• Nie Znaleziono Wyników

Nim wzejdzie dzień. Powieść z dni ostatnich

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Nim wzejdzie dzień. Powieść z dni ostatnich"

Copied!
200
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

NIM W Z EJD Z IE DZIEŃ

(6)
(7)

NIM WZEJDZIE DZIEli

P O W I E Ś Ć Z DNI O S T A T N I C H

S P Ó Ł K A W Y D A W N I C Z A P O L S K A W K R A K O W I E

I907.

(8)
(9)

oc była jasna, gwiaździsta, przepojona zapachem wrzosów, zimna noc październikowa, tak przeźro­

czysta, źe horyzont zdawał się rozszerzonym do nieskoń­

czoności, tak cicha, że słychać było łopotanie ćmy, do­

bijającej się do jedynego oświetlonego okna we dworze Męcińskim. Na tle tego okna widniała sylwetka młodego mężczyzny, o inteligentnym, energicznym profilu i buj­

nych , jasnych włosach. Rozm awiał z drugim młodzień­

cem , zatrzymującym się przed nim co chw ilę, wysmu­

kłym lecz drobnym, o głowie i rysach prawie kobiecych.

Okno to oświetlone i zarysowujące się na niem sy l­

wetki obserwował z podełba kudłaty Pietrek Otraj, po­

woli, przeciągając się i poziewając, zakładający parę kasztanów do lekkiego wózka węgierskiego. K onie nie- ciepliwiły się, przestępując z nogi na nogę, czem prze­

szkadzały mu w zakładaniu orczyków. Uspakajał je rzu­

caniem przez zęby: »stój ścierw o!« A po chwili, zapinając sprzączki, mruczał z niezadowoleniem: »W łóczyć się po nocy!... czort wie na co i po co!... Upolujem co, tyle co zeszłej środy«... Drgnął, bo światło, z okna padające ja ­ snym kwadratem na ścianę stajni, zgasło nagle. W siadł na kozioł, ujął lejce i wolno podjechał pod boczne drzwi dworu. Otworzyły się niebawem. Znowu lunęło światło brutalną sm ugą, uwydatniając w najdrobniejszych szcze­

gółach postacie dwóch mężczyzn w myśliwskim ryn­

sztunku.

fkf

(10)

Pierwszy okazały, tęgi blondyn, niósł świecę w y­

soko, oświetlając drogę postępującemu za nim mło­

dzieńcowi.

— Pietrek, jesteś? — zapytał, wpatrując się w ciem­

ności.

— Jestem, proszę dziedzica — odparł Pietrek, pod­

jeżdżając jeszcze kilka kroków.

— Siadaj W acek — rzekł dziedzic, przepuszczając przed sobą towarzysza.

Młodzieniec lekko wskoczył na bryczkę, na której zajął tak mało miejsca, że dziedzic mógł rozsiąść się w y godnie, okazując przytem więcej troskliwości dla swej dubeltówki, niż dla towarzysza.

P sy z wielkiem ujadaniem przeprowadziły ich k a­

w ał za wrota. Przez chwilę jechali w milczeniu. Mijali czworaki dworskie, gdy uwagę jadących zajął mężczy­

zna, który wyszedłszy z sieni, przytulił się do ściany, jakby chciał się zrobić niewidzialnym.

— K to to? — zapytał dziedzic, wychylając się z bryczki.

— Nic... to Antek Konar — odrzekł Pietrek z kozła.

— A czemuż to się włóczy po nocy?

— U Kazim irki pewnie był.

— Oj ta K azim irka!... W artoby ją wyrzucić ze wsi!

— O pewno!... To jucha!... Ino obraza Boska, a zły przykład dla innych kobiet.

— Któż to ta Kazim irka? — zapytał dotąd mil­

czący W acław.

— Żołnierka —■ odparł lakonicznie Pietrek.

— Ladacznica, która raz wraz z innym się bałamuci.

— Ładna moralność tych, co ją bałamucą, choć ma męża.

— K ie j mąż we wojsku — odparł filozoficznie Pietrek.

— To dlatego wolno ją bałamucić? — zapalił się Wacław. — A gdybyś ty pieniądze u siebie w domu

(11)

szedł ci je zabrać, to powiedziałbyś, że dobrze zrobił?

— Jab y pieniędzy nie ostawił ludziom na oskomę.

A głupi każdy, co żonę przede wojskiem bierze, babsko rozłakomi, a potem ostawi.

Roześmieli się wszyscy trzej zdrowym , młodym śmiechem.

— A tyś żonaty?

— Żeniaty.

— A wojskowość odsłużyłeś?

— Już pięć roków jakiem wyszedł.

— No to wolno ci z innych się śmiać — odezwał się dziedzic.

— A czy żaden z tych, co ją bałam ucą, nie pomy­

śli sobie, że jak ów Kazimierz z wojska wróci może nie­

jednemu kije sprawić? — Po chwili milczenia wrócił do pierwotnego tematu Wacław.

— Gdzie on tam w róci! Na wojnie już osiem mie­

sięcy !

Zrobiła się cisza, jakby nagle jakaś przykra mara wśród nich się zjawiła. U płynęła długa chwila. W acław w yjął papierosy, częstując towarzysza.

— Zimno psiakość, aż palce zgrabiały.

— Masz tu pled, okryj się.

— Dziękuję ci.

Błękitny dymek papierosów rozpływał się w po­

wietrzu, oświetlony płomykiem żarzącego się tytoniu. Po chwili W acław znowu przerwał milczenie.

— Tasiek!

— Co?

— Myślę sobie, że może za miesiąc będę już gdzie na polach Mandżuryi.

J an westchnął.

— Pietrek! — odezwał się znów W acław. — Czy ty wiesz, że teraz prowadzi się wielka wojna?

(12)

— A dy wiem. Apończyki z naszymi.

— Z Rosyanam i — poprawił Jan.

— Naszych tam moc — westchnął W acław. — No i co ty myślisz o tej wojnie? — zapytał znowu po chwili.

— A no m yślę, że się z sobą b iją , jak się spotkają;

ten — tego, ten — tego, kto kogo zmoże.

— Nie o to pytam, ale czy sobie wyobrażasz, że to źle, czy dobrze dla nas?

— Co ma być źle, albo dobrze, kiej to tak daleko.

— Toś ty nigdy nie zastanawiał się nad tem, jaki to wielki wpływ ma na nasze losy? Z jednej strony nie­

szczęścia jednostek, bo dziesiąta część wojska to nasi, Polacy, polski chłop, polski pan. Z drugiej strony po­

wodzenie, bo ta R o sya dotąd bita, bita bezwątpienia i nadal, wstrząsana niesnaskami wewnętrznemi, stanie się słabą, a ze słabą, my... silni duchem.

— Czy ty myślisz, że on cię rozumie? — szepnął Jan.

W acław rzucił sie£ na siedzeniu, potem cisnął pa­

pieros i wyciągnąwszy przed się ramiona, aż stawy trza- sły, szepnął zmartwiony:

— Nie umiem z nimi mówić! Nie umiem! Wycho wany w mieście, klasę robotniczą znam, jak siebie sa ­ mego ; tych n ie ! Nie umiem do nich trafić, ale ich ko cham i poznam, bo z nimi żyć mi przyjdzie, a wy, co ich znacie, ciągle obcując z nimi, nie wyzyskujecie oko­

liczności wcale a wcale

— M y też pracujemy — odparł spokojnie Jan. — Rozwijam y w nich poczucie obowiązku, moralności, sta­

ramy się podnieść dobrobyt, to grunt. Słowem z naszym ludem zrobi się bardzo mało; nieprzepuszczalną oponę, otaczającą ich m ózgi, może albo przerwać nagle jakiś fakt wstrząsający, albo rozpuszczać przez dziesiątki lat słońce oświaty, zdobywające swe panowanie milimetro- wemi posunięciami.

Znowu przeszła chwila milczenia.

(13)

A le W acław widocznie nie rezygnował.

— W ięc tyś nigdy nie myślał o tern, Pietrek, że ten Rosyanin, co teraz bije się z Japończykami, to nasz wróg?

Pietrek ramionami wzruszył.

— No, a komu ty życzysz zwycięstwa?

— Niby jak?

— To jest, że wolałbyś, żeby kto kogo pobił, Ro- syanie — Japończyka, czy Japończyk — R osyan?

— Mnie to tam ani jeden ani drugi nie da nic z tego co dostanie! Albo to ja ich znam!

— Jakto? a nie byłeś to w wojsku? Gdzieś odby­

wał służbę?

— W Elizawetgrodzie.

— No, tam byłeś przecie między samymi ruskimi.

Pietrka twarz rozjaśniła się nagle.

— Dobre ludzie! — zawołał. — Ja k się upije, leży jak bela, ale zagrać na harmonii, to żeby był, jak tam mówią, »do śmierti pjan«, wstanie i tańczy trepaka, . a temi nożyskami będzie tak przebierał, jak w młocarni.

W acek syknął.

— Ja k swoją robotę skończy — ciągnął dalej P ie­

trek — to cały dzień nie przestaje siemieczki *) jeść.

W koło nich to tak łuskowin naplute, że człowiek cho­

dzi jak po grochowinach...

— Ale miałeś przecie oficerów, »też takie dobre ludzie byli?« — przerwał niecierpliwie Wacek.

— N iczego; podoficer też pjanica, ale dobry, nie­

raz fundował...

— A miło ci, że dzieci chodzą do ruskiej szkoły?

że z gminy przesyłają papiery, z których nic nie ro­

zumiesz ?

— Moje dzieciska małe jeszcze. Po sądach się nie włóczę...

') Ziarnka słonecznika.

(14)

W acek tarł policzek i szarpał młode wąsiki.

Podjeżdżali do lasu. Już nie zarysowywał się wielką, silną masą, ale rzeźbił powietrze wysmukłymi pniami olbrzymich sosen, rozległymi konarami świerków, sub- telnemi okiściami brzeziny. Od ściany tej oderwali się dwaj ludzie, rośli, silni, uzbrojeni w dubeltówki i szli wprost ku podjeżdżającej bryczce. Jan dał znak zatrzy­

mania koni. Leśni zbliżyli s ię , witając panów.

— Siadajcie Szymocha przy Pietrku, pokażecie mu, którędy ma jechać.

Leśny wskoczył na kozioł, umieszczając się twarzą do panów.

— Jedź prosto do Obielickiej drogi, a potem na lewo, wzdłuż dębiny. W ychodziły wczorajszej nocy... — dorzucił, zwracając się do młodych ludzi — aż ręka świerzbiła, żeby huknąć ze strzelby; wyszedł jucha, ot jak stąd do W isielcowego drzewa. Wielmożny dziedzic wie, że ta sosna...

—■ Nazywa się Wisielcowa.

— Odkąd znaleźli na niej przed dwoma laty po­

wieszonego.

— Wiem, wiem.

— Ja sam go widział, nie tutejszy był, ubrany do­

statnio, młody, zdrów.

— I popełnił samobójstwo ? — podchwycił W acław.

— K om isya orzekła, że ktoś musiał jego wprzód udusić, a potem powiesił. Piersi miał posinione, jakby go kto kolanami deptał... A le ja gadam takie rzeczy, a może wielmożny pan bojący się?

— J a ?

— Nie, nie pan dziedzic; pan dziedzic i djabła by się nie przeląkł, ale panicz.

— Panicz już drugi rok w wojsku służy.

— Tak?... Z przeproszeniem wielmożnego pana, w piechocie, czy w konnicy?

(15)

— W dragonach.

— A nie wezmą to aby pana na wojnę?

— Może i wezmą.

— A nie daj to Boże!... Taka wojna! Taka stra­

szna wojna!

— A co wy o niej słyszycie?

— Słyszeć, to nic nie słyszałem, ino czytuję w Zo­

rzy. Okrutna w ojna! Co to się działo pod tem Laojanem, albo nad Szago!

Ożywienie i zainteresowanie odbiło się na twarzy W acka.

Lubicie czytać gazety? — zapytał.

— Jakżeby nie! takie ciekawe czasy!

— A widzicie, taki Pietrek nic a nic nie wie i nie ciekawy.

— Chain!... — Syknął z pogardą Szymocha.

— W yście też nie szlachcic — odciął się Pietrek.

— A le na książce umiem i list każdemu napiszę.

— Macie racyę — zawołał W acek — to najwa­

żniejsza różnica. Pokaż mi szlachcica, co nie umie czy­

tać, a każdy uzna, że to cham , tak jak chłop, co do książki się garnie i oświecony jest, równy jest szlachci­

cowi, bo go książki uszlachetniają.

Jan uśmiechał s ię , ogarniając W acława serdecznem spojrzeniem matki, obserwującej dziecinne zapały synka, wybierającego się na wojnę z blaszaną szabelką.

— Dzielny to naród, te ruskie oficery — zaczął znów Szymocha.

— Tak uważacie? — Odezwał się W acław z wido- cznem rozczarowaniem.

— Bo, żeby ich wielmożny pan widział, jak to cho­

dzi u nas po mieście; głowa do góry, szabla za nim brzę­

czy, jak pies, co się urwał z łańcucha, mina gęsta, że nie przystępny bez kija... T ylko te Japończyki jakoś im na strach dają.

(16)

— I w y tak wydziwiacie na nich przedemną, ru­

skim oficerem!

— Toć pan Polak, a wiadomo, że Polaki zawsze bujne do bitki były.

— Wiedzą o tem i Rosyanie. Gdy obecnie zwołana była konferencya w kwestyi mobilizacyi, minister Lam s­

dorf oświadczył, że Królestwo nie powinno być objęte mobilizacyą, która bezwątpienia rozbudzi bardzo ducha narodowego. Dowiedział się o tem Kuropatkin i zażądał, aby bezwarunkowo mobilizowano Królestwo, zapewniał bowiem, że nie spodziewa się ani jednego zwycięstwa, jeżeli Polacy nie będą w znacznej ilości wśród szeregów.

Polski żołnierz jest bitny i mężny, polski oficer roztro­

pny i przedsiębiorczy.

— Choć w tej wojnie, to Polaki z ciężkiem sercem idą się bić, a i ruscy też. Co im za rozkosz walczyć o ja ­ kąś tam Mandżuryę, het za lasami, za górami. Oni Ja ­ pończyków nigdy nie zwyciężą; japoński rząd i wojsko, to ojciec i dzieci, nasz, to ojczym i pasierby.

— Rozumnie mówicie, aż miło słuchać — zawołał Wacław.

— Alem się zagadał i o mały włos bylibyśm y prze­

jechali to miejsce. Stawaj Pietrek!

W ysiedli.

— Tu na te pale z pewnością będzie szedł — mó­

wił Szymocha, rozkładając pledy. — Niech wielmożny dziedzic położy się z kraju, z pewnością będzie miał pierwszy strzał.

— Zostawiam to miejsce panu Wacławowi.

— Z przeproszeniem wielmożnego dziedzica, tu idzie o to, żeby z kraju leżał dobry strzelec, bo jak zrazu chybi, to zwierza tylko darmo spłoszy.

— Już niech was o to głowa nie boli. Ten pan le­

piej strzela od nas obydwóch.

(17)

— Jeżeli o to idzie, to mój Jaśku , lepiej, żebyś ty się tam usadowił. Jestem dziś zdenerwowany i nie ręczę za celność strzału.

— Nie zawracaj gło w y! Już ja więcej się spodzie wam po tobie zdenerwowanym, niż po sobie spokojnym.

No, no, nie certuj się i klapnij na ten szal. A potem — sza!

Nastała d łu g a , długa cisza. Las przed świtaniem ogarniał niczem niezamącony spokój. Rom antyk z przed pół wieku byłby powiedział, że Flora i Fauna zdrętwiały, znużone oczekiwaniem swego oblubieńca — słońca.

Horyzont zaczął się rozjaśniać i nagle poszedł głu ­ chy szum, a potem coś jak oddalony chrupot gałęzi. P o ­ rwali się obaj leśni, porwał się Jan, ostatni podniósł się Wacek. W szyscy z fuzyami przy boku stali zwróceni w jedną stronę.

— P a l! — szepnął Szymocha.

— P a l! — powtórzył Jan.

Padł strzał, za nim drugi, trzeci, czwarty. Jeleń po­

łożył rogi na kark i mknął jak strzała, zdawało się, że nie dotyka ziemi. Kanonada jeszcze trwała, ale on już b ył daleko, znacząc swe przejścia lekkim ruchem po*- wietrzą.

— A mówiłem wielmożnemu dziedzicowi, żeby pierwszy się kładł! — wrzasnął wściekły Szymocha.

— I jabym może spudłował — spolitykował Jan, starając się ukryć niezadowolenie.

— Ja mówiłem, że się dziś nie popiszę, a tyś na­

legał — tłumaczył się W acek.

— No, poprawimy się jutro — pocieszał Jan.

— Aha, jak czart będzie chusty prał, wyjdzie zwierz drugi raz na strzał. Co to taki z ruskiego wojska po­

trafi — mruczał leśny.

— No, no, Szymocha, tylko bez tych uwag — za­

wołał dziedzic.

Szymocha zbierał pledy, zniżył ton, ale gderał jeszcze:

(18)

— Z łyżką do kotła, to i owszem, z kijem do soł- data, czemu nie, z łapą do kasy — to najlepiej, ale nie do fuzyi, nie do grubego zwierza.

Źli, zdenerwowani zbliżyli się do bryczki. Pietrek, który drzemał na koźle, obejrzał się na nich najprzód z ciekawością, potem z szyderstwem.

— Po »olenia« przyjedzie się później z wozem? — zapytał z udaną powagą.

— Jedź! — rzucił Jan przez zęby.

Przez całą drogę panowało milczenie.

Dwór Męciński bielał w srebrze świtu, wtulony w półkole starego parku, migocącego pyszną gamą je ­ siennych barw. Nagle W acław odezwał się cichym gło­

sem, jakby zawstydzony:

— Ja k na złość, w chwili, gdym się złożył, jak bły­

skawica przeszła mi myśl, że oto mam strzelić do je ­ dnego z tych bohaterów, co giną za drogą ojczyznę z wyrazem upojenia, z tryumfalnym okrzykiem benzoj.

II.

— Nie kładziesz się? — zapytał Jan, widząc, że W acek po zrzuceniu myśliwskiego stroju, wkłada jasny tenisowy garnitur.

— Nie mógłbym usnąć, wolę się przejść.

— K aż dać sobie śniadanie.

— Dobrze, dobrze, nie kłopocz się o mnie.

W yszedłszy z domu, zasiadł na ławeczce, znajdują­

cej się na wprost szczytowych okien dworu, przysłonię­

tych roletami. W yjął notes, ołówek, popatrzał chwilę gdzieś w głąb duszy i począł pisać wiersz, jeden z tych, na które poeci moderniści wzruszają wzgardliwie ramio­

nami, a w którym odczuje każda istota kochająca praw­

dziwą poezyę, płynącą z poczucia piękna i czystości du­

szy. Pisał ze skupieniem i pewnym wysiłkiem. Nagle

(19)

twarz mu się rozjaśniła. Podniesiono roletę w jednem z okien i otwarto je z trzaskiem. Zjawiła się w niem jakaś różowa postać, która, stanąwszy na oknie, wionęła do ogrodu. Wacek porwał się i był już przy niej, ale dziewczyna nie witała go, zaabsorbowana szukaniem cze­

goś koło siebie.

— Coś zgubiła?

— Pantofelek mi spadł.

I wysunęła drobną nóżkę w pończoszce.

— Musiał spaść w pokoju w chwili wyskakiwania.

— Niech go tam! Pokuśtykam się w jednym pan­

toflu na werandę.

— Nie pozwalam: rosa jest, zaziębisz się, nawet źle, źe stoisz w pończoszce. J a cię zaniosę.

— Co robisz, W acek! — krzyknęła, schwycona na­

gle na ręce przez młodzieńca, który nie zważając na protesty, niósł ją do werandy.

— No, tu wolno ci zrzucić i drugi pantofelek — rzekł, stawiając ją pod werandą.

— Brzydal jesteś, szkaradny! M ógł był kto zobaczyć.

— Jaka K aśka, albo W ojtek!

— A właśnie!... T y znajdujesz, źe ich to można gorszyć.

W acek aż trzymał się za boki od śmiechu.

Panienka rzuciła mu gniewne spojrzenie i zwróciła się do pokojówki, wnoszącej właśnie samowar.

— Wejdź, Józiu, przez okno do mego pokoju i przy­

nieś mi pantofelek, który leży pod oknem. Tylko nie idź przez pokój, bo zbudzisz panią Jarkowską... Wacuś, nie powiesz mi dzień dobry... — zwróciła się do W a­

cława po odejściu pokojówki.

— To prawda! jako żyw o! a łotr ze mnie!

Przykląkł przy dziewczynie, okrywając ręce jej po­

całunkami. Przymknęła oczy, cofnięta w głąb trzcino­

wego fotela.

(20)

— Kochasz? — szepnęła.

— Nad życie, nad świat, nad zbawienie duszy.

— Tak nie mów! Nie wolno! — zawołała, zryw a­

jąc się nagle.

Patrzał w nią z uwielbieniem. Nie była ładna, ale bardzo świeża, bardzo wdzięczna, miała dużo słodyczy w wyrazie twarzy i ślicznych, szarych oczach, ale gdy uśmiechnęła się, stawała się wprost rozkoszną, dzięki ponętnym dołeczkom różowym i ząbkom drobnym, ma­

leńkim, jak u dziecka. W tej chwili miała wyraz bardzo poważny i surowy.

— Nad zbawienie duszy nie można nikogo prze­

kładać, nietylko narzeczonej, ale nawet ojca i matki.

— K ied y ja ciebie kocham więcej niż matkę.

— To źle, W acku.

— Więcej może nie. To moje drogie matczysko żyje tylko dla mnie i tyle wycierpiała, zanim zrobiła ze mnie człowieka. A le kocham ją inaczej. G dy patrzę na matkę, ogarnia mnie jakieś wzruszenie, rozczulenie, wdzię­

czność, jak gdy mi grają piosenki Moniuszki, a przy to­

bie uczuwam siłę, ogień, potęgę, jak w muzyce Wagnera.

— T y artysto!

— Tak... ty, matka i muzyka, to moja ukochana trójca!

— A kraj ?... A te sprawy ojczyste, dla których, mó­

wiłeś, pragniesz życie poświęcić? Stoją przed nami, czy po za nami?

— Te stanowią waszą atmosferę, którą objęte je ­ steście i ty i mama, a które muzyka, tak jak i poezya przepełnia.

Nastała chwila milczenia.

— Ja to jestem jeszcze wielkie zero — szepnęła znowu panienka, jakby wstydząc się tego wyznania, ale ja się wyrobię przy tobie na dobrą obywatelkę kraju.

Stał nad wezgłowiem jej fotela, topiąc wzrok w jej twarzyczce, przechylonej ku niemu. Nie odpowiedział nic,

(21)

tylko złożył długi pocałunek na jej czole. Nie broniła mu. Oderwał się na chwilę, objął oczyma jej wdzięczną twarzyczkę o zamkniętych oczach i rozchylonych wargach.

— Ustka — szepnął — daj mi raz ustek twoich, tej różanej czary, dotknąć.

Porwała się nagle i stanęła zmieszana.

— O nie, aż po ślubie! — szepnęła stłumionym przez bicie serca głosem.

— Proszę panienki, pantofel — dało się słyszeć za jej plecami.

Zarumieniona, wzruszona, wsuwała nóżkę w panto­

fel, obserwując ukradkiem nakrywającą stół Józię, czy nie wyczyta w wyrazie jej twarzy, że zauważyła sielan­

kową scenę z przed chwili. Nachmurzona, zwróciła się do narzeczonego, unikając jego wzroku.

— Będziesz pił kaw ę, czy herbatę?

— Herbatę, jeśli łaska.

— Józia, skocz po surową śmietankę... Niegrzeczny jesteś — gderała po odejściu dziewczyny, robiąc odą- saną minkę.

— Dlaczego?... Przecież tylko prosiłem. Toć i że­

brakowi wolno prosić o jałmużnę. Odmówiłaś, przyjąłem z pokorą.

— A myślisz, że mnie jest miło odmówić ci takiej...

odmówić ci czegokolwiek ?

— Więc czemu odmawiasz?

— Bo nie wolno. Ot, widzisz, i teraz na coś mnie mógł narazić! B y łab y nas Józia złapała na gorącym uczynku.

— I byłoby zgorszenie!

— A pewnie!

— Okropność!

— Bezw stydny!

Zasiadła do kawy, maczając w niej sucharek, co jej nadawało dziwnie dziecinny wyraz. W acław pieścił ją oczyma, rozgrzewał, dopomagając na wzór ciepłego

M a rya n Ja strzęb ie c »N im wzejdzie dzień*. 2

(22)

w pyszną różę.

— Matki idą! — rzucił nagle.

W pokoju, prowadzącym na werandę, zaszumiały suknie i rozległa się rozmowa. Wacław podniósł się, idąc witać wchodzące panie. Pani Orczyńska, właści cielka Męcin, wysoka, siwa już zupełnie, twarz miała młodą, czerstwą, pełną pogody. Pani Jarkow ska, matka W acława, stanowiła jej kontrast, drobna blondynka, fi gurę miała młodej dziewczyny, ale twarz zwiędłą, ste­

raną, choć ładną dla przepysznych oczu i wyrazu inte ligencyi. Zadowolenie i niemy zachwyt odbił się na ich twarzach na widok młodej pary, witającej je z entu zyazmem.

— Jakżeż udało się polowanie? — pytała pani Or- czyńska.

— Niech się lepiej ciocia nie pyta — odparł W a ­ cław. — Fiasco zupełne.

— Nie szkoda to zmarnowanej nocy? — odezwała się matka, siadając do stołu.

— Nie zmarnowałem jej mateczko. Poznałem prze­

pyszny typ gajowego, polityk-patryota.

— Mój kum i przyjaciel, Szymocha! — odgadła rozpromieniona Wanda.

— W prawdzie mi na wymyślał, ale ja...

— Przyzwyczajony do tego — skończyła panienka.

— Przez ciebie tak — odciął się W acek.

— Nie dokuczaj mu Dusiu, może nie długo już bę­

dziemy go miały między sobą — rzekła pani Jarkowska.

— Cóż znowu! — zaprotestowała gospodyni domu.

— Mówią na wszystkie strony, że dragoni łowiccy będą wysłani na plac boju.

— Czego ludzie nie mówią!

— Że też do wszystkiego, com przeżyła, przybywa i to, że W ackowi wypadło odbywać powinność wojskową

(23)

góle troska mieć syna w wojsku, w warunkach ja k naj­

gorszych dla ciała i dla duszy! Szczęśliwy Jaś, że go to minęło.

— A le Tadzia, Genia i W icia nie minie — we­

stchnęła pani Orczyńska.

— Tadzia uratuje pewnie krótki wzrok, a zanim Genio i Wicio będą potrzebowali odbywać służbę w oj­

skow ą, to będziemy już mieli nasze polskie wojsko — zawołała Wanda.

— W którem ja będę jenerałem — dodał Wacek.

— A ja głównym dostawcą furażu — zakończył nadchodzący w tej chwili Jan.

— Ten zawsze praktyczny, umie wybrać sobie do­

brą cząstkę — zawołała pani Orczyńska, tuląc głowę naj­

starszego syna.

— Ha, trudno, żebym obiecywał, źe się nauczę obo­

wiązków wojskowego na stare lata, ale za to ręczę, że będę dostawiał uczciwy produkt i nie będę wchodził w konszachty z intendanturą.

— Bo też my będziemy mieli uczciwą intendanturę, nie bandę złodziei i rabusiów, jak w R o syi — odezwał się W acław — sprzedającą popiół zamiast mąki, buty z tekturowemi podeszwami, mającą na papierze ogromne zapasy w pustych magazynach.

— To tak, jak głow y moich braci — zawołała Wanda. — W szyscy nam winszują, że nasi chłopcy tacy zdolni i mądrzy, a ja, co zajrzę któremu do głow y, to widzę pustki i plewy.

— T y zjadliwa żmijko! Fe... nie kocham ciebie.

— Ja wiem, że mamusia tylko chłopców i Anielkę kocha.

— Bo są zdała odemnie. Brak mi ich okropnie. J e ­ dyne szczęśliwe chwile dla mnie są, gdy zjadą na wa- kacye i chłopaki i Anielcia z mężem i z malutkim,

(24)

wtedy jestem tak szczęśliwa, że żal mi tych kilku go­

dzin, co w nocy prześpię, bo wtenczas nie zdaję sobie sprawy z tego, jak mi dobrze na świecie.

— I dlatego na ten czas bierze mama Lulusia do swego pokoju, aby kilkakrotnem budzeniem w nocy skra cał ją mamie — śmiał się Jan.

— Mój Boże, tak mało jest tych miesięcy, w któ­

rych mam wszystkich drogich przy sobie!

— Na przyszły rok jeszcze Duchna cioci ubędzie — odezwał się z nieukrywanem zadowoleniem W acław.

— W olę nie myśleć o tem... Uciekasz Dusiu?

Wanda, siedząca nawprost drzwi stołowego pokoju, ujrzała wchodzącą z kredensu służącą z jakimś papierem w ręku, zerwawszy się jak wiatr, dopadła do dziewczyny, wyrwała jej papier i obróciwszy ją nagle, wypchnęła z powrotem do kredensu.

— Co to jest? *

— Telegram do panicza, do pana W acława.

Rozerwała papier drżącemi rękoma i nagle zbladła jak płótno, schwyciła się za głow ę, a potem bez słowa, bez jęku zatoczyła się i padła na krzesło.

— Panieneczko! co panience ? Maryo Najświętsza ! niech się panienka napije wody. Bronka, biegnij po panią.

Wanda porwała się, otrzeźwiona odrazu.

— Nie, n ie ! Nie wołajcie n ik ogo! I niech nikt, nikt nie wie o depeszy. Rozumiecie? Niech B ó g broni! Ja sama o niej powiem.

— A le posłaniec czeka na zapłatę.

W yjęła kluczyk z kieszeni szlafroka.

— Weź z mego biurka, ile trzeba, a nie mów, nie mów nikomu.

Wsunęła depeszę do kieszeni i drżąca, trzymając się ściany, wyszła przez kuchnię do parku. Zaniedbanym, ciemnym szpalerem jaworowym doszła do sadzawki, zie­

loną pleśnią pokrytej.

(25)

wsparła na kolanach, twarz ukryła w dłoniach i pozo­

stała tak jak skamieniała, zastygła w jakimś wielkim, przechodzącym jej siły bólu.

Otoczenie tchnęło spokojem i poezyą, jakaś słodka, upajająca cisza rozpostarła tęczowe skrzydła wśród krze­

wów, jesiennem złotem usianych. Lekko k o łysały się gibkie leszczyny, srebrzyły się nici pajęczyn, uw ijały się ważki, roztaczając blask drogich kamieni, a w jej sercu rósł ból straszny, poczucie krzywdy i lęk przed widmem przyszłości, które wyłoniło się nagle czarne i odrażające.

W acław nie mógł wysiedzieć po oddaleniu się na­

rzeczonej, więc pod pretekstem wypalenia papierosa, wyszedł do parku, kierując się do ulubionego przez nią miejsca nad sadzawką. Zdaleka już spostrzegł jej ró­

żową sukienkę, szedł więc wprost ku niej, omijając su­

che gałązki, skradając się ja k kot ostrożnie. Stanął tuż za nią — nie odsłoniła rąk z twarzy, usiadł obok — nie odczuła go jeszcze, dopiero, g d y złożył pocałunek na jej ręce, drgnęła i cofnęła się przestraszona z przeraźli­

wym krzykiem.

— Duchna, przepraszam, przepraszam, nastraszyłem cię. Jak i ze mnie osioł, bałwan, tak cię przestraszyć, drżysz cała. No, uspokój się, złota, jedyna, skarbie mój.

No, Duchna, co tobie ?

Wanda, po opanowaniu pierwszego wrażenia, rzu­

ciła mu się na pierś z g'wałtownem łkaniem.

— Wanda, Wanduś, Dusieńka moja, co tobie?

— Wezmą mi cię, wezmą na wojnę, na tę stra­

szną w ojnę!

Pobladł nagle.

— Skąd ci się to wzięło, Duchna ?

— Ja tego nie przeżyję!

— Skąd masz tę pewność?

(26)

— Przyszła depesza od Zaremby, żebyś przyjeżdżał, bo w ysyłają was na Wschód. Przejęłam depeszę — trzeba mamę przygotować. Patrz, masz.

Podała mu telegram.

— Gdy zobaczyłam na werandzie, że Józia niesie papier złożony w ten sposób, coś mnie tknęło, zerwałam się i odebrałam... At, W acku, W acku, taka straszna, taka bezlitosna wojna! I po co i za co?

Nagle tknięta nową m yślą, cofnęła się od niego.

Twarz jej wyrażała silną determinacyę, tchnęła niespo­

dziewaną u niej siłą.

— U ciek aj! — zawołała — u ciekaj! do granicy stąd blizko, naczelnik powiatu da kartkę na którego z naszych ludzi — przejedziesz... kto sprawdzi... A nie, to w nocy lasami... Wacuś, uciekaj, nie idź na tę wojnę!

— Nie mogę, Duchna, nie mogę.

— Przyjadę za tobą, pojadę z tobą, jeśli chcesz.

Zamieszkamy w Galicyi, mama z nami. Uciekniesz, dobrze?

— Nie m ogę, nie mogę!

— Co cię wstrzymuje? Ta marna przysięga, złożona wrogowi? Czy ona może obowiązywać cię wobec B o ga?

Czy nie odstępujesz od niej na każdym kroku? Bo czy żyjesz i postępujesz tak, jak wiernemu słudze cara przy­

stało? Wacek, czy ty się zastanowiłeś nad tem, co cie­

bie czeka? T a mordercza wojna, te niewygody, klimat zabójczy. I czy zdajesz sobie sprawę z tego, na co nas skazujesz, mamę i mnie? W yobraź sobie te dnie, tygodnie, miesiące, w których będziemy co minutę za­

dawać sobie pytanie: czy żyje jeszcze? Może ranny, może jaki szrapnelL.

I jakby jakiś straszny obraz stał się nagle rzeczy­

wistością, zakryła oczy rękami, a usta wykrzywiła okro- pnem przerażeniem. U kląkł przy niej i odchylając ręce od jej twarzy, okryw ał je pocałunkami.

— Duchno, toć nie wszyscy giną na wojnie.

(27)

— Te rany, te straszne rany, zadawane udoskona­

loną bronią — powtarzała, drżąc jak listek.

— Mam kolegów od ośmiu miesięcy na wojnie. Cze- czott już w sześciu bitwach był i dotąd jednego draśnię­

cia nie ma na sobie.

— A tylu ginie, tylu zostaje kalekami na całe życie.

— Będziesz się za mnie modlić; modlitwa twoja bę dzie puklerzem.

— Nie, ja się nie będę modliła za ciebie, jeżeli do­

browolnie pójdziesz na tę wojnę. Złorzeczyć będę!...

— Dobrowolnie!...

— Tak, dobrowolnie! Bo możesz przecie uciekać ! U jął jej ręce i przytulony do jej kolan, mówił stłu­

mionym gło sem :

— Uciekać!... czy ty wiesz, dziecko, co to znaczy uciec z wojska? To znaczy skazać się dobrowolnie na wygnanie. W yrzec się tego kawałka ziemi, z takim mo­

zołem utrzymanego przez ojca, a bardziej jeszcze przez owdowiałą matkę. W yrzec się kraju swego.

— Polska, to nie samo Królestwo — przerwała mu żywo. — Mamy G alicyę, W ielkopolskę!...

— Tak, to wszystko nasza ojczyzna, ale to są jej części, które znam tylko powierzchownie, które rozwi­

ja ły się w obcych mi warunkach, w których ja nie umiał­

bym przez długi czas żyć pożytecznie. Tutejsze warunki znam, wiem, co dla mnie, co dla ludu naszego jest po żytecznem lub niebezpiecznem , tam przez czas długi byłbym gościem , naleciałością. Wiem, jak bronić się przed R osyą, wiem, jak uczyć naszego robotnika, wiem, do czego przyspasabiać naszą młodzież, tam musiałbym sam na każdem polu być uczniem. A przecież ta walka to jest ową atmosferą, bez której nie umiałbym żyć, która nie jest mi droższą od ciebie, od matki, ale która stanowi tło, na którem nasze drogie istoty tem konkre­

tniej się zarysowują. Przenieś górala w doliny, mieszkańca

(28)

wybrzeży morskich do lasów ; czy się przyzwyczai? czy będzie się czuł szczęśliwy? Tak i z nami jest. Przenieś koroniarza do W ielkopolski, lub Wielkopolanina do Ga- licyi, o ile nie jest to zwyczajny »zjadacz chleba«, będzie w ojczyźnie, a jednak wykolejony, nie dla różnych w a­

runków bytu, ale dla różnych warunków walki.

— W alki! Pamiętaj, że przedewszystkiem przyjdzie ci teraz walczyć na placu boju za nie swoją sprawę i wrogi kraj.

—- Tak, ale gdybym uszedł, na moje miejsce w e­

zmą innego, a tu na naszem ciernistem polu będzie o je ­ dnego bojownika mniej. A czy myślisz, że tam, w Man- dżuryi, na leżach nie będzie pracy w bród? Toć tam naszego ludu moc; połowa ich zginie — może więcej, ale ci, co w rócą, muszą na długie lata być rozsadnikami patryotyzmu wśród śpiącego dotąd ludu naszego. Nasz chłop, który wróci z wojny zmarnowany, czy k a le k ą , nie powinien widzieć w sobie ofiary ślepego losu, ale musi wiedzieć, źe ta wojna, to był gwałt, zadany jego osobo­

wości narodowej, krzywda, wyrządzona jemu, rodzinie i krajowi. Tam, g d y w dniach oczekiwania bitwy, wśród niewygód, głodu i niebezpieczeństw tęsknić będzie za swoim kątem, łatwiej go będzie nauczyć, że to, za czem tęskni, to nietylko biała chata, czysta izba, miska gorą­

cego barszczu, nocleg wygodny, ale cała ta ziemia ro­

dzinna, usiana takiemi białemi chatami, zamieszkana przez ludzi, mówiących tymże językiem, śpiewających takież piosenki, mających za sobą wspólną przeszłość history­

czną, wojny, w których nie walczyło się podstępem i zdradą, wilczymi dołami i arkanami, ale siłą ramienia, wzmocnionego wielkiem umiłowaniem zagrożonej ziemi rodzinnej. Ja chcę być z tych nauczycieli, bo obecna chwila, to mozolne kursa wieczorne, które nauczą nas dużo i przyg-otują do pracy, gdy wzejdzie dzień. Chcę być z tych nauczycieli i dlatego nie mogę uciec.

(29)

Przygarnęła się do niego z ufnością.

— Niech ci Pan B ó g błogosławi i Matuchna N aj­

świętsza, ale co ja pocznę sama? Co ja pocznę?

— I ty znajdziesz szersze niż zwykle pole pracy narodowej. Rozejrzyj się, a znajdziesz.

III.

W salonie pani Anieli Poręckiej. starszej córki pani Orczyńskiej, gwarno było i licznie. Zebrała się cała ro­

dzina dla pożegnania odjeżdżającego na Wschód W a­

cława.

Pani Orczyńska rozkoszowała się siedzącym na jej kolanach małym Lulusiem, od czasu do czasu spojrzenie pełne współczucia zwracając ku pani Jarkowskiej, która, jak smutny cień wsunięta w głęboki fotel, nie odrywała oczu od grupy młodzieży, otaczającej Tadeusza Orczyń- skiego, który, siedząc na stoliku, rozprawiał z przejęciem i skupieniem. B y ł to młodzieniec lat dwudziestu pięciu, średniego wzrostu, o twarzy dziwnie poważnej i marzy­

cielskiej, dużych wąsach, którymi baw ił się nieustannie, i szramie między brwiami, nadającej mu wyraz poważny i marsowy.

Pani Aniela, bujając się w fotelu na biegunach, pa trzała na niego z troską i miłością wielką.

— J a się o ciebie boję — mówiła nizkim, bardzo melodyjnym głosem. — Nieraz, gdy obudzi mnie mały, długo nie mogę zasnąć, dręczona strasznem przypuszcze­

niem, że może w tej chwili żandarmi robią rewizyę w twoim pokoju, źe cię wiozą do cytadeli, badają...

— Q ui ne risque rien... — zaczął Tadeusz tonem, wykazującym umyślne bagatelizowanie sprawy.

— Mój narodowcze! — zawołał Zygmunt Poręcki — najdroższym skarbem narodowym jest mowa rodzinna, jeżeli więc komu, to tobie nie przystoi makaronizm.

(30)

— On powiedział tak umyślnie, na żarty — żywo ujęła się za bratem Wanda, mająca zarówno z siostrą predylekcyę dla Tadeusza.

— Masz słuszność, Zygmuncie, głupie to nawyknie- nie, z czasów, kiedy w przyzwoitym domu koniecznie Francuzka musiała obcierać polskie noski.

— Obcierano nam je też, obcierano, aż nam się w y­

dłużyły do nieskończoności — odezwał się W acław.

— To tylko po to, żeby żony miały za co w ygo­

dnie swoich mężów wodzić — zawołała pani Aniela, chwytając siedzącego obok męża za bujną czuprynę.

— Nie, po to, abyśmy łatwiej wywąchiwali niebez pieczne zamiary nasZ3^ch nieprzyjaciół — mówił Tadeusz.

— Już to Polak nigdy nie potrafi być przebiegłym — odezwał się Zygmunt, lubiący drażnić młodzież.

— O, panie Zygmuncie —- zawołał W acek — kto zetknął się z podziemną pracą naszych partyj, kto wie, jak silnie i daleko rozpuszczają ramiona, kto wie, ile się już zdziałało, a zna przeszkody, z jakiemi walczyć musi, ten zapewnić może, że Polacy nauczyli się między in- nemi i tej chytrości wężowej, zaleconej nam nawet przez Pismo święte.

— Może kilku się nauczyło, ale bardzo niewielu.

— Niestety, trudno zaprzeczyć, że naród nasz, ogól­

nie biorąc, jest niesłychanie niewyrobiony politycznie — odezwał się Tadeusz. — Jest to nieubłagana konsekwen- cya stosowanego do nas systemu, nie pozwalającego przez lat tyle prasie na rozstrząsanie polityki innej, nad zagra­

niczną, nie pozwalającej na żadne stowarzyszenia, wiece, zebrania, tłumiącego każdą myśl samodzielną. Znaliśmy więc najdrobniejsze szczegóły życia społecznego narodów całej Europy i innych części świata, nasze było nam zu­

pełnie obce. Dlatego też ci, co zastanawiali się cokol wiek, co czuli potrzebę jakichś zmian i inowacyj, po­

pełniali błędy kolosalne, chcąc wprowadzać porządki

(31)

i reformy znakomite dla innych społeczeństw, nie da­

jące się bynajmniej zastosować w naszem.

— A rezultat tego taki •— odezwał się milczący dotąd Jan — że w ostatnich miesiącach lud wiejski okazał więcej dojrzałości politycznej, niż inne warstwy społe­

czne, bo on dojrzewał sam w sobie, a potrzeba okazała jego trzeźwemu, nieobałamuconemu niczem mózgowi, ja ­ sno i wyraźnie kierunek, w jakim powinien dążyć. Dzięki temu kwestya przeprowadzenia zbiorowych żądań języka polskiego w gminie i szkole tak nadspodziewanie po­

myślnie się rozwija.

Tadeusz szarpnął wąsa i odrzucił dopalający się papieros.

— Pamiętaj — rzekł — że wasza praca jest o tyle łatwiejsza, że nie paraliżują jej socyaliści, którzy dotych­

czas bardzo słabą i tylko sporadycznie wywierają pre- syę na ludność rolną.

Jan uśmiechnął się pobłażliwie.

— Powiedziałem to bynajmniej nie dlatego, żebym chciał dyskredytować waszą pracę nad ludnością miejską.

Oceniam jej doniosłość, trudnośći i doprawdy nadspodzie­

wane rezultaty. Ambitny nie jestem, szczególniej, gdy idzie o sprawy narodowe, czy ty pierwszy zawiśniesz na szubienicy, czy ja...

— At, Jaśku, jak ty możesz nawet żartować w ten sposób! — zawołała pani Aniela, zrywając się z miejsca, jakby już gotowa była biedź na pomoc bratu.

— Jeszcze wymówisz w złą godzinę — zabobonnie szepnęła Wanda, otaczając czule ramieniem szyję T a ­ deusza.

Chłopak śmiał się do rozpuku.

—- Ot, tak będę w yglądał — zawołał, wywieszając język i zamykając oczy.

— T y ohydo, śzkaradniku! — wołała Wanda, za­

słaniając twarz jego gazetą.

(32)

asystował przy mojej egzelcucyi.

— Przyszłą mnie po to z Mandżuryi — rzekł ze smutnym uśmiechem W acław, a czując, że wzmianką tą poruszył chwilowo uśpiony ból w sercu W andy, ujął jej rękę i ucałował.

W tej chwili z wielkim hałasem wpadli do salonu Genio i W itold Orczyńscy, witając matkę i rodzeństwo, odpychając się wzajemnie.

— K olacyi jeszcze nie było? — pytał Witold.

— B y ła — odrzekła z uśmiechem pani Aniela.

— O jej ! nie może b y ć !

— Aleśm y dla was zostawili.

— Dziękuję za resztki!

— Ah, ten niemożliwy łakomieć — odezwał się G e­

nio — nie dał mi dokończyć fizyki, napędzając do pój­

ścia, żebyście bez nas nie siedli do kolacyi.

— I może sam nie odrobił lekcyj? — zapytała pani Orczyńska.

— O to może mateczka być spokojną, u mnie lek- cye mają pierwsze miejsce, nawet przed panem Kiszkow- skim herbu Żołąd. A le bez żartów, przecież nie sposób, żebyście już zjedli kolacyę; dopiero kwadrans na dziewiątą.

— Proszę państwa do stołu — odezwała się w tej chwili pokojówka we drzwiach jadalni.

— Chwała Bogu — odetchnął Witold.

Wieczerza przeszła w ponurym nastroju, pomimo usiłowań mężczyzn uczynienia jej weselszą. Pani Jarkow ­ ska i Wanda siedziały jak z krzyża zdjęte, a W acław spoglądał to na jedną, to na drugą, to znowu na zegar i łzy połykał. Gdy wszyscy podnieśli się, aby znowu przejść do salonu, zatrzymał matkę serdecznym, długim uściskiem.

— Matuchno droga! — rzekł — proszę nie być tak zgnębioną, przecież nie czytają jeszcze nademną

(33)

wyroku śmierci. Zobaczy mama, w pierwszej zaraz bi.

twie poddam się Japończykom, a w kilka tygodni po­

tem otrzyma mateczka moją fotografię u stóp jakiej skośnookiej giejszy.

Smutny wyraz oczu urągał lekkiemu tonowi, to też panią Zofię nie rozweseliły słowa syna, usta jej drgnęły kilka razy jak do płaczu, pocałowała go i odeszła szybko do salonu, jakby lękała się rozczulić. Postał chwilę oparty o ramę okna, ale, że pokojówka zaczęła hałaśliwie sprzą­

tać ze stołu, zbliżył się i on do drzwi salonu. Tadeusz, siedząc na stole, rozprawiał o dobrodziejstwach wewnę­

trznych, jakie mogą wyniknąć z klęsk R osyi. Temat ten denerwował w tej chwili W acława, wszedł więc do ci chej, odosobnionej sypialni państwa Poręckich. Niebie­

ska ampla rzucała blade światło na meble i łóżka z ja ­ snego drzewa i odbijała się srebrną smugą w wielkiem lustrze szafy. Zamknął drzwi za sob ą, pragnąc ciszy i od­

osobnienia, rzucił się w nizki, miękki fotel, oczy zasło­

nił ręką i zadumał się głęboko. Nagle wydało mu się, że coś miękkiego, ciepłego otula go od nóg i prowadzi to ciepło coraz wyżej, do serca i do głowy. M iał uczu­

cie, jak gdyby kwiaty dywanu, na których spoczywały jego stopy, zazieleniły się i zakwitły żywemi barwami, niosąc z sobą tchnienie wiosny z jej porywami, siłą i na­

dzieją, budzoną przez każdą istność, zrywającą się do życia. Zapragnął zobaczyć cud ten własnemi oczyma, więc odjął rękę i nagle rozpromienił się, jakby rzeczy­

wiście podziwiał go w całej pełni. U stóp jego, tuż przy nim, siedziała na dywanie Wanda, splótłszy ręce na kolanach. Oczy jej, śliczne szare oczy, tonęły w jego twarzy z wyrazem niewypowiedzianej miłości.

— Duchna!

Odpowiedziała długą , gorącą pieszczotą, złożoną oczami na jego twarzy.

— K ied yś przyszła?

(34)

— Byłam tu, gdyś wszedł. Pragnęłam choćby chwilę być samą.

— W ięc ci przeszkodziłem?

Zrobił ruch, jakby chciał wstać, ale ona serdecznie, gorączkowo przygarnęła się do jego kolan. D ługi czas siedzieli, nie mówiąc słowa, porozumiewając się oczami, wymowniejszemi od ust.

— Duchna, powierzam ci to, co mam najdroższego, moją matkę. Nie rozstawaj się z nią.

— Mama przyrzekła, że z W arszawy prosto poje- dzie razem z nami do Męcin.

— Bądź odważną za nią i za siebie. Pisyw ać będę jak najczęściej, ale może się zdarzyć okoliczność taka, źe i tygodnie całe nie będę mógł napisać. Możemy znaj­

dować się zdała od poczty, albo otoczeni przez nieprzy­

jaciół, to też niech moje milczenie nie przeraża was. Bo przysięgam, że po każdej bitwie zatelegrafuję; a gdybym zginął, zobowiążę siostry, źe zatelegrafują.

— A t, W acku!

— Moje złoto, wszystko być może. O, nie płacz, ja wrócę, czuję, że wrócę. Gdybym miał przeczucie, że po raz ostatni patrzę na ciebie, serce chybaby mi pękło.

— Ta straszna zima, te długie wieczory, które przyj­

dzie nam przeżywać w trwodze i tęsknocie.

— Zato następnej zimy będziemy szczęśliwi. Dopiero przez porównanie z tem, co przyjdzie nam przeżyć w tym roku, ocenimy doniosłość szczęścia w zakątku, na w ła­

snej ziemi. A nie przestaniesz mnie kochać, nie widząc tak długo?

Porwała się, uklękła, patrząc na niego z żalem i wyrzutem.

— Ah, Wacku, jak może ci coś podobnego przejść przez myśl!

— J a też powiedziałem tak tylko, żeby cię po­

drażnić.

(35)

— Czyż mało cierpię!

— Przebacz, Duchna, widzisz, my mężczyźni nie mamy tej subtelności, która każe przeczuć, źe czasem nawet taki niewinny żart ból sprawi drogiej istocie.

W ysunęła dłonie z jego rąk i zarzucając ramiona wkoło jego szyi, szeptała mu prosto w twarz.

— T y mnie nie kochasz, tak jak ja ciebie, ty przy ranie stawiasz matkę i sprawę narodową, a dla mnie je ­ steś najdroźszjrm nad wszystkich i nad wszystko. Nie mogłabym żyć bez ciebie, Wacku, nie mogłabym. W ięc też szanuj się, nie narażaj, dbaj o siebie, tak jak o mnie, bo twoje życie, to i moje życie. T e j! t e j!

— Wanduś, Wanduś m oja!

Oplótł jej kibić silnemi ramionami, złączyli się w dłu­

gim uścisku. Nie b yły to wyproszone pocałunki narze­

czonego , ani zażądane małżonka, ale pocałunki dwóch kochających się istot, popchniętych w swe objęcia całą potęgą serc gorących, nie liczące się z konwenansami, bo nie zdające sobie sprawy, czyste, bo w ogniu miłości przetopione, dziecięce, bo nieświadome, niezapomniane, bo pierwsze, niezastąpione — bo niepowrotne.

— Gdzież to W acek? — rozległ się pod samemi drzwiami głos Jana.

Rozdzielili się, teraz dopiero zmieszani i zawsty­

dzeni. Wanda podniosła się, gorączkowo poprawiając rozrzucone koło twarzy włosy. W acław przysunął się do niej.

— Dzięki ci, Duchna, wspomnienie tej chwili bę dzie talizmanem moim.

Ucałow ał jej rękę i zbliżył się do drzwi, w których właśnie ukazał się gospodarz domu z Janem.

— Mój W acku — rzekł ten ostatni — czas żabie rać się na kolej... A i Wandzia tutaj!... Moi drodzy, po­

żegnajcie się, wypłaczcie, uściskajcie, jeżeli chcecie, by- lebyście potem zdobyli się na odwągę nie roztkliwiania

(36)

się przy pożegnaniu. Ciotka, nie wiem, jaką siłą panuje nad sobą, ale też najmniejsza rzecz może ją doprowa­

dzić do wybuchu rozpaczy.

W acław ścisnął rękę kuzyna.

— Żegnaliśmy się z W andą i patrz, oczy mamy suche oboje... i my panować umiemy.

Na dworcu kolei ścisk i rozgorączkowanie. Tłumy zalegają plac, cisną się na schody i do drzwi, w których stojący żandarmi powstrzymują krótkiem :

— Tylko z odjeżdżającym wchodzi rodzina. Inaczej się nie wpuszcza.

R az po raz podjeżdżają dorożki i powozy, w ysia­

dają z nich mężczyźni, kobiety i dzieci, a między nimi zawsze jeden wojskowy w olbrzymim baranim kołpaku, zwanym »papachą«, a przypominającym bermyce grena - dyerów napoleońskich. Żandarmi salutują, wpuszczają przyjezdnych, za którymi wdziera się zawsze kilku cie­

kawskich, żądnych senzacyjnych scen, szczególniej, gdy łzy i rozpacz wystawione są na widok publiczny.

W sali I I I klasy tłok i zgiełk nie do opisania.

W I i II elegancka publiczność zapełniła salę po brzegi przed godziną i i. Oficerowie w bermycach stoją i prze­

chadzają się w otoczeniu rodziny. W szystkich oczy spo­

czywają na nich, obserwując z ciekawością. Nie znajdzie się między nimi oblicza tchnącego zapałem i dumą z go dności obrońcy ojczyzny; zgnębienie, niepokój, bunt, oto uczucia, malujące się na twarzach przyszłych wojowni­

ków, choć dziewięć dziesiątych z nich jest synami R o ­ sy), której potędze zagraża zuchwale Japonia.

Dzwonek.

Zamieszanie, zgiełk, potrącanie się wzajemne, bie­

ganie za pakunkami, szukanie miejsc.

Na peronie tłum rozpada się znowu na grupy, które stają przy wagonach i rozpoczynają się rozdzierające

(37)

sceny pożegnania. K obiety i dzieci zanoszą się od p ła­

czu, mężczyzni łkają. Tu i ówdzie rozlegają się spazma­

tyczne krzyki. Trwa to cały, straszny kwadrans, potem konduktorowie w najuprzejmiejszych wyrazach zapraszają podróżnych do wsiadania. Prośba ta staje się coraz bar­

dziej natarczywą, wreszcie przechodzi w rozkaz. Zatrza skują się drzwiczki, w każdem oknie pojawia się popa- cha, a pod nią twarz stara, lub młoda, zapłakana, lub spazmem wykrzywiona. Pod oknami coraz częściej cucą zemdlone kobiety, a odjeżdżający wyciąga rękę, ściska dłonie krewnych i przyjaciół. Pociąg zaczyna ruszać. Ju ż nie płacz, ale krzyk i ję k przeważa wśród tłumu. Oddy­

chając ciężko, posuwa się coraz szybciej potwór żelazny, uwożąc kilka tysięcy ludzi, zostawiających za sobą łzy i sieroctwo, mających przed sobą krew i śmierć.

IV .

Wieczór jesienny, zimny, wietrzny. Co chwila po­

dmuch gwałtowny rzuca tumany liści w szyby okien męcińskiego dworu, wstrząsa wieżyczką, powodując przy­

kry zgrzyt żelaznej chorągiewki.

W stołowym pokoju, w koło wiszącej lampy ze­

brały się wszystkie trzy panie z robotami, słuchając Jana, czytającego głośno gazetę:

— Słuchajcie panie, co pisze Danczenko o jednym z chorążych japońskich: »Siły nasze przewyższały dzie- sięciorako nieprzyjacielskie, padł więc pierwszy szereg, padł drugi — zmniejszała się co chwilę gromadka ma­

łych rycerzy, otaczająca chorążego ze sztandarem w ręku.

Wreszcie pozostał on jeden, widzi, że musi zginąć, a wów­

czas sztandar stanie się łupem nieprzyjaciela. Bez chwili namysłu, zręcznym ruchem odrywa materyę od drzewca, rozcina brzuch i wpycha ją głęboko we wnętrzności.

Pada z okrzykiem tryumfalnym: benzaj!... Pochowają go

M aryan Jastrzębiec. »Nim wzejdzie dzień«. 3

(38)

ze sztandarem, męką jego okupionym, bo żadna zbro­

dnicza ręka nie ośmieli się sięgnąć po krw aw y łup pod serce bohatera«.

Wanda przycięła usta, przeciągając się ze zdener­

wowania.

— I jak walczyć z takimi ludźmi? Ja k walczyć.

Jan w tej chwili podniósł g łow ę, nasłuchując ba­

cznie. W przyległym kredensie rozległ się ostry, rozka­

zujący g ło s:

— Muszę iść do samego dziedzica.

— Zaczekajcie, powiem dziedzicowi, to wyjdzie — odpowiedział głos pokojówki.

•— Tu nie ma ceregelów ! Tu o wojnę idzie!

Pani Zofia porwała się z miejsca.

— Co, c o ! Boże, co się sta ło !

A le drzwi otworzyły się już gwałtownie. Do pokoju wpadł posłaniec zziajany, spocony, pomimo zimna pa­

nującego na dworze, z torbą przewieszoną przez ram ię, z której gorączkowo począł wydobywać jakieś papiery.

— Cóż to wpadacie z takim gwałtem ? — upominał gospodarz.

— W ojna! — odrzekł groźnie, widocznie przejęty powagą swego posłannictwa.

— To wiemy od ośmiu miesięcy.

— Mobilizacya! — dodał, rzucając na stół papiery urzędowe.

Jan rozkładał, lekko zaniepokojony, W anda pochy­

liła się nad nim.

— Prędzej, prędzej! — w ołał posłaniec.

— A cóżeście tak w gorącej wodzie kąpany — ode­

zwała się pani Orczyńska.

— Jeszcze mam przed północą objechać trzy wsie i dwa dwory.

— O co to idzie, Jaśk u ? — zapytała mocno zanie­

pokojona pani Zofia.

(39)

— Wezwanie, aby w ysłać do gm iny rezerwistów i konie, przeznaczone do poboru.

— Ilu rezerwistów wzywają?

— Ze wsi 22, z dworskich 3.

— K tó rzy?

— Antoni Konar, Piotr Okraj, W alenty Nigocki.

— Biedny Pietrek! taki chętny, pracowity chło­

pak — westchnęła pani Orczyńska.

— I takie śliczne ma dzieci — dodała Wanda.

— W alka opłaczą dziewczęta w całej wsi — do­

rzuciła pani Zofia.

Jan podpisał papier, oddał go wysłańcowi, a sam przeszedł do swego gabinetu dla wyszukania biletów koni poborowych. Wanda zaś poskoczyła do kuchni, gdzie Józia, pokojówka, siedząc na ławce, zanosiła się od płaczu; oprzętarka i pomywaczka, trzynastoletnie dziewczęta, płakały także. W anda mimo woli uśmiech­

nęła się, słysząc ten tercet.

— A ty, Bronka, czego płaczesz?

— W alka mi żal, panienko.

— A w y Mateuszowo?

— W alka mi żal, panienko.

— I wam też? A przecież macie swego męża!

— A le zawdy co W ałek, to W ałek, taki b ył prze- cipny, wymyślny, sowizdrzał, że nie było dnia, żeby mnie nie poszturchnął, albo miski z jadłem nie uchlupnął, albo pacynę jaką we mnie nie ciepnął.

— O, mój W aluś! mój W aluś! — płakała Jó z ia — mó­

wił, że w karnawale ślub ze mną weźmie, albo na wiosnę!

— O, mój W ałek, mój W ałek — piszczała Bronka — mówił, że się ze mną ożeni, jak mu pierwsza kobieta zamrze!...

W tej chwili wszedł z dworu do kredensu Pietrek Okraj. B y ł zmieszany, zaniepokojony, zdjął czapkę i po­

całował Wandę w łokieć.

3*

(40)

— Panienko, czy to prawda, że mobilizacya? mają brać wszystkich z 1898 roku?

— Tak, mój Pietrku.

— To i mnie!

— W zyw ają ciebie... dziedzic podpisał s ię , że przy­

szłe cię do gminy jutro.

Pietrek zatoczył się i oparł plecami o drzwi.

— Jezu! Jezu ! — szeptał zbielałemi usty.

— No, mój Pietrku, nie desperuj zaraz; będziesz dopiero przedstawiony komisyi rewizyjnej, może cię nie wezmą.

— Nie wezmą, nie! nie wezmą, nie! Oni by nie wzieni! P su b raty! Nie wzieniby, żeby im w łapę ze sto rubli wszczynić, ale biednego chłopa, co ino te dziesięć paliców do roboty ma, wezmom i pognajom na ona wojnę, na oną okrutną wojnę.

U krył twarz w dłoniach i płakał.

— Żebym się lepiej tu oto w ziemię zapadł, żeby mnie niespodziana śmierć zagarnęła tej nocy!

— P ie tre k , P ie tre k , nie w yw o łu j! W imię Ojca i Syna, tfu! tfu! na psa urok! — wołała Mateuszowa.

Drzwi się otworzyły gwałtownie, do kredensu wpa­

dła Pietrkowa, ładna, rosła kobieta, o prawdziwie brzo­

skwiniowej cerze. Widząc płaczącego męża i ona odrazu wybuchnęła płaczem i do kolan Wandy przypadła.

— O, czegóżem ja doczekała! panienko najmilsza!

Wezmom mi go! i już go nie obaczę! A taki dobry był, nigdy mnie nie skrzywdził, ręki na mnie nie podniósł, a tera wezmą mi go, żeby go Japony usiekli, albo cho­

róbska i nędza w onym dalekim kraju stoczyły.

— Nie lamentujcie tak Piotrowo — mówiła Wanda, sama z trudem łzy hamując. — Pan B ó g dopuścił na was krzyż, ale jest miłosierny, to w swoim czasie i pocieszy.

— O, moja Andziu, żono moja, nie spodziewaj ty się tej pociechy — zawodził Pietrek. — Za dobrze nam

(41)

razem było, to się za Bożą wolą i odmieniło, wezmom mnie i zabijom, a ty tu sama zmarniejesz z dzieciskami naszemi.

— O, moje dzieciny! O, moje sieroty biedne! — krzyczała Piotrowa.

Do kuchni weszło znowu dwóch ludzi. Jeden z nich drobny, chuderlawy, o lnianym wąsie, drugi przystojny parobczak z kędzierzawą, ciemną czupryną.

— Antek, W ałek — wołała Mateuszowa — w sam raz przyszliście tu, dowiecie s ię , że was biorą te psubraty.

— J a przyszoł samego dziedzica o to zapytać — rzekł Antek drżącemi usty.

— Tak, mój biedny Antku, biorą i ciebie i W alka.

Antek za głowę się schwycił.

— Stojało w papierze? — zapytał, przesuwając do niej swrą twarz trupio bladą.

— T ak jest.

Postał chwilę jak rażony piorunem i nagle zaczął krzyczeć nieludzkim głosem.

— Nie pójdę! nie pójdę!

— C ichoj! nie drzyj się tak — wołała Mateuszowa.

Józia tymczasem przyciągnęła do siebie W alka i pła­

kała, przytuliwszy głowę do jego pasa. Chłopak był także wzruszony, usta mu drgały, ale nadrabiał miną.

— Jużby też Pan B ó g nijakiego zmiłowania nad dziewuchami nie miał, kiejbym ja miał zginąć. No, nie płacz, głupia, wrócę ja z tej wojny i każdej, co się z nią mam żenić, małego Japona na pamiątkę przywiozę.

— Oj, ty sowizdrzale, ty byś umierał i jeszcze byś się śmiał — mówiła przez łzy Józia.

— A juści, mam komu uciechę robić mojem smuce­

niem! Ja k mnie Japon będzie chciał karabinem pchnąć, to mu potąd ozór pokażę, to on się zdziwi i cofnie, a ja go wtedy czapom nakryję, bo to maleńki naród ma być, nam po kolana.

(42)

— Panienko Najświętsza — szlochała Piotrowa — co ja biedna z trojgiem dzieci poradzę.

— Gminy będą płacić stałą pensyę żonom idących na wojnę — rzekł Jan, który wszedł przed chwilą.

— Do wszyćkich ciężarów jeszcze nam to przybę­

dzie — odezwał się Noszczyk, stary gospodarz, stojący dotąd na boku.

— I to wszystko dla tej wojny, która nam potrze­

bna, jak dziura w moście — dodał Pietrek.

— Że się Rosyanom chce nowe ziemie mieć, to my mamy krew przelewać — zawołał W ałek.

A A ntek, stojący dotąd jak obłąkany, powtórzył raz jeszcze z mocą: »Nie pójdę!« i wybiegł z kredensu.

Owionął go chłód dojmujący, ale on nie nasunął nawet rozpiętej koszuli, nie włożył czapki, którą miął w ręku, i szedł przed siebie jak błędny, szepcząc uporczywie:

»nie pójdę! nie pójd ę!« Nagle jakieś ramiona kobiece otoczyły go wśród tej ciemnej nocy i zarazem głos miękki, serdeczny przemówił miłośnie:

— A n to ś! A n to ś! gołąbku m ój! Prawda - że to, biorą cię? biorą?

Gwałtownym ruchem usunął się do jej nóg i obej­

mując kolana, szlochał gwałtownie.

— Chcą mnie w ziąść! chcą mnie w ziąść! ale ja nie pójdę! Niedoczekanie ich!

— Nie pójdziesz?

— Nie pójdę!

— A co zrobisz?

— Ucieknę.

— Uciekniesz?

— Tak, za granicę.

— J a z tobą!

— Nocka ciemna, drogę znam!

— Pójdę z to b ą , Antoś. Po co bym tu ostała ? Żeby mną poniewierali ludzie, żeby mnie Kazimierz zabił, jak

(43)

wróci, przysiągł się, że zabije. Może B ó g miłosierny do zwoli, źe jego wprzód zabiją, ale jakby wrócił, zatłucze mnie, ja go znam. A potem, tyś na mnie urok rzucił, czy c o ! Miałam ci ja lepszych, W awrzek był chłop, jak sosna, Noszczyk podarków siła dawał, Józek lizał się jak psiak, ale ja ich ino parę dni lubiała, a ciebie polubiła tak, jak nie można mocniej i to już tyle miesięcy trwa i już mnie nie opuści, to i ja cię nie opuszczę i pójdę z tobą do Prus, a jeszcze zapracuję na ciebie, bo wiesz, że robotna jestem.

W ilgotna ziemia, na którą upadł, przejęła go zi­

mnem do kości, więc podniósł się i wsparłszy plecami 0 drzewo, szeptał:

— Na tę wojnę iść, na tę poniewierkę! na śmierć pewną! Nie k c e ! nie k c e ! wolę uciec. Na chleb wszędzie zapracuję. A czego mam żałować? Toć mi ani ziemi, ani chaty. T y pójdziesz ze mną... a ona niech ostaje! niech ją pioruny, starą, po co się ze mną, młodym żeniła.

1 chłopaka mi nie żal, głupi jest i głupi ostanie, ojca to nawet nie rozezna, matki się ino czepia, to swoją matusię cacaną będzie miał.

— Nie ma się czego namyślać — kusiła Kazi- mierka. — Idź do chałupy, nie mów babie nic, nawet palta lepszego nie bierz, ino pieniądze z kufra weź, ale tak, żeby nie widziała.

Szli w stronę czworaków.

— Dzieciaka ostawię, albo mu tu krzywda będzie przy matce — mówił, jakby tłomacząc się sam przed sobą.

— Co ma mu krzywda b y ć ! A da Pan B ó g docze­

kać, to i ja tobie chłopaka dam i nie głupiego, jak ten.

B y li już tuż przy czworakach, gdy Kazim ierka schwyciła Antka za rękę i zbliżając trwarz do jego twa­

rzy, szepnęła:

— A weź i tej paśport.

— Na jednym my zapisani.

(44)

— To dobrze, nie zapomnij wziąść.

Wszedł do sieni, ona przeszła na drugą stronę bu­

dynku, wchodząc we drzwi od pola. Mieszkała kątem przy rodzinie karbowego Lizunia. Właśnie wraz z żoną i trojgiem dorastających dzieci kończyli wieczerzę.

— Laboga, Lizunie, ani nie wiecie, co się we dwo­

rze dzieje — zawołała zaraz ode drzwi. — Pietrka i W alka biorą do wojska, na wojnę. Zeszli się w kredensie i P ie­

trek i W ałek i różnego narodu moc, tak to wszystko krzyczy, desperuje, że jest czego posłuchać. Pietrkowa do cna zesztywniała, Józka, zda się , ogłupiała, hece w y­

prawia, warto popatrzeć.

— Pójdę tam, matusiu, na chwilę — odezwała się, zrywając się z miejsca starsza córka Lizuniów.

— I ja też — zawołała młodsza.

— Dałybyśta pokój, warto to na ludzką biedę po- gladać, ot, głupie sroki — gderała matka, ale sama okry­

wała się już chustką, zmierzając do w yjścia; za nią wy biegły obie dziewczyny. Lizuń wąsy otarł, miskę odsta­

wił i wziął czapkę w rękę.

— Jasiek, daj tu baczenie na izbę — rzekł do syna.

Gdy stary drzwi za sobą zamknął, zwróciła się K a- zimierka do chłopaka:

— A tobie nie ciekawość? Nie pójdziesz?

— Tatuś kazali izby pilnować.

— Ja przypilnuję.

— Choćbym i poszedł, to mnie przepędzą.

— To też nie idź do pokoju, ino ze dwora przez okno popatrz.

Chłopak nie dał sobie dwa razy tego mówić i jak stał, bez czapki nawet, w ybiegł z izby. Kazim ierka w tej chwili drzwi zasunęła, poduszkę rzuciła na stół w ten sposób, że zasłoniła okno, poczem z bijącem sercem zbli­

żyła się do kufra Lizunia. Odsunęła od ściany, schwyciła siekierę i kilkakrotnem uderzeniem wybiła otwór w tylnej

Cytaty

Powiązane dokumenty

Przeczytajcie uważnie tekst o naszym znajomym profesorze Planetce i na podstawie podręcznika, Atlasu geograficznego, przewodników, folderów oraz map

Polacy powinni ograniczyć ilość spożywanego alkoholu, a na imprezach młodzieżowych nie powinno go być w ogóle.. Dlaczego tak nie jest, jak

Z poprzednich lekcji wiesz, że pismo, którym opisuje się rysunki, powinno być bardzo wyraźne i łatwe do odczytania.. Ze względu na te wymagania opracowano

Z dniem 1 lipca każdy obywatel może zrezygnować w usług swojego zakładu energetycznego i podpisać umowę z innym sprzedawcą prądu, bez względu na to, gdzie znajduje się

Przypomnijmy też, że pod- stawowa idea przedstawionych wyżej założeń jest taka, że po ich przyjęciu można formalnie udowodnić, że pojęcie wiarygodności jest równoważne

Tragedja miłosna Demczuka wstrząsnęła do głębi całą wioskę, która na temat jego samobójstwa snuje

Gdyby recenzent spojrzał na drugą stronę tomu „w przeddzień”, gdzie znajduje się wyraźna uwaga o ograniczonym nakładzie, przeznaczonym wyłącznie dla znajomych i

Przyjęte w rozwiązaniu zaokrąglone wartości reaktancji praktycznie nie maja wpływu na wskazanie amperomierza (1,14 A) i pozostałe