Ksiądz Mackiewicz,
bojownił? za wiaPĘ i w o ln ość.
h m iistofjeziia l
z powstańićH rokt.i 1863
przez
M ieczy sła w ę Sieczkow ską.
N akładem , W ydaw nictw a D zieł L u d o w y ch “ K. M ia rk ł w M ik o ło w ie (N icolai O.-S,)
Bernard Szczech
i Zahrzartska 34/25 41 -907 Bytom 7
Żm udź to ś w ię ta ! Ziemia B o ż a!
Na pół le śn e je j obszary, A na poły s tro jn e w z b o ż a : W olny oddech ma do mozra, I w szystkiego m a do p a ry ! Bo lu d w ie rn y w ziemi żyznej, I nie skąpo te j ojczyzny!
Tam n ie błyszczą pyszne gm achy, Ale za to duże chaty
I w ysokie — d o b re gm achy, L ud d o ro d n y i b o g a ty : P o n a d d ro g ą krzyżów pełno
I kapliczek tuż p rzy dom u. f L ud odziany sz a rą w ełną,
P ełen se rca , p ełen srom u, I żazyw ny i nie m arn y , P racow ity g o sp o d a rn y — I pow ażny i nabożny.
L ud tam ży je po zakonie, A więc zda się zim ny zrazu, Lecz g d y se rc e zaw rze w łonie, Nie usłyszysz z u s t w yrazu, Lecz łza try śn ie na wpół rzew na, Na w pół krw aw a, na wpół gniew na, P ie rsi ję k n ą z ta jn e j głębi, Z am iar w padnie n ib y w stu d n ię . Lecz czas k rw i te j nie wyziębi Dusza jeg o nie w ychłódnie I w p ły n ie na jaw — w c z y n i e !
Z >Pieśni o ziemi naszej« W. Pol.
isissiF
i.
P a s t u s z e k
Czerwcowe słońce schyliło się ku za
chodowi. Odchodząc, rzucało ziemi złote snopy promieni, które wpadając między wi
śniowe liście małego sadu, m uskały niedoj
rzałe owoce. P od dotknięciem ciepłych, dobroczynnych promieni, wiśnie rosły, ru mieniły się, czerwieniły i przybierały smak przew yborny.
Sadek wiśniowy, ozłocony promieniami zachodzącego słońca, otaczał m ały, nizki dworek wiejski, który nie wiele różnił się od chaty wieśniaczej. Gidyby nie m ały gane
czek, oparty na drew nianych słupach i wię
ksze okna dworku, zdaw aćby się mogło, że jest to zw ykła chata. Koło dworku spostrzegam y małą, nizką stajenkę, opo
dal stodołę i studnię z żurawiem. Za wi- l*
— 4 —
śniowym sadkiem widać grzędy z ja rz y nami i kilka uli osłoniętych rozłożystą lipą. P o za woniejąćem drzewem widnieje łączka, na której rżnie traw ę drobna, szczu
pła kobieta. Na jej tw arzy zwiędłej i p o marszczonej, maluje się łagodna słodycz.
Z wynędzniałego oblicza kobiety domyśleć się łatwo, że częste troski niepokoją bie
daczkę, że przebolała wiele.
W ogródku panuje zupełna cisza, śród której od czasu do czasu słychać szczęknię
cie sierpem i brzęk pracow itych pszczółek.
N araz rozległ się hałas. Słychać było gniewny głos męzki, szlochanie dziecka, i gwałtowne bicie pięścią w stół, od k tó rego brzęczały drobne szybki w okienkach dworku. Śród wrzaw y nie można rozeznać słów, po chwili jednakże słychać dokładnie następujące w yrazy, wym awiane gniewnie,
krzykliw ie:
„Do kow ala oddam darm ozjada! O d
dam! ja k mi Bóg m iły! Jak em Mackie
wicz ! “
Grdy głośne krzyki i szlochania doszły do uszów kobiety pracującej na łące, twarz jej sm utniała jeszcze więcej. Podniosła się z ziemi, a zebrawszy do płachty zerżniętą trawę, podążyła spiesznie ku domowi.
Płachtę z traw ą zostawiła przed drzwiami,
a sama weszła przez sień do izby. W izbie pod oknem, na drewnianej malowanej k a napce siedział mężczyzna m ogący mieć bli
sko 50 lat, siedział zmęczony od p racy czy gniewu przy stole, stojącym przed d re
w nianą kanapką.
W drugim kącie izby, przy malowanej szafce, w której poustaw iane b y ły fajansowe talerze i szklanki z zielonego szkła, stał szczu
p ły chłopczyna, boso, w drelicliowycb spo
denkach i koszuli z szarego płótna, w je dnej ręce ściskał bat, w drugiej wielką księgę, m ającą k a rty ze starej bibuły.
Chłopczyna wciskał się ze strachu w k ąt i szlochał po cichu, czasem tylko głośne łkanie w yrw ało się z piersi dziecka.
K obieta wszedłszy do pokoju, jednym rzutem oka spostrzegła płaczącego chłop- ćzynę i gniewnego męża. Zwróciła się też do niego, pytając:
„Co się stało ?“
„Jeno obraza Boska, przez A ntka nie
cn o tę!“ odpowiedział mężczyzna łagodniej
szym nieco głosem. ■
K obieta patrzyła pytająco na siedzą
cego mężczyznę, a on praw ił dalej:
„O braza Boska! przez tego darmozjada, zamiast pilnować krow iny i cielęcia, poza
bierał stare b ib u ły ze strychu i rozczytał
— 6 —
się w nich n iby ksiądz jaki, a tym czasem łysula z cielęciem wlazła w pszenicę są
siada Mikołaja. Mikołaj zam iast chłopaka nauczyć rozumu, nap ad a na mnie i w y zyw a ostatniem i w yrazam i, omało w złości nie spróbow ałem kija n a jego grzbiecie.
A nie jestże to obraza B oska ? A przez k o g o ? a jeno przez tego niecnotę! Zam iast pilnować krow iny, bawi się w panicza.
Dość już te g o ! p o k arałb y mię Bóg, g d y b ym chłopakowi pozwolił w yróść na p ró żniaka! Skoro nie chce pom agać rodzicom w krwawej pracy, niech idzie m iędzy o b cych. P rzy kowadle nie będzie m ógł za
słaniać sobie ócz temi nieszczęsnemi b ib u łami.
Podczas g d y m ężczyzna w y k rzy k iw ał gniewnie, kobieta stała i słuchała, a od czasu do czasu spoglądała z żalem n a szlo
chającego chłopaka.
Żałosne spojrzenie m atki w ycisnęło nowe potoki łez z oczów chłopczyny. Oj
ciec w ygadaw szy się, ucichł, ko b ieta w y słuchawszy spraw y, dalej poczęła k rzątać się po izbie.
N ak ry ła stół grubem obrusem , p o ło ży ła na nim chleb razowy, postaw iła misę mleka kwaśnego, przyniosła z kuchni d y
miące ziemniaki, a wezwawszy męża i syna
_ 7 -
do wieczerzy, sam a usiadła, lecz jad ła tylko z przym usu. Widocznie gniew męża i płacz syna odjęły spracowanej kobiecie apetyt, za to stary ja d ł z wielkiem smakiem, Antek zaś półgębkiem. Szlochanie i strach przed kowalem przeszkadzały jeść głodnemu dzie
cku. Ojciec, zjadłszy wieczerzę, wyszedł.
W izbie została m atka z synem .
„Na, je d z!“ mówiła kobieta do chłopca łagodnie. „Zawsze musisz czemś ojca po
gniew ać“, dodała po chwili, „wiesz, że z nim nie m a żartów. Widzisz przecie, źe oboje z ojcem ciężko pracujem y, pomimo to nie możemy nastarczyć na wszystko, wiesz do
brze, że na przednów ku często głodem przy- mrzeć trzeba. Pow inienbyś nam w pracy dopomódz, nie jesteś przecie dzieckiem, skończyłeś lat dw anaście.“
Chłopiec w pierwszej chwili odpowie
dział szlochaniem ty lk o ; uspokoiwszy się nie
co: „Oj mamusiu! mamusiu! kiedy te książ
ki tak mnie do siebie c iąg n ą ! “
„A czy nie dość czasu masz na czy
tanie książek w zimie? W lecie trzeba ko-c niecznie b y d ła w polu pilnow ać.“
Na łagodne słowa m atki chłopiec od
powiedział głosem żałosnym :
„Ale m am usiu, ja nie chcę iść do k o w ala.“
- 8
„Nie chcesz, a cóż zrobisz, jeżeli ojciec odda cię do niego, ja k to przed chwilą p o wiedział ? “
„U cieknę!“ rzekł chłopiec żywo, bez nam ysłu.
„G dzie? do k o g o ? “ zapytała przestra- straszona kobieta.
„W świat, do miasta, do szkoły, do książek“ odpowiedział jednym tchem chło
piec.
„Do szk o ły !“ mówiła matka, „do szkoły! Ach g d y b y śm y mieli na to, chęt
nie oddalibyśm y cię do szkoły. Ale za co?
za co oddać? kiedy tu drzwiami i oknami bieda kołace. Jednego roku grad zboże wybije, drugiego posucha, kiedy indziej za
bierze woda, to i skąd brać pieniędzy.
Boże zmiłuj się nad n am i“, w zdychała ko bieta.
Chłopiec postaw szy chwilę przy stole, położył łyżkę, poukładał szare bibuły, które w yw ołały gniew ojca i położył je n a skrzyni ko łu pieca a pocałowawszy m atkę w rękę, wszedł do alkierza, ukląkł przed obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej i m o
dlił się rzewnie i gorąco.
P ani Mackiewiczowa tym czasem poszła wydoić krowę, a idąc z mlekiem do p i
wnicy, spostrzegła siedzącego męża na ła
— 9 —
wie pod gankiem. W stawiwszy mleko do piwnicy, usiadła okok męża i pow tórzyła mu swoją rozmowę z Antkiem.
S tary uspokoił się już zupełnie, rzekł też głosem pełnym sm utku:
„Oj, ciężka dola nasza! Jużciż ja wi
dzę, że chłopak bez książki w yżyć nie może, ja k ry b a bez w ody. Ale cóż ja p o radzę. Wiele to dzieci w bogatych do
mach ucieka od nauki ja k od ognia, a nasz rwie się do niej ja k do raju. Ale czyż ja, szlachcic zaściankowy, pan jaki, czy .co ? Gr.orzej od chłopca pracować muszę i cier
pieć nad tern, że dziecku nijakiego w y
kształcenia dać nie jmogę.“
„Ależ i do kow ala oddaw ać A ntka nie m ożna“ , mówiła m atka, „zm arniałby przy ciężkiej p ra c y “
„Ale co z nim ro b ić ? “ mówił znowu ojciec z niecierpliwością w głosie, „wszakże nie mogę pozwolić, a b y rósł na próżniaka. “
„Poczekaj, poczekaj !“ mówiła słodkim głosem pani Mackiewiczowa, „może P an Bóg natchnie nas ja k ą dobrą m yślą. Ju tro niedziela, pójdę do kościoła, pomodlę się do Boga; wszakże On jest opiekunem stra
pionych. “
N azajutrz m atka z synem w ybrała się do sąsiedniej mieściny Cytowian, ab y tam
- 10 -
w kościele prosić Boga o zmiłowanie. Ma
tk a i chłopiec modlili się serdecznie, gorąco.
Po Mszy św. puścili się z powrotem do domu. W drodze chłopiec zwrócił się do m atki i rzekł:
„Matusiu, jużci ja widzę, że w y nie m o
żecie łożyć na moje wykształcenie ale ja bez książek żyć nie mogę. Uproście ojca, a b y mi pozwolił iść do W ilna, do szkoły. P rzy pom ocy Boskiej dam sobie radę, niech ino ojciec da mi kilka groszy na d ro g ę.“
Matce ścisnęło się serce, g d y posły
szała słowa syna. U prosić ojca, ab y po- ( zwolił dziecku samemu iść w świat szeroki bez opieki! bez zaopatrzenia?!
Idąc, przypom niała sobie, że dzieciak, bez niczyjej prawie pom ocy nauczył się czytać i pisać, pytając to ojca, to matki, co znaczą czarne kreski na białych k a r t - . kacb książki do modlitwy. Zimowemi wie
czorami p rzy migotliwem świetle kom ina nauczył się od ojca początków pisania, re sztę zrobił już sam. W szakże umie czytać, a pisze tak pięknie, że organista dziwił się, ujrzaw szy jego pismo.
W ieczorem dnia tego długo naradzali się rodzice Antosia, wreszcie postano
wili w ypraw ić A ntka po świętach do W ilna n a naukę. M atka poczęła skrzętnie grosze
— 11 -
zbierać za jajka, za mleko i za masło, ab y synowi sprawić jakie ubranie i dać na drogę kilka groszy. Ściskało się biedaczce serce z bolu, że jej A ntek pójdzie sam w świat. U boga m atka nic innego zrobić nie mogła, ja k tylko w gorącej modlitwie błagać Boga o opiekę nad dzieckiem swojem.
II.
Na opiece Boskiej.
W pogodny poranek wrześniowy, szczu
p ł y chłopczyna wyszedł z dw orku rodzin
nego n a południe do W ilna szukać sk ar
bów wiedzy, w daleki nieznany sobie świat.
Za odchodzącym spoglądali rodzice, kreśląc K rzyż św. w powietrzu. M atka z zaczer- wienionemi od płaczu oczyma spoglądała za żwawo idącym synem.
Miał on na sobie nowe szaraczkowe ubranie i m ały węzełek n a plecach. W wę
zełku znajdowało się kilka rubli i trochę zapasów żywności. Oto wszystko, co m o
gli dać ubodzy rodzice dziecku, chciwemu nauki. Antoś Mackiewicz, jakkolw iek b rał się gorąco do książki, zapłakał żegnając się z rodzicami Załzawionemi oczym a spoglą
dał na zaścianek, w którym spędził lata dziecinne, z żalem opuszczał ukochaną
- 12 —
Żmudź. Pomimo, że chłopaka żal ściskajje za gardło, szedł raźnie, biegł raczej, jakbjjw ze strachem, ab y nie przyszła m u dcbbtlw wrócić pod strzechę rodzicielską. n
Około południa zmęczony chłopczyna u postanowił odpocząć. U siadł pod rozłoży-d sta dziką gruszą, dobył z zawiniątka sex i eh]eh — i łzy stanęły mu w oczach. P rzy -z pom niał sobie, że chłeb pi’zyniosła m u m a jr tk a w drżących rękach, te same drogie i:
spracow ane ręce chłeb ów zrobiły, upiekły, s przypom niał sobie, że ojciec obrabiał poląe na chłeb, że je zasiewał własnemi rękami.' W łasnem i rękam i młócił i xneł zboże na?x
żarnach. i
K iedy i czy ujrzy rodziców ? — prze- ] m knęło po głowie małego wędrowca. Tę- i skne m yśli w ycisnęły potoki łez z oczów <
chłopczyka. O tarł je szybko, bo przy- : pom niał sobie, że wyszedł dobi’owolnie : z domu, wyszedł, aby posiąść naukę. : Myśl o nauce osuszyła łzy chłopcu, : napił się ze droju w ody i orzeźwiał, zjadł chleba kawałek, odpoczął, i miał znowu siły do dalszej di-ogi.
'Szedł szybko, m yśląc o książkach i szkole, o przyszłości. Pi’zyszla mu także na m yśl wioska rodzinna, pola, łąki, po któ ry ch pasło się bydło rogate. Najdłużej
.[jednak zatrzym ał się m yślą przed dworkiem, jjw którym zostawił rodziców. Przebiegł iw nim wszystkie izby, wszystkie z a k ą tk i;
najchętniej przebyw ał m yślą tam, gdzie iw rzeczywistości było najlepiej. Oto pod
■dachem dworku, na strychu.
T u między różnorodnemi rupieciami
•znajdował się stos „szarej b ib u ły “, ja k wy- jrażał się ojciec naszego zucha. B ibuły te i m iały dla Antosia Mackiewicza urok nie-
słychany. Z ty ch szarych stronic w yglądają- j eych ze starych ksiąg dow iadyw ał się chłop- ' zyna o przeszłości naszej Ojczyzny, po
z n aw a ł z nich świętych zacnych bohaterów i królów. Ze stosu starych książek w ystę
pow ały przed oczy-chłopca niezliczone po stacie ludzi, którzy w znoju i w boju p ra cowali około dobra publicznego. K ażdy z zasłużonych w ydaw ał się chłopcu ro b ot
nikiem, dokładającym ■ cegły i kamienie dla zbudowania gm achu wspaniałego noszącego nazwę „O jczyzna.“
Rozm yślania kończył chłopczyna we
stchnieniem do Boga, ab y i on mógł jak ąś cegiełkę dołożyć do wspólnego gmachu, aby mógł śmieci i gruzy z gm achu starego usunąć.
T a k myśląc szedł, i dopiero, gdy ciem
nieć poczynało, przypom niał mu się n o cleg !
— 14 —
„Grdzie zan o cu ję?!“ m yślał, z trwoga rozglądając się śród pustego pola. Śród dnia przechodził około zagród wiejskich a nawet jedne z nich minął pi’zed godziną może, lecz wtedy o noclegu nie myślał.
W racać nie chciał.
„ E ! pewnie napotkani jeszcze przed wieczorem wieś lub chatę, w której dobrzy ludzie pozwolą mi przenocow ać.“
Szedł zatem dalej rozglądając się b a cznie. Lecz niestety ni wsi, ni domu nie było widać, miał tylko przed sobą szu
m iący las. Zapadająca noc nie pozwalała m yśleć o dalszej drodze, a las swoją po
ważną ciszą przerażał chłopca.
Nie było rady, trzeba przenocować tu koniecznie, bo ciemność nie pozwala iść dalej. Ze strachu zapomniał nasz malec o wieczerzy, położył węzełek pod rozłoży
stą sosną, w sparł na nim głową i leżał z szeroko otwartemi oczyma, spoglądał w niezgłębioną ciemność. Lecz noc poło
żyła na oczach chłopca niby ciemną za
słonę z pod której świata Bożego nie widział. Przestraszał go najlżejszy ruch.
G dy liście na drzewach zaszeleściały, zda
wało się biedakowi, że dziki zwierz zbliża się, ab y go pożreć; już, już widzi nad sobą jego błyszczące oczy. Ze strachu nie może
— 15
i poruszyć się z miejsca. ( P atrzy przerażony 1 w świecące oczy zwierza, i przekonyw a się i z radością, że to nie wilcze oczy, lecz gwia- [ zdy migocą na niebie. Uspokoiwszy się,
zaczął szeptać słowa modlitwy, wreszcie usnął.
We śnie ujrzał, że najbliższa sosna po częła rość szybko, coraz, coraz wyżej, już ledwo dojrzeć może wierzchołek, sięgający nieba. Ze zdumieniem p atrzy chłopczyna na olbrzymie drzewo. Naraz zebrała go ochota wspinać się na wierzchołek i spoj-
; rzeć w niebo. Nie nam yślając się długo, począł szybko i zręcznie ja k wiewiórka wspinać się po konarach sosny, po chwili spostrzegł, ja k już wysoko znajduje się nad ziemią. Aż w głowie zawróciło się bieda
kowi.
Z obawy, aby nie spaść z tak ogro
mnej wysokości, nie patrzy więcej na dół, lecz szybko, coraz szybciej piął się w górę.
Jeszcze kroków kilka, a stanie u szczytu, już będzie m ógł spojrzeć n a mieszkańców niebieskich.
N a tę m yśl serce drżało chłopcu z ra dości. Odpoczął chwilę, a potem już stoi na wierzchołku, przebija głową błękitne sklepienia niebieskie i spojrzy w głąb. Z po czątku oblały go potoki światła tak wiel
- 16 -
kiego, że nic nie mógł rozeznać, powoli, g d y oczy naw y k ły do jasności, ujrzał Boga Ojca wśród chórów anielskich, lecz widzenie znikło w jednem oka mgnieniu, tron Boży | zasłoniła nieskończona ilość świętych pań- • skich i ludzi zacnych, nagrodzonych nie- hiosem.
Naraz z tego cudownego tłum u odłąi czyła się postać niewieścia i niewypowie
dziana debroć.
„Jadw iga królow a p o lsk a!“ w y k rz y knął nasz śmiałek. Ki’ólowa w odpowie- ; dzi uśmiechnęła się i podniósłszy ręce nad j głową chłopczyny, w y rz e k ła : Żyj zacnie, a Bóg cię nie o p u ści!“
Nim spostrzegł się chłopczyna, królo
wej już nie było. Z tłum u w ystąpił mło- ! dzieniec z świetlana aureola nad czołem.C c W jednej ręce miał lilię białą, drugą opie
ra ł na tarczy ozdobnej pogonią litew ską i polskim orłem. Kazimierz święty, patron Litw y ! — wyszeptał nasz chłopczyna, skła- ; dając ręce do modlitwy. Kazimierz święty skinął n a rozrzewnionego dzieciaka p rzyja
źnie i powiedział: „Módl się i p racu j.“
Nasz m ały zuch chciał pogarnąć do świętego młodzieniaszka; lecz widzenie zni
kło, a raczej ustąpiło miejsca innemu. U j
rzał teraz męża w białej krakowskiej suk-
manie, otoczonego grom adą ludu wiejskie
go. T ak, to Kościuszko, pom yślał chłop- czyna. Kościuszko spoglądając dobrotliwie n a naszego wędrowca, rzekł: „Kochaj Oj
czyznę i służ jej wszystkiemi siłam i!“
Cudowne widzenie oddalało się powoli, wreszcie znikło. Nasz zuch spiął się na palcach, aby raz jeszcze spojrzeć w niebo, lecz zachwiał się, stracił równowagę i po
czął spadać. Przerażony chciał krzyczeć, lecz głosu z gardła dobyć nie mógł, p o czął wyciągać ręce, aby uchwycić gałęź, wreszcie wśród szamotania i przestrachu obudził się. W tedy przekonał się, że śnił.
Pożałow ał snu pięknego, więc przym knął oczy, sądząc, że widzenie • powróci. Lecz senne obrazy zniknęły niepowrotnie. T y m czasem promienie wschodzącego słońca m u
skając twarz i oczy chłop czyny, rozbudziły go i oprzytom niły do reszty. Las pełen b y ł gw aru i szmeru. Szum iały drzewa, brzęczały skrzydlate owady, śpiewało p ta
ctwo, różnorodnej
W szystkie te głosy w ydały się chłopcu modlitwą pochw alną wznoszoną przez w spa
niałą przyrodę do potężnego Stwórcy. D o ' m odlitw y p rzyro d y całej dzieciak p rz y łą czył swoje. U kląkł pod sosną, wzniósł oczy k u niebu i zatopił w modlitwie bez
Ksiądz M ackiewicz. 2
— 18 —
słów. Było mu tak błogo, rozkosznie. Nie czuł żadnej trwogi w swojem osamotnieniu, bo nad soba miał niebo, a w niebie świę- tych opiekunów.
Po modlitwie pokrzepił się chlebem i serem, poczem żwawo i ochoczo ruszył w dalszą drogę. Początkowo m yślał o n o cnych widzeniach, a w uszach brzęczały m u usłyszane słowa: „Módl się i p racu j!“ „Żyj zacnie, a Bóg cię nie o p u śc i!“ „K ochaj Oj
czyznę i służ jej wszystkiemi siłam i!“ W y razy owe w y ry ły mu się dokładnie w p a mięci.e.
Następnie zwrócił uwagę nasz m łody wędrowiec na w spaniały, ale zarazem p o ważny i sm utny las, w któ ry tak obfituje jego rodzinna Żmudź. Podziwiał ogrom od
wiecznych dębów, które zaledwie kilku ludzi zdołałoby rękami opasać, smutne sosny i jo d ły przypom inały mu owe niebotyczne drzewo, o którym tak mile śnił w n o c y ; oczy chłopczyny ścigały przelatujące z drze
wa na drzewo ptaszki rozweselające swym śpiewem i szczebiotem spokojną ciszę leśną.
T am dziędzioł n a je d lin ie
S tu k a z le k a i dalej o d latu je — ginie,
Bliżej siedzi w ew ió rk a, orzech w ła p k a c h trz y m a , G ryzie go, zaw iesiła k itk ę n a d oczym a,
J a k pióro n a d szy szak iem u k ira sy e ra ,
— 19 —
C hociaż ta k osłoniona, d o k o ła spoziera,
D o strz e g łsz y g ościa, sk acze g ajó w tan e c z n ica Ta d rzew n a d rzew a, m iga się ja k o b ły s k a w ic a .“
W idoki te rozweselały osamotnionego wędrowca, któ ry raźno kroczył naprzód. Po kilku godzinach przeszedł las, odpoczął tro chę, posilił się i ruszył dalej w drogę.
Przed nim roztaczały się rozległe i żyzne pola, zieleniejące łąki, a hen w oddali wi
dniały białe chaty wiejskie. Już słoneczko chyliło się ku zachodowi, kiedjr Antoś zdą
żył do wioski. Dziś nie potrzebował noco
wać w puszczy leśnej. Zapukał do pier
wszej lepszej chaty, prosząc o nocleg. G o
sposia przyjęła małego wędrowca gościnnie, otoczyła opieką m acierzyńską i użaliła się nad dolą osamotnionego dziecka.
D alszą drogę odbyw ał chłopczyna rzadko tylko samotnie, często spotykał pie
szych lub jezdnych. Z podróżującym i pie
szo rozmawiał i droga mu się krótszą w y dawała. Jadący widząc zmęczone dziecko, zapraszali je na wózek, jechali w tę samą stronę, chłopiec chętnie przysiadał się, ab y wypocząć. Nocował najczęściej między lu
dźmi, ale gd y czasami noc zaskoczyła go w pustce jakiej, kładł się na swoim tłó- moczku bez trwogi, w modlitwie oddawał się opiece Bożej i zasypiał spokojnie.
2*
— 20 —
Podróż z miejsca rodzinnego do stolicy Litw y po większej części piesza, trw ała do
syć długo.
Zapewne niejeden z naszych czytelni
ków nie wie dokładnie, gdzie leży Litw a i Żmudź, rodzinna ziemia naszego bohatera, należy więc parę słów o tern pow iedzieć:
H en, daleko na północ od nas, w po
łudniowo-wschodniej stronie morza B ałty ckiego, leży kraj szeroki, „równy, . senny,' często m szysty i piaszczysty,“ p o k ry ty ob
ficie ogromnemi lasami, przecięty wspaniałą w stęgą rzeki Niemna, uchodzącego wraz z dopływami do morza Bałtyckiego. K rainę tę nie bardzo urodzajną zamieszkują Litwini, lud małomówny, „cichy, rzew ny“ , ale przy- tem „kuty, b ity .“
Choć k ra j je g o n ieb o g aty , K adzi sobie, bo o szc z ę d n y ; N ie m arnuje, grosz n a szaty, Bo ro zsąd n y i oględ n y .
Nie z w y k ł on się k o c h a ć w k rasie, Ale m yśli o zap asie —
I d o b y te k w dom grom adzi, I o ju trz e w iecznie ra d z i.“
Żmudź zaś, zwana świętą od wielkiej pobożności mieszkańców, jest krajem p rz y należnym do Litw y, jeszcze bardziej w ysu
niętym na północ. Opis ziemi i ludu żmudź-
— 21 -
kiego m ają czytelnicy we wstępnym wier
szyku.
Z utęsknieniem czekał chłopiec końca drogi. Z bijącem sercem ujrzał nareszcie dnia pewnego szczyty wieżyc licznych k o ściołów W ilna; z bijącem sercem wszedł w Ostrą Bramę starożytnego grodu Litw y, gdzie się znajduje sław ny obraz Matki Bo
skiej Ostrobramskiej. Z dziecięcą ufnością polecił się opiece Królowej naszej i wszedł do ludnego miasta.
Zm rok właśnie z ap a d a ł; n a ulicach gwarno było i ludno. Wielkie miasto onie- ' śmieliło naszego podróżnego; obawiał się zapukać do którego z licznych domów, aby prosić o nocleg. Chata wiejska b y ła dla niego starą znajom ą; do niej też śmiało za
chodził po drodze, lecz nie miał odwagi wejść do wielkiej kamienicy. To też plątał się po mieście oszołomiony, nareszcie, gd y noc n a dobre zapadła, zbliżył się do nie
znanego sobie kościoła, obok którego wzno
sił się klasztór. B ył to kościół W szystkich Świętych. K a progu drzwi w chodowych ukląkł chłopczyna, aby prosić Boga o m i
łosierdzie ludzkie, tak bardzo potrzebne dla osamotnionego dziecka. Modlącego się chło
pca zaskoczyła n o c ; nie miał odwagi już iść dalej, to też podłożywszy węzełek pod
głowę, usnął na progu domu Bożego. W rza
wa miejska przeszkadzała biedakowi, ale gdy w końcu usnął, spał twardo' aż do rana.
Jeden ze zakonników, ojciec K arol, w y szedłszy wczesnym rankiem z klasztoru, spostrzegł śpiącego chłopczynę. Na widok wynędzniałego, opalonego, kurzem okrytego dziecka, wzbudziła się litość w sercu zakon
nika. Stał i patrzał na śpiącego z rozrze
wnieniem. Biedactwo — szeptał — bieda
ctwo, widocznie pozbawione opieki ludzkiej, schroniło się pod skrzydło Boże.
Śpiący, ja k g d y b y czuł spjorzenie za
konnika, począł poruszać powiekami, w re
szcie otworzył oczy i ujrzał przed sobą du chownego, oblanego promieniami wschodzą
cego słońca. Otworzywszy oczy, zaczął je przecierać, ja k g d y b y chciał przekonać się, czy to sen lub praw da ? Grdy tak leżał nie
ruchomo, zakonnik przemówił: „Bóg z tobą chłopcze !“ Słowa te wymówione głosem do
brotliwym , rozbudziły całkiem ch ło p czy n ę;
zerwał się na równe nogi, ucałow ał rękę zakonnika i zdało mu się, że m a przed so
b ą opiekuna zesłanego od Boga, o k tó rego modlił się wieczorem. Opowiedział też zakonnikowi, po co p rzy by ł do Wilna. O j
ciec K arol wysłuchawszy opowiadania, za b rał chłopczynę do klasztoru. T u znalazł
— 23 —
Antoś Mackiewicz przytułek. Zakonnicy klasztoru W szystkich Świętych przygarnęli do siebie dzieciaka i za usługi około ko ścioła ofiarowali mu naukę, której tak go
rąco pragnął.
Na modlitwie i p racy upływ ały lata młodemu Mackiewiczowi. U m ysł wzbogacał n auką — chłopiec w yrastał na młodzieńca.
III.
W rodzinnym zakątku.
U p ły n ął spory kaw ał czasu od w y p a d ków opowiedzianych w poprzednim roz
dziale.
J e st znowu skwarne, pogodne lato.
Gdzie rzucisz okiem, dostrzegasz łany, po- okryw ane dojrzewającem zbożem. Pokoszo
ne łąki wonieją, a w powietrzu rozbrzmie
wa śpiew ptasząt i brzęk owadów.
Ścieżką biegnącą tuż koło gościńca idzie podróżny, spoglądający wesoło po p o lach, idzie spiesznie, nie ogląda się za sie
bie, chociaż g d y b y się obejrzał, m iałby p ięk n y widok na wielkie miasto, znane nam dobrze z bistoryi. Jestto dawna stolica Rusi Kijów. Z Kijowa wyszedł nasz po dróżny, n ap atrzy ł mu się widocznie dosyć, bo nie ogląda się za siebie, lecz raźno idzie
— 24 -
naprzód. W śród dnia odpoczywa krótko, a naw et i w nocy pozwala sobie zaledwie snu parę godzin, tak spieszno mu do nie- f znanego nam celu podróży. G d y b y śm y chcieli zaspokoić naszą ciekawość, m usieli-J b y śm y iść za. podróżnym , lecz znudziliby
śm y się i zmęczyli daleką podróżą. ’P o dróżny bowiem przechodził przez Ruś, L i
twę, zdążając, ku Żmudzi. Pomimo znęka- | nia twarz podróżnego stawała się weselsza, 1 g d y przechodził przez Żmudź. W ruchach , znadź było niecierpliwość.
Wreszcie dnia pewnego w samo po łu dnie ujrzał dobrze nam znany zaścianek i dworek otoczony wiśniowym sadem. N a ten widok rumieniec' radości w ystąpił na twarz młodzieńca. Nie mógł już oczu oder
wać od dworku, k tó ry jakoś zapadł w zie- j mię, i zmarniał od czasu, gdy go widział po raz ostatni. Za to wiśniowe drzewka pow yrastały. W tej chwili stały strojne, okryte dojrzałym owocem, tylko lipa zo
stała niezmienioną, woniała ja k dawniej, ja k dawniej brzęczały koło niej roje praco
witych pszczółek.
Młodzieniec z sercem bijącem przestą
pił próg rodzinnego dw orku i przebiegłszy sień, stanął na progu izby. Pod oknem, na malowanej ławeczce, przy stole n ak ry -
- 25 —
I tym grubym obrusem, siedział siwy, p rz y garbiony starzec, a przy szafce stała szczu
p ła m ała kobiecina, zajęta wyjmowaniem fajansowych talerzy.
„Niech będzie pochw alony Jezus C h ry stus“ , przemówił dżącym ' głosem przecho
dzeń, chyląc się do nóg siedzącego starca.
„Na wieki wieków, am en !“ odpowie
dział stary. „A skąd to Bóg prow adzi?“
p y ta dalej, spoglądając już na pochylonego młodzieńca.
Nim przy chodzeń zdołał odpowiedzieć,, w yciągnęła ku niemu ręce staruszka, która na pierwszy dźwięk głosu nieznajomego od
wróciła się i szybko przybliżyła, wołając:
„A ntek! dziecko u kochane!“
O w podróżny b y ł to istotnie znany nam niegdyś dzieciak, dziś młodzieniec 20-letni, którego kochająca m atka poznała po głosie.
W tej chwili całował ręce i nogi m atczyne, tulił się do jej piersi, jak niegdyś bedac dzieckiem maleńkiem.
P ani Mackiewiczowa drżała ze wzrusze
nia, ja k listek osiki. Potokiem łez rad o snych oblała głowę tak dawno nie widzia- nego syna. Zerwał się z siedzenia i pan Mackiewicz, a odbierając matce syna, wi
tał go serdecznie, potem przypatrując się bacznie młodzieńcowi, pow tarzał: „A bodaj-
— 26 -
że cię! ja k urosłeś! to ja stary własnego dziecka nie poznałem. A bodajże cię.“
Grłos drżał staremu, widocznie przykro mu było, że syna w pierwszej chwili nie poznał.
W net po rzewnem powitaniu, syn sie
dział p rzy stole między rodzicami i zajadał smacznie obiad z fajansowego talerza, na k tó ry m atczysko dokładało jedynakow i ró żne nowe i smaczne kaski. Młodzieniec za- jadając patrzył n a rodziców, dostrzegał w nich wielkie zmiany. P ochylił się ojciec, pochyliła m atka, twarze ich p o k ry ły nie
zliczone zmarszczki. Z rodziców przenosił wzrok na izbę pow iadając:
„Nic tu się nie zmieniło, wszystko jest ja k przed la ty .“
„T ak, tak, potwierdził ojciec, kiwając głową. W szystko tak samo, tylko że za
miast małego pastuszka lamentującego w izbie chaty, siedzi młodzieniec, któ ry mię
dzy ludźmi nauczył się mówić, tak jakoś ja k b y czytał z uczonej księgi. Młodzieniec opowiadał potem swoje przygody, rozpoczął od chwili, gdy opuścił dom rodzinny, p o tem od pierwszej podróży do Wilna, potem opowiadał o pobycie w klasztorze; w k la
sztorze życie było jednostajne, ciche, p o sługa w kościele i nauka. Niepostrzeżenie
27
biegły tv lata. Grdym skończył lat ośm- naście, powiedział mi mój opiekun, ojciec K arol, abym po dalszą naukę poszedł do wyższej szkoły w Kijowie.
Jakkolw iek z W ilna do K ijow a daleko, jakkolw iek miałem niewiele pieniędzy, prze
cież postanowiłem iść, chociażby na koniec świata, byłe uczyć się dalej. Odwagi do
daw ała mi myśl, że skoro nie opuścił mię Bóg, gd y jako dziecko wyszedłem z pod dachu rodzinnego, nie opuści też młodzieńca.
Przebyłem pieszo drogę d a le k ą ; w n a grodę za tru d y w podróży, poznałem nie
znane mi strony naszej Ojczyzny. K oledzy przyjęli mnie w Kijowie serdecznie. P ocz
ciwe chłopaki pomogli nieznajomemu w obcem mieście. W yszukali mi lekcye. Ucząc dzieci, zarabiałem wprawdzie niewiele, ale wystarczało mi na skrom ne potrzeby, m ia
łem żyć z czego. Mogłem uczęszczać do uniwersytetu.
Po dwóch latach pob y tu w Kijowie zatęskniłem tak bardzo za wami, i ot zabra- łem moje m anatki i przyszedłem, aby was uściskać, a b y wziąć od was błogosławień
stwo na dalszą drogę życia. Jakkolw iek ziemia ojczysta drogą mi jest bardzo, naj- d ’ ■ -i , -i ■ ' też PC
s ' tu zostać nadal.
— 28 —
„Dziecko najmilsze !“ wołała rozczulona 1 m atka, całując głowę syna... „Dziecko po-1 ' czciw e!“ w tórował ojciec. Grdy po chwili uspokoili się staiTiszkowie, młodzieniec m ó
wił dalej: „Postanowiłem zostać kapłanem i służyć, póki Bóg sił użyczy, Bogu i
ludziom.
Przez kilka tygodni cieszyli się p ań stwo Mackiewiczowie synem, któ ry prze
pędził u nich wakacye. Po w akaęyach po- błogoław iony przez rodziców, wstąpił do sem inary urn w W orniach roku 1846, zaś roku 1850 przyjął święcenie kapłańskie. My jednakże nie będ ziem y , towarzyszyli m łode
mu klerykow i, uczącemu się gorliwie w W orniach, ani też młodemu wikaremu, p ra cującemu sumiennie w Podbrzeziu.
Pójdziem y przysłuchać się kazaniu, którem żegna Antoni Mackiewicz, od lat kilku proboszcz w Podbrzeziu, parafian swoich.
Było to roku 1863. W kościółku tłok niesłychany. W ieśniacy i wieśniaczki w pa
trują się w natchnione oblicze kapłana.
A on im praw i rzeczy ciekawe.
Opowiada, ja k to niegdyś przed 5 wie
kami Litw a ze Żmudzią i Rusią połączyły się dobrowolnie z Polską, ab y wspólnemi siłami odpierać srogich nieprzyjaciół; opo-
a wiada, ja k miłością złączone ludy wzrosły - w potężne państw o, chroniące przez wieki i środkową i zachodnią E uropę od zalewu
■ Turków i T atarów ; przedstawia, ja k w tem i państwie kw itnęły nauki i powszechny do- i brobyt, ale później u p adła oświata a zap a
now ały pijaństwo, zepsucie i rozstrój we
wnętrzny, a z tego skorzystali wrogowie
i i rozdarli nam Ojczyznę na trzy części, i Straciliśm y skarb najcenniejszy: „W olność“, popadliśm y w niewolę... Synowie wolnej ziemi zryw ali się wielokrotnie, a b y skruszyć kajdany, ab y w yw alczyć znowu niepodległy b y t dla mieszkańców polskiej poćw iartow a
nej krainy. O i teraz nadeszła chwila, w której udręczeni, uciemiężeni chwycili za oręż, ab y pokonać potężnego wroga, zrzu
cić sromotne jarzm o niewoli. W W arsza
wie, stolicy Rzeczypospolitej polskiej, utw o
rzył się „Rząd N arodow y“, k tó ry kieruje świętą w alką o wolność i pismem cały n a ród wzywa do niej. Lecz rząd ten pragnie wolności dla wszystkich, a więc znosi p a ń szczyznę, „ogłasza w szystkich synów P o l
ski, bez różnicy w iary i rodu, pochodzenia i stanu wolnymi i rów nym i obywatelami kraju. “
„Ziemia, którą lud rolniczy posiadał na praw ach czynszu lub pańszczyzny, staje
— 30 -
się od tej chwili bezw arunkow ą jeg o w ła
snością, dziedzictwem wieczystem. W szyscy zać kom ornicy i w yrobnicy' wstępujący w szeregi obrońców kraju lub -—- w razie zaszczytnej śmierci na polu chwały — ro-j dżiny ich otrzym ają z dóbr narodow ych dział obronionej od wrogów ziem i.“
„N a odezwę tę rządu narodowego po-;
spieszyli synowie Polski pod chorągwie i w alka z wrogiem toczy się już na znacz
niejszej przestrzeni ziem polskich. Jed n i z was niechaj pozostaną i pracują na chleb, inni podążą, gdzie woła Ojczyzna i powinność.
Ł kanie słuchających i wzruszenie o- grom ne nie pozwoliło kapłanowi mówić więcej, nakreślił krzyż nad płaczącym i i ze łzami w oczach wyszedł z kościoła na ple
banią. Poszli zanim starsi gospodarze, re szta płacząc wychodziła z kościoła na cmentarz, w yrzekając żałośnie.
Do kogo udam y się nieszczęśliwi po radę ? mówili jedni, po pomoc, po ratunek, wzdychali wszyscy. Po tern opowiadali je dni drugim, ile to dobrego zdziałał ksiądz Mackiewicz w Podbi’zeziu. Pogodził zawsze pow aśnionych, bo ja k człowiekowi przem ó
wił do serca, to o złości, o zawziętości zapom niał.“ Pamiętacie Bartłomieju, ja k to z zawziętością w sercu stanęliśm y przed
- 31 -
■ księdzem proboszczem, gotowi skoczyć so- - bie do oczów, a ja k potem podaliśm y so
bie ręce na zgodę, gd y nam powiedział, że nie godzi się, aby dzieci jednego Ojca na niebie, jednej matki O jczyzny na ziemi, żyły ze sobą w niezgodzie.“
„A juści pamiętam, czyż przygody ta kiej zapomnieć m ożna? A bo to raz nasz dobrodziej nam rad ą dopom ógł? g d y I człek nie mógł sobie dać ra d y w jakiej sprawie, to szedł jak w dym na probostwo.
W ysłuchał nas ja k praw dziw y ojciec, p o ra
dził, dopom ógł, a często i nad złą dolą za
p ła k ał.“ 0 pam iętam ja łzy jego — mówiła kobieta — gdym chowała mego je d y n a k a .“
„O nie zapomnę m u ja nigdy, gdy w ciężką zimę padła mi krow ina, to p rz y słał mi z plebanii swoją. G d y b y nie to, nie b y łab ym przeżyw iła moich niebożąt.
Nasz dobrodziej b y ł dla nas prawdziwym ojcem, pożałował, poradził, pocieszył, ale i zgromił, gdyśm y n a to zasłużyli“ , mówńła jedna_ ze starszych kobiet.
Żalów, w yrzekań by ło bez liku.
Aż naraz w ystąpił z pośród grom ady starzec siwowłosy i przem ów ił gniewnie:
At, w yrzekanie wasze babskie głupie jest.
W tedy g d y idzie o dobro powszechne, o spraw ę świętą, ja k to nasz dobrodziej na
- 32
ambonie powiedział, to w y myślicie jeno o sobie, nie zakrwawiajcie daremnie serca sobie i najzacniejszemu dobrodziejowi, a le
piej róbcie, co powiedział odchodząc. Doi p racy na chleb powszedni kazał iść', do p racy koło spraw y świętej. Zróbm y, jak nam przykazał. W ten sposób przekonam y naszego proboszcza, że go miłujemy jak ojca. jak ojca słuchamy. Zacna jego du- sza rozraduje się, bo przekona się oczywi-i ście, że jego praca dziewięcioletnia między nami- nie b y ła daremną, że ziarno rzucone jego ręką w nasze serca i um ysły, wydało plon stokrotny, tysiąckrotny. Przekonam y go, że w naszej parafii tyle było pól uro dzajnych, które on w pocie czoła up raw iał.“
G rom adka słuchając słów poważnych 'zacnego starca, um ilkła zawstydzona. Spo
strzegła, że spraw y osobiste, własne, w obec spraw y powszechnej są małe i o nich za
pomnieć należy, gd y idzie o dobro kraju.
IV.
Sługa Boży obrońcą Ojczyzny.
Na plebanii zebrała się grom adka star
szych i młodszych wieśniaków, ab y ż księ
dzem proboszczem obradować nad ważną sprawą. Ksiądz proboszcz udzielał rad, da
— 33 —
wał wskazówki. Późna już b y ła godzina, g d y nareszcie pozostał sam.
U siadł przy drewnianem prostem biurku, dobył z niego różne papiery, przeglądał je, porządkował, niektóre rzucał w ogień na duży komin. Płomień, buchający jasno od płonących papierów, pozwoli nam rozejrzeć się po pokoju. U derzy nas niezmiernie proste, ubogie urządzenie. W idzim y tu sprzęty najprostsze, najpotrzebniejsze. W je dnym rogu pokoju dostrzegam y szafę z p u ł
kami, na których poustaw iane duże księgi z tytułam i złoconym i na grzbiecie. U bogie urządzenie izby i kosztowna biblioteka w y
glądają jakoś dziwnie. Biblioteka to je d y n y zbytek, którego sobie pozwalał ksiądz Mac
kiewicz. Niegdyś jako dziecko rozczytyw ał się w starych księgach, poniew ierających się na s try c h u ; teraz nie szczędził grosza na dobre książki, które d arzy ły zacnego k a płana najmilszą rozryw ką. Najchętniej roz
czytyw ał się w księgach, w których b y ły spisane dzieje ojczyste.
W szystkie dochody proboszcza w Pod- brzesiu szły n a książki i na wspomaganie potrzebujących, nie starczyło n a sprzęty w ykw intne; zadow alniały zacnego kapłana te, które zrobił stolarz wiejski. W tej chwili ksiądz proboszcz zam yka szufladę biurka,
Ksiądz M ackiewicz. 3
- 34 -
w kłada do kufereczka rozmaite przedm ioty i ubiera się ja k do podróży. Przed w y j
ściem rozgląda się po swej izdebce, ja k g d y b y przekonać się chciał, czy nie za
pomniał czego. Następnie staje na chwilę przed szafą z książkami, ja k g d y b y żegnał się ze swymi przyjaciółmi, potem zabiera kuferek i wychodzi.
Złociste promienie padają na szumiące drzewa puszczy Krakinowskiej. Lekki wie
trzyk igra z listkami krzewiny tulącej się do stóp wysokich drzew leśnych, które ci
chym szmerem podają sobie jakieś poważne wiadomości.
O g d y b y śm y zrozumieć mogli mowę drzew leśnych, dowiedzielibyśmy się od nich wiele! W lasach bowiem ukryw ali się ci, którzy zerwali się do boju. W lasach, niby w twierdzach, szukali przytułku po
w stańcy z roku 1863.
W lasach puszczy Krakinowskiej znaj
dziemy także naszych znajomych. Musimy zejść z gościńca, między drzewa, musim y przedzierać się śród gęstych zarośli, a n a trafim y na rozległą łąkę, po której prze
m yka wąska struga wody. Z samego przodu widzimy krzyż, koło niego powiewa Boga Rodzica n a kościelnej chorągwi. Pod k rz y żem niby przed ołtarzem klęczy ksiądz
— 35 —
Mackiewicz w sutannie. Za nim kilkuset lu dzi klęczy z odkrytem i głowami. R o g a
tyw ki trzym ają w rękach, głow y pochylili kornie ku ziemi. Odziani są w szare suk
m any, krótkie, nie sięgające kolan. Suk
m any przepasane pasem rzem iennym , za k tó ry pozakładali to p o ry ; na ram ionach zwieszają się u jed ny ch dubeltówki, u k a żdego widzimy na plecach płócienną sakwę z żywnością. Nie w szyscy wojownicy m ają strzelby. D ostrzegam y tu liczną grom adę wieśniaków uzbrojonych w kosy w yprosto
wane, narzędzie p racy w oręż zamienione.
Poza grom adką ludzi stoi kilka drewnia
nych skrzynek z prochem i kulami, kilka kociołków i worki z żywnością. Dziwne wrażenie robią ci uzbrojeni ludzie w kornych postaw ach i modlitwą na ustach. Zdało ci się, że jesteś w wspaniałej świątyni, której za sklepienie służy błękit nieba, za ściany drzewa niebotyczne.
Po chwili modlitwa skończona, św iąty
nia zamienia się w obóz. Zebrani dzielą się n a większe lub mniejsze oddziały, pod wodzą przełożonych rozchodzą się w roz
maite strony, ab y wprawić się w robieniu bronią.
Do księdza Mackiewicza zbiegła się młodzież okoliczna z licznych zaścianków,
3*
- 36 —
zbiegło się wiele ludu wiejskiego, w szyscy gotowi dać życie w obronie Ojczyzny.
W szyscy przyszli z najlepszemi chęciami, ; lecz m ała garstka tylko um iała obchodzić się z bronią. Ci zatem, co znali się co
kolwiek na sztuce wojennej, uczyli nieumie- jących. Ksiądz Mackiewicz jest to tu, to tam, zachęca, poucza. Nigdzie jednakże nie może zatrzym ać się dłużej, odryw ają go co i chwila, bo co chwila jaw i się gość nowy w puszczy. Jed n i przynoszą żywność, a ode
braw szy od księdza rozkazy i błogosławień
stwo odchodzą, inni przybyw ają, a b y w obo
zie pozostać. Jed n y ch zostawia ksiądz Mackiewicz, drugich odsyła do domu, d a jąc rozmaite polecenia.
Podczas g d y oddział powstańców za
praw ia się w rzemiośle wojennem, kilku wie
śniaków rozpaliło ogień, przystawili do niego kociołki, ponalew ali wody, nasypali krup, pow kładali rozmaitego mięsiwa, do
glądali pilnie kociołków, ab y ugotować p o siłek dla ćwiczących się powstańców.
Razu pewnego, gd y ksiądz Mackiewicz zajęty b y ł udzielaniem pociechy duchownej, zaszeleściało śród zarośli, dało się słyszeć ja k b y skrzypnięcie kół u wozu; z pośród gałęzi w y n u rzy ły się głow y końskie i po stać ludzka.
37 —
„Żyd Jankiel! arendarz!“ zawołało gło
sów kilka.
Ż y d w długim hałacie kłaniał się nisko księdzu Mackiewiczowi, któ ry zwrócił na niego wzrok niespokojny, badaw czy.
„Przywiozłem trochę żywności dla p a nów pow stańców “, mówił Żyd, kłaniając się do nóg księdzu.
„Żadnej żywności u was nie zamówi
łem “ , odparł sucho ksiądz.
„Niech ksiądz dobrodziej nie gniewa się na mnie, chociaż Żyd, mam przecież su
mienie, ja przywiozłem żywność nie na za
mówione, a myślę, że wam się przyda.
J a rozumiałem, że ja k jest wielka robota, to im więcej robotników, to tern le p ie j;
przyszedłem powiedzieć księdzu dobrodzie
jowi, że może przydam się na co w tej wielkiej robocie.“
„To robota nie dla w as“ , mówił ksiądz, potrząsając głową, „w y Żydzi szukacie za
robku, pieniędzy, m y ubodzy dać wam tego nie m ożem y; idźcie z B ogiem .“
„Z przeproszeniem jegom ości, ale ja nie dla zysków tu przyszedłem, dla tej samej spraw y, co i wy. Niech jego uw ierzy, że i Ż y d może kochać Ojczyznę, może pragnąć jej d o b ra .“
W słowach Ż yda b y ła praw da, b y ła uczciwość, to też ksiądz . spoglądał nań łagodniej, ale gdy w ahał się z odpowiedzią, odezwało się kilka głosów z tłum u:
„Jankiel, proszę jegomości, jest Ż yd uczciwy, jem u zaufać m ożna.“
W tedy ksiądz Mackiewicz podał rękę Żydowi, rzekłszy kilka słów dobrotliwych.
Tw arz Z yda zajaśniała radością, uca
łow ał rękę księdza, rzucił się do nóg jego, mówiąc wzruszonym głosem: „Dziękuję je gomości za poczciwe słowo, dziękuję.“
„Bracie, w stań !“ pow tórzył ksiądz.
Och tego słowa „bracie“ ja wam nigdy nie zapomnę. Mnie tak dotąd nikt nie n a zwał ; chociaż ja rad b y m b y ć bratem uczci
w ych ludzi. Jestem dzieckiem polskiej ziemi, bo wiem, że Polska ja k m atka p rz y garnęła nas Żydów, gdyśm y sponiewierani, prześladowani, męczeni b y li w całym świę
cie. J a k matce służyć jej chcę i słuchać w aszych rozkazów .“
„Dziękuję ci za uczciwą pomoc, b ra tem mi jesteś, bo masz tak ja k i ja duszę od Boga, jesteśm y sobie równi, skoro uczci
wie chcemy służyć jednej spraw ie.“
W okolicy kręciły się liczne oddziały moskiewskie. Lecz że źle uzbrojonym , nie
w praw nym żołnierzem trudno było stanąć
- - 39 —
do stanowczego boju z wojskiem regular- nem. To też oddział naSz z ksiedzem Mac- kiewiczem uderzał n a Moskali, gd y ci nie spodziewali się zaczepki. Najczęściej n ap a
dano na nieprzyjaciół w nocy. Niespo
dzianie napadnięci nie mogli bronić się sk u tecznie, a oddział odnosił zwycięstwo, po którym się chronił, nim dzień zaświtał, do tw ierdzy swojej, do lasu. T u odpoczywano po trudach nocnych i przygotow yw ano się do nowej w ypraw y.
Do pom yślnych wycieczek nocnych przyczyniał się w wielkiej części Jankiel, który zaw iadam iał księdza Mackiewicza, gdzie i w jakiej liczbie znajdują się Mo
skale. Przez kilka miesięcy staczał oddział pom yślne utarczki z Moskalami, którym tak bardzo dał się we znaki, że wszelkimi spo
sobami starali się go niespodziewanie oto
czyć, a mając większe siły, w pień wyciąć powstańców. Zasadzka jednak nigdy nie udała się Moskalom. Ksiądz Mackiewicz potrafił zręcznie z niebezpieczeństwa w y śliznąć się i w bezpieczny zakątek swoich wojowników uprowadzić. Jakkolw iek nie źle powodziło się w boju powstańcom, to przecież ucierpieli wiele. Nieustanne po tyczki i nieustanne marsze nuży ły ich nie
zmiernie, a i głód często dokuczał biedakom.
— 40 —
Razu pewnego, gd y ukryci w lesie odpoczywali po ciężkich znojach, głodni, znękani, okryci ranam i tak zesłabli, że ju ż nie mieli siły ni do walki, ni do marszów.
A tu ja k na nieszczęście, nie było czem siły pokrzepić, pow stańcy nie mieli bowiem ani okruchy cbleba, ani żadnej innej żyw no
ści. W tem śród tak przykrego położenia, i
jaw i się pomoc niespodziana z rąk poczci
wego Jankiela. P rz y b y ł z kilkom a wie
śniakami, niosąc chleb, ser, mleko, k ru p y , mięso, a w dodatku i wódkę.
J a k tam Ż yda witano, ja k mu dzięko
wano, to i trudno opowiedzieć. W net roz
palono ogień, nastawiano wody w kotłach, aby ugotować ciepłej straw y, której czasami całe tygodnie nie mieli nasi wojownicy.
Podczas gd y w szyscy rzucili się do cbleba, sera i wódki, ksiądz Mackiewicz sie
dząc na pniu drzewa z kubkiem mleka, które mu podał ktoś z grom adki, słuchał opowiadań Żyda. Zdaje się, że Jan k iel opowiadał jakieś ważne rzeczy, bo ksiądz pomimo głodu zapomniał o mleku, pilnie słuchał opowiadającego. Podczas tego twarz księdza w yrażała zdziwienie, smutek, to znowu oburzenie. A było się czemu dzi
wić, było i gniewać o co.
Posłuchajm y o czem ci dwaj m ów ili:
- 41 —
„A co słychać now ego?“ zapytał ksiądz.
„Źle słychać, proszę jegomości, Mo
skale pokonali w tych stronach juz prawie wszystkich powstańców. A g d y w jakiej chałupie napotkają rannych, to tam już prawdziwy sądny dzień. Nieszczęśliwych m ordują w sposób taki, że człowiekowi włosy n a głowie stają. Przyw iązują bieda
ków do drzewa, a potem strzelają do nich n ib y do celu. Grdy pom ordują panów p o wstańców, nuże rabow ać chałupy, zrabo
wane podpalają, nie zważając, że chałupa w środku wsi, od niej zajmują się inne, i tak w jednej chwili staje wieś cała w p ło mieniach.
N a człowieku to skóra drży ze- stra
chu, gd y się wieczór zbliża. K ażdego wie
czora na niebie ukazuje się czerwona łuna od pożaru. Od dłuższego czasu patrzy m y tylko na krew. Ziemia krwią zbroczona, a łuna na niebie Avidzi się tak, ja k g d y b y niebiosa krw aw iły się od krwi przelanej n a ziemi. Grdy nieszczęśliwi ludzie łam ią ręce, patrząc, ja k ogień niszczy ich krwawicę, bo te Moskale niby czarty radują się niedolą ludzką i jeszcze'zem stują, że los taki spotka każdego, kto da u siebie przytułek b u n townikom ; tak nazyw ają oni panów p o wstańców. “
„M oskale“, ciągnął Jankiel dalej, „lam en
tującą ludność chwytają, wiążą i jak bydło pędzą daleko na S y b ir.“ Ż yd mówiąc, p a trzył na księdza, którego twarz w ynędzniała w yrażała boleść niewysławioną, spostrzegł to Żyd poczciwy, spostrzegł, że ksiądz słu chając, nie napoczął nawet podanego mu posiłku.
Przestał też mówić, nalegając na za
cnego kapłana, aby pokrzepił swe sity. D o
piero gd y się ten niezm ordowany obrońca wolności posilił, ciągnął dalej Jankiel:
„Ot proszę jegomości, ja się dowiedział jedne i'zecz bardzo ważną, że ja z nią rad- bym b y ł lecieć na skrzydłach, ja k ptak, a czekać musiałem, ab y się nie zdradzić przed Moskalami. “
„No, cóż takiego?“ p y tał ksiądz ciekawie.
„Pewnego dnia przyszli Moskale do mojej karczm y i kazali sobie dać wódki, poczęli ją pić i wyklinać na czem świat stoi, z przeproszeniem na jegomości. No, ja takie brzydkie słowa nie powtórzę, j a kie oni mówili, ale ja widzę, że oni na je gomości takie z łe ! nu takie z łe ! że wście
k ły pies gorszy b yć nie może. Oni są oto złe, że nie m ogą jegomości dostać w swoje ręce. Car im kazał, ab y zaraz, koniecznie jegom ościa złapali, a tu ani rusz. Bo je
- 4.3 —
gomość niby piorun spadnie na nich, prze
trzepie i nib y piorun gdzieś ginie. To oni inaczaj zabiorą się do jegomości. Oni teraz na jegomości oddział pójdą nie ze strzelbą i pałaszem, ale w sukm anach takich ja k po
w stańcy i z ko sam i.“
Ksiądz patrzał ze zdziwieniem na Ż yda, a ten mówił dalej: „Oni teraz zakupują ta kie same sukm any, jakie m ają pow stańcy, takie pasy rzemienne, takuteńkie topory i takuteńkie sakw y płócienne. Oni w to wszystko ubiorą swoich żołnierzy i każą im udawać powstańców. Ci udani pow stańcy będą szukać jegom ości, nib y że idą pod jego komendę. Oni sobie myślą, że gdy ich jegom ość przyjm ie, to oni w tedy cały oddział rozbiją i jegom ości pochwycą. To wszystko słyszał ja na własne uszy, w m o
jej karczmie Moskalom w ódka gębę rozwią
zała, to co miało b y ć w tajemnicy, oni roz
gadali. I z tern ja tu przyleciał.“
„Niech Bóg ci zap łaci.“
Potem rozm awiał ksiądz Mackiewicz zc wieśniakami, którzy przeprow adzeni przez Żyda, zaopatrzyli oddział w żywność. Za żywność przewiezioną chciał ksiądz zap ła
cić. W ieśniacy o zapłacie słyszeć nie chcieli, a g dy ksiądz nalegał, rz e k li: „ A z a kogo to nas jegom ość m a ? T o w y wylewacie
— 44 —
krew, dajecie życie za Ojczyznę, a nie chce
cie pozwolić, abyśm y dali w ofierze k ru szynki chleba. “ Ksiądz nie nalegał już wię
cej, uściskiem braterskim podziękował za
cnym ludziom.
P o całym kraju uw ijały się mniejsze oddziały powstańcze, prowadząc walkę podja
zdową. Powstanie to trwało półtora roku.
Stoczono w niem około tysiąca w iększych i mniejszych bitew. Poświęcenia i ofiar b y ło z naszej strony bez granic, ale b rak by ło broni i środków pieniężnych, dla tego to trudno było o ostateczne zwycięstwo.
M ogłaby Polska w tedy walczyć z większem powodzeniem, g d y b y w szyscy włościanie stanęli do walki z najeźdźcą. W tym w y padku Moskale mieliby do czynienia z m i
lionami przeciwników, gdziekolwiek b y się ruszyli, wszędzieby spotykali nieprzyjaciół.
W łościanie m ogliby im byli zabierać do
wozy żywności, niepozwalać im nigdy spo
kojnie odpocząć, tak że wreszcie ciemięzcy nasi musieliby uledz przed przem agającą siła zbroina.
6 . A
N iestety, tylko na Żmudzi garnęli się włościanie całemi grom adam i pod chorągwie powstańcze, w innych dzielnicach R zeczy
pospolitej, ja k w K rakowskiem , na Podlasiu niewielka tylko liczba b rała udział w
- 45
tej świętej walce o wolność, a w większej części Polski lud b y ł prawie obojętny dla tej spraw y. Powodem zaś tego by ło nie
zrozumienie rzeczy i nieufność w ogłosze
nie Rządu Narodowego, że po wywalczeniu niepodległości Polski, będzie zniesiona p a ń szczyzna.
Z nadejściem jesieni zimno poczęło d rę
czyć srogo powstańców, źle odziani, p rze
mokli i głodni nabaw iali się cborób najro zmaitszych. A tu n a nieszczęście nie było gdzie złożyć chorego lub rannego. R anni powstaiicy nie chcieli bowiem szukać schro
nienia w chatach, ab y mieszkańców nie n a rażać na zemstę srogich wrogów, nie m a
jących miłosierdzia dla nieszczęśliwych. Po bitwie zdrowi chronili się w lasy, ranni nie mogąc uciekać, pozostawali bez niczyjej pomocy.
Jeżeli któremu udało się dowlec do lasu i uk ry ć przed wrogami, to czekała go śmierć pow olna z głodu lub ciężkich ran, których nie było kom u leczyć. Los zdro
w ych powstańców nie b y ł wiele lepszy od rannych. Przekonyw ali się, że prow adzą walkę nierów ną z nieprzyjaeielem potężnym , że lada dzień będą pokonani, zginą od broni wrogów albo dostana sie w niewole.
Dola jeńców gorszą jest jeszcze od śmierci;
— 40 -
czeka go więzienie ciężkie lub Sybir. A droga na S ybir jest szeregiem okrutnych katuszy, które tylko najsilniejsi przeżyć mogą. W iększość ginie z zimna i niedo
statku w drodze.
Z końcem listopada stoczył oddział księdza Mackiewicza krw aw y bój z M oska
lami. Pow stańcy bili się zacięcie, zacięcie odpierali nacierającego wroga, który na nie
szczęśliwych napierał z coraz większą siłą, i coraz liczniejszemi zastępami, których też nasi bohaterzy nie mogli pokonać. W ięk
szość poległa chwalebnie na polu bitwy, reszta rozproszyła się po okolicy. Dwóch powstańców uprowadziło ukochanego k a p łan a rannego w nogę, uprowadziło z p o la bitw y i zdołało u k ry ć przed okrutnym i zwycięzcami.
Położenie trzech niedobitków, pozosta
łych po rozbiciu oddziału, było bardzo b o lesne. W lesie nie mogli pozostać, bo p o m arliby z głodu, w yjść z lasu obawiali się, ab y nie wpaść w ręce Moskali.
Naradziwszy się, postanowili uciekać nocami ku Królestwu, a b y tam przyłączyć się do jakiego oddziału powstańczego. Przez kilka dni przem ykali się niepostrzeżeni od wrogów, a wieśniacy dostarczali im żyw no
ści. Doszli wreszcie nad Niemen. W zaro
— 47 —
ślach postanowili zaczekać, ab y wieczorem niepostrzeżenie przepraw ić się przez rzekę.
W zaroślach znalazł się kolonista, który wyśledził zbiegów, a poznawszy w nich p o wstańców, dał znać o nich Moskalom.
Cały oddział otoczył nieszczęśliwych powstańców. Dwaj tow arzysze księdza M a
ckiewicza ocalili się ucieczką, jego zaś po j
mano, bo jak o ra n n y nie potrafił się ra to wać. Grdy Moskale w pojm anym poznali księdza Mackiewicza, radość ich b y ła ogro
mna. Ju ż bowiem od daw na czychali na naszego bohatera.
Moskiewski jenerał Murawiew, znany z okrucieństwa, rozkazał przyprow adzić pieszo księdza Mackiewicza do K ow na. O krutnicy przyw iązali jeńca na krzyż do kija, i p ę
dzili nieszczęśliwego, k tó ry dobyw ał resztek sił, a b y odbyw ać drogę, która b y ła p ra wdziwą torturą. Za każdym bowiem k ro kiem kij, do którego przyw iązano nieszczę
śliwego, uderzał go po skaleczonej nodze.
W Kownie zamknięto w wiezieniu me- 6 6 6 czennika za świętą sprawę. Dostojnicy m o
skiewscy odwiedzali więźnia, prawili mu, że jest ciężkim winowajcą w obliczu cara, prze
ciwko którem u ośmielił się podnieść bunt.
, Za w ystępek taki czeka go sroga kara, bo śmierć na szubienicy. Ale mówili do księ-