym Buenos Aires jest z pięć milionów pięć razy dzien- nie chodzących do wychodka czyli w sumie dwadzieścia pięć
milionów na dwadzieścia cztery godzin, zwymiotowałem, pod-
jechał omnibus i wsiadaliśmy, jeden za drugim, a trzeci za drugim i siódmy za szóstym, szofer ziewał, przyjmował pieniądze, wydawał bilety, płaciliśmy jeden za drugim, ruszamy, jedziemy, radio, przygrzewa, duszno, przelewa się przede mną roztopione
masło rozlewającej się jejmości ze złotym naszyjnikiem a sta- ruszkowi coś się gaworzy, wpychają się, napychają, wypychają, pchają, ja bym zwymiotował ...
Po co? Miliony! Miliony! Miliony! Iluż wymiotowało w tej samej chwili w Buenos Aires, ilu? Ze stu może, w sumie, ze stu pięćdziesięciu? Więc po co dodawać jeden więcej wymiot?
Jakież bogactwo! Milionerem byłem, wszystko mnożyło mi się
przez tysiąc i milion. Zatrzymuje się omnibus. Tu mam wysia-
dać. Wysiadam. Jestem na szosie z walizeczką ... któż tego nie zna? Szosa długa, z szumem mijają samochody, oddalam się piaszczystą drogą, wietrzyk, drzewa, odległość, cisza.
Nuda natury, wyszczerzająca się głupio, jak pies. A krowa losu mojego przeżuwa. Poszatkowane przestrzenie.
Quinta
Drzewa duże, rozpostarte jak chorągwie, u spodu dom biały,
parterowy i czarnokudłate psy obskakujące.
Z Alicją i jej mężem; chodzę po ogrodzie i coś tam mówimy,
żeby nie milczeć.
Giangrandę, ex-kapitan marynarki włoskiej, mąż Alicji, po-
25
chłonięty jest uszczelnianiem płotu żeby szczeniaki na drogę nie
uciekały i tylko czasem z boku dogaduje.
Sciemnia się. Wracamy do domu. Herbata.
Gdzieś się przyjeżdża, pije się herbatę, rozmawia, potem otwieranie walizki, rozkładanie rzeczy w gościnnym pokoju ...
czyż to nie jest jeden z głównych wątków mojego życia? Na-
słuchiwanie nowych szmerów, wdychanie obcego powietrza, prze- nikanie w •obcy system dźwięków, woni, świateł. Gdy rozma-
wiałem z nimi, te drobiazgi obłaziły mnie, jak robactwo, i czyniły
prawie nieobecnym.
Lampy były zapalone, psy leżały na dywanie.
Oni niedawno "kupili tę quintę żeby wydostać się z miasta.
Buenos Aires o dwadzieścia kilometrów stąd - i nocą widać bladą jego poświatę na niebie, a we dnie powietrze w tamtej stronie jest brudniejsze. Ale pomiędzy nimi a Buenos Aires, bezlik osiedli, miasteczek zlewających się nieomal, właściwie domy, domki, nie doznają przerwy, uliczki, ogrody, szosy, fabryki, za-
kłady, osiedla, plantacje, druty, stacje, tereny, warzywa, kanaliza- cja, sklepy, szopy, kioski i budki... rozsypane, to gęstniejące, to znów rozrzedzające się i trzeba by wielogodzinnego marszu na zachód żeby wybrnąć na prawdziwe pola.
Na szczęście drzewa quinty i jej krzaki chronią.
W nocy
Mój pokój jest niski i podługowaty, z dużym okratowanym oknem. Jak zawsze, kiedy dokądś przyjeżdżam, rozłożyłem na biurku moje papiery - rozpoczęty Kosmos - i rozejrzałem się, żeby zobaczyć gdzie jestem. Była już blisko dwunasta, oni poszli
spać i ja też sposobiłem się do snu. Wszak przyjechałem aby
wypocząć w ciszy i aby "odnaleźć siebie" (jak mówi Ernesto) po rozgardiaszach ostatnich dni, kiedy to dostałem się w wir chwilami paniczny. Jeszcze mi huczały w uszach centralne ave- nidy o zatorach z ryczących samochodów, obecność potwora na horyzoncie nie dawała spokoju, rzecz dziwna, silniej może teraz mi dolegał, niż kiedy w nim tkwiłem.
W dodatku niepokoiło mnie, że i tutaj zastałem zmęczenie
- zmęczenie szczególne - quinta dyszała wypoczynkiem, a jej
zieleń, jej słońce, były wodą dla ust spragnionych, ale to właśnie nasuwało myśl o zmęczeniu, szukającym tutaj wytchnienia.
Myślałem o wytężonym stosunku do tej oazy jej właściciela,
Giangrande, wczesnym rankiem, o szóstej, wyruszającego samo- chodem do odległej fabryki, której był dyrektorem, i w ciągu
26
wielu godzin, w huku i zamęcie, liczącego minuty dzielące od powrotu w spokój - ale, gdy wracał nad wieczorem, koniecz-
ność wyzyskania każdej minuty spokoju odbierała spokój - wypoczynek stawał się pracą, bo znów liczył minuty, ale tym razem dzielące go od fabryki. Był w tych "wolnych chwilach"
rzeźbiarzem .. Pośród drzew wyłaniały się jego torsy kamienne,
zamarłe w linii i bryle ... które rzeźbił spoglądając na zegarek.
Siedząc na łóżku myślałem o tych bryłach i - przypatrując się przedmiotom mego (gościnnego, ubocznego) pokoju - po-
myślałem o abstrakcyjnych obrazach Alicji, zdobiących hall. Jeśli
nie quinta, to sztuka była spokojem. Czy jednak sztuka była
spokojem? Czy niepokój nie dosięgał ich nawet w tym ostatecz- nym schronieniu i nie z jakichś zewnętrznych przyczyn, a wsku- tek samej istoty tej artystycznej pracy? Ich oddawanie się sztuce w tej quincie - ten ich ukochany projekt - wydało mi się
bliskie bankructwa gdym rozmawiał z nimi; w tym co mówili nie było radości, raczej gorycz, zawód, ba, z oznakami takiego rozczarowania ciągle teraz spotykam się w świecie malarskim.
Malarza gnębi ilość malarzy. Za dużo. Wszyscy malują. Dlaczego ta sztuka przestała być trudna, dlaczego urzeczywistnił się w na- szych czasach jakiś triumf mierności, dzięki któremu malowanie
stało się łatwe, dostępne byle podfruwajce, studentom, dzieciom, emerytom, każdemu - zdołano zlekceważyć wszystkie trudności
techniki, formy, które wzbraniały dostępu do ołtarza i dziś artystą
malarzem może być każdy - i, co więcej, te obrazy "wcale nie są takie złe".
"Wcale nie są takie złe". Te jej słowa zalatywały jakby nieutulonym zdziwieniem osoby niesłusznie spoliczkowanej. Ogar-
niając wzrokiem mój podługowaty pokój myślałem, że ta oaza
wypełniona kamiennym milczeniem brył, oraz metafizyką oder- wanych malatur, nie jest wcale oazą i zastanawiałem się, czym dobrze zrobił, że tu przyjechałem w ucieczce przed monstrum, którego białawy połysk palił się na horyzoncie.
Naza;utrz rano
Towarzyszę Alicji, która idzie z torbą na zakupy do sklepiku
spożywczego - zaraz za quintq rozpoczyna się łąka sparszywiała,
na niej małe. domki proletariackie, niedobudowane, sterczące,
jakby je ktoś poustawiał na ziemi, bezładne, nie łączące się ani
między sobą, ani z gruntem. Kamienie i baby. Gruz i bachory.
Cegły, taczki, mężczyźni. Psy i śmiecie. Radio przyśpiewuje
smrodowi, słoneczko przygrzewa, ten i ów patrzy na nas ...
Na południowym wschodzie brud nieba zwiastuje Buenos Aires. Czy mógłbym teraz zapłakać? O tak, jestem dość litościwy
aby siąść tutaj na pierwszym lepszym kamieniu i płakać rzew- nymi łzami nad własnym człowieczeństwem i wszystkich braci moich - ale gdym ogarnął wzrokiem zagony tej hołoty, prące
ku nam poprzez łąkę, napierające, gdym ujrzał jak ONI znów
podl=hodzą, znów dosięgają, obrzydzenie i nienawiść przemogły
płacz. .
"Idzie na ciebie, Makbecie, zielony, szumiący las! ... ". Na mnie nie las szedł, tylko rozmnażający się brud ...
Po południu
Opowiadała o konsternacji kilku jej przyjaciół, malarzy, którzy wrócili niedawno z dłuższej podróży po kilku prowincjach inte- rioru. Mówią, że w każdym miasteczku doliczyć się można
z łatwością kilkudziesięciu malarzy. "Nikt nie chce pracować,
wszyscy chcą być artystami". Kto żyw, smaruje! I - niestety, niestety! - "te obrazy nie są takie złe!".
Gdybyż to było złe!
Wcale nie jest takie złe! Wykształcił się w plastyce sposób widzenia i sposób odtwarzania, dzięki któremu zupełnie mierna osoba może stworzyć zupełnie niezłe dzieło. Jakaż gratka dla osób! Jeśli w małych miasteczkach jest kilkudziesięciu malarzy, ilu ich jest w Buenos? Dwadzieścia tysięcy? A w Paryżu?
O tym opowiadali - ona i Giangrande - a także o innych rzeczach - nagrodach, wystawach, marszandach, krytyce, kone- serach, reklamie, pięknoduchach, specach; scjentystach, kombi- natorach - i nie skarżyli się nawet, tylko informowali, jak ktoś
pogodzony z faktem, że Cyrce nieznana przemienia wszystko w świństwo.
Cóż za klapa dumnej sztuki Tycjanów! Ze złowrogą satysfak-
cją ogarniałem dekadencję tej sztuki nieczystej, która zawsze
związana była lubieżnie z instynktem posiadania, handlem, znaw- stwem, kolekcjonowaniem, bardziej może z tym związana, niż
z estetyczną rozkoszą. Z zadowoleniem dowiadywałem się, że spotkał ją los niezbyt odmienny od tego, co się wydarzyło perłom i drogim kamieniom, gdy znaleziono metody masowej fabrykacji: uległa spospoliceniu, zarzyna ją podaż!
28
Ha, ha, ha!
Czy dobrze robię śmiejąc się w nos obrazom, posągom?
Ja?
Następnego dnia, po spacerze
Są tu ulice, zrobione z bluszczowych sctan ogródków, ogro- dów - w głębi ukrywają się wille. Posuwam się piachem i ziemią tych ulic nigdy nie mając pewności, czy ktoś mi się nie
przygląda, wzrok może dopaść ze wszystkich stron, gęstwiny są
zaludnione. U wylotu ulicy niebo w dalekościach zwisa ciemnym brzuchem - tortura! Jakiż rejwach i pęd tam, na horyzoncie, ile trzasku, huku, jakie mrowie ruchów, słów i pogmatwanie
zdarzeń, kombinacje i komplikacje, wir nieprzerwany ... ten młyn,
ten labirynt ciążą nade mną!
Cicho i ciepło. Pusto. Naprzeciwko, w perspektywie ulicy, ukazuje się dziecko, chłopczyk prowadzący rower. Idzie na ciebie, Makbecie, dziecko... Zbliżenie dokonywa się powoli i ja, który przedwczoraj jeszcze miałem twarz obłożoną cudzymi twarzami tu, tuż, teraz załamuję się - i "prawie" nie mogę wytrzymać
tego zbliżenia się naszego ku sobie, aż "prawie" przystaję, "pra- wie" odwracam się bokiem, żeby to jakoś łagodniej wypadło.
"Prawie"? Rzecz w tym (od dość dawna to zauważyłem), że jakaś teoria ... narzuca mi się w moim stosunku do ludzi: wiem,
że zbliżanie się kogoś w pustym miejscu powinno dosięgnąć
mnie w mojej istocie potężnie ... i oto staram się wzbudzić w sobie stosowny odruch. Wiem, przeczuwam, że nie jest, nie powinno
być obojętne "jak" i "skąd" i "dlaczego" ten inny "podchodzi", czy "wyłania się" i jakie jest nasze względem siebie "umieszcze- nie"; wiem, że to musi być bardziej zasadnicze, niżby się dało słowami wyrazić; i że to musi być "wstępne", czyli "wyprze-
dzające" inne moje doznania, stanowiąc coś jakby tło.
Próbuję dostosować się do teorii, jakbym deklamował rolę.
I to nadaje moim czynom jakiś połowiczny charakter ... Drę
cząca zawtłość na horyzoncie, ciężkie i brudne wymiona nieba
zwisające nad splątaniem rozpędzonym i wrącym tej milionowej zmory niepojętej.
Sobota
A kuku, a kuku, służąca Helena ma kuku na muniu! Więc
hajda, hajda i cip, cip, cip! Kukuryku!
Oto orkiestracja... a teraz sam schemat.
Od razu po przyjeździe zmiarkowałem, że coś z nią nie tak
było, iak trzeba. Staranna, grzeczna, ale kiedy podaje zupę na- suwa się wrażenie, że mogłaby w tej samej chwili zrobić coś
innego, na przykład, zaśpiewać. Jest jak linoskoczek, chwytający równowagę nad otchłanią "czegoś innego" i "czegokolwiek".
29