Biblioteka Śląska w Katowicach Id: 0030000433943
I 6257
P A W E Ł S T A Ś K O .
WENUS Z NAD SANU I WASHITA-RIVER
P O W I E Ś Ć E G Z O T Y C Z N A .
1 9 2 8.
SKŁAD GŁÓWNY:
KSIĘGARNIA KASPRA WOJNARA
W A R S Z A W A ^
WARSZAWA.
n«*V
TEGOŻ AUTORA:
Grzesznica. Powieść, W ydanie II.
Sabath życia. Powieść. W ydanie III.
Hetera. Powieść buduarowa. Wyczerpana.
Pod młotem losu. Powieść.
Szalona sielanKa. Powieść. W ydanie 111.
W rajsKim ogrodzie. Powieść. W ydanie II.
Rumieniec duszy. Powieść. W ydanie II.
Kwiaty ziemi. Powieść. W ydanie II.
Obłędny śmiech. Szkice wojenne.
OdalisHa. Nowele.
Kwitnące sady. Powieść współczesna. W ydanie II.
Legenda fal. Powieść współczesna. „Kwitnących sadów"
część w tóra i ostatnia. W ydanie II.
Kain. Tragedja w trzech aktach wierszem.
Nieśmiertelne szaleństwo. Romantyczne historje ma
larza.
LuKsusowy grzech. „Nieśmiertelnego szaleństwa" część w tóra i ostatnia.
BłęKitne noce.
Dziewczę z Jasnego Brzegu. Powieść. W ydanie II.
Jej wiosna. Powieść.
Ludzie sKrzydlaci. Powieść współczesna.
* - 3 3 frffO
Wenus z nad Sanu i Washita-River
Wszelkie prawa autorskie praw nie zastrzeżone.
CopyrightbyPaw eł Staśko nineteen bundredtw enty eight
Zakł. Graf. B. Pardecki i S-ka z o. o. Warszawa, Pańska 4.
Śnił mi się zawsze św iat daleki. Na skrzy
dłach w yobraźni przelatyw ałem b ezkresne oce
any, m orza o szm aragdow ych barw ach, to lazurowych, jak toń niebios.
W idziałem fale wód polarnych spętane lo
dem, straszne, p ełne m roźnych czeluści, p o dobne dzikim górom i sięgające lodowemi turniam i w zastygłe w lęku niebo.
Poznałem żywioł morza we w szystkich je
go hymnach: cyklonu, rozkosznej kołysanki, zm artw iałej ciszy, słowem — ni jedna gam a jego pieśni nie uszła mej uwagi. Raz m dlały jego bezdnie w żarze rów nikow ego słońca, to znów snuły legendę białych nocy na po
larnych topielach.
Ileż to razy leżałem w cieniu królew skich palm i eukaliptusów! Brodziłem po ew ergla- dach, na dzikich m ustangach przebiegałem p rerje i saw anny, lub oburącz toporem to ro wałem sobie drogę w praw ieczną, dziewiczą puszczę. Ileż to w tedy było nad moją głow ą
małp, rzadkich, niespotykanych u nas w żad
nych zw ierzyńcach i innych głośniejszych klubach... 0 papugach nie chcę naw et w spo
minać, bowiem ów p ta k pełen talen tu jest tam tak pospolity, jak u nas wróbel, albo poeta - futurysta.
Nie zliczę balsam icznych wieczorów spę
dzonych nad brzegam i tajem niczych strum ieni, toczących czarne wody z zapadłych borów i niewidzianych jeszcze lądów. Ileż to razy dziki zwierz podchodził w tedy pod mój wi
gwam!
Nad Kissimmee z najpiękniejszą gwiazdą filmową w Hollywood polow ałem na k roko
dyle. W norw eskim fjordzie, Ofoten, ubiłem cztery foki. Nad Rio Colorado tańczyłem z córką indyjskiego wodza taniec „m hi-ru“, czyli
„sen pum y", co tak ujęło sobie miedziano- skórego władcę, że urodziw ą swoją córkę te goż w ieczora jeszcze chciał mi oddać za żonę.
Obawiając się jednak z powodu bigamii zlyn- czowania przez pochopnych yankesów , zmy
liłem ślady i uciekłem , co tak sobie podobno w zięła do serca piękna Laho, że z zem sty czy rozpaczy dała się zaangażować do w ar
szaw skiego kabaretu. Poszło jej to tem łatwiej, gdyż jeden z członków propagandy wśród szczepu Mba, z którego Laho pochodziła,
trudnił się ubocznie handlem egzotycznych piękności.
Po tej przygodzie, k tó ra bezm ała nie za
kończyła się m ałżeństwem , w yjechałem do środkow ej Afryki.
— Yambo! yambo! — w itały mię m urzyn
ki w okolicy Ukonongo. Praw ie obchodzono tu święto z powodu ubicia hipopotam a. Oczy
wiście napój „taraw a”, podobny w sm aku do rum u Baczewskiego, lał się potokiem z muszli, służących za kielichy. I zaraz dancing... Stuk
nęły bębny i saksofony, zarechotało banjo.
Jeden z młodszych i praw dziw ych m urzynów g rał na ciekawym instrum encie, nieznanym jeszcze w Europie, a podobnym do długiego kalosza. „P iła“ tu dawno w yszła z mody.
Zabawa przedstaw iała się napraw dę wielce oryginalnie. Modnisie i dam y z tow arzystw a były odziane od stóp do uszu w białe, po
wiewne szaty, natom iast zaś pospólstw o, na wzór europejski, ły sk ało gołem ciałem, lub co najwyżej miało ok ryte biodra dwoma fi- gowemi listkami, co się w ykładało na naszą kom binację. Aczkolwiek nie bardzo chętnie tańczę, mimo to przecież nie mogłem odmó
wić prośbie pewnej czekoladowej dziewicy i przetańczyłem z nią black-botom a. P rzetań czyłem z przejęciem, co tak znowu porw ało
— 8 —
mą p artn erkę, że... w swej dziewiczej nieś
miałości postaw iła mi propozycję, bym jej swe udo ofiarow ał na obiad... P rag n ęła po
raź pierw szy zakosztować białego dżentelm e
na. Coprawda, ujął mię wielce ta k t h eb an o wej łani, jednak z przykrością odmówiłem, tłumacząc się, że pew ien wielki b alet w ysłał mię na studja m urzyńskich tańców, zatem chyba w przyszłości oddam się jej na gody...
Jak widać z powyższego, nie zabrakło mi przygód. Tango, bluesa, fiat - charlestona ta ń czyłem w krainie ich narodzin, natom iast pa- rodje tych tańców widziałem w W iedniu, P a
ryżu i W arszaw ie. Porów nyw ałem wszystko:
kulturę, zwyczaje, bale, flirty nasze i obce i doszedłem do wniosku, że nam daleko jesz
cze do m urzynów. Czyż np. może mi zaim
ponować krakow ska taksów ka, kiedy w Co- lombo przez „bungalow s“ jeździłem rikszą zaprzężoną w prześliczną Singalezkę? W szak porów najcie tylko!
Lecz pójdźmy jeszcze dalej: któż bardziej cię pociągnie, przygodny czytelniku, czy ta ary jsk a dama „która się boi sam a spać”, mdlejąca ci w objęciu przy kaw iarnianem tango, czy czarna piękność, k tó rą niełatw o złowisz w dżungli? Albo ciebie, rozbaw iona Afrodis, czy ów dżentelm en tabetycznie tań
— 9 —
czący, blady i chwiejny, czy m urzyn o k ę dzierzawej głowie, zm ysłowych w argach i w ła
snych zębach? Zapew ne ten ostatni... Ow
szem, służę naw et przykładem : w Biarritz, Davos i naszem Zakopanem widziałem już metysów... A co dziwniejsze, jedno niemowlę urodziło się naw et czarnym żydem, dopiero kąpiel zdradziła ojca z... D rohobycza. Powie kto może, że to braterstw o ludów? Jeżeli tak, to zgoda!
Teraz przejdziem y do p rasy naszej i egzo
tycznej. Spędzając jedną zimę w Nowej Gwi
nei i zajadając sobie pizangi i m angowe owo
ce, czytałem stale dziennik w ydaw any przez spółkę Papuasów . Miałem tam zwykle mniej więcej takie artykuły: „Nasza obrona przed zalewem europejskiej dziczy", „Konsolidacja naszych s ił“, „K ultura rodzim a i zagraniczna", nRehgja a państw o" i t. p. — słowem, poli
tyczne, społeczne i artystyczne działy pism a były dla czytelników codzienną duchową s tra wą w raz z smakowitym, lżejszej treści deserem . Tym czasem u nas w k raju najpow ażniejszy dziennik pośw ięca dwie szpalty na arty k u ł
„w stępny” i coś tam jeszcze, poczem szpalt kilkanaście w ypełniają: „Olimpiada w A m ster
damie", „Zawody n arciarskie w Kielcach",
„Trzecie zawody bokserskie w K rakow ie”,
— 10 —
„Piłka nożna w k raju i zag ra n icą11, „Akade- mja szerm iercza w K łaju”, „Mecz hockeyow y na łodzie”, „Bieg naprzełaj ko b ie t”, „Fuzja klubów żydowskich* — i ta k aż do śm iertel
nego unużenia, poczem (w karnaw ale) n astę puje spraw ozdanie z „R eduty P ra sy ”, gdzie rep o rterski pseudonim „Mig“, czy „Ina” w y
mienia 560 nazw isk pań, przyczem dow iadu
jemy się, że 50 „efektow nych" to alet było z crepe georgette, 37 „przepięknych" z ve- lours chiffon, z szalem z tonow anego tiulu, 42 „w ytw ornych" z różowej crepe de chine i t. d. — oczywiście każda toaleta osobno wymieniona, jedna z pailletam i, druga naszy
wana strassam i, ta koloru zielonego, inna ło
sosiowego, ta w kw iaty, owa w same łodygi...
Przy końcu nie żałuje się m iejsca kronice krym inalnej, często dowcipnie redagow anej, w łam aniom opisanym ze znaw stw em , k a ta strofom, skandalicznym aferom w Z. K. B., a wreszcie dział ogłoszeń uderza w oczy „Li
mem", radykalnym środkiem na schudnięcie, ichtiom entolem, szw edzkim Rollerem , no i „Pst pnnowie!“ zam yka trium fująco pismo. O no
tach giełdy i jazzbandach już nie w spo
minam. W idać z tego jak życie nasze jest beztroskie. Cóż by jednak robili Papuasi?
W racając od nich, zboczyłem do kraju
— ii -
„W schodzącego słońca”. Celem moim było jedynie zapoznać się z najnow szą poezją tego w yspiarskiego narodu. Niema dwóch zdań, zastałem ją w spaniałą, bowiem praw dziw a poezja tylko taką być musi. G dyby k tó ry poeta m iał tu takie natchnienie i napisał jak który ś z naszych futurystów : „K iw okłaniam nogogłow nie lubom iłej blondopani“ i gdyby to drukow ał, tak wraz z wydawcą, choćby tenże zaliczał się do najpow ażniejszych, jak np. M ortkowicz lub K rzyżanow ski, — poszliby na galery!!
Nic więc dziwnego, że gdy takie odkrycie przyw iozłem do ojczyzny, to w lot zawiązał się kom itet pow ażnych literatów , mający na celu za pomocą papuaskiej p rasy inform owa
nie polskiego społeczeństw a o rodzimej tw ór
czości, jako że istniejące literackie pism a są nadal „nogogłowne". Chyba, że wcześniej za
liczym y sztukę do sportów , w takim razie w niedalekiej przyszłości przeczytam y ze drże
niem: „Mecz Nowaczyńskiego z C racovią“;
„N arty w poezji Zegadłowicza"; „Co mówi Hoesick o biegu pań nap rzełaj?“; „Jazz n aj
młodszych poetów z Czyżewskim i P rzy b o siem na czele“; „Pięściarstw o i pokrew ieństw o rasy sem ickiej"; „R ekordow y skok Tuw im a“;
,M istrzowski p ły w ak “ — w yw iad z p. prof.
Sinką i t. p.
— 12 —
Śnił mi się zawsze św iat daleki... Na skrzydłach w yobraźni przelatyw ałem bezkresne oceany... i t. d.
O, tak... jeślim jako polski literat, zdołał uciułać nieco grosza tylko na p ap ier i a tra ment, to miałem innych potentantów którzy sowicie moje podróże opłacali, a to: b ohate
rów moich powieści... Z ich to więc łaski (do tego doszło!) zwiedziłem świat, śniący mi się od dziecka. I tak naprzykład, w spaniały malarz i donżuan, Szamota, zabrał mnie nad cieśninę Bosforu. Potem , jak już wiadomo wielu tysiącom czytelników , tow arzyszyłem mu do Grecji, skąd tajem niczo czm ychnęliśmy na Maltę. Przypom inacie sobie może jaki nas stale ścigał pech po lądach i po morzach...
Dzisiaj dopiero mogę wam zdradzić tajem nicę, że owe w szystkie niepow odzenia w ynikały jedynie z mej strategicznej gry... Praw da, była to najczarniejsza wdzięczność, jednakże później odkupiłem te winy: trzym ałem do chrztu pierw sze praw ego łoża dziecko m a
larza...
Dalej, — z uroczą pan n ą W andą M ierzejską kąpałem się w Biarritz... oczywiście za p ie
niądze jej narzeczonego.
Z architektem Gordonem przebuszow ałem całą niemal Florydę... Do śmierci nie zapom nę jego przecudnej Liddy!
— 13 —
Z rzeźbiarzem W olszą cały rok praw ie spędziłem w Zakopanem , czego p. S. potężny k ry ty k ta k mi później zazdrościł...
Z Laguną omal nie utopiłem się w Bałtyku...
A z Paw łem Świdą? — pożal się Boże!
I tak bez końca, ile tomów powieści, tyle krajów i przygód i bezpłatnej uciechy. P rze
żyłem wiele. Z pew nym bohaterem trzeba było zapijać się na śmierć, drugim tow arzy
szyć na różne nocne eskapady, przyczem częstokroć uciekać oknem . P rzy innym zno
wu staw ał się człowiek abstynentem w prost na całe tygodnie. Z tym się m usiało jeść ho
m ary i sałatę z pająków , inny głodom ór nie miał znowu co w zęby włożyć. Ten kochał się jak anioł, ów przeszedł djabła w swoich chuciach! Tego zabiło, następn y się ożenił, dalszy inaczej jeszcze zw arjow ał. Jednej bo
h aterce co drugi dzień m usiałem spraw iać now ą suknię, zapinać jej podwiązki i praw ić kom plem enty, inna natom iast rozkapryszona Juno w zięła rozbrat z szatami i tak, jak ją Bóg stw orzył, a ja m usiał opisać, całymi dniami nie wychodziła z buduaru. Trzeba było być w szystkiem — surow ym ojcem, troskliw ą m atką, często teściową, to w iernym mężem (sic!), kochankiem i, co już chyba nie do w iary, eunuchem! Z tym pij jak dragon,
— 14 —
z tą tańcz, chociaż nie umiesz tańczyć, tę ko
chaj idealnie jak gdyby była na gwiazdach, a druga znowu nie da ci zmrużyć oka. Nie wiesz jak, co i kiedy. P rosto z kościoła ciągną cię gw ałtem do kabaretu , stam tąd koło południa na uroczystą akadem ję. Tu buduj fantastyczne pałace, indziej w szpitalach trz e ba ci krew przeszczepić, albo m anjakow i naz
wać z pam ięci kilka tuzinów fajek. Z tym dysputuj uczenie, z innym w ysm aruj sobie w łosy dziegciem, choćbyś naw et był łysy.
Staraj się wszędzie utrzym ać w stylu, być rzeźbiarzem , ludożercą, adonisem , ciotką lub kam edułą. Każą ci z kufla pić krew ludzką — pij, niem a szam pana, m usisz się obejść. Każą ci przebić tunel przez Babią Górę — to p rze
bij go choć głow ą. Tu szalej, tam chodź we Włosienicy. Ta cię codziennie zdradza, ta ci się trzym a niczem kleszcz. Ów chce św iat reform ować, inny zdobywa gwiazdy, ten wie
rzy tylko w dancing. Oto los autora.
Nic więc dziwnego, że po tylu m etam orfo
zach mam dzisiaj nerw y jakby z pajęczych nitek. Ale przynajm niej użyłem św iata i nie żałuje tego. N atom iast pow rót z takiej egzo
tycznej podróży przedstaw ia się tragicznie.
Zaledwie bowiem wyjdziesz z kolejowego dworca, w padasz w kleszcze wydawcy. Po
małej szklance piwa i ołom unickim kw arglu, który do ciebie sam przychodzi, zaczyna się operacja na twojej literackiej mości. Krótko i węzłowato wydawca obedrze cię ze skóry (dosłownie!) jakby u samego Sitting Bulla w rezerwatach Siouxsów uczył się skalpo
wania. Potem ci grzecznie dłoń uściśnie i pędzi do drukarni, gdzie tę skórę, zw aną inaczej rękopisem, garbuje się na książkę. Biedny autor wygląda w tedy niby M ałaczewskiego
„Koń na wzgórzu". Stać ta k tragicznie nie
ma sensu, przeto autor ze zwieszoną głow ą powraca na poddasze, kom binując po drodze czy mu starczy na papier, czyli znajomość z następnym bohaterem powieści. Zdarza się jednak często, że zgorzkniały autor wy
jeżdża w innem tow arzystw ie, a to z pri- madonną Tuberkulozą i już nigdy nie wraca...
Wtedy jest szczęśliw i w tedy naród na różny sposób objawia za nim swą tęsknotę.
Gdy jednak przebieg rzeczy układa się pomyślniej, to i tak przecież na pisarza walą się jeszcze inne troski, jak np. k o rek ta, któ ra tak zbrzydła wygodnemu wydawcy, jak ży
dom Makuszyński.
W reszcie narodziła się książka... Mniejsza już oto, że twoja „pow ieść” w drukarni zmie
niła się na „rom ans”, że ktoś tam na okładce
wymalował rozebraną Titinę, że papier drze
wny niemile łechta jej z innej strefy ciało, że „febra” zm ieniła się na „żebra”, że „to
czone k o lano” bogini greckiej przeistoczyło się w „polano”, a „wici” w „nici”.—To jesz
cze nic, ale teraz dopiero rozpoczyna się właściwa trag edja autora, jeśli pod takim k ą tem na to patrzy. Otóż opadną go krytycy, jak psy na kładce chałaciarza. W tern jest tylko różnica, że się krytyków nie straszy parasolem , (chociaż kto wie, czyby to skutku nie odniosło!) Tylko omija się ich obojętnie z takim spokojem , z jakim rodow ity Ital- czyk omija lazaronów...
Taki więc k ry ty k jeden z drugim dobiera się do ciebie jak genjalna pchła: wlezie ci, w mózg, w... duszę, wszędzie! Przenicuje cię jak kraw iec i odprasuje na tandetę. R ozbiera twoje b o haterki duchowo i cieleśnie, sięgnie gdzie wzrok nie sięga, albo sięga inaczej.
Zedrze koronki z dam skiej bieli, tak łatw o, jak nimb z głowy. W szystko widzi inaczej, po swojej myśli. Jego zdaniem inaczej wschodzi słońce, inaczej dusza się kształtuje, twoje ideje dla niego nie istnieją. Zna w szystkie tajem nice od początku św iata począwszy;
skończywszy na w łasnej kreaturze. W szystko zna, wie, był wszędzie. Że aż dziw bierze,
— 16 —
' że ta k i uniw ersalny człowiek wisi u gazety jak rączka na łańcuszku w pew nym zakątku ulgi. On sieczki nasypie ci do głow y, potem ten obrok sam pożera. Sztuka wszech n aro dów i w ieków je st u niego igraszką. Tak się upora z A rystotelesem , jak z Sienkiew i- I czem lub z A kwistokiem . Żadnym językiem
nie przemówisz do niego, którego onby nie nie znał. Wie jak staw iano Sfinksa i jak przypraw ia się za salceson. Niema ludzkiej tę s knoty, któ rejb y on nie przeżył. W szystko potrafi i je st wszecbmocen, dlatego nic nie stw arza, tylko pisze krytyki...
W naszym kraju żyją trzy gatunki kry ty - tyków: pierw szy — to k ry ty k — barom etr.
Ten ocenia tw órcę nie w edle dzieła, tylko atm osferycznego ciśnienia. Ciśnieniem tem jest zazwyczaj ilość pochłoniętego alkoholu, k tó ry płaci łasy na reklam ę autor. Siła
„stawki* decyduje wówczas o w artości n aro dzonego dzieła. Pożyczka tow arzysząca tem u zwykle, zdolna jest naw et odkryć w w ałko - niu genjusza!
Drugi rodzaj — jest obojnakiem : sam się zapładnia i rodzi, czasem now elkę, rym ow any anons, a naw et okolicznościowy wiersz.
W ślad rodzaju pierw szego nie gardzi wódką, darowizną, tylko je st bardziej w ybredniejszy.
i W&nus z nad Sanu i W ashita-R lvor 2
— 17 —
— 18 —
Tego nie zjednasz sobie sztuką mię^a, chyba bażantem . Je st ich pokaźna liczba i nazy
w ają się ogólnie .tow arzystw em wzajemnej adoracji”. Jeden o drugim pisze peany i po
noć tak głęboko połączył ich komunizm, że mają w spólne narzeczone. Obydwa te ro dzaje różnie ferują swe wyroki: po przeczy
taniu, (rzadko), przekartkow aniu i nieczytaniu książki. W ażną rolę odgryw a dla nich firma wydawcy i autora. K siążek dlatego częściej nie czyta się i nie rozścina, by je móc ła t
wiej spieniężyć w antyk w am i. K rytycy po
wyżsi re k ru tu ją się z różnych zawodów, z re porterów , a rzadziej suplentów ze szkół śred nich. Biada autorow i, k tó ry opisanych zwy
czajów nie uznaje! Czeka go śm ierć niechy
bna i piętno grafom aństw a. Taki nieszczę
śnik, jeśli zaraz nie skona, staje się bębnem w który delficki jazzbandzista będzie p rał pałk ą obłąkanie dopóki sił mu starczy. Na szczęście zdarza się częściej, że „k ry ty k ” w y
łam ie sobie zęby na granicie i szuka nowej orjentacji...
Do trzeciego klanu należą zawodowcy w profesorskich togach, lub bez. Ci osądzają w rękaw iczkach, poważnie, z nam aszczeniem zależnie od hum oru. Niema reguły bez wy
jątku, przeto i pośród tych folblutów znaj
dzie się czasem muł vulgaris...
— 19 —
Dodać jeszcze należy, że powyższe g atunki dzielą się na ssące, jam ochłonne, mięczaki i t. p., co zresztą w krótce pew ien zoolog obiecał ściśle sklasyfikow ać.
Jak więc widzicie, los autora, to los g ór
nika nad którym ciągle wisi głaz. Lecz mi
mo wszystko on wciąż bez trw ogi kopie szlachetny kruszec. K rytyk też „kopie” tylko w znaczeniu footbalow cm i w tem leży ró
żnica artystycznego dorobku. Nie myślcie jednak, aby ta plaga aż ta k gnębiła autorów...
Nie! Twórcy to naród wielce wyrozumiały, królewski! Ich skrzydłom nigdy dudek nie sprosta. Ile to chleba daje pospólstw u tw ór
ca wznoszący posąg! Ile to stw orzeń żywi się w świecie okruchami! P rzeto wybaczcie im, gdyż i oni żyć muszą.
Takie to bujne sny i dolegliwości m iewa
łem dotąd w życiu. Można w yciągnąć z tego wniosek, że łatw iej je st artyście wznieść się na Marsa, niźli choćby przez dwa tygodnie powałęsać się słodko po Rivierze... W szy
stkie moje egzotyczne podróże, to była po
dróż naokoło pokoju... Magiczną laską stw a
rzałem sobie cuda, jakie podobno są na zie
mi. I nikt tego nie przeczuł, naw et naj-
! wnikliwsza krytyka. W ziąłem na kaw ał tę wszechwiedzącą szansonistkę, k tó ra to tylko
— 20 —
mi przyznała —- że trafnie i z pew ną dozą talen tu opisuję egzotyczną przyrodę... Dzięki jej za to, jak i odkrycie, żem je st bogaty, za
tem mogę sobie pozwolić na Capri, czy Colombo...
Wiem co mię teraz spotkać może, kiedy zrzuciłem z tw arzy m askę. Oto zapewne zbiegną się do mnie czytelnicy z straszliwym krzykiem : „Kłamco! nie byłeś nigdzL a tu
m aniłeś nas morzami, kw iatam i o koronach ta k w ielkich jak rozpędowe koła... strzelałeś krokodyle, lwy, łow iłeś m orskie potwory...
pokazyw ałeś nam skalpele, miłość wśród dżungli — biada ci teraz, kłamco!!”.
Znając tłum zaw iedziony, wiem, że m u się nie obronię, że się nie zastaw ię Braunem , ani Żuławskim, którzy nie byli na księżycu a też o nim pisali... zatem, aby uniknąć sa
m osądu — teraz napraw dę już wyjadę. Wy
jadę sprawdzić w szystkie daw ne fantazyjne opisy i przekonać się w reszcie — czy wraz z k ry ty k ą mamy rację...
Znudzili mi się dotychczasowi bohaterzy, oni skłonili mię do kłam stw a, przeto obecnie sam -chcę być bohaterem tego rom ansu. Dość się dotychczas narom ansow ał ten i ów, a ja, autor, mam grać rolę statysty? Patrzeć na cudze szczęście, słuchać słów słodkich, które
— 21
nie do mnie się odnoszą? Wić się z zazdro
ści, a potem narażać się na publiczną naganę w literackim odcinku pierw szej lepszej g aze
ty? Przenigdy! jeśli mam cierpieć, to niech przynajm niej wiem zaco ściągnąłem to cier
pienie.
Nie tyle bojaźń przed samosądem , ile te słuszne argum enty skłoniły mię przed kilk u nastu dniami do pow zięcia decyzji wyjazdu, gdzie napraw dę pieprz rośnie i pachnie wa- nilja.
K alkulowałem krótko: czytelników nie wy
pada stale oszukiwać; życie je st krótkie; nie można dalej zamęczać się tylko m arzeniem i zgłodniałem! snami; dom mi narazie nie po
trzebny ani jego zaw artość, tem bardziej, że jest lato... zresztą, któż zgadnie z jakim ma
jątkiem los mi pow rót przeznaczył i czy mo
jej siedziby nie zam ienię na pałac... czyli in- nemi słowy, spieniężyłem , co się spieniężyć dało bez uszczerbku mej najbliższej rodziny i z pokaźną gotówką, dziesięć kroć po sto złotych, byłem gotowy do podróży. Jako człowiek przezorny sporządziłem testam ent, mocą którego moje niew ydane poezje, mój skarb prawdziwy, przeznaczyłem dla najbie
dniejszych członków rodziny, poczem z kolei szły inne rękopisy w raz z przyboram i do p i
— 22 —
sania, a wreszcie stosy gazet, zaw ierające oceny mej twórczości, ofiarow ałem dla k ra kow skiego prosektorjum . Dziwnie mi jakoś było przykro, chociaż doznałem pew nej ulgi, jak człowiek po spowiedzi. W reszcie poże
gnałem się z całem mojem osiedlem i z przy
jaciółmi, t. j. z psam i. N ajstarszy, pudel, przeczuł, że dalej jadę niż na jarm ark i led- wiem zdołał odczepić go od nóg. Kochany, w ierny piesku, zato przywiozę ci serdeczne pozdrowienia od sam ego Londona...
Tegoż dnia jeszcze zjawiłem się w staro stwie po zagraniczny paszport. Cóż robić, jeszcze ludzie swobodnie nie mogą się poru
szać po drogach ziemi i potrzebują zaśw iad
czenia, że nie m ają jakichś strasznych za
miarów.
Praw ie w ystaw iono chorągiew na staro ścińskim płocie, kiedy wszedłem do biura.
Za pół godziny było już po raporcie. D osta
łem paszport, oczywiście ulgowy, jako tu ry sta. Gdy zajrzałem do środka zdum iałem się niemało, przeczytaw szy: „Do A m eryki", „Pa
szport w ażny na sześć m iesięcy”. .Widocznie przez roztargnienie, czy z rozmachu wymie
niłem A m erykę, bo faktycznie to myślałem tylko o Italji... Kiedy jednak zaszła taka om yłka, to mi już w szystko jedno — pojadę
— 23 —
w ślad Kolumba i innych em igrantów . A mo
że los łaskaw y sam mi podsunął tę m arszrutę?
Jeśli nie kpisz ze mnie, Fortuno, to bądź błogosławioną!
W ieczorny express poniósł mię do stolicy po nowe utrapienia, t. j. po wizy. Dzięki stosunkom w kołach rządow ych otrzym ałbym je szybko, n iestety spraw a u tk n ę ła na kilka godzin. Oto am erykański konsul zażądał ode mnie w ykazania się posiadaniem 8.000 dola
rów... Poza tem przyjął mnie k rótko lecz uprzejmie.
Oczywiście pełen spokoju przyobiecałem uczynić to niedługo. Opuściłem ko nsulat z całym jazzbandem w mózgu. Każda ko
m órka g rała inaczej — skąd wziąć tyle p ie
niędzy? Jed n ak za podszeptem in sty k tu po
wróciłem do biura skąd mnie przed chw ilą polecono. Opowiedziałem co i jak, oraz kto się odważy dzisiaj nosić ze sobą ta k ą po
kaźną kwotę.
— Rozumie się, że wyjeżdżając w dalszą podróż muszę posiadać na to pieniądz, — ją łem przekładać — jednak go w domu zosta
wiłem... Szkoda mi czasu, lecz jak się zdaje trzeba przywieźć dolary, bo kto mi ich poży
czy na tę jedną minutę?
— Hm, hm — począł szef kręcić głową, jakby mi pomóc pragnął.
— 24 —
W tem cud się staje. Urocza m aszynistka w k tó rą patrzyłem się jak w tęczę, poczyna się uśm iechać i w staje z krzesła.
— P anie szefie, — odzywa się jak anioł
— a m ożeby pan Rolski służył panu na chwilkę? On przecież w banku ma p ie niądze...
— Bezprzecznie, tylko on pana nie zna...
Cóż łatw iejszego, pojadę razem z panem autorem , jeśli pan szef pozwoli i spróbujem y szczęścia...
(Jakże to ślicznie powiedziała! Aż dreszcz mię przeszedł)...
Uprzejmy szef zgodził się bez w ahania, a naw et w ziął telefon, by poprzeć spraw ę z miejsca.
Za m inutę już z mym aniołem rozsiadłem się w taksów ce. Ach jakże blisko mnie usiadła!
— N apraw dę, czem ja się zdołam odwdzię
czyć pani — w yrzekłem drżąco pod w raże
niem tak lubego sąsiedztwa.
— Opisze mie pan w książce — zaśm iała się perliście.
— Pani!
Tylko tyle zdołałem wypowiedzieć, gdyż cały entuzjazm zam arł mi w ustach. Nawet
— 25 —
nie zdałem sobie spraw y, w jaki sposób jej rączka znalazła się w mej dłoni.
— Tylko... — poczęła szeptem — pisze pan bardzo denerw ująco...
Topiłem się w jej oczach.
— Więc czy to źle...?
— No... nie! Ale... ot jesteśm y u celu. Tu bank pana Rolskiego. Taksów ka niech po
czeka.
W yszedłem jak pijany, klnąc w duchu dlaczego ten m agazyn pieniędzy nie je st na Mokotowie.
N apraw dę rozpoczęło się kino: prezento
w ano mnie, proszono^siadać i zapalić cygaro, obejrzano mój paszport, a po kw adransie już siedziałem w taksów ce z moją rad o sn ą opie
kun ką i pakietem dolarów, k tó ry trzym ał pan Rolski, zająw szy miejsce z drugiej strony płci pięknej.
Ruszyliśm y prosto do konsulatu.
Naraz w czasie rozmowy czuję dotknięcie w udo. Pojąłem i nachyliłem głowę ku jej uszom.
— D ysponuje pan czasem? — sp y tała cicho.
— Owszem...
— Proszę o 9-tej w Cristalu...
— Służę z radością...
— 26 —
1 znów głośna rozmowa. Świat w oczach mi p o k raśn iał i k rew b iła do głowy.
Cokolwiek otrzeźw ił mię konsulat. Na ko
ry tarzu w ręczono mi dolary. W szedłem do b iu ra z m iną Forda. Chciałem liczyć pienią
dze, lecz konsul m achnął rę k ą i z lek k a się uśm iechnął.
— Ali rightl
Za chwilę pieczęć spoczęła na paszporcie.
Podziękow ałem za usłużność, złożyłem nale- żytość i z życzeniem „zdrow ia na oceanie”
opuściłem gabinet.
O jakżeś głupia, proceduro, ale cóż robić!
Zaraz na ko rytarzu pozbyłem się dolarów, k tó re pan Rolski skrupulatnie policzył.
— Ślicznie panu dziękuję, teraz chciałbym uiścić procent.
— E — e, bagatela. W każdym razie p ro szę mój bank polecić, jeśli będzie sposo
bność. ,
Oczywiście przyrzekłem i schow ałem po
dany mi adresow y kartonik.
Kiedy pan R olski w ysiadł przed bankiem i drzwi się zanim zatrzasnęły, moja sąsiadka zw ierzyła mi śmiejąco:
— Kocha się we mnie do szaleństwa...
Przybladłem , ukąszony nagłą zazdrością.
— A pani?
— 27 —
— A ja się z tego śm ieję i bawię się nim jak kot z myszką...
— W zględnie, jak kotka...
— Niech i tak będzie. Nie je st w mym guście, a że bogaty? — owa! Mężczyzna poza majątkiem pow inien być subtelny, z polotem z tem peram entem , jakich pan czasem opisuje...
— Ja k naprzykład — Szamota?
—W łaśnie, właśnie! Ach, jakiż on b aje
czny! Czy faktycznie znał pan takiego?
— Bezwątpienia...
— Szkoda, że się ożenił...
— Nie miał już wyjścia, musiał!
Śmiać mi się chciało z tej miłej na
iwności.
Taksów ka dojechała do celu. Uiściłem zapłatę.
— Proszę pam iętać, o 9-ej w Cristalu...
— O tem jedynie teraz myślę! — szepną
łem z głębi duszy, nie mogąc od niej ócz oderwać.
W szedłem jeszcze do biura pokłonić się szefowi i podziękować za poparcie, a gdy za chwilę sam się znalazłem na ulicy, nie czu
łem nóg, tylko poprostu niosła mnie naprzód jakaś rozkoszna fala. „O 9-ej w C ristalu” — grało mi nad uszym a najcudniejszą muzyką.
Widząc jednakże, że stan mojego podniecenia
— 28 —
może przybrać groźne rozm iary, przystanąłem pod kopulistą akacją i dedukcyjnie popukałem się w czoło.
— Przecież do licha, nie zakochałem się jak student od pierw szego w ejrzenia... P raw da, je st piękna, dobra, usłużna, więc... to się chwali. A że w Cristalu... no... porozm aw ia
my sobie mile i na tem koniec. P rzed nią je st biuro, przedem ną A m eryka. Jed n ak ja kie ona ma oczy, jakie słodkie i rajskie!
W ogóle cała postać tchnie takim czarem, że...
mimowoli lgnie człowiek do niej całym za
chw ytem duszy. A jak rozkosznie się uśm ie
cha! Rzekłbyś — że to szczęście się śmieje...
Czułem, że obydw a kolana u g ięły się po- demną. Znam sw ą w rażliwość, lecz żeby znowu tak mię te oczy opętały, to... eh! Ma
chnąłem la sk ą i w stąpiłem do baru, ak u rat bowiem chw ycił mię jego zapach z drzwi otw artych. U siadłem pod filarem i pokrzepi- łepi się wiśniakiem. Lokal by ł praw ie pusty, tylko tuż obok siedział sobie dość grubaw y jegomość, p atrząc m elancholijnie w kufel p i
wa. Pozatem keln er schow any za sztuczną palm ą b adał ukradkiem jakość pończochy b u fetow ej panienki, czemu kapryśnie by ła rada.
P atrzył się na to z w yżyn b ufetu gipsowy b iu st księcia Pepi, otoczony jak wojskiem
— 29 —
ciżbą butelek. Ot, życie: z m arszałka—gips, a na miejscu żołnierzy flaszki monopolówki...
T ak św iat się zmienia i czci swoich hetm a
nów!
Przerw ałem spraw ę pończoszkow ą i zamó
wiłem drugi w iśniak. Powoli jęło mi się w głowie rozjaśniać. Za kw adrans spraw ił w arszaw ski w iśniak, że duch mój rozdzielił się na dwie sam oistne połowy.
— W łaściwie, zaco ty jedziesz do Ame
ryki? — ni stąd ni zowąd zapytała pierw sza połow a drugiej.
— Zaraz, zastanow ię się chwilę...
Z pamięci druga połow a obliczyła dotych
czasow e w ydatki, przyczem okazało vsię, że pozostałe 850 złotych w ystarczą co najwyżej na osiągnięcie jednej trzeciej A tlantyckiego oceanu... W ysiąść tam niepodobna, jak na przystanku, zatem co dalej? Co praw da zdo
byto już ocean na najzwyklejszej łódce z ża
glem, jednak piechotą nikt tego jeszcze nie dokazał... Zatem i owa myśl szalona odpa
dła jak tynk z rządow ego budynku. Mimo to jed n ak coraz żywszy djalog począł się za
wiązywać między połow icam i ducha i tak za
straszająco się zaogniał, że lada chwila mo
gło przyjść do ostrego konfliktu. Szczęściem jegomość, m elancholijnie zapatrzony w p ró
— 80 -
żnię kufla od piwa, czy znudził się raptow nie, czy też mój w yraz tw arzy przem ówił doń li- tośnie, dość, że się zbliżył do mnie i zaga
dnął swobodnie, jakby był pew ny, że go nie odpraw ię z powrotem;
— Przepraszam p ana dobrodzieja... jestem Ignacy Łabuś...
— Łabuś? Bardzo mi miło... Czem mogę panu służyć?
— Ot, kotnpanją! Nudzę się jak stu dja- błów, przytem tu mi głaz leży, że ledwie zi
pać mogę — odrzekł, pokazując na piersi. — Władek! — zw rócił się do k eln era — dajno dwie starki!
Teraz dopiero podał mi rękę, przyczem i ja bełknąłem swe nazwisko.
— W łaśnie spostrzegłem , — ją ł mówić da
lej — że i panu coś nie bardzo wesoło...
Psiakrew , takie to życie podłe, że... W ładek co je st z tą stark ą? Na Litwę-ś po nią po
szedł? Bo, proszę pana, niby masz to i owo, i naraz nie masz...
— O, tak — przychw aliłem dla zgody.
W ypiliśm y po wódce.
Pan Łabuś skrzyw ił się trochę i pomla- skał językiem , poczem zaw yrokow ał:
— Niezła... Tu m ają zawsze dobrą starkę.
Ja teraz piję praw ie stale... na robaka!
— 31 —
— No, co się stało? — zapytałem skw a
pliwie, jakby starego przyjaciela.
— Nieszczęście!
Zrobiłem minę w spółczującą i zam ówiłem świeże starki.
Pan Łabuś nachylił się przez stó ł i sze
pnął mi do ucha:
— Owdowiałem...
I usiadł ciężko.
Będąc z n atu ry m iękkiego serca, ledwie łzy powstrzymałem.
— Dawno?
— A kurat dzisiaj tydzień. Ale to nie, że
by była um arła, nie, to rozumię... ale ona, cholera ciężka, uciekła z inżynierem!
Odetchnąłem nieznacznie.
— Dlaczego?
— A czy ja wiem? Czy my wogóle w ie
my jaki w kobiecie siedzi bies? Niby cię ściska i całuje, a czy w iesz pan co ona w te
dy myśli i o kim?
— To praw da...
— P anie drogi! — jął eię ożywiać — je szcze rok nie u płyn ął od naszego ślubu... po
jąłem ją z miłości... Kochałem... otaczałem zbytkami... Kupiłem jej samochód... co pan chcesz więcej? Tego drania inżyniera zap ra
szała do domu... przyjm owałem go grzecznie,
_-r
— 32 —
gościłem, aż naraz... zwiali oboje jak kam fora! Ot, mam tu list, jaki raczyła mi zo
stawić...
W ydobył go z portfelu i rozłożony podsu
nął mi przed oczy. Czytałem: „Ja liczę lat 19, a pan 50. W ynika z tego, że o miłości mowy być nie może, tem bardziej, iż nie k o chałam pan a nigdy. P oprostu pan mię kupił!
Dlatego opuszczam p ana i jadę w świat. Ży
czę panu szczęścia i dziękuję za wszystko.
Eks-Łabusiow a.”
Spojrzeliśm y na siebie.
— No, co pan na to?
— Hm, stało się świństwo — rzekłem .
— P anie, sto razy świństwo, miljon!! P sia
krew , za moje serce, za moją dobroć! W ła
dek, dwie starki i kanapki!
—1 A więc uciekła... zwyczajna dzisiaj rzecz... Dziś, panie, niem a żon, tylko k o biety..
Widać nie bardzo to zrozum iał, bo się w patrzył w b la t stołu i nic nie odrzekł. Mil
czał przez p arę minut, wreszcie mu oczy za
szły łzami.
— A jednak, proszę pana, ja ją kochałem...
Byłem z niej dumny, bo się ogólnie podo
bała... Nic nie robiła, nająłem jej kuch arkę i pokojówkę, opływ ała we w szystkiem . I tak
— 33 —
mi teraz pusto, ta k b ra k mi m iejsca i ta k mi żal, że... że zw arjow ać chyba przyjdzie! — dokończył, tłum iąc płacz.
Ale po starce znowu przyszedł do siebie.
Począłem go pocieszać wymownie i całkiem szczerze. W ydaw ał mi się sym patyczny. P rzed
staw iał typ dorobkiewicza, jednakże nie szarżował. Jed yn ie gruby, złoty łańcuch od zegarka, rozpięty na kam izelce i pierścienie na palcach zdradzały jego sm ak i politurę.
Pozatem m iał w ygląd dobroduszny przecię
tnego człowieka, którem u powodzi się dosta
tnio i k tó ry więcej nic od szczęścia nie żąda.
Oczywiście ten w ygląd by ł teraz mocno pod
ważony.
Więc dalej hojnie sypałem pociechami.
Puściłem w ruch w szystkie możliwe argu m enty, że w łaściw ie nic się złego nie stało...
Poszedłem naw et ta k daleko, żem zdołał udo
wodnić nieszczęsnem u wdowcowi, iż ta uciecz
ka napew no m iałaby swoje miejsce za rok, lub dwa...
— Proszę pana — ciągnąłem dalej sku te
cznie — im się to wcześniej stało, tem jest dla pana lepiej... Ile to kobiet czeka, abyś pan tylko palcem ruszył! Nie ta, to owa!
Powinien p an naw et czuć się szczęśliwym, że ta k się stało... Ilu to dzisiaj mężów żyje w roz-
Wenus z nad Sanu » _' *hJta-RJver
— 34 —
paczy, nie mogąc dostać rozwodu! N aprzykład mój przyjaciel: w łeb sobie paln ął przed m ie
siącem...
— Dlaczego?
— Ot, chciał się rozwieźć i pięć la t czekał na to. W reszcie za dużo mu już było tego ciężaru, więc trrrach! I śm ierć dopiero oswo
bodziła go od żony... T akie się, panie, dzieją rzeczy! Nic tak łatw ego jak znaleźć żonę, ale żeby ją zgubić — to je st sztuka nielada!
A jakżeż łatw o przyszło to panu! Bez zm ar
twień, bez zachodu i bez wydatków! Ot, była żona wczoraj, a dzisiaj jestem kaw ale
rem... Świat przed człekiem otwarty!
— W ładek, pilznera!—zaw ołał nagle Łabuś gromkim głosem . — Wie pan, panie kochany, że pan ma słuszność! Przedtem to co go
dzina słyszałem : „Ignaś, kup mi to, Ignasiu, potrzebuje sto złotych"... i tak codziennie.
A teraz od tygodnia mam św ięty spokój. Nie zaprzeczę, że mi ckliwo cokolwiek, lecz i to minie.
— Pewnie, że minie.
U derzył w moją szklankę.
•—Wiwat! Nasze kaw alerskie!
— Na pomyślność!
Pociągnęliśm y spraw iedliwie.
— Ale pan, tego, też coś nieswój...—zaga
— 35 —
dnął Łabuś, obcierając z piany polskie wąsy, napół już siwiejące.
— Słusznie p an zauważył. W łaśnie jutro opuszczam kraj rodzinny i jadę za ocean...
Nic więc dziwnego, że żal chw yta za serce...
— Za ocean pan jedzie? — zdum iał się niepom iernie, jakby pierw szy raz słyszał o podobnym wypadku.
— Tak, do Ameryki.
— Na stałe?
— Wcale. Może na rok, może n a pół, tak dla zwiedzenia.
— Zazdroszczę panu... Bo ja, panie ko
chany, poza W arszaw ą nie byłem nigdzie, tylko raz w Płocku... Nie było czasu, ciągle praca. Później się znów żeniłem... Szło mi to długo, ciężko... W reszcie dopiąłem swego.
Autem, k tóre spraw iłem żonie, też nie jeździ
łem, gdyż mam zaw roty głowy... I tak czas leciał. A przecież, do stu djabłów, jest mię stać n a to, żeby z pięć razy ziemię w koło
^bjechać! Mam pieniądz, bo pracow ałem cięż
ko. Przyznam się panu: handlowałem ... Raz tem, drugi raz owem, co wpadło w rękę. Po
tem kupiłem sobie pierw szorzędną re sta u ra cję. Interes szedł cudownie! Sprzedałem ją jednakże, bo ta k w pierw szym tygodniu ży
czyła sobie żonka... (Niech ją!) W stydziła
— 36 —
się... To nic, kupiłem hotel, k tó ry do dziś po
siadam. To też kopalnia złota. Ludzie prze
cież spać m uszą, a i miłość pragnie mieć dach nad głową. Ho, ho! W ielebym o tem m ógł powiedzieć. Panie, kto tam nie bywa!—
m inistry, radcę, dyplomaci, a z kim? — ani- byś pan uw ierzył... z panienkam i z najlep
szych rodzin! Tak, tak! A czy uw ierzy pan, że murzyn, całkiem praw dziw y murzyn, za
m ieszkał wczoraj u m nie z m łodziutką żoną dygnitarza z m inisterstw a koleji?
— Co pan powiada? — udałem zdziwio
nego.
— Daję najśw iętsze słowo!
Uwierzyłem.
— P oprostu hotel zawsze pełny. Mało się jednak tem zajmuję, gdyż mam dobrego i su
m iennego kierow nika. Pieniądz płynie jak woda, lecz cóż mi z tego? Dla kogo ja pracuję?
— Dzieci pan nie ma? — w yrw ało mi się z ust, nim przypom niałem sobie, że Łabuś za krótko był żonaty.
— Ba! przecież, pan słyszał co się stało!
A możeby i były.
— W takim razie pow inien pan wyjechać, w yjechać gdzieś daleko, w szeroki św iat, od
począć, zapom nieć o tem i owem, w ygrzać
się w słońcu na m orskiej plaży, a w reszcie któż zaprzeczy, czy tam jak a sy ren a nie czeka gdzie na pana? W ierzaj mi pan, trzeba korzystać póki młodość...—pochlebiłem .
Nie przypuszczałem , że to zdanie w ywrze taki magiczny wpływ na mojego przygodnego tow arzysza.
— Jak mi Bóg miły — jadę! — zawo
ła ł nie na żarty i, jakby dla zadokum en
tow ania, trza sn ą ł dłonią w kolano. — Wido
cznie nieba sprow adziły mi pana! Panie ko
chany, weź mię pan z sobą... będzie mi śm ie
lej... widzę, że pan człek z wiary... Przyznam się panu teraz, ja bym już dawno był w yje
chał, tylko nie znam języków... A pan?
— Znam je jak pacierz...
—* Brawo! Jedziem y razem!
W jednej sekundzie znalazłem się w krzep
kich rękach Łabusia, a naw et jego usta uczu
łem na policzkach.
Gdy nas z powrotem stół przedzielił, po
cząłem panu Łabusiowi przedstaw iać projekt podróży i paszportow e historje. Okazało się, że posiada tak obszerne stosunki, że w ciągu dnia jednego uzyska potrzebne dokum enty.
Omawiając te spraw y, sam nie mogłem zro
zumieć, ki licho pcha mnie do tej namowy, tem bardziej, iż zaw artość mego portfelu ra
— 38 —
dziła mi wyjechać co najwyżej nad B ałtyk lub w Pińszczyznę, której bło ta nęciły mię tem atem do powieści. B rnąłem jednakże co
raz głębiej w plany urojonej podróży i z swo
bodą poety dałem się ponosić fali mojego przeznaczenia. W każdym razie samo m arze
nie spraw iało mi przyjem ność tak szczerze odczuwaną, iż byłbym przysiągł, że sala baru przeistoczyła się w okrętow ą kajutę i buja słod
ko na rozhuśtanych wodach...
Turę podróży ułożyliśmy w prost w spania
łą: Gdańsk — N.-Jork — Chicago — S. Lou
is — Oklahom a — N. M eksyk do Stanu So- nora, skąd z portu Guajmas okrętem do Val- paraiso, potem koleją do Buenos Aires, a wreszcie oceanem do Hiszpanji, lądem do Italji, Jugosław ji i przez W iedeń, Buda
peszt zpowrotem do kochanej ojczyzny. Aż serce piersi rozryw ało na sam ą myśl tych egzotycznych krajów! Pan Łabuś chciał dalej pić z radości, jednak go pow strzym ałem i p rzy
nagliłem do niecierpiącej zwłoki spraw y p a
szportow ej, oraz zgrom adzenia dolarów. Dziw jak ten człowiek zaufał mi odrazu i przyl
gnął do mnie całą duszą! Nie dziwiłem się jednak tej gw ałtow nej przyjaźni, wszak mu życzyłem jak najlepiej. Zresztą któż zgadnie czy jeden dla drugiego nie by ł życiowem
przeznaczeniem ? Oczywiście byłem zmuszony przyjąć na nocleg apartam ent w Łabusiowym hotelu, poczem ze łzami w oczach pożegnał mię i pojechał taksów ką puścić m aszynę całą p arą celem uzyskania paszportu...
— Boże, w ejrzyj łaskaw ie na ten ugorny nieużytek człowieka i posiej na nim jakie pożywne ziarno — w estchnąłem , do drzwi odprowadziwszy natchnionego Łabusia.
Po chwili i ja w yszedłem na pow ietrze pełne zapachów benzyny i asfaltu. Dziwnie mi było w oczach jasno i lekko na sumieniu.
Obok uczuć przelew ały się tłum y w szelkich m iejskich stw orzeń. Chwilami, widząc kró tkie sukienki, tak krótkie jak loki chłopczyc, dalej gołe, opalone ram iona i p rzepastne dekolty, doznawałem złudzenia, żem znalazł się na plaży i że sam rów nież w inienein się rozebrać, by nie razić całości. Poza niew ielu aryjczykam i prym w modzie męskiej wiedli żydkowie.
W idziałeś ich bez bluz, w kraciastych portkach, z angielską fajką w zębach i okularach tak wielkich, jak cyferblat zegara. R zekłbyś, iż prosto przyjechali z now ojorskiej Brodw ay-Str.
Tylko język ich zdradzał i chałaśliw ość za
chowania.
Dość długo błąkałem się po śródmieściu, dziwując się nie tyle pięknym ulicom i wy
— 40 —
stawom, ile piękniejszym jeszcze damkom z ćw ierćśw iatka, k tóre co kilka kroków za
glądały mi w oczy z d y sk retn ą propozycją na wspólny spacer... Widać, W arszaw a ma to do siebie, że w szelkie swe bogactwo wy
staw ia w śródmieściu.
W reszcie tuż przed dziewiątą, zmęczony i rozklejony, skrystalizow ałem się w Cristalu.
Było tu już ta k rojno, jak rojno je st od b łę
dów miejscowego w ydaw nictw a „Rój“, z czego zapewne wzięło tę nazwę symboliczną.
Nibym zatonął w św iatłach, muzyce, gw a
rze, — nibym wodził oczyma po szminkowa- nych tw arzach m atek, córek i wnuczek, — nibym przyglądał się dancingowym łam ańcom i obrzydliwej febrze w jak ą w padały ciała tańczących, — nibym się trzeźw ił m ineralnym napojem w nadziei nowej uczty, chociaż w łaściw ie jedno m iałem na myśli: mą urodzi
w ą dobrodziejkę...
Co kilka sekund patrzyłem na zegarek i szczypałem się w łydkę, zali jeszcze jestem przytom ny. Aż złość mię b rała, żem się tak przejął jej jasnem i oczyma i rozkosznym uśmiechem. Albowiem człowiek, na którego czekało tyle przestrzeni do zdobycia, pow i
nien być trzeźw iejszy.
— 41 —
Aż weszła... Pardon! nie weszła, tylko w płynęła niby różany obłok.
Wlot znalazła mój stolik. N iejedne oczy leciały za nią jak rakiety. P rzyw itała mię swym czarownym uśmiechem i atłasow ą rącz
ką. Owionął mię słodki zapach rezedy.
Była wesoła, zadow olona i pew na siebie, jam z trudem w iązał słowa i reflektow ał rozdygotane lędźwie.
Gdym z pierw szego w rażenia ochłonął ja
ko tako, przepędziłem na cztery w iatry resztę zw arjow anych myśli, że niespełna w kw ad
ransie zrów noważyłem się zupełnie.
— Więc jutro pan w yjeżdża — rzuciła w trakcie pierw szej rozmowy, jakgdyby z żalem.
— Muszę. T rzeba szukać now ych tem a
tów dla nienasytnych czytelników...
— Nie lę k a się pan burzy na morzu i bałwanów?
— Boże, bałw anów ? Ileż ich to codzien
nie obija się o człeka! Sądzę, że m orskie nie groźniejsze... Zresztą, panno Marychno, (sam to imię odgadłem ) jadę upajać się ży
wiołem ... wszelki«m! Już mi tu wszystko spowszedniało: szaraw e niebo, lasy jak parki, a i te wycinają, góry, np. T atry zaśmiecone flaszkami, pudełkam i z sardynek, łupkam i
— 42 —
z jaj, żargonem..: Więc to je st dzikość gór?
Chyba dlatego, że dzicz się po nich spina!
Dalej, ani u nas w ulkanu, ani porządnego wy
lewu... Raz na lat dziesięćjw yleje jaka Mły
nówka, a nam się zdaje, że przeszła wylew M ississippi... P strąg a w Dunajcu nie uśw iad
czysz, w „puszczy” jelenia, a piszą, że Polska jeszcze dziewiczym światem ... I ta k bez koń
ca, w szystko przeciętne, małe, a do tego zjadliwe. Przecież sto razy wolę, by mię udusił pyton, niż żeby nieudolnie pierw szy lepszy dziennikarski m agot w prost całemi szpal
tami pętlicę zakładał mi na szyję. W reszcie czem tu oddychać, m alarycznem powietrzem ?
— Przecież jest górskie...
— Tak, lecz to u nas bezcenny luksus!
Zresztą, panno M arychno, chcę być swobodny we w szystkich moich poczynaniach i zażyć pierw otności nad Colorado, czy Amazonką.
— Ach, jak panu zazdroszczę!! Czy pan napisze kiedy do mnie z jakiej indyjskiej wioski?
— Boże, jeszcze się pani pyta? Z każdego ważniejszego postoju przyszlę pani widoczek i pozdrowienie!
Musiałem dać jej słowo, przyczem schyliłem u sta do ucałow ania jej różowych paluszków.
Tak rozmawiając, zamówiliśmy kolację
— 43 —
i flaszkę to kajskiego' wina. Poczęła się wy
twarzać coraz cieplejsza i śm ielsza atm o
sfera. W ino nam smakowało, przeto bezwłocz- nie zarządziłem nowe w ydanie tego w ęgier
skiego rom ansu.
Panna M arychna k raśn iała jak różyczka.
Chwilami doznaw ałem w rażenia, że rozpieni- ła się w rozkoszny m usujący napój. Perliła się w uśm iechach, raj siała spojrzeniam i, pachła rezedą.
Po spożyciu w ieczerzy usiadła przy mnie na kanapce. O garnęły mię w szystkie w łaści
wości rtęci. Mimo to jednak udaw ałem męż
nego i odważnego na pokusy. Rzecz inna, miałem w tem cele strategiczne.
Ozwał się jazz-band.
— Ach, jaka szkoda, że pan nie tańczy...
— Niestety...
— W inien się pan nauczyć, koniecznie!
— Owszem, będę się uczył ale w krainie tanga... i gdy pow rócę już zatańczym y razem...
Za mom ent zostałem sam... jakiś lowelas poprosił ją do tańca. P y tała mię oczyma i niechętnie pow stała.
Teraz dopiero miałem sposobność ocenić jej powaby. Każda cząstka i linja jej ciała była w ykradziona najpiękniejszej odalisce.
Każdy jej ruch był miłosnym sonetem , każdy
— 44 —
przegib muzyką... Nie opisuję więcej jej cza
ru i powiewności eterycznej sukienki, lękam się bowiem by nie wpaść w konflikt z m oral
nością, jako, że pow iedział Sienkiewicz: „Ko
bieta w koszulce je st pornografją, zaś naga pięknem ”!
Zacząłem rozważać na ten tem at, jednak na szczęście m uzyka zmilkła. P anna M arychna siadła przy mnie, cośkolw iek zadyszana i go
rejąca.
— Zła jestem , że pan nie tańczy... a tak- bym chciała!
—- Jednakże blisko siebie siedzieć możemy...
— No tak... lecz to nie w szystko jedno. Co nam nie wolno tu, to taniec aprobuje...
P atrzała na m nie całą słodyczą oczu.
— Jestem człowiekiem, ,który sam sobie uchw ala przyw ileje...
— Nie widzę tego — rzekła wyzywająco.
— A wie pani dlaczego?
— Ciekawam...
— Bo gdybym puścił sobie wodze, to bym oszalał! A ten przeciętny tłum, kontentujący się nam iastką, w ziąłby mię za dzikusa...
P rzytuliła się do mnie gołem ramieniem.
— Chciałabym to zobaczyć...
— Tylko tyle?
W ahała się rozkosznie.
— 45 —
— Później dopowiem...
Zamoczyła u sta we winie i uporczyw ie w patryw ała się we mnie. Nie w iem , co jej oczy mówiły, gdyż mgła ócz moich zasłoniła ją całą.*
Znowu zagrano i znowu poszła tańczyć.
Teraz grono tańczących pow iększyło się o jednego m urzyna.
Ten usiłow ał tańczyć w stylu. Łyskał zę
bam i oraz białkam i swych w yłupiastych oczu i trium fow ał, widząc w szystkie spojrze
nia obrócone na siebie. P artn erk a omdlewa
ła z rozkoszy i wyróżnienia... Praw ie w isia
ła w jego kościstych łapach. Oczy m iała przym knięte lecz u sta rozchylone, jakby w chłaniała w siebie czarną siłę tancerza.
Przez chwilę doznaw ałem w rażenia, że djabeł porw ał anielicę i dusi ją wśród tańca ze sa dystycznym smakiem. Tak, to był m urzyn prawdziwy, nie jak ów indjanin z tarnow skiej
„Secesji", który, gdy go zaczepił pew ien fi
lut, chcąc zbadać jego skórę i groźne pióra wokół głow y — zareagow ał niespodzianie:
— Zaczep m ech nyszt.
— Taki to z ciebie indjanin?
— Gaj weg di ganef! Ty szw iński uch!
Kto wie czem zakończyłby się incydent, gdy*
— 46 —
by ów filut nie o d ebrał dzikiem u człow ieko
wi tom ahaw ki z te k tu ry i nie odszedł wesoły...
Po tem wspomnieniu począłem teraz ob ser
wować płeć nadobną: b y ła w zachwycie! Ja
kiś pan, praw dopodobnie mąż, nachylił się do żony i coś jej szeptał, lecz ona niecierpliw ie w strząsnęła głow ą i nic nie rzekła, cała w uwagę zam ieniona.
Zdębiałem na widok tej furory. Gdyby w tej chwili K iepura zaśpiew ał by ł na sali, ta k nie wiem, czyby tańczący m urzyn nie osiągnął zwycięstwa!
Grano coraz to w ścieklej i coraz w ściek
lej tańczył murzyn. Zachodziła obawa, że wchłonie w siebie om dlały szczątek „bladej tw arzy". Podnieceni tubylcy nie posiadali się z radości. Byłem najśw ięciej przekonany, że gdyby ten m ieszkaniec z nad Nigru czy innej rzeki postaw ił kandydaturę na posła albo p rezydenta stolicy, to b y napew no ją osiągnął! To się nazyw a popularność! Lecz nic dziwnego: jest czarny, krzepki i umie tań
czyć... Nie potrzebuje pisać książek ani w y
kładać na wszechnicy, ma ta len t w czarnej skórze, w ypróżnow ane bary, więc babcię Europę rozkochał w sobie i robi k a rje rę z jej płochemi wnuczkami. Tem jednak można się pocieszyć, że gdy tak dalej pójdzie, to nieje
— 47 —
den polski mózgowiec, los sobie tutaj u przy
krzyw szy, wymyśli nowy taniec lub z k rak o wiakiem w ybierze się nad Kongo po podob
ne sukcesy...
Kiedy panna M arychna znów przy mnie się znalazła, oznajm iła mi szeptem , że więcej tańczyć już nie będzie, bo chociaż m urzyn perfum uje się silnie, to mimo w szystko czuć go... capem. (Pardon!) W ielkie moje zw ątpie
nie co do ogółu ko b iet spadło o jeden sto
pień niżej. Pow inszow ałem jej serdecznie sm aku i pow onienia i ucieszyłem się n ie
zmiernie, iż ten w yjątek ak u rat w niej sp o t
kałem.
Raczyliśmy się dalej zadow oleni z siebie i otulani coraz to gęstszem szczęściem. Tylko za szybko czas nam bieżał.
Praw ie w ybiła północ, kiedy wyszliśmy na ulicę. P anna M arychna skinęła na taksów kę.
— Jedziemy! — szepnęła mi p ro st w oczy.
— Dokąd? — spytałem , gdyż nic nie było w planie.
— Do mnie, n a czarną kaw ę.
Poniew aż lubię ten narkotyk, więc bez słowa p ro testu rozsiadłem się w poduszkach.
Zdjąłem kapelusz i prądow i pow ietrza da
łem czuprynę na igraszkę.
— 48 -
P unktualnie o pierw szej po południu spo
tkałem się z Łabusiem w jego hotelu. Już od godziny dopytyw ał się o mnie.
— Panie, w szystko idzie jak z nut! — za
w ołał ściskając mą praw icę ta k serdecznie, jakby przynajm niej b ył moim wujkiem. — P aszport otrzym ałem piorunem i już je st w konsulacie. Są tacy, co już tego pilnują.
Około trzeciej będzie wiza. Zastępcę pełno
mocnego rów nież już mam, jednem słowem jeszcze dziś w nocy jestem gotow y do w yja
zdu. Teraz radź pan, co ja mam z sobą za
brać? Oczywiście bieliznę, kilka ubrań, za
kąskę, wódkę, praw da? Aha, jeszcze suszone śliw ki przeciw morskiej chorobie...
Taki by ł żywy, jakby o połowę odmło- dniał.
— Myślę, że więcej nic nie trzeba — od
rzekłem bez zapału.
— W takim razie zaraz każę pakować. Ale coś pan skwaszony... cóż to się stało?
— Zapóźno spać poszedłem i czuję się zmęczony — rzekłem z grym asem .
— W obec tego kładź się pan spać. Zbu
dzę pana o piątej na obiadek i pożegnam y się z W arszaw ą... Lecz jeszcze jedno: daj mi pan jednak rękę, że się pan na mnie nie po
gniewa...
- 49 — Miał tajemniczą minę.
— Na pana? nie mam powodu i wiem, że go nie będzie...
Sam wziął mi ręk ę i p o trząsnął nią mocno.
— Zrób mi pan tę przyjem ność — chcę panu okręt zafundować...
Zdziwiłem się niemało.
— Okręt? Na cóż mi okręt, gdy nie mam morza?
— Niby nie okręt, tylko „szyfk artę”. Ot tak, po przyjacielsku, z wdzięczności, że mię pan natchnął tym cudownym wyjazdem,
— Ależ...
Nie dał mi mówić.
— P anie kochany, ja pan a proszę! Prze
cież to bagatela... Niech pan to zrobi dla mnie!
Począłem w zbraniać się gorliwie, lecz Ła
buś prosić nie przestaw ał. Musiałem w resz
cie zm ięknąć i przyjąć jego wdzięczność. Te
raz zalecił mi spoczynek i pełen ognia w ca
łym sobie pobiegł czuwać nad pakow aniem kufrów.
Kręciło mi się w głow ie z tego w szyst
kiego co przeżyłem dotychczas.
— Jasne jak słońce, — m yślałem w du
chu — że trzeba jechać... W idać, los tego
W « n u s z n a d S t n u i W * s h lt« -R lv « r 4
pragnie i ułatw ia mi w szystkol Jeśli ta k za- cżął, to mię napew no nie opuści do końca...
Pojadę!!
Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem jak su- seł po weselu. Śniło mi się, że Sejm w ydał w alkę rządowi... W idziałem w szystkich po
słów i senatorów ciągnących pod Belweder.
Poprzedzał ich tra n sp a re n t z ham letow skim napisem : „Być, albo nie być!” Zdawało się, że lada chw ila przyjdzie do krw i rozlewu
„Strzelca”. Z jednej i z drugiej stro ny wzbi
jały się pod niebo groźne okrzyki. Napręże
nie atm osfery było tak wielkie, że w skutek krótkich spięć pow staw ały pożary, a tram waje pędziły ze wszech stron jak oszalałe, roztrzaskując się na w ęzłach w bigos żelazin i ciał ludzkich. N araz z najw iększego cha
osu obraz się zmienił na niezw ykłą sielankę:
oto kominy sejmowego gm achu padły w ob
jęcia belw ederskich kominów... Równocześnie poczęto wytaczać na ulicę dziesiątki beczek z winem... Odbito czopy... Poczęto strzelać z armat... Padło sto jeden strzałów... U ka
zał się prezydent... Tuż za nim mrowie dy
gnitarzy garnęło w czwórkach... Zaraz się jednak pomieszali niesfornie, dem okratycznie...
Z konwi nalano w ina do puharów ... Ktoś za
czął mówić, lecz n ik t nie słuchał... W tem
rozpłakany Witos g ru ch n ął w objęcia P iłsud
skiego... Trąmpczyński w Daszyńskiego... Bryl począł cmokać z dubeltów ki Dubanowicza...
„biskup* Stapiński ks. Czuja... Bojko W ojewódz
kiego... Rataj się za kim ś kręcił... słowem — wszystkich ogarnął jakiś b rate rsk i szał czułości..
Fotografowie i reporterzy w ypadli jak z podzie
mi... Ktoś puszczał ognie sztuczne... Z esk adry samolotów sypało się confetti niby deszcz barwny... Naraz zoczyłem w tłum ie biesia
dników moją pannę M arychnę... Nim tchu nabrałem >już ją trzym ał w objęciach zabójczy Kornel M akuszyński...
— Górze wam! Vae-e-e-e!! — ryknąłem za
chrypłym głosem, jak ugodzony w serce tur.
— Panie, co pan ta k krzyczy? A kurat idę pana budzić... już piąta!
Puściłem z straszliw ego uścisku róg m ate
raca i otworzyłem oczy. Przedem ną sta ł pan Łabuś... Spadła mi trochę zm ora z piersi, lecz jeszcze w zaciśniętej ręce trzym ałem kłaki z materaca.
— Rany boskie, a to pan wrzeszczał!
Cóż to się panu śniło?
Widząc tego człowieka, doreszty w róciła mi przytomność.
— Eh, polityka...
— 51 — 1