Jerzy Pelc
Mistrz : o Julianie Krzyżanowskim
Pamiętnik Literacki : czasopismo kwartalne poświęcone historii i krytyce literatury polskiej 69/1, 3-8
I.
R O Z P R A W Y
I
A R T Y K U Ł Y
P a m ię tn ik L ite ra c k i LXIX, 1978, z. 1
JERZY PELC
M ISTRZ
O JULIANIE KRZYŻANOWSKIM*
Uczniowie i asystenci nazyw ali go M istrzem , ale chciałoby się raczej powiedzieć: czeladnicy m ów ili o nim „ M ajste r” . W eszliśm y od razu, m łodzi term in ato rzy , w n u rt p ry w atn ego życia ro dzin y K rzyżanow skich. Izbą czeladną był pokój profesora w jego m ieszkaniu n a Brzozowej 12, m iejsce okupacyjnych zebrań ta jn y c h kom pletów un iw ersy teckich. Okoliczności i w aru n k i spraw iły, że niem al od pierw szego spo tkania kilkuosobow a grom adka poczuła się jak dom ownicy. In n e kom plety zbierały się po m ieszkaniach studentów , K rzyżanow ski — człow iek nie u n ik ający ry z y ka — w y k ład ał u siebie w dom u. W y kład w łączał się więc niejako w ciąg dom ow ych czynności. P rofesor w ychodził do oczekujących go „m łodzian ków ” — ja k nas nazyw ał — w ra n n y c h p an to flach i w tabaczkow ym szlafroku, jeśli zajęcia w y p ad ały bezpośrednio po poobiedniej drzem ce, albo w n arzu co nej n a u b ranie czarnej jesionce, gdy w m ieszkaniu było zimno. Czasem — ale nie za każd y m razem — pani Iren a, żona profesora, niezapom niany, w spaniały człowiek, w nosiła m aleńk ą filiżaneczkę kaw y, nieosiągalny podówczas ra ry ta s, a profesor w y p ijając ją bez sk rępow an ia podczas w y k ład u , w obecności zgrom adzonych, daw ał jak gdyby do po znania, że nie tra k tu je ich ja k gości. Nie robił cerem onii, b ył n a tu ra ln y . Tak sam o był n a tu ra ln y i nie k rępo w ał się ani nie ro bił cerem onii,
* Tekst w ygłoszony na sesji naukowej, w pierwszą rocznicę śm ierci prof. J u liana Krzyżanowskiego zorganizowanej przez K om itet Nauk o Literaturze P olskiej PAN, U niw ersytet Warszawski, Instytut Badań Literackich PAN i Towarzystwo· Literackie im. Adama M ickiewicza (Warszawa, 19—20 V 1977).
Gdy organizatorzy uroczystości zaszczycili m nie zaproszeniem do udziału w se sji naukowej i do odczytania referatu o Julianie K rzyżanow skim jako nauczycielu, uprzedziłem , że nie stać m nie na opracow anie odczytu naukowego, bo od dawna nie zajm uję się problemami polonistycznym i, natom iast m ógłbym — a ze w zględów uczuciowych bardzo bym pragnął — podzielić się paru refleksjam i o charakterze osobistym . Uzyskałem na to zgodę i s'tąd wśród innych w ystąpień znalazło się to w łaśnie, całkiem od tamtych odmienne, bo nie należące do nauki, lecz do sfery w spom nień.
gdy opow iadał o swoich dob ry ch znajom ych: książkach i pisarzach, za rów no ty ch sp rzed w ieków, jak i dzisiejszych. W tej gaw ędzie rac z e j niż w ykładzie w y ra ż ały się jego osobiste sym p atie i an ty p a tie , p rze w ijały złośliwości i uszczypliw ości, a języ k m iał cięty i ani chciał, a n i u m iał się m iarkow ać. Ale dzięki tem u, że nie celebrow ał na pokaz obiektyw izm u naukow ego, że nie gardził plo tk ą, że nie kiero w ał się zasadą „de m ortuis
nil nisi bene”, nie było w jego opow iadaniu ludzi ani dzieł u m arły ch . Nie
w prow adzał nas do p an teo n u w iedzy ani nie o d praw iał missa sollemnis w św iątyni poezji — może k u rozczarow aniu te j lub owej egzaltow anej ad ep tk i polonistyki. N igdy też nie w ystępow ał w roli apostoła n a u k i ani kap łan a zanoszącego m odły p rzed o łtarze sztuki. Stąd zapew ne pow stało w rażenie, k tó re m u kied y ś Ja ro sła w Iw aszkiew icz dał w y ra z w jed nej ze sw ych „Rozm ów o k siążk ach ”, pisząc o sobie, że on sam nie zna się n a poezji, ale ją lubi, gdy profesor K rzyżanow ski zna się na niej, ale jej nie lubi. J e s t to w rażen ie błędne. L u b ił poezję, kolekcjonow ał ją nie ty lk o w d ru k u , ale w m aszynopisach i rękopisach, p otrzebow ał jej na co dzień, ty le że nig d y nie kokietow ał sw y m zam iłow aniem , nie p rzy b ie ra ł pozy smakosza, pięknoducha, estety, ko n esera sztuki; chyba zresztą znacznie m niej b y ł w rażliw y na m alarstw o , rzeźbę, m uzykę i a rc h ite k tu rę . L u b ił też poetów, szukał z nim i k o n ta k tu , przyciągał do siebie, zw łaszcza m ło dych. B ył ja k ogrodnik, k tó ry kocha k w ia ty i żyje ich pięknem , ale na co dzień, nie od św ięta — i zap ew n e dlatego n ieu w ażn y m oczom w y d aje się o ileż obojętniejszy i m n iej su b teln y od przypadkow ego gościa, k tó ry p rz y sta je na chw ilę z w estch n ien iem zachw ytu.
S tosunek nauczyciela do rzeczy, k tó ry c h uczy, także stosunek u czu ciowy, bodajże silniej i b ard ziej bezpośrednio oddziałuje na uczniów niż sam a treść pouczeń. Przyszliśm y w ted y z różnych szkół, k ształto w an i przez różnych polonistów gim nazjalnych, w ychow ani na podręcznikach liceal nych, k tó ry c h sty l nie mógł n ie w yw rzeć n a nas w pływ u. Toteż ■ dla niejednego było zaskoczeniem , d la niejed nej może i w strząsem , że te n znany profesor u n iw e rsy te tu nie w prow adza nas do m uzeum , że h isto ria lite ra tu ry nie jest dlań galerią szacow nych, ale m artw y c h eksponatów .
Nie tylk o stosunek do w łasnego przedm iotu, ale w ogóle sposób bycia: profesora, nauczyciela, dowódcy, m a js tra — to jest to w łaśnie, co od pierw szej chw ili d aje się wyczuć, co d ecyd u je o zaufaniu, szacunku, po słuchu, sym patii wobec jego osoby albo o nieufności, lekcew ażeniu, n ie chęci, i pośrednio a niepo strzeżen ie przenosi się na te rzeczy, sp raw y i cele, k tó ry c h rep re z en ta n te m jest ów przew odnik, k tó re p ieczętu je sw ym a u to ry tetem , osobowością i kom p eten cją.
K rzyżanow ski jako przyw ódca g ru p y m iał d a r szczególny: um iał po godzić sprzeczności — bezcerem onialną poufałość w obec stu d en tó w oraz dy stan s słuchaczy wobec profesora, a jedno i d rug ie rozgrzane sym patią: bo to, że n a p ra w d ę bardzo lu b i m łodzież i dobrze się czuje w jej tow a rzystw ie, w iedział każdy od pierw szego spotkania. Po p a ru dniach znał
nasze im iona i zw racał się do n as na „ ty ” — w połowie, tzn. albo per „m łodzianku drogi”, albo — pow iedzm y — „Jack u drogi, niech p an ...” Tym czasem nasi w łaśni profesorow ie g im nazjalni znani przecież od lat, z chw ilą gdy zdaliśm y m atu rę, przechodzili oficjalnie n a „p a n ” , a i p rze d tem m ówili nam po nazw isku i w trzeciej osobie.
Z tą sam ą bezcerem onialną poufałością poruszał się K rzyżanow ski po histo rii lite ra tu ry , k tó ra nie b y ła dlań salonem , gdzie obow iązują nieskazi teln e m aniery, a zwłaszcza k u rtu a z ja w obec dam , w y rażająca się p raw ie niem kom plem entów . D eotym ie nigdy nie oszczędził e p ite tu „grafom anka w arszaw sk a” , z przekąsem też m ów ił o „pani K ossak”, auto rce K r z y ż o w
ców, nie mogąc jej darow ać chybionych archaizm ów . P ow stała tedy le
genda, że K rzyżanow ski jest w rogiem niew iast p ara jąc y c h się piórem i że nie to le ru je kobiet na studiach. B yła w ty m zaledw ie część praw d y: n iejed no k ro tn ie przecież z w ielkim uznaniem w ypow iadał się o talencie w ielu auto rek , a zapatrzo ny m w niego polonistkom k ilk u n a stu roczników odpłacał za uw ielbienie szczerą sy m p atią i serdecznością.
Pogłoski o rzekom ym anty fem in izm ie K rzyżanow skiego, p ow tarzane przez w ystraszone stu d e n tk i po n ieu d an y ch egzam inach, m iały chyba źródło w jego h iera rc h ii w artości i postaw ie — zapew ne bezw iednych, irracjo n aln y ch , u k ry ty c h pod pow ierzchnią sądów i ocen, k tó re form uło w ał w sposób świadom y. B yły może po części w ypadkow ą tra d y c y jn y c h opinii i ocen środow iska jego m łodości, k tó re kobiecie w yznaczało okreś loną rolę: m atk i i żony, sio stry i córki, ukochanej wreszcie, i w te j roli darzyło ją miłością, uznaniem , resp ek tem , szacunkiem , nie widząc w niej nato m iast, a p rzy n ajm niej nie zawsze widząc tow arzyszkę p racy zaw o dow ej, rzadko — pełnow artościow ą — na rów ni z m ężczyznam i — p r a cow nicę; nigdy niem al — zw ierzchniczkę. Do w a rszta tu czy, jak w y m aw iał: do „ w a rsta tu ”, p rzy jm u je się term in atoró w , a nie term in a to rk i, sam odzielne zadania pow ierza się czeladnikom , a n ie czeladniczkom — ta k i jest odwieczny rzeczy porządek, którego nie n aru sza to, że czasem pierw szą osobą byw a nie m a jste r, lecz m ajstro w a. Z resztą w ty m w a rszta cie, gdzie on rządził, nigdy bodajże ta k się nie zdarzyło.
Ale w łaśnie był to w a rszta t, a nie cicha pracow nia uczonego, nie w ieża z kości słoniowej, nie sam otne m iejsce m edytacji, nie odosobnienie sposobne skupieniu. G dziekolw iek się zjaw iał, n a ty ch m iast zakasyw ano ręk a w y , szły w ru ch narzędzia, rozlegał się stu k m łotków i zgrzyt piły — przenośnie lub dosłownie, jak w ted y gdy odbudow yw aliśm y lokal se m in a ry jn y w gm achu p o rektorskim w latach 1945 i 1946, czy jak w ted y gd y zorganizow ał, nadzorow ał i doprow adził do końca odbudow ę P ałacu S taszica.
Ci, k tó ry ch zapędził do w spólnej roboty, m ieli bezustannie przed oczy m a w zór pracow itości i w ydajności. W szelkie m arazm y i spleeny, oczeki w anie na n astrój do p racy czy na n atch n ien ie pierzchały zaw stydzone p rze d tą dosłownie stale zadyszaną energią. K rzyżanow ski nie wchodził.
ty lk o w padał do zakładu, (nie siedział przy b iu rk u, ty lk o biegał od szafy do półki, od reg ału do b iurk a, na chw ilę przy siadał — rad io grało, ludzie rozm aw iali, dochodził gw ar rozm ów studenckich, a on, n ierzad ko trz y m a jąc na lew ym kolanie swego, jak go nazyw ał, „ in fa n ty łk a ” , gaworzącego lu b płaczącego (oby tylko), ró w n ym drobnym pism em pospiesznie zapeł n ia ł stronice sw oich grub y ch brulionów lu b k a rto n ik i fo rm a tu pocztów ki. T ak po w staw ały jego dzieła. Był jak sta ry w iaru s na biw aku, k tó rem u n a w e t n ajk ró tsz y postój i najniew ygodniejsze m iejsce w ystarczą, by przysiąść z m enażką i m anierk ą.
Nie um iał też an i nie chciał zrozum ieć tych , k tó rz y do p racy, do sk u pien ia potrzebow ali odpow iednich w aru n kó w : M ajster m iał ich za m am in synków . Byw ało, że asystenci — czasem i po d oktoracie — słyszeli w y m ru czan e do nie istniejącego rozm ów cy zdanie: ,,Z d aje się, że trzeb a bę dzie całe to tow arzystw o rozpędzić” . I n ik t się nie obrażał, bo bliscy znali i akceptow ali tę praw dę, że K rzyżanow ski b y w a nieznośny, ale j e s t kochany. Tym, k tó rz y stali od niego dalej, nieraz się n araził — po w iedzm y to szczerze — sw ym i n ietak tam i, niejednego zraził do siebie, ale zazw yczaj na krótko, bo zarazem p o tra fił ujm ow ać sw ym wdziękiem , rzec by m ożna: zaw adiackim . Czuło się, że jest to ktoś dobry do wy bitki i do w ypitki; a n ie ta k ty pam ięta się w szak zazw yczaj ty m , k tó rz y należą do ty p u ludzi dobrze w ychow anych, w ybacza zaś łatw o tym , k tórych m o to rem jest zam aszysty tem p e ra m en t i kipiące uczucie.
Ten w łaśnie tem p e ra m en t spraw iał, że K rzyżanow ski żył z rozm achem , in tensyw n ie, szybko; był zaprzeczeniem przysłow ia ,,co nagle, to po d ia b le ” — także w sp raw ach nauki.
T aki styl życia silnie działa na otoczenie, urokiem egzotyki duchow ej przyciąga: niezdecydow anych, ham lety zu jący ch, pełny ch w ątpliw ości, n ie zdolnych do czynu, nie m ających odwagi zacząć pracy, nie u m iejących jej doprow adzić do końca. Taka osobowość i tak i sposób bycia w y w ie ra ją * w p ły w nauczycielski i w ychow aw czy. „Nie święci g a rn k i lep ią ” — po w tarzał często K rzyżanow ski, pow ierzając oniem iałem u czeladnikow i zadanie, zdaw ałoby się, ponad jego w ątłe siły. Sam b y ł optym istą, a p rzy ty m lu b ił grać o dużą staw kę i nie cofał się p rzed w ysoką przeszkodą. J a k często ludzie czynu, zajm ow ał postaw ę pragm aty czną, będącą od w rotnością m alk on ten ctw a: w sp raw ach publicznych d ostrzegał i w y dobyw ał to, co łączy, a nie to, co dzieli, nie popadając jed n ak w o p o rtu nizm , ale też nie odcinając sobie m ożliw ości w spółdziałania pry n cy p ialn ą bezkom prom isow ością.
Owe „nie św ięci g arnk i lep ią” b y ły to nieliczne „v e rb a ”, k tó re „do
c e n t” , bo najczęściej otoczenie widziało ,,e x e m p la ”, k tó re „trahunt”.
S ta ł się więc, nie wiadom o kiedy, sam ozw ańczym , nieform alnym , ale jakże fak ty czn y m w ychow aw cą każdego kom pletu polonistycznego czasu o k u p acji niem ieckiej. Był kiero w n ik iem całej polonistyki podziem nej i nie m ianow anym ani nie w y b ran y m , ale za to jakże dzielnym i e n e r
gicznym dziekanem ta jn e j h u m an isty k i w arszaw skiej, k tó rej dziekan
e x officio był postacią b iern ą i stąd nieznaną. N a w ygnaniu, po klęsce
P ow stania W arszaw skiego, gdy znaleźliśm y się w K rakow ie, od p ie rw szej chw ili zaczął działać jak ktoś odpow iedzialny za sp raw y całego U ni w e rsy te tu W arszaw skiego i za losy jego w ysiedlonych studentów . T ak jak przedtem w W arszaw ie, i tu ta j troszczył się o to, czy m ają gdzie m ieszkać, co jeść, w co się u b rać — a w niczym nie przypom inał n ie praktycznego profesora z anegdoty. P rzeciw nie, sobie tylk o w iadom ym i sposobam i um iał spod ziem i w ydobyć pieniądze, a z okazyw aniem pom ocy nie czekał, aż się kto o n ią zwróci. Był dobrym , zapobiegliw ym gospoda rzem , nigdy też nie oddzielał sp raw ducha od codziennych potrzeb życio w ych. Znalazło to swój sym boliczny w yraz: gdy z początkiem listopada
1945 w racaliśm y z K rak o w a do W arszaw y konw oju jąc łu p y w ojenne, w jednym wagonie znalazły się obok siebie rzeczy dla ciała: tony w ęgla dla sem inarium i dla pro feso ra oraz m nóstw o m ebli czy raczej gratów , i rzeczy dla ducha: ton y książek zdobycznych i pokaźna b a te ria p rze d n ich nalew ek.
Nie tylko na k o n su ltacje chodziło się do profesora, nie ty lk o na te o re tyczne dyskusje, szło się do niego ze w szystkim , jak do człowieka, k tó ry zna życie, z niejednego pieca chleb jadł, b y w ał pod wozem i sw oje przecierpiał.
P a m ię ta m ów ra n e k 16 m aja, gdy w chodzącem u do przedpokoju (a by ła to w spólna sień Z akładu i pierw szego pow ojennego m ieszkania K rzy ża now skich) wyszedł m i naprzeciw profesor, zm ienionym głosem w yrzek ł
jedno zdanie: „Żona m oja zm arła tej nocy” , i gdy w chw ilę po ty m przysiedliśm y n a jego tap czan ie i objąw szy go, próbow ałem znaleźć słowa w spółczucia i pociechy, pow iedział, w skazując ru chem głowy na p rz y leg ły pokój, w k tó ry m leżała zm arła: „Zawsze m i m ów iła: »Ty jesteś
tw a rd y , ty w szystko w y trzym asz« ” .
W istocie był silny i po m ęsku tw ard y , może n aw et kanciasty, ale zarazem p ełen ciepła i serdeczności. To w łaśnie spraw iło, że ludzie g a rn ę li się do niego szukając oparcia i że — choć nie odznaczał się szcze gólnie a tra k c y jn ą pow ierzchow nością — to przecież fascynow ał kobiety: m ocą indyw idualności, w ew n ętrzn y m dynam izm em , u jm u jąc y m zacho w aniem , urokiem dojrzałości i zarazem czarem chłopięcej nieobliczalnej
przekory. Był bardzo polski przez to, że spotkały się w nim daw ne cechy n arodow e — sarm ackiej ro zrz u tn e j fan ta zji i b u tn ej sobiepańskiej szla- chetczyzny — z now ym i zaletam i, k tó re często w schodzą w tru d n y c h w a ru n k a ch życia: w biedzie w ysadzonych z siodła albo w znoju dźw iga jący ch się z plebejskiego stan u , a więc z zaradnością, zabiegliwością, pracow itością oraz w ytrw ałością i uporem w sk rzętn y m grom adzeniu dóbr, tak duchow ych jak m aterialn y ch , zarów np dla siebie jak i dla in n y ch .
też, słuch ając K rzyżanow skiego, urodzonego gaw ędziarza, m istrza b a rw ności i ję d rn e j dosadności słowa, w yśm ienitego k o m pana p rzy stole, nie zrów nanego tow arzy sza w ędrów ek. B yło w te j b a rw n e j postaci i coś, co przyw odziło n a pam ięć słow a o duszy an ielskiej i czerepie rubasznym , i coś, co kazało się dom yślać w ojskow ej przeszłości w m łodych latach . Czy ty lk o przeszłości: podczas okupacji daw ał codziennie p rzy k ła d p a trio
tyzm u i odwagi, k tó ra w czasie P o w stan ia przeszła w b raw u rę , co p rz y płacił postrzałem w nogi.
Dzięki w ielkiem u talen to w i i w ielkiej w iedzy może m ożna stać się w ielkim uczonym . A le aby — jak K rzyżanow ski — być zarazem w ielkim uczonym i nauczycielem , i w ychow aw cą, i o rganizatorem zbiorow ych przedsięw zięć badaw czych, a to w szystko su m u je się w k ró tk ie j nazw ie „M istrz”, k tó rą obdarzano go pow szechnie — trzeb a jeszcze w ielkiej in dyw idualności. A w ielka indyw idualność nie składa się z sam ych w ielkich rzeczy — dodatnich czy ujem n ych . D latego b y ła tu m ow a o do datnich i o ujem nych, o w ielkich i o m ałych. T yle że ich sum a i u k ład są n ie pow tarzaln e i niezapom niane.