• Nie Znaleziono Wyników

Wenus z nad Sanu i Washita-River. Powieść egzotyczna

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Wenus z nad Sanu i Washita-River. Powieść egzotyczna"

Copied!
232
0
0

Pełen tekst

(1)

Biblioteka Śląska w Katowicach Id: 0030000433943

I 6257

(2)
(3)
(4)
(5)

P A W E Ł S T A Ś K O .

WENUS Z NAD SANU I WASHITA-RIVER

P O W I E Ś Ć E G Z O T Y C Z N A .

1 9 2 8.

SKŁAD GŁÓWNY:

KSIĘGARNIA KASPRA WOJNARA

W A R S Z A W A ^

WARSZAWA.

n«*V

(6)

TEGOŻ AUTORA:

Grzesznica. Powieść, W ydanie II.

Sabath życia. Powieść. W ydanie III.

Hetera. Powieść buduarowa. Wyczerpana.

Pod młotem losu. Powieść.

Szalona sielanKa. Powieść. W ydanie 111.

W rajsKim ogrodzie. Powieść. W ydanie II.

Rumieniec duszy. Powieść. W ydanie II.

Kwiaty ziemi. Powieść. W ydanie II.

Obłędny śmiech. Szkice wojenne.

OdalisHa. Nowele.

Kwitnące sady. Powieść współczesna. W ydanie II.

Legenda fal. Powieść współczesna. „Kwitnących sadów"

część w tóra i ostatnia. W ydanie II.

Kain. Tragedja w trzech aktach wierszem.

Nieśmiertelne szaleństwo. Romantyczne historje ma­

larza.

LuKsusowy grzech. „Nieśmiertelnego szaleństwa" część w tóra i ostatnia.

BłęKitne noce.

Dziewczę z Jasnego Brzegu. Powieść. W ydanie II.

Jej wiosna. Powieść.

Ludzie sKrzydlaci. Powieść współczesna.

(7)

* - 3 3 frffO

Wenus z nad Sanu i Washita-River

(8)

Wszelkie prawa autorskie praw nie zastrzeżone.

CopyrightbyPaw eł Staśko nineteen bundredtw enty eight

Zakł. Graf. B. Pardecki i S-ka z o. o. Warszawa, Pańska 4.

(9)

Śnił mi się zawsze św iat daleki. Na skrzy­

dłach w yobraźni przelatyw ałem b ezkresne oce­

any, m orza o szm aragdow ych barw ach, to lazurowych, jak toń niebios.

W idziałem fale wód polarnych spętane lo­

dem, straszne, p ełne m roźnych czeluści, p o ­ dobne dzikim górom i sięgające lodowemi turniam i w zastygłe w lęku niebo.

Poznałem żywioł morza we w szystkich je­

go hymnach: cyklonu, rozkosznej kołysanki, zm artw iałej ciszy, słowem — ni jedna gam a jego pieśni nie uszła mej uwagi. Raz m dlały jego bezdnie w żarze rów nikow ego słońca, to znów snuły legendę białych nocy na po­

larnych topielach.

Ileż to razy leżałem w cieniu królew skich palm i eukaliptusów! Brodziłem po ew ergla- dach, na dzikich m ustangach przebiegałem p rerje i saw anny, lub oburącz toporem to ro ­ wałem sobie drogę w praw ieczną, dziewiczą puszczę. Ileż to w tedy było nad moją głow ą

(10)

małp, rzadkich, niespotykanych u nas w żad­

nych zw ierzyńcach i innych głośniejszych klubach... 0 papugach nie chcę naw et w spo­

minać, bowiem ów p ta k pełen talen tu jest tam tak pospolity, jak u nas wróbel, albo poeta - futurysta.

Nie zliczę balsam icznych wieczorów spę­

dzonych nad brzegam i tajem niczych strum ieni, toczących czarne wody z zapadłych borów i niewidzianych jeszcze lądów. Ileż to razy dziki zwierz podchodził w tedy pod mój wi­

gwam!

Nad Kissimmee z najpiękniejszą gwiazdą filmową w Hollywood polow ałem na k roko­

dyle. W norw eskim fjordzie, Ofoten, ubiłem cztery foki. Nad Rio Colorado tańczyłem z córką indyjskiego wodza taniec „m hi-ru“, czyli

„sen pum y", co tak ujęło sobie miedziano- skórego władcę, że urodziw ą swoją córkę te ­ goż w ieczora jeszcze chciał mi oddać za żonę.

Obawiając się jednak z powodu bigamii zlyn- czowania przez pochopnych yankesów , zmy­

liłem ślady i uciekłem , co tak sobie podobno w zięła do serca piękna Laho, że z zem sty czy rozpaczy dała się zaangażować do w ar­

szaw skiego kabaretu. Poszło jej to tem łatwiej, gdyż jeden z członków propagandy wśród szczepu Mba, z którego Laho pochodziła,

(11)

trudnił się ubocznie handlem egzotycznych piękności.

Po tej przygodzie, k tó ra bezm ała nie za­

kończyła się m ałżeństwem , w yjechałem do środkow ej Afryki.

— Yambo! yambo! — w itały mię m urzyn­

ki w okolicy Ukonongo. Praw ie obchodzono tu święto z powodu ubicia hipopotam a. Oczy­

wiście napój „taraw a”, podobny w sm aku do rum u Baczewskiego, lał się potokiem z muszli, służących za kielichy. I zaraz dancing... Stuk­

nęły bębny i saksofony, zarechotało banjo.

Jeden z młodszych i praw dziw ych m urzynów g rał na ciekawym instrum encie, nieznanym jeszcze w Europie, a podobnym do długiego kalosza. „P iła“ tu dawno w yszła z mody.

Zabawa przedstaw iała się napraw dę wielce oryginalnie. Modnisie i dam y z tow arzystw a były odziane od stóp do uszu w białe, po­

wiewne szaty, natom iast zaś pospólstw o, na wzór europejski, ły sk ało gołem ciałem, lub co najwyżej miało ok ryte biodra dwoma fi- gowemi listkami, co się w ykładało na naszą kom binację. Aczkolwiek nie bardzo chętnie tańczę, mimo to przecież nie mogłem odmó­

wić prośbie pewnej czekoladowej dziewicy i przetańczyłem z nią black-botom a. P rzetań ­ czyłem z przejęciem, co tak znowu porw ało

(12)

— 8 —

mą p artn erkę, że... w swej dziewiczej nieś­

miałości postaw iła mi propozycję, bym jej swe udo ofiarow ał na obiad... P rag n ęła po­

raź pierw szy zakosztować białego dżentelm e­

na. Coprawda, ujął mię wielce ta k t h eb an o ­ wej łani, jednak z przykrością odmówiłem, tłumacząc się, że pew ien wielki b alet w ysłał mię na studja m urzyńskich tańców, zatem chyba w przyszłości oddam się jej na gody...

Jak widać z powyższego, nie zabrakło mi przygód. Tango, bluesa, fiat - charlestona ta ń ­ czyłem w krainie ich narodzin, natom iast pa- rodje tych tańców widziałem w W iedniu, P a­

ryżu i W arszaw ie. Porów nyw ałem wszystko:

kulturę, zwyczaje, bale, flirty nasze i obce i doszedłem do wniosku, że nam daleko jesz­

cze do m urzynów. Czyż np. może mi zaim­

ponować krakow ska taksów ka, kiedy w Co- lombo przez „bungalow s“ jeździłem rikszą zaprzężoną w prześliczną Singalezkę? W szak porów najcie tylko!

Lecz pójdźmy jeszcze dalej: któż bardziej cię pociągnie, przygodny czytelniku, czy ta ary jsk a dama „która się boi sam a spać”, mdlejąca ci w objęciu przy kaw iarnianem tango, czy czarna piękność, k tó rą niełatw o złowisz w dżungli? Albo ciebie, rozbaw iona Afrodis, czy ów dżentelm en tabetycznie tań ­

(13)

— 9 —

czący, blady i chwiejny, czy m urzyn o k ę ­ dzierzawej głowie, zm ysłowych w argach i w ła­

snych zębach? Zapew ne ten ostatni... Ow­

szem, służę naw et przykładem : w Biarritz, Davos i naszem Zakopanem widziałem już metysów... A co dziwniejsze, jedno niemowlę urodziło się naw et czarnym żydem, dopiero kąpiel zdradziła ojca z... D rohobycza. Powie kto może, że to braterstw o ludów? Jeżeli tak, to zgoda!

Teraz przejdziem y do p rasy naszej i egzo­

tycznej. Spędzając jedną zimę w Nowej Gwi­

nei i zajadając sobie pizangi i m angowe owo­

ce, czytałem stale dziennik w ydaw any przez spółkę Papuasów . Miałem tam zwykle mniej więcej takie artykuły: „Nasza obrona przed zalewem europejskiej dziczy", „Konsolidacja naszych s ił“, „K ultura rodzim a i zagraniczna", nRehgja a państw o" i t. p. — słowem, poli­

tyczne, społeczne i artystyczne działy pism a były dla czytelników codzienną duchową s tra ­ wą w raz z smakowitym, lżejszej treści deserem . Tym czasem u nas w k raju najpow ażniejszy dziennik pośw ięca dwie szpalty na arty k u ł

„w stępny” i coś tam jeszcze, poczem szpalt kilkanaście w ypełniają: „Olimpiada w A m ster­

damie", „Zawody n arciarskie w Kielcach",

„Trzecie zawody bokserskie w K rakow ie”,

(14)

— 10 —

„Piłka nożna w k raju i zag ra n icą11, „Akade- mja szerm iercza w K łaju”, „Mecz hockeyow y na łodzie”, „Bieg naprzełaj ko b ie t”, „Fuzja klubów żydowskich* — i ta k aż do śm iertel­

nego unużenia, poczem (w karnaw ale) n astę ­ puje spraw ozdanie z „R eduty P ra sy ”, gdzie rep o rterski pseudonim „Mig“, czy „Ina” w y­

mienia 560 nazw isk pań, przyczem dow iadu­

jemy się, że 50 „efektow nych" to alet było z crepe georgette, 37 „przepięknych" z ve- lours chiffon, z szalem z tonow anego tiulu, 42 „w ytw ornych" z różowej crepe de chine i t. d. — oczywiście każda toaleta osobno wymieniona, jedna z pailletam i, druga naszy­

wana strassam i, ta koloru zielonego, inna ło­

sosiowego, ta w kw iaty, owa w same łodygi...

Przy końcu nie żałuje się m iejsca kronice krym inalnej, często dowcipnie redagow anej, w łam aniom opisanym ze znaw stw em , k a ta ­ strofom, skandalicznym aferom w Z. K. B., a wreszcie dział ogłoszeń uderza w oczy „Li­

mem", radykalnym środkiem na schudnięcie, ichtiom entolem, szw edzkim Rollerem , no i „Pst pnnowie!“ zam yka trium fująco pismo. O no­

tach giełdy i jazzbandach już nie w spo­

minam. W idać z tego jak życie nasze jest beztroskie. Cóż by jednak robili Papuasi?

W racając od nich, zboczyłem do kraju

(15)

— ii -

„W schodzącego słońca”. Celem moim było jedynie zapoznać się z najnow szą poezją tego w yspiarskiego narodu. Niema dwóch zdań, zastałem ją w spaniałą, bowiem praw dziw a poezja tylko taką być musi. G dyby k tó ry poeta m iał tu takie natchnienie i napisał jak który ś z naszych futurystów : „K iw okłaniam nogogłow nie lubom iłej blondopani“ i gdyby to drukow ał, tak wraz z wydawcą, choćby tenże zaliczał się do najpow ażniejszych, jak np. M ortkowicz lub K rzyżanow ski, — poszliby na galery!!

Nic więc dziwnego, że gdy takie odkrycie przyw iozłem do ojczyzny, to w lot zawiązał się kom itet pow ażnych literatów , mający na celu za pomocą papuaskiej p rasy inform owa­

nie polskiego społeczeństw a o rodzimej tw ór­

czości, jako że istniejące literackie pism a są nadal „nogogłowne". Chyba, że wcześniej za­

liczym y sztukę do sportów , w takim razie w niedalekiej przyszłości przeczytam y ze drże­

niem: „Mecz Nowaczyńskiego z C racovią“;

„N arty w poezji Zegadłowicza"; „Co mówi Hoesick o biegu pań nap rzełaj?“; „Jazz n aj­

młodszych poetów z Czyżewskim i P rzy b o ­ siem na czele“; „Pięściarstw o i pokrew ieństw o rasy sem ickiej"; „R ekordow y skok Tuw im a“;

,M istrzowski p ły w ak “ — w yw iad z p. prof.

Sinką i t. p.

(16)

— 12 —

Śnił mi się zawsze św iat daleki... Na skrzydłach w yobraźni przelatyw ałem bezkresne oceany... i t. d.

O, tak... jeślim jako polski literat, zdołał uciułać nieco grosza tylko na p ap ier i a tra ­ ment, to miałem innych potentantów którzy sowicie moje podróże opłacali, a to: b ohate­

rów moich powieści... Z ich to więc łaski (do tego doszło!) zwiedziłem świat, śniący mi się od dziecka. I tak naprzykład, w spaniały malarz i donżuan, Szamota, zabrał mnie nad cieśninę Bosforu. Potem , jak już wiadomo wielu tysiącom czytelników , tow arzyszyłem mu do Grecji, skąd tajem niczo czm ychnęliśmy na Maltę. Przypom inacie sobie może jaki nas stale ścigał pech po lądach i po morzach...

Dzisiaj dopiero mogę wam zdradzić tajem nicę, że owe w szystkie niepow odzenia w ynikały jedynie z mej strategicznej gry... Praw da, była to najczarniejsza wdzięczność, jednakże później odkupiłem te winy: trzym ałem do chrztu pierw sze praw ego łoża dziecko m a­

larza...

Dalej, — z uroczą pan n ą W andą M ierzejską kąpałem się w Biarritz... oczywiście za p ie­

niądze jej narzeczonego.

Z architektem Gordonem przebuszow ałem całą niemal Florydę... Do śmierci nie zapom nę jego przecudnej Liddy!

(17)

— 13 —

Z rzeźbiarzem W olszą cały rok praw ie spędziłem w Zakopanem , czego p. S. potężny k ry ty k ta k mi później zazdrościł...

Z Laguną omal nie utopiłem się w Bałtyku...

A z Paw łem Świdą? — pożal się Boże!

I tak bez końca, ile tomów powieści, tyle krajów i przygód i bezpłatnej uciechy. P rze­

żyłem wiele. Z pew nym bohaterem trzeba było zapijać się na śmierć, drugim tow arzy­

szyć na różne nocne eskapady, przyczem częstokroć uciekać oknem . P rzy innym zno­

wu staw ał się człowiek abstynentem w prost na całe tygodnie. Z tym się m usiało jeść ho­

m ary i sałatę z pająków , inny głodom ór nie miał znowu co w zęby włożyć. Ten kochał się jak anioł, ów przeszedł djabła w swoich chuciach! Tego zabiło, następn y się ożenił, dalszy inaczej jeszcze zw arjow ał. Jednej bo­

h aterce co drugi dzień m usiałem spraw iać now ą suknię, zapinać jej podwiązki i praw ić kom plem enty, inna natom iast rozkapryszona Juno w zięła rozbrat z szatami i tak, jak ją Bóg stw orzył, a ja m usiał opisać, całymi dniami nie wychodziła z buduaru. Trzeba było być w szystkiem — surow ym ojcem, troskliw ą m atką, często teściową, to w iernym mężem (sic!), kochankiem i, co już chyba nie do w iary, eunuchem! Z tym pij jak dragon,

(18)

— 14 —

z tą tańcz, chociaż nie umiesz tańczyć, tę ko­

chaj idealnie jak gdyby była na gwiazdach, a druga znowu nie da ci zmrużyć oka. Nie wiesz jak, co i kiedy. P rosto z kościoła ciągną cię gw ałtem do kabaretu , stam tąd koło południa na uroczystą akadem ję. Tu buduj fantastyczne pałace, indziej w szpitalach trz e ­ ba ci krew przeszczepić, albo m anjakow i naz­

wać z pam ięci kilka tuzinów fajek. Z tym dysputuj uczenie, z innym w ysm aruj sobie w łosy dziegciem, choćbyś naw et był łysy.

Staraj się wszędzie utrzym ać w stylu, być rzeźbiarzem , ludożercą, adonisem , ciotką lub kam edułą. Każą ci z kufla pić krew ludzką — pij, niem a szam pana, m usisz się obejść. Każą ci przebić tunel przez Babią Górę — to p rze­

bij go choć głow ą. Tu szalej, tam chodź we Włosienicy. Ta cię codziennie zdradza, ta ci się trzym a niczem kleszcz. Ów chce św iat reform ować, inny zdobywa gwiazdy, ten wie­

rzy tylko w dancing. Oto los autora.

Nic więc dziwnego, że po tylu m etam orfo­

zach mam dzisiaj nerw y jakby z pajęczych nitek. Ale przynajm niej użyłem św iata i nie żałuje tego. N atom iast pow rót z takiej egzo­

tycznej podróży przedstaw ia się tragicznie.

Zaledwie bowiem wyjdziesz z kolejowego dworca, w padasz w kleszcze wydawcy. Po

(19)

małej szklance piwa i ołom unickim kw arglu, który do ciebie sam przychodzi, zaczyna się operacja na twojej literackiej mości. Krótko i węzłowato wydawca obedrze cię ze skóry (dosłownie!) jakby u samego Sitting Bulla w rezerwatach Siouxsów uczył się skalpo­

wania. Potem ci grzecznie dłoń uściśnie i pędzi do drukarni, gdzie tę skórę, zw aną inaczej rękopisem, garbuje się na książkę. Biedny autor wygląda w tedy niby M ałaczewskiego

„Koń na wzgórzu". Stać ta k tragicznie nie­

ma sensu, przeto autor ze zwieszoną głow ą powraca na poddasze, kom binując po drodze czy mu starczy na papier, czyli znajomość z następnym bohaterem powieści. Zdarza się jednak często, że zgorzkniały autor wy­

jeżdża w innem tow arzystw ie, a to z pri- madonną Tuberkulozą i już nigdy nie wraca...

Wtedy jest szczęśliw i w tedy naród na różny sposób objawia za nim swą tęsknotę.

Gdy jednak przebieg rzeczy układa się pomyślniej, to i tak przecież na pisarza walą się jeszcze inne troski, jak np. k o rek ta, któ ra tak zbrzydła wygodnemu wydawcy, jak ży­

dom Makuszyński.

W reszcie narodziła się książka... Mniejsza już oto, że twoja „pow ieść” w drukarni zmie­

niła się na „rom ans”, że ktoś tam na okładce

(20)

wymalował rozebraną Titinę, że papier drze­

wny niemile łechta jej z innej strefy ciało, że „febra” zm ieniła się na „żebra”, że „to­

czone k o lano” bogini greckiej przeistoczyło się w „polano”, a „wici” w „nici”.—To jesz­

cze nic, ale teraz dopiero rozpoczyna się właściwa trag edja autora, jeśli pod takim k ą ­ tem na to patrzy. Otóż opadną go krytycy, jak psy na kładce chałaciarza. W tern jest tylko różnica, że się krytyków nie straszy parasolem , (chociaż kto wie, czyby to skutku nie odniosło!) Tylko omija się ich obojętnie z takim spokojem , z jakim rodow ity Ital- czyk omija lazaronów...

Taki więc k ry ty k jeden z drugim dobiera się do ciebie jak genjalna pchła: wlezie ci, w mózg, w... duszę, wszędzie! Przenicuje cię jak kraw iec i odprasuje na tandetę. R ozbiera twoje b o haterki duchowo i cieleśnie, sięgnie gdzie wzrok nie sięga, albo sięga inaczej.

Zedrze koronki z dam skiej bieli, tak łatw o, jak nimb z głowy. W szystko widzi inaczej, po swojej myśli. Jego zdaniem inaczej wschodzi słońce, inaczej dusza się kształtuje, twoje ideje dla niego nie istnieją. Zna w szystkie tajem nice od początku św iata począwszy;

skończywszy na w łasnej kreaturze. W szystko zna, wie, był wszędzie. Że aż dziw bierze,

— 16 —

(21)

' że ta k i uniw ersalny człowiek wisi u gazety jak rączka na łańcuszku w pew nym zakątku ulgi. On sieczki nasypie ci do głow y, potem ten obrok sam pożera. Sztuka wszech n aro ­ dów i w ieków je st u niego igraszką. Tak się upora z A rystotelesem , jak z Sienkiew i- I czem lub z A kwistokiem . Żadnym językiem

nie przemówisz do niego, którego onby nie nie znał. Wie jak staw iano Sfinksa i jak przypraw ia się za salceson. Niema ludzkiej tę s ­ knoty, któ rejb y on nie przeżył. W szystko potrafi i je st wszecbmocen, dlatego nic nie stw arza, tylko pisze krytyki...

W naszym kraju żyją trzy gatunki kry ty - tyków: pierw szy — to k ry ty k — barom etr.

Ten ocenia tw órcę nie w edle dzieła, tylko atm osferycznego ciśnienia. Ciśnieniem tem jest zazwyczaj ilość pochłoniętego alkoholu, k tó ry płaci łasy na reklam ę autor. Siła

„stawki* decyduje wówczas o w artości n aro ­ dzonego dzieła. Pożyczka tow arzysząca tem u zwykle, zdolna jest naw et odkryć w w ałko - niu genjusza!

Drugi rodzaj — jest obojnakiem : sam się zapładnia i rodzi, czasem now elkę, rym ow any anons, a naw et okolicznościowy wiersz.

W ślad rodzaju pierw szego nie gardzi wódką, darowizną, tylko je st bardziej w ybredniejszy.

i W&nus z nad Sanu i W ashita-R lvor 2

— 17 —

(22)

— 18 —

Tego nie zjednasz sobie sztuką mię^a, chyba bażantem . Je st ich pokaźna liczba i nazy­

w ają się ogólnie .tow arzystw em wzajemnej adoracji”. Jeden o drugim pisze peany i po­

noć tak głęboko połączył ich komunizm, że mają w spólne narzeczone. Obydwa te ro ­ dzaje różnie ferują swe wyroki: po przeczy­

taniu, (rzadko), przekartkow aniu i nieczytaniu książki. W ażną rolę odgryw a dla nich firma wydawcy i autora. K siążek dlatego częściej nie czyta się i nie rozścina, by je móc ła t­

wiej spieniężyć w antyk w am i. K rytycy po­

wyżsi re k ru tu ją się z różnych zawodów, z re ­ porterów , a rzadziej suplentów ze szkół śred ­ nich. Biada autorow i, k tó ry opisanych zwy­

czajów nie uznaje! Czeka go śm ierć niechy­

bna i piętno grafom aństw a. Taki nieszczę­

śnik, jeśli zaraz nie skona, staje się bębnem w który delficki jazzbandzista będzie p rał pałk ą obłąkanie dopóki sił mu starczy. Na szczęście zdarza się częściej, że „k ry ty k ” w y­

łam ie sobie zęby na granicie i szuka nowej orjentacji...

Do trzeciego klanu należą zawodowcy w profesorskich togach, lub bez. Ci osądzają w rękaw iczkach, poważnie, z nam aszczeniem zależnie od hum oru. Niema reguły bez wy­

jątku, przeto i pośród tych folblutów znaj­

dzie się czasem muł vulgaris...

(23)

— 19 —

Dodać jeszcze należy, że powyższe g atunki dzielą się na ssące, jam ochłonne, mięczaki i t. p., co zresztą w krótce pew ien zoolog obiecał ściśle sklasyfikow ać.

Jak więc widzicie, los autora, to los g ór­

nika nad którym ciągle wisi głaz. Lecz mi­

mo wszystko on wciąż bez trw ogi kopie szlachetny kruszec. K rytyk też „kopie” tylko w znaczeniu footbalow cm i w tem leży ró­

żnica artystycznego dorobku. Nie myślcie jednak, aby ta plaga aż ta k gnębiła autorów...

Nie! Twórcy to naród wielce wyrozumiały, królewski! Ich skrzydłom nigdy dudek nie sprosta. Ile to chleba daje pospólstw u tw ór­

ca wznoszący posąg! Ile to stw orzeń żywi się w świecie okruchami! P rzeto wybaczcie im, gdyż i oni żyć muszą.

Takie to bujne sny i dolegliwości m iewa­

łem dotąd w życiu. Można w yciągnąć z tego wniosek, że łatw iej je st artyście wznieść się na Marsa, niźli choćby przez dwa tygodnie powałęsać się słodko po Rivierze... W szy­

stkie moje egzotyczne podróże, to była po­

dróż naokoło pokoju... Magiczną laską stw a­

rzałem sobie cuda, jakie podobno są na zie­

mi. I nikt tego nie przeczuł, naw et naj-

! wnikliwsza krytyka. W ziąłem na kaw ał tę wszechwiedzącą szansonistkę, k tó ra to tylko

(24)

— 20 —

mi przyznała —- że trafnie i z pew ną dozą talen tu opisuję egzotyczną przyrodę... Dzięki jej za to, jak i odkrycie, żem je st bogaty, za­

tem mogę sobie pozwolić na Capri, czy Colombo...

Wiem co mię teraz spotkać może, kiedy zrzuciłem z tw arzy m askę. Oto zapewne zbiegną się do mnie czytelnicy z straszliwym krzykiem : „Kłamco! nie byłeś nigdzL a tu­

m aniłeś nas morzami, kw iatam i o koronach ta k w ielkich jak rozpędowe koła... strzelałeś krokodyle, lwy, łow iłeś m orskie potwory...

pokazyw ałeś nam skalpele, miłość wśród dżungli — biada ci teraz, kłamco!!”.

Znając tłum zaw iedziony, wiem, że m u się nie obronię, że się nie zastaw ię Braunem , ani Żuławskim, którzy nie byli na księżycu a też o nim pisali... zatem, aby uniknąć sa­

m osądu — teraz napraw dę już wyjadę. Wy­

jadę sprawdzić w szystkie daw ne fantazyjne opisy i przekonać się w reszcie — czy wraz z k ry ty k ą mamy rację...

Znudzili mi się dotychczasowi bohaterzy, oni skłonili mię do kłam stw a, przeto obecnie sam -chcę być bohaterem tego rom ansu. Dość się dotychczas narom ansow ał ten i ów, a ja, autor, mam grać rolę statysty? Patrzeć na cudze szczęście, słuchać słów słodkich, które

(25)

— 21

nie do mnie się odnoszą? Wić się z zazdro­

ści, a potem narażać się na publiczną naganę w literackim odcinku pierw szej lepszej g aze­

ty? Przenigdy! jeśli mam cierpieć, to niech przynajm niej wiem zaco ściągnąłem to cier­

pienie.

Nie tyle bojaźń przed samosądem , ile te słuszne argum enty skłoniły mię przed kilk u ­ nastu dniami do pow zięcia decyzji wyjazdu, gdzie napraw dę pieprz rośnie i pachnie wa- nilja.

K alkulowałem krótko: czytelników nie wy­

pada stale oszukiwać; życie je st krótkie; nie można dalej zamęczać się tylko m arzeniem i zgłodniałem! snami; dom mi narazie nie po­

trzebny ani jego zaw artość, tem bardziej, że jest lato... zresztą, któż zgadnie z jakim ma­

jątkiem los mi pow rót przeznaczył i czy mo­

jej siedziby nie zam ienię na pałac... czyli in- nemi słowy, spieniężyłem , co się spieniężyć dało bez uszczerbku mej najbliższej rodziny i z pokaźną gotówką, dziesięć kroć po sto złotych, byłem gotowy do podróży. Jako człowiek przezorny sporządziłem testam ent, mocą którego moje niew ydane poezje, mój skarb prawdziwy, przeznaczyłem dla najbie­

dniejszych członków rodziny, poczem z kolei szły inne rękopisy w raz z przyboram i do p i­

(26)

— 22 —

sania, a wreszcie stosy gazet, zaw ierające oceny mej twórczości, ofiarow ałem dla k ra ­ kow skiego prosektorjum . Dziwnie mi jakoś było przykro, chociaż doznałem pew nej ulgi, jak człowiek po spowiedzi. W reszcie poże­

gnałem się z całem mojem osiedlem i z przy­

jaciółmi, t. j. z psam i. N ajstarszy, pudel, przeczuł, że dalej jadę niż na jarm ark i led- wiem zdołał odczepić go od nóg. Kochany, w ierny piesku, zato przywiozę ci serdeczne pozdrowienia od sam ego Londona...

Tegoż dnia jeszcze zjawiłem się w staro ­ stwie po zagraniczny paszport. Cóż robić, jeszcze ludzie swobodnie nie mogą się poru­

szać po drogach ziemi i potrzebują zaśw iad­

czenia, że nie m ają jakichś strasznych za­

miarów.

Praw ie w ystaw iono chorągiew na staro ­ ścińskim płocie, kiedy wszedłem do biura.

Za pół godziny było już po raporcie. D osta­

łem paszport, oczywiście ulgowy, jako tu ry ­ sta. Gdy zajrzałem do środka zdum iałem się niemało, przeczytaw szy: „Do A m eryki", „Pa­

szport w ażny na sześć m iesięcy”. .Widocznie przez roztargnienie, czy z rozmachu wymie­

niłem A m erykę, bo faktycznie to myślałem tylko o Italji... Kiedy jednak zaszła taka om yłka, to mi już w szystko jedno — pojadę

(27)

— 23 —

w ślad Kolumba i innych em igrantów . A mo­

że los łaskaw y sam mi podsunął tę m arszrutę?

Jeśli nie kpisz ze mnie, Fortuno, to bądź błogosławioną!

W ieczorny express poniósł mię do stolicy po nowe utrapienia, t. j. po wizy. Dzięki stosunkom w kołach rządow ych otrzym ałbym je szybko, n iestety spraw a u tk n ę ła na kilka godzin. Oto am erykański konsul zażądał ode mnie w ykazania się posiadaniem 8.000 dola­

rów... Poza tem przyjął mnie k rótko lecz uprzejmie.

Oczywiście pełen spokoju przyobiecałem uczynić to niedługo. Opuściłem ko nsulat z całym jazzbandem w mózgu. Każda ko­

m órka g rała inaczej — skąd wziąć tyle p ie­

niędzy? Jed n ak za podszeptem in sty k tu po­

wróciłem do biura skąd mnie przed chw ilą polecono. Opowiedziałem co i jak, oraz kto się odważy dzisiaj nosić ze sobą ta k ą po­

kaźną kwotę.

— Rozumie się, że wyjeżdżając w dalszą podróż muszę posiadać na to pieniądz, — ją ­ łem przekładać — jednak go w domu zosta­

wiłem... Szkoda mi czasu, lecz jak się zdaje trzeba przywieźć dolary, bo kto mi ich poży­

czy na tę jedną minutę?

— Hm, hm — począł szef kręcić głową, jakby mi pomóc pragnął.

(28)

— 24 —

W tem cud się staje. Urocza m aszynistka w k tó rą patrzyłem się jak w tęczę, poczyna się uśm iechać i w staje z krzesła.

— P anie szefie, — odzywa się jak anioł

— a m ożeby pan Rolski służył panu na chwilkę? On przecież w banku ma p ie ­ niądze...

— Bezprzecznie, tylko on pana nie zna...

Cóż łatw iejszego, pojadę razem z panem autorem , jeśli pan szef pozwoli i spróbujem y szczęścia...

(Jakże to ślicznie powiedziała! Aż dreszcz mię przeszedł)...

Uprzejmy szef zgodził się bez w ahania, a naw et w ziął telefon, by poprzeć spraw ę z miejsca.

Za m inutę już z mym aniołem rozsiadłem się w taksów ce. Ach jakże blisko mnie usiadła!

— N apraw dę, czem ja się zdołam odwdzię­

czyć pani — w yrzekłem drżąco pod w raże­

niem tak lubego sąsiedztwa.

— Opisze mie pan w książce — zaśm iała się perliście.

— Pani!

Tylko tyle zdołałem wypowiedzieć, gdyż cały entuzjazm zam arł mi w ustach. Nawet

(29)

— 25 —

nie zdałem sobie spraw y, w jaki sposób jej rączka znalazła się w mej dłoni.

— Tylko... — poczęła szeptem — pisze pan bardzo denerw ująco...

Topiłem się w jej oczach.

— Więc czy to źle...?

— No... nie! Ale... ot jesteśm y u celu. Tu bank pana Rolskiego. Taksów ka niech po­

czeka.

W yszedłem jak pijany, klnąc w duchu dlaczego ten m agazyn pieniędzy nie je st na Mokotowie.

N apraw dę rozpoczęło się kino: prezento­

w ano mnie, proszono^siadać i zapalić cygaro, obejrzano mój paszport, a po kw adransie już siedziałem w taksów ce z moją rad o sn ą opie­

kun ką i pakietem dolarów, k tó ry trzym ał pan Rolski, zająw szy miejsce z drugiej strony płci pięknej.

Ruszyliśm y prosto do konsulatu.

Naraz w czasie rozmowy czuję dotknięcie w udo. Pojąłem i nachyliłem głowę ku jej uszom.

— D ysponuje pan czasem? — sp y tała cicho.

— Owszem...

— Proszę o 9-tej w Cristalu...

— Służę z radością...

(30)

— 26 —

1 znów głośna rozmowa. Świat w oczach mi p o k raśn iał i k rew b iła do głowy.

Cokolwiek otrzeźw ił mię konsulat. Na ko­

ry tarzu w ręczono mi dolary. W szedłem do b iu ra z m iną Forda. Chciałem liczyć pienią­

dze, lecz konsul m achnął rę k ą i z lek k a się uśm iechnął.

— Ali rightl

Za chwilę pieczęć spoczęła na paszporcie.

Podziękow ałem za usłużność, złożyłem nale- żytość i z życzeniem „zdrow ia na oceanie”

opuściłem gabinet.

O jakżeś głupia, proceduro, ale cóż robić!

Zaraz na ko rytarzu pozbyłem się dolarów, k tó re pan Rolski skrupulatnie policzył.

— Ślicznie panu dziękuję, teraz chciałbym uiścić procent.

— E — e, bagatela. W każdym razie p ro ­ szę mój bank polecić, jeśli będzie sposo­

bność. ,

Oczywiście przyrzekłem i schow ałem po­

dany mi adresow y kartonik.

Kiedy pan R olski w ysiadł przed bankiem i drzwi się zanim zatrzasnęły, moja sąsiadka zw ierzyła mi śmiejąco:

— Kocha się we mnie do szaleństwa...

Przybladłem , ukąszony nagłą zazdrością.

— A pani?

(31)

— 27 —

— A ja się z tego śm ieję i bawię się nim jak kot z myszką...

— W zględnie, jak kotka...

— Niech i tak będzie. Nie je st w mym guście, a że bogaty? — owa! Mężczyzna poza majątkiem pow inien być subtelny, z polotem z tem peram entem , jakich pan czasem opisuje...

— Ja k naprzykład — Szamota?

—W łaśnie, właśnie! Ach, jakiż on b aje­

czny! Czy faktycznie znał pan takiego?

— Bezwątpienia...

— Szkoda, że się ożenił...

— Nie miał już wyjścia, musiał!

Śmiać mi się chciało z tej miłej na­

iwności.

Taksów ka dojechała do celu. Uiściłem zapłatę.

— Proszę pam iętać, o 9-ej w Cristalu...

— O tem jedynie teraz myślę! — szepną­

łem z głębi duszy, nie mogąc od niej ócz oderwać.

W szedłem jeszcze do biura pokłonić się szefowi i podziękować za poparcie, a gdy za chwilę sam się znalazłem na ulicy, nie czu­

łem nóg, tylko poprostu niosła mnie naprzód jakaś rozkoszna fala. „O 9-ej w C ristalu” — grało mi nad uszym a najcudniejszą muzyką.

Widząc jednakże, że stan mojego podniecenia

(32)

— 28 —

może przybrać groźne rozm iary, przystanąłem pod kopulistą akacją i dedukcyjnie popukałem się w czoło.

— Przecież do licha, nie zakochałem się jak student od pierw szego w ejrzenia... P raw ­ da, je st piękna, dobra, usłużna, więc... to się chwali. A że w Cristalu... no... porozm aw ia­

my sobie mile i na tem koniec. P rzed nią je st biuro, przedem ną A m eryka. Jed n ak ja ­ kie ona ma oczy, jakie słodkie i rajskie!

W ogóle cała postać tchnie takim czarem, że...

mimowoli lgnie człowiek do niej całym za­

chw ytem duszy. A jak rozkosznie się uśm ie­

cha! Rzekłbyś — że to szczęście się śmieje...

Czułem, że obydw a kolana u g ięły się po- demną. Znam sw ą w rażliwość, lecz żeby znowu tak mię te oczy opętały, to... eh! Ma­

chnąłem la sk ą i w stąpiłem do baru, ak u rat bowiem chw ycił mię jego zapach z drzwi otw artych. U siadłem pod filarem i pokrzepi- łepi się wiśniakiem. Lokal by ł praw ie pusty, tylko tuż obok siedział sobie dość grubaw y jegomość, p atrząc m elancholijnie w kufel p i­

wa. Pozatem keln er schow any za sztuczną palm ą b adał ukradkiem jakość pończochy b u ­ fetow ej panienki, czemu kapryśnie by ła rada.

P atrzył się na to z w yżyn b ufetu gipsowy b iu st księcia Pepi, otoczony jak wojskiem

(33)

— 29 —

ciżbą butelek. Ot, życie: z m arszałka—gips, a na miejscu żołnierzy flaszki monopolówki...

T ak św iat się zmienia i czci swoich hetm a­

nów!

Przerw ałem spraw ę pończoszkow ą i zamó­

wiłem drugi w iśniak. Powoli jęło mi się w głowie rozjaśniać. Za kw adrans spraw ił w arszaw ski w iśniak, że duch mój rozdzielił się na dwie sam oistne połowy.

— W łaściwie, zaco ty jedziesz do Ame­

ryki? — ni stąd ni zowąd zapytała pierw sza połow a drugiej.

— Zaraz, zastanow ię się chwilę...

Z pamięci druga połow a obliczyła dotych­

czasow e w ydatki, przyczem okazało vsię, że pozostałe 850 złotych w ystarczą co najwyżej na osiągnięcie jednej trzeciej A tlantyckiego oceanu... W ysiąść tam niepodobna, jak na przystanku, zatem co dalej? Co praw da zdo­

byto już ocean na najzwyklejszej łódce z ża­

glem, jednak piechotą nikt tego jeszcze nie dokazał... Zatem i owa myśl szalona odpa­

dła jak tynk z rządow ego budynku. Mimo to jed n ak coraz żywszy djalog począł się za­

wiązywać między połow icam i ducha i tak za­

straszająco się zaogniał, że lada chwila mo­

gło przyjść do ostrego konfliktu. Szczęściem jegomość, m elancholijnie zapatrzony w p ró ­

(34)

— 80 -

żnię kufla od piwa, czy znudził się raptow nie, czy też mój w yraz tw arzy przem ówił doń li- tośnie, dość, że się zbliżył do mnie i zaga­

dnął swobodnie, jakby był pew ny, że go nie odpraw ię z powrotem;

— Przepraszam p ana dobrodzieja... jestem Ignacy Łabuś...

— Łabuś? Bardzo mi miło... Czem mogę panu służyć?

— Ot, kotnpanją! Nudzę się jak stu dja- błów, przytem tu mi głaz leży, że ledwie zi­

pać mogę — odrzekł, pokazując na piersi. — Władek! — zw rócił się do k eln era — dajno dwie starki!

Teraz dopiero podał mi rękę, przyczem i ja bełknąłem swe nazwisko.

— W łaśnie spostrzegłem , — ją ł mówić da­

lej — że i panu coś nie bardzo wesoło...

Psiakrew , takie to życie podłe, że... W ładek co je st z tą stark ą? Na Litwę-ś po nią po­

szedł? Bo, proszę pana, niby masz to i owo, i naraz nie masz...

— O, tak — przychw aliłem dla zgody.

W ypiliśm y po wódce.

Pan Łabuś skrzyw ił się trochę i pomla- skał językiem , poczem zaw yrokow ał:

— Niezła... Tu m ają zawsze dobrą starkę.

Ja teraz piję praw ie stale... na robaka!

(35)

— 31 —

— No, co się stało? — zapytałem skw a­

pliwie, jakby starego przyjaciela.

— Nieszczęście!

Zrobiłem minę w spółczującą i zam ówiłem świeże starki.

Pan Łabuś nachylił się przez stó ł i sze­

pnął mi do ucha:

— Owdowiałem...

I usiadł ciężko.

Będąc z n atu ry m iękkiego serca, ledwie łzy powstrzymałem.

— Dawno?

— A kurat dzisiaj tydzień. Ale to nie, że­

by była um arła, nie, to rozumię... ale ona, cholera ciężka, uciekła z inżynierem!

Odetchnąłem nieznacznie.

— Dlaczego?

— A czy ja wiem? Czy my wogóle w ie­

my jaki w kobiecie siedzi bies? Niby cię ściska i całuje, a czy w iesz pan co ona w te­

dy myśli i o kim?

— To praw da...

— P anie drogi! — jął eię ożywiać — je ­ szcze rok nie u płyn ął od naszego ślubu... po­

jąłem ją z miłości... Kochałem... otaczałem zbytkami... Kupiłem jej samochód... co pan chcesz więcej? Tego drania inżyniera zap ra­

szała do domu... przyjm owałem go grzecznie,

_-r

(36)

— 32 —

gościłem, aż naraz... zwiali oboje jak kam ­ fora! Ot, mam tu list, jaki raczyła mi zo­

stawić...

W ydobył go z portfelu i rozłożony podsu­

nął mi przed oczy. Czytałem: „Ja liczę lat 19, a pan 50. W ynika z tego, że o miłości mowy być nie może, tem bardziej, iż nie k o ­ chałam pan a nigdy. P oprostu pan mię kupił!

Dlatego opuszczam p ana i jadę w świat. Ży­

czę panu szczęścia i dziękuję za wszystko.

Eks-Łabusiow a.”

Spojrzeliśm y na siebie.

— No, co pan na to?

— Hm, stało się świństwo — rzekłem .

— P anie, sto razy świństwo, miljon!! P sia­

krew , za moje serce, za moją dobroć! W ła­

dek, dwie starki i kanapki!

—1 A więc uciekła... zwyczajna dzisiaj rzecz... Dziś, panie, niem a żon, tylko k o ­ biety..

Widać nie bardzo to zrozum iał, bo się w patrzył w b la t stołu i nic nie odrzekł. Mil­

czał przez p arę minut, wreszcie mu oczy za­

szły łzami.

— A jednak, proszę pana, ja ją kochałem...

Byłem z niej dumny, bo się ogólnie podo­

bała... Nic nie robiła, nająłem jej kuch arkę i pokojówkę, opływ ała we w szystkiem . I tak

(37)

— 33 —

mi teraz pusto, ta k b ra k mi m iejsca i ta k mi żal, że... że zw arjow ać chyba przyjdzie! — dokończył, tłum iąc płacz.

Ale po starce znowu przyszedł do siebie.

Począłem go pocieszać wymownie i całkiem szczerze. W ydaw ał mi się sym patyczny. P rzed­

staw iał typ dorobkiewicza, jednakże nie szarżował. Jed yn ie gruby, złoty łańcuch od zegarka, rozpięty na kam izelce i pierścienie na palcach zdradzały jego sm ak i politurę.

Pozatem m iał w ygląd dobroduszny przecię­

tnego człowieka, którem u powodzi się dosta­

tnio i k tó ry więcej nic od szczęścia nie żąda.

Oczywiście ten w ygląd by ł teraz mocno pod­

ważony.

Więc dalej hojnie sypałem pociechami.

Puściłem w ruch w szystkie możliwe argu ­ m enty, że w łaściw ie nic się złego nie stało...

Poszedłem naw et ta k daleko, żem zdołał udo­

wodnić nieszczęsnem u wdowcowi, iż ta uciecz­

ka napew no m iałaby swoje miejsce za rok, lub dwa...

— Proszę pana — ciągnąłem dalej sku te­

cznie — im się to wcześniej stało, tem jest dla pana lepiej... Ile to kobiet czeka, abyś pan tylko palcem ruszył! Nie ta, to owa!

Powinien p an naw et czuć się szczęśliwym, że ta k się stało... Ilu to dzisiaj mężów żyje w roz-

Wenus z nad Sanu » _' *hJta-RJver

(38)

— 34 —

paczy, nie mogąc dostać rozwodu! N aprzykład mój przyjaciel: w łeb sobie paln ął przed m ie­

siącem...

— Dlaczego?

— Ot, chciał się rozwieźć i pięć la t czekał na to. W reszcie za dużo mu już było tego ciężaru, więc trrrach! I śm ierć dopiero oswo­

bodziła go od żony... T akie się, panie, dzieją rzeczy! Nic tak łatw ego jak znaleźć żonę, ale żeby ją zgubić — to je st sztuka nielada!

A jakżeż łatw o przyszło to panu! Bez zm ar­

twień, bez zachodu i bez wydatków! Ot, była żona wczoraj, a dzisiaj jestem kaw ale­

rem... Świat przed człekiem otwarty!

— W ładek, pilznera!—zaw ołał nagle Łabuś gromkim głosem . — Wie pan, panie kochany, że pan ma słuszność! Przedtem to co go­

dzina słyszałem : „Ignaś, kup mi to, Ignasiu, potrzebuje sto złotych"... i tak codziennie.

A teraz od tygodnia mam św ięty spokój. Nie zaprzeczę, że mi ckliwo cokolwiek, lecz i to minie.

— Pewnie, że minie.

U derzył w moją szklankę.

•—Wiwat! Nasze kaw alerskie!

— Na pomyślność!

Pociągnęliśm y spraw iedliwie.

— Ale pan, tego, też coś nieswój...—zaga­

(39)

— 35 —

dnął Łabuś, obcierając z piany polskie wąsy, napół już siwiejące.

— Słusznie p an zauważył. W łaśnie jutro opuszczam kraj rodzinny i jadę za ocean...

Nic więc dziwnego, że żal chw yta za serce...

— Za ocean pan jedzie? — zdum iał się niepom iernie, jakby pierw szy raz słyszał o podobnym wypadku.

— Tak, do Ameryki.

— Na stałe?

— Wcale. Może na rok, może n a pół, tak dla zwiedzenia.

— Zazdroszczę panu... Bo ja, panie ko­

chany, poza W arszaw ą nie byłem nigdzie, tylko raz w Płocku... Nie było czasu, ciągle praca. Później się znów żeniłem... Szło mi to długo, ciężko... W reszcie dopiąłem swego.

Autem, k tóre spraw iłem żonie, też nie jeździ­

łem, gdyż mam zaw roty głowy... I tak czas leciał. A przecież, do stu djabłów, jest mię stać n a to, żeby z pięć razy ziemię w koło

^bjechać! Mam pieniądz, bo pracow ałem cięż­

ko. Przyznam się panu: handlowałem ... Raz tem, drugi raz owem, co wpadło w rękę. Po­

tem kupiłem sobie pierw szorzędną re sta u ra ­ cję. Interes szedł cudownie! Sprzedałem ją jednakże, bo ta k w pierw szym tygodniu ży­

czyła sobie żonka... (Niech ją!) W stydziła

(40)

— 36 —

się... To nic, kupiłem hotel, k tó ry do dziś po­

siadam. To też kopalnia złota. Ludzie prze­

cież spać m uszą, a i miłość pragnie mieć dach nad głową. Ho, ho! W ielebym o tem m ógł powiedzieć. Panie, kto tam nie bywa!—

m inistry, radcę, dyplomaci, a z kim? — ani- byś pan uw ierzył... z panienkam i z najlep­

szych rodzin! Tak, tak! A czy uw ierzy pan, że murzyn, całkiem praw dziw y murzyn, za­

m ieszkał wczoraj u m nie z m łodziutką żoną dygnitarza z m inisterstw a koleji?

— Co pan powiada? — udałem zdziwio­

nego.

— Daję najśw iętsze słowo!

Uwierzyłem.

— P oprostu hotel zawsze pełny. Mało się jednak tem zajmuję, gdyż mam dobrego i su­

m iennego kierow nika. Pieniądz płynie jak woda, lecz cóż mi z tego? Dla kogo ja pracuję?

— Dzieci pan nie ma? — w yrw ało mi się z ust, nim przypom niałem sobie, że Łabuś za krótko był żonaty.

— Ba! przecież, pan słyszał co się stało!

A możeby i były.

— W takim razie pow inien pan wyjechać, w yjechać gdzieś daleko, w szeroki św iat, od­

począć, zapom nieć o tem i owem, w ygrzać

(41)

się w słońcu na m orskiej plaży, a w reszcie któż zaprzeczy, czy tam jak a sy ren a nie czeka gdzie na pana? W ierzaj mi pan, trzeba korzystać póki młodość...—pochlebiłem .

Nie przypuszczałem , że to zdanie w ywrze taki magiczny wpływ na mojego przygodnego tow arzysza.

— Jak mi Bóg miły — jadę! — zawo­

ła ł nie na żarty i, jakby dla zadokum en­

tow ania, trza sn ą ł dłonią w kolano. — Wido­

cznie nieba sprow adziły mi pana! Panie ko­

chany, weź mię pan z sobą... będzie mi śm ie­

lej... widzę, że pan człek z wiary... Przyznam się panu teraz, ja bym już dawno był w yje­

chał, tylko nie znam języków... A pan?

— Znam je jak pacierz...

—* Brawo! Jedziem y razem!

W jednej sekundzie znalazłem się w krzep­

kich rękach Łabusia, a naw et jego usta uczu­

łem na policzkach.

Gdy nas z powrotem stół przedzielił, po­

cząłem panu Łabusiowi przedstaw iać projekt podróży i paszportow e historje. Okazało się, że posiada tak obszerne stosunki, że w ciągu dnia jednego uzyska potrzebne dokum enty.

Omawiając te spraw y, sam nie mogłem zro­

zumieć, ki licho pcha mnie do tej namowy, tem bardziej, iż zaw artość mego portfelu ra ­

(42)

— 38 —

dziła mi wyjechać co najwyżej nad B ałtyk lub w Pińszczyznę, której bło ta nęciły mię tem atem do powieści. B rnąłem jednakże co­

raz głębiej w plany urojonej podróży i z swo­

bodą poety dałem się ponosić fali mojego przeznaczenia. W każdym razie samo m arze­

nie spraw iało mi przyjem ność tak szczerze odczuwaną, iż byłbym przysiągł, że sala baru przeistoczyła się w okrętow ą kajutę i buja słod­

ko na rozhuśtanych wodach...

Turę podróży ułożyliśmy w prost w spania­

łą: Gdańsk — N.-Jork — Chicago — S. Lou­

is — Oklahom a — N. M eksyk do Stanu So- nora, skąd z portu Guajmas okrętem do Val- paraiso, potem koleją do Buenos Aires, a wreszcie oceanem do Hiszpanji, lądem do Italji, Jugosław ji i przez W iedeń, Buda­

peszt zpowrotem do kochanej ojczyzny. Aż serce piersi rozryw ało na sam ą myśl tych egzotycznych krajów! Pan Łabuś chciał dalej pić z radości, jednak go pow strzym ałem i p rzy­

nagliłem do niecierpiącej zwłoki spraw y p a­

szportow ej, oraz zgrom adzenia dolarów. Dziw jak ten człowiek zaufał mi odrazu i przyl­

gnął do mnie całą duszą! Nie dziwiłem się jednak tej gw ałtow nej przyjaźni, wszak mu życzyłem jak najlepiej. Zresztą któż zgadnie czy jeden dla drugiego nie by ł życiowem

(43)

przeznaczeniem ? Oczywiście byłem zmuszony przyjąć na nocleg apartam ent w Łabusiowym hotelu, poczem ze łzami w oczach pożegnał mię i pojechał taksów ką puścić m aszynę całą p arą celem uzyskania paszportu...

— Boże, w ejrzyj łaskaw ie na ten ugorny nieużytek człowieka i posiej na nim jakie pożywne ziarno — w estchnąłem , do drzwi odprowadziwszy natchnionego Łabusia.

Po chwili i ja w yszedłem na pow ietrze pełne zapachów benzyny i asfaltu. Dziwnie mi było w oczach jasno i lekko na sumieniu.

Obok uczuć przelew ały się tłum y w szelkich m iejskich stw orzeń. Chwilami, widząc kró tkie sukienki, tak krótkie jak loki chłopczyc, dalej gołe, opalone ram iona i p rzepastne dekolty, doznawałem złudzenia, żem znalazł się na plaży i że sam rów nież w inienein się rozebrać, by nie razić całości. Poza niew ielu aryjczykam i prym w modzie męskiej wiedli żydkowie.

W idziałeś ich bez bluz, w kraciastych portkach, z angielską fajką w zębach i okularach tak wielkich, jak cyferblat zegara. R zekłbyś, iż prosto przyjechali z now ojorskiej Brodw ay-Str.

Tylko język ich zdradzał i chałaśliw ość za­

chowania.

Dość długo błąkałem się po śródmieściu, dziwując się nie tyle pięknym ulicom i wy­

(44)

— 40 —

stawom, ile piękniejszym jeszcze damkom z ćw ierćśw iatka, k tóre co kilka kroków za­

glądały mi w oczy z d y sk retn ą propozycją na wspólny spacer... Widać, W arszaw a ma to do siebie, że w szelkie swe bogactwo wy­

staw ia w śródmieściu.

W reszcie tuż przed dziewiątą, zmęczony i rozklejony, skrystalizow ałem się w Cristalu.

Było tu już ta k rojno, jak rojno je st od b łę­

dów miejscowego w ydaw nictw a „Rój“, z czego zapewne wzięło tę nazwę symboliczną.

Nibym zatonął w św iatłach, muzyce, gw a­

rze, — nibym wodził oczyma po szminkowa- nych tw arzach m atek, córek i wnuczek, — nibym przyglądał się dancingowym łam ańcom i obrzydliwej febrze w jak ą w padały ciała tańczących, — nibym się trzeźw ił m ineralnym napojem w nadziei nowej uczty, chociaż w łaściw ie jedno m iałem na myśli: mą urodzi­

w ą dobrodziejkę...

Co kilka sekund patrzyłem na zegarek i szczypałem się w łydkę, zali jeszcze jestem przytom ny. Aż złość mię b rała, żem się tak przejął jej jasnem i oczyma i rozkosznym uśmiechem. Albowiem człowiek, na którego czekało tyle przestrzeni do zdobycia, pow i­

nien być trzeźw iejszy.

(45)

— 41 —

Aż weszła... Pardon! nie weszła, tylko w płynęła niby różany obłok.

Wlot znalazła mój stolik. N iejedne oczy leciały za nią jak rakiety. P rzyw itała mię swym czarownym uśmiechem i atłasow ą rącz­

ką. Owionął mię słodki zapach rezedy.

Była wesoła, zadow olona i pew na siebie, jam z trudem w iązał słowa i reflektow ał rozdygotane lędźwie.

Gdym z pierw szego w rażenia ochłonął ja­

ko tako, przepędziłem na cztery w iatry resztę zw arjow anych myśli, że niespełna w kw ad­

ransie zrów noważyłem się zupełnie.

— Więc jutro pan w yjeżdża — rzuciła w trakcie pierw szej rozmowy, jakgdyby z żalem.

— Muszę. T rzeba szukać now ych tem a­

tów dla nienasytnych czytelników...

— Nie lę k a się pan burzy na morzu i bałwanów?

— Boże, bałw anów ? Ileż ich to codzien­

nie obija się o człeka! Sądzę, że m orskie nie groźniejsze... Zresztą, panno Marychno, (sam to imię odgadłem ) jadę upajać się ży­

wiołem ... wszelki«m! Już mi tu wszystko spowszedniało: szaraw e niebo, lasy jak parki, a i te wycinają, góry, np. T atry zaśmiecone flaszkami, pudełkam i z sardynek, łupkam i

(46)

— 42 —

z jaj, żargonem..: Więc to je st dzikość gór?

Chyba dlatego, że dzicz się po nich spina!

Dalej, ani u nas w ulkanu, ani porządnego wy­

lewu... Raz na lat dziesięćjw yleje jaka Mły­

nówka, a nam się zdaje, że przeszła wylew M ississippi... P strąg a w Dunajcu nie uśw iad­

czysz, w „puszczy” jelenia, a piszą, że Polska jeszcze dziewiczym światem ... I ta k bez koń­

ca, w szystko przeciętne, małe, a do tego zjadliwe. Przecież sto razy wolę, by mię udusił pyton, niż żeby nieudolnie pierw szy lepszy dziennikarski m agot w prost całemi szpal­

tami pętlicę zakładał mi na szyję. W reszcie czem tu oddychać, m alarycznem powietrzem ?

— Przecież jest górskie...

— Tak, lecz to u nas bezcenny luksus!

Zresztą, panno M arychno, chcę być swobodny we w szystkich moich poczynaniach i zażyć pierw otności nad Colorado, czy Amazonką.

— Ach, jak panu zazdroszczę!! Czy pan napisze kiedy do mnie z jakiej indyjskiej wioski?

— Boże, jeszcze się pani pyta? Z każdego ważniejszego postoju przyszlę pani widoczek i pozdrowienie!

Musiałem dać jej słowo, przyczem schyliłem u sta do ucałow ania jej różowych paluszków.

Tak rozmawiając, zamówiliśmy kolację

(47)

— 43 —

i flaszkę to kajskiego' wina. Poczęła się wy­

twarzać coraz cieplejsza i śm ielsza atm o­

sfera. W ino nam smakowało, przeto bezwłocz- nie zarządziłem nowe w ydanie tego w ęgier­

skiego rom ansu.

Panna M arychna k raśn iała jak różyczka.

Chwilami doznaw ałem w rażenia, że rozpieni- ła się w rozkoszny m usujący napój. Perliła się w uśm iechach, raj siała spojrzeniam i, pachła rezedą.

Po spożyciu w ieczerzy usiadła przy mnie na kanapce. O garnęły mię w szystkie w łaści­

wości rtęci. Mimo to jednak udaw ałem męż­

nego i odważnego na pokusy. Rzecz inna, miałem w tem cele strategiczne.

Ozwał się jazz-band.

— Ach, jaka szkoda, że pan nie tańczy...

— Niestety...

— W inien się pan nauczyć, koniecznie!

— Owszem, będę się uczył ale w krainie tanga... i gdy pow rócę już zatańczym y razem...

Za mom ent zostałem sam... jakiś lowelas poprosił ją do tańca. P y tała mię oczyma i niechętnie pow stała.

Teraz dopiero miałem sposobność ocenić jej powaby. Każda cząstka i linja jej ciała była w ykradziona najpiękniejszej odalisce.

Każdy jej ruch był miłosnym sonetem , każdy

(48)

— 44 —

przegib muzyką... Nie opisuję więcej jej cza­

ru i powiewności eterycznej sukienki, lękam się bowiem by nie wpaść w konflikt z m oral­

nością, jako, że pow iedział Sienkiewicz: „Ko­

bieta w koszulce je st pornografją, zaś naga pięknem ”!

Zacząłem rozważać na ten tem at, jednak na szczęście m uzyka zmilkła. P anna M arychna siadła przy mnie, cośkolw iek zadyszana i go­

rejąca.

— Zła jestem , że pan nie tańczy... a tak- bym chciała!

—- Jednakże blisko siebie siedzieć możemy...

— No tak... lecz to nie w szystko jedno. Co nam nie wolno tu, to taniec aprobuje...

P atrzała na m nie całą słodyczą oczu.

— Jestem człowiekiem, ,który sam sobie uchw ala przyw ileje...

— Nie widzę tego — rzekła wyzywająco.

— A wie pani dlaczego?

— Ciekawam...

— Bo gdybym puścił sobie wodze, to bym oszalał! A ten przeciętny tłum, kontentujący się nam iastką, w ziąłby mię za dzikusa...

P rzytuliła się do mnie gołem ramieniem.

— Chciałabym to zobaczyć...

— Tylko tyle?

W ahała się rozkosznie.

(49)

— 45 —

— Później dopowiem...

Zamoczyła u sta we winie i uporczyw ie w patryw ała się we mnie. Nie w iem , co jej oczy mówiły, gdyż mgła ócz moich zasłoniła ją całą.*

Znowu zagrano i znowu poszła tańczyć.

Teraz grono tańczących pow iększyło się o jednego m urzyna.

Ten usiłow ał tańczyć w stylu. Łyskał zę­

bam i oraz białkam i swych w yłupiastych oczu i trium fow ał, widząc w szystkie spojrze­

nia obrócone na siebie. P artn erk a omdlewa­

ła z rozkoszy i wyróżnienia... Praw ie w isia­

ła w jego kościstych łapach. Oczy m iała przym knięte lecz u sta rozchylone, jakby w chłaniała w siebie czarną siłę tancerza.

Przez chwilę doznaw ałem w rażenia, że djabeł porw ał anielicę i dusi ją wśród tańca ze sa ­ dystycznym smakiem. Tak, to był m urzyn prawdziwy, nie jak ów indjanin z tarnow skiej

„Secesji", który, gdy go zaczepił pew ien fi­

lut, chcąc zbadać jego skórę i groźne pióra wokół głow y — zareagow ał niespodzianie:

— Zaczep m ech nyszt.

— Taki to z ciebie indjanin?

— Gaj weg di ganef! Ty szw iński uch!

Kto wie czem zakończyłby się incydent, gdy*

(50)

— 46 —

by ów filut nie o d ebrał dzikiem u człow ieko­

wi tom ahaw ki z te k tu ry i nie odszedł wesoły...

Po tem wspomnieniu począłem teraz ob ser­

wować płeć nadobną: b y ła w zachwycie! Ja­

kiś pan, praw dopodobnie mąż, nachylił się do żony i coś jej szeptał, lecz ona niecierpliw ie w strząsnęła głow ą i nic nie rzekła, cała w uwagę zam ieniona.

Zdębiałem na widok tej furory. Gdyby w tej chwili K iepura zaśpiew ał by ł na sali, ta k nie wiem, czyby tańczący m urzyn nie osiągnął zwycięstwa!

Grano coraz to w ścieklej i coraz w ściek­

lej tańczył murzyn. Zachodziła obawa, że wchłonie w siebie om dlały szczątek „bladej tw arzy". Podnieceni tubylcy nie posiadali się z radości. Byłem najśw ięciej przekonany, że gdyby ten m ieszkaniec z nad Nigru czy innej rzeki postaw ił kandydaturę na posła albo p rezydenta stolicy, to b y napew no ją osiągnął! To się nazyw a popularność! Lecz nic dziwnego: jest czarny, krzepki i umie tań­

czyć... Nie potrzebuje pisać książek ani w y­

kładać na wszechnicy, ma ta len t w czarnej skórze, w ypróżnow ane bary, więc babcię Europę rozkochał w sobie i robi k a rje rę z jej płochemi wnuczkami. Tem jednak można się pocieszyć, że gdy tak dalej pójdzie, to nieje­

(51)

— 47 —

den polski mózgowiec, los sobie tutaj u przy­

krzyw szy, wymyśli nowy taniec lub z k rak o ­ wiakiem w ybierze się nad Kongo po podob­

ne sukcesy...

Kiedy panna M arychna znów przy mnie się znalazła, oznajm iła mi szeptem , że więcej tańczyć już nie będzie, bo chociaż m urzyn perfum uje się silnie, to mimo w szystko czuć go... capem. (Pardon!) W ielkie moje zw ątpie­

nie co do ogółu ko b iet spadło o jeden sto­

pień niżej. Pow inszow ałem jej serdecznie sm aku i pow onienia i ucieszyłem się n ie­

zmiernie, iż ten w yjątek ak u rat w niej sp o t­

kałem.

Raczyliśmy się dalej zadow oleni z siebie i otulani coraz to gęstszem szczęściem. Tylko za szybko czas nam bieżał.

Praw ie w ybiła północ, kiedy wyszliśmy na ulicę. P anna M arychna skinęła na taksów kę.

— Jedziemy! — szepnęła mi p ro st w oczy.

— Dokąd? — spytałem , gdyż nic nie było w planie.

— Do mnie, n a czarną kaw ę.

Poniew aż lubię ten narkotyk, więc bez słowa p ro testu rozsiadłem się w poduszkach.

Zdjąłem kapelusz i prądow i pow ietrza da­

łem czuprynę na igraszkę.

(52)

— 48 -

P unktualnie o pierw szej po południu spo­

tkałem się z Łabusiem w jego hotelu. Już od godziny dopytyw ał się o mnie.

— Panie, w szystko idzie jak z nut! — za­

w ołał ściskając mą praw icę ta k serdecznie, jakby przynajm niej b ył moim wujkiem. — P aszport otrzym ałem piorunem i już je st w konsulacie. Są tacy, co już tego pilnują.

Około trzeciej będzie wiza. Zastępcę pełno­

mocnego rów nież już mam, jednem słowem jeszcze dziś w nocy jestem gotow y do w yja­

zdu. Teraz radź pan, co ja mam z sobą za­

brać? Oczywiście bieliznę, kilka ubrań, za­

kąskę, wódkę, praw da? Aha, jeszcze suszone śliw ki przeciw morskiej chorobie...

Taki by ł żywy, jakby o połowę odmło- dniał.

— Myślę, że więcej nic nie trzeba — od­

rzekłem bez zapału.

— W takim razie zaraz każę pakować. Ale coś pan skwaszony... cóż to się stało?

— Zapóźno spać poszedłem i czuję się zmęczony — rzekłem z grym asem .

— W obec tego kładź się pan spać. Zbu­

dzę pana o piątej na obiadek i pożegnam y się z W arszaw ą... Lecz jeszcze jedno: daj mi pan jednak rękę, że się pan na mnie nie po­

gniewa...

(53)

- 49 — Miał tajemniczą minę.

— Na pana? nie mam powodu i wiem, że go nie będzie...

Sam wziął mi ręk ę i p o trząsnął nią mocno.

— Zrób mi pan tę przyjem ność — chcę panu okręt zafundować...

Zdziwiłem się niemało.

— Okręt? Na cóż mi okręt, gdy nie mam morza?

— Niby nie okręt, tylko „szyfk artę”. Ot tak, po przyjacielsku, z wdzięczności, że mię pan natchnął tym cudownym wyjazdem,

— Ależ...

Nie dał mi mówić.

— P anie kochany, ja pan a proszę! Prze­

cież to bagatela... Niech pan to zrobi dla mnie!

Począłem w zbraniać się gorliwie, lecz Ła­

buś prosić nie przestaw ał. Musiałem w resz­

cie zm ięknąć i przyjąć jego wdzięczność. Te­

raz zalecił mi spoczynek i pełen ognia w ca­

łym sobie pobiegł czuwać nad pakow aniem kufrów.

Kręciło mi się w głow ie z tego w szyst­

kiego co przeżyłem dotychczas.

— Jasne jak słońce, — m yślałem w du­

chu — że trzeba jechać... W idać, los tego

W « n u s z n a d S t n u i W * s h lt« -R lv « r 4

(54)

pragnie i ułatw ia mi w szystkol Jeśli ta k za- cżął, to mię napew no nie opuści do końca...

Pojadę!!

Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem jak su- seł po weselu. Śniło mi się, że Sejm w ydał w alkę rządowi... W idziałem w szystkich po­

słów i senatorów ciągnących pod Belweder.

Poprzedzał ich tra n sp a re n t z ham letow skim napisem : „Być, albo nie być!” Zdawało się, że lada chw ila przyjdzie do krw i rozlewu

„Strzelca”. Z jednej i z drugiej stro ny wzbi­

jały się pod niebo groźne okrzyki. Napręże­

nie atm osfery było tak wielkie, że w skutek krótkich spięć pow staw ały pożary, a tram ­ waje pędziły ze wszech stron jak oszalałe, roztrzaskując się na w ęzłach w bigos żelazin i ciał ludzkich. N araz z najw iększego cha­

osu obraz się zmienił na niezw ykłą sielankę:

oto kominy sejmowego gm achu padły w ob­

jęcia belw ederskich kominów... Równocześnie poczęto wytaczać na ulicę dziesiątki beczek z winem... Odbito czopy... Poczęto strzelać z armat... Padło sto jeden strzałów... U ka­

zał się prezydent... Tuż za nim mrowie dy­

gnitarzy garnęło w czwórkach... Zaraz się jednak pomieszali niesfornie, dem okratycznie...

Z konwi nalano w ina do puharów ... Ktoś za­

czął mówić, lecz n ik t nie słuchał... W tem

(55)

rozpłakany Witos g ru ch n ął w objęcia P iłsud­

skiego... Trąmpczyński w Daszyńskiego... Bryl począł cmokać z dubeltów ki Dubanowicza...

„biskup* Stapiński ks. Czuja... Bojko W ojewódz­

kiego... Rataj się za kim ś kręcił... słowem — wszystkich ogarnął jakiś b rate rsk i szał czułości..

Fotografowie i reporterzy w ypadli jak z podzie­

mi... Ktoś puszczał ognie sztuczne... Z esk adry samolotów sypało się confetti niby deszcz barwny... Naraz zoczyłem w tłum ie biesia­

dników moją pannę M arychnę... Nim tchu nabrałem >już ją trzym ał w objęciach zabójczy Kornel M akuszyński...

— Górze wam! Vae-e-e-e!! — ryknąłem za­

chrypłym głosem, jak ugodzony w serce tur.

— Panie, co pan ta k krzyczy? A kurat idę pana budzić... już piąta!

Puściłem z straszliw ego uścisku róg m ate­

raca i otworzyłem oczy. Przedem ną sta ł pan Łabuś... Spadła mi trochę zm ora z piersi, lecz jeszcze w zaciśniętej ręce trzym ałem kłaki z materaca.

— Rany boskie, a to pan wrzeszczał!

Cóż to się panu śniło?

Widząc tego człowieka, doreszty w róciła mi przytomność.

— Eh, polityka...

— 51 — 1

Cytaty

Powiązane dokumenty

- dopóki nie mamy właściwej skali trudno jest usunać obserwacje odstające - może we właściwej skali te dane się symetryzują. - do chunka można dodać opcję warning=FALSE

zauważyła, że mur nie kończy się tam, gdzie sad, lecz ciągnie się dalej, jakby oddzielał znów ogród inny po tamtej stronie.. Dostrzegła zresztą wierzchołki drzew ponad murem,

Niejednokrotnie – w utworach Wiktora Okroja – refren pełni rolę mantry zaklinające rzeczywistość, przynoszącej uspokojenie, aktywizującej energię: Przecież mój świat nie

Albo ktoś rozpoczynał, a pozostali wchodzili, no i z tego się rodziły jakieś takie [sceny], a Krzysiek [Borowiec] wybierał, wybierał, wybierał i potem nam

Skoro tu mowa o możliwości odtwarzania, to ma to zarazem znaczyć, że przy „automatycznym ” rozumieniu nie może natu ­ ralnie być mowy o jakimś (psychologicznym)

Normą dla Stróżewskiego jest normatywność ideału, który domaga się arcydzieła tak, jak swoistą normą jest oczekiwanie, aby ktoś tworzył dzieła wcielające

Normą w całej Polsce stał się obraz chylącego się ku upadkowi pu- blicznego szpitala, który oddaje „najlepsze” procedury prywatnej firmie robiącej kokosy na jego terenie..

W interesie wszystkich jest więc nie tylko zadbanie o to, aby pielęgniarki były dobrze przygotowane do tego ważnego i trudnego zadania, lecz także dostar- czenie im