• Nie Znaleziono Wyników

Od A do Z : dwutygodnik ilustrowany. 1927, nr 1

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Od A do Z : dwutygodnik ilustrowany. 1927, nr 1"

Copied!
31
0
0

Pełen tekst

(1)

W A R S Z A W A 1 — 15 S T Y C Z E Ń 1927 R.

D W V T Y ^ ® D N I K I L W t R O W A H Y

R O K II.

9 3 / 1 '

'IR E Ś Ć NUMERU:

Nowele- Sosnkowski, Pittigrilli. Ju- Ijo Dantas, djalog. Ze sztuki Kon­

kursy z dziedziny filmowej.

SPORT, FILM, RADJO, MODY, HU­

MOR i ROZRYWKI.

(2)

W 199"? roku niechaj Czytelnikom naszym dzieje s ię d o b rz e od a do z

S k ła n ia ją c się ku w ielokrotn ym prośbom cz y tel­

ników , z dniem dzisiejszym p ow iększam y o b jęto ś ć nu­

m eru d o 32 KO LU M N i w zw iązku z tern podn osim y cen ę p ojed y ń cz eg o eg zem p larza do 30 GRO SZY

D la A BO N EN TÓ W , przy by ły ch d o 1 lutego r. b., w y jątkow o pozostaw iam y daw n e w arunki pren um eraty.

R ozpoczyn am y jed n o cześn ie ko m p a n ję, z pew n o­

ścią in teresu jącą tych z naszych czyteln ików , którzy, ch cąc rozpow szechn ić nasze czasopism o, przysporzą

nam ja k n a jw ięk sz ą ilość abonen tów , a przez to sam o p rzyczyn ią się d o szy bkieg o rozw oju w ydaw nictw a.

C zytelnicy, ntórzy zech cą w sp ó łd z ia ła ć z nami w tej a k cji, otrzy m ają n astęp u jące p^em je-

za k a żd y ch 10 p oz y skan y ch pren u m erato­

rów — roczn ą pren u m eratę, lub w ydaw nictw a k siąż kow e w rów n ow artości;

za k a żd y ch 5 pren u m eratorów w ydaw ni­

ctw a książkow e.

i i J ! TLJA N NEYER.

Nie, broń Boże, nie będę nudził nikogo wylicza­

niem wszystkich konferencyj, paktów, układów, kon- wencyj, porozumień i nieporozumień, jakie nam rok 1926, nieodrodny, zresztą, braciszek swego poprzed­

nika przyniósł w darze; nie będę opisywał, co jadł Briand na śniadanie w Thoiry, a czem płókał gardło Stresemann podczas swej dyplomatycznej choróbki Nawet me powiem, jak kichnął Chamberlain, zwącha- wszy rasową woń nafty mossulskiej w Odeśię, co wię­

ce j: ani ,edna z niedyskrecyj kulis genewskiego towa­

rzystwa nie wkradnie się na czystą (chyba -jte łzą roz­

czulenia skroploną) karlę ,,Od A do Z“. f..

W cichości ducha swego zachowam wszystko to, czem (ku utrapieniu czytelnika!) wypcuają szpalty numerów noworocznych przemili redaktorzy przemi­

łych gazetek warszawskich,

Skromne tylko dam sprawozdanie z filmu.

Tytuł jego „Aby dalej".

Podtytuł „Rok 1926“.

W rolach głów nych pięciu D yktatorów , trzy M aski G azow e, jed n a N agroda N obla i dw a K u bki d o p r z e le ­ w ania z pu stego w próżne. W ytw órnia K ru p p a B erta w lo s A n gelos d e l P ace. R eży serow a ł Sam W uj.

A K T I.

Krajobraz górski Łańcuch szczytów Pireneje. Po­

tem zbliżenie Balkonny... Donny... Gitary... Serena­

dy... ,,0 Signora Signorjta",..

Ciąg dalszy. Arena:

Byk (bohater 1), przystojny, młody jeszcze, do­

brze zakonserwowany okaż, w generalskim mundurze, rogi błyszczą (świeżo wyczyszczone), rozgląda się po arenie. Orkiestra: ,,Toreadore.,.“ ta— ta— ta— ta. Sma­

gły pikador powiewa czerwoną chustką. Byk marszczy brwi, chwyta za broń i...

cz y li

M o k 1 9 2 -6 '

K om u n ikat P ata:

rem...

„Generał Primo de Rivera ogłosił się ,dyktato- A K T II.

B u ,a się gondola na Canale Grandę. G ruchają go­

łąbki ną placu Św. Marka. Świeci jasno Łymnka nad W enecją i Rzymem (w roli Łysinki bohater II p. II Principe).

Gorące promienie Łysinki zaglądają pod wszy­

stkie strzechy, a specjalnie do gmachu parlamentu, gdzie staje się nieznośnie gorąco Nieprzyzwoicie jest zostawać w bieliźnie, więc większość posłów spieszy do domu. Zostają.ci, którzy m ają uroczyste czarne ko­

szule. Głupie konwenanse, ale co robić.

Grupa ludzi koło giełdy łazi. Gapią się w górę.

Na co?

Oto na wieży kołysze się Lir. Taki „Wańka—

W stańka", To pada, to w staje. To wstaje, to pada Ja k Łysinka będzie na zachodzie, spadnie Lir i łebek Ły- since rozbije...

A , że i sześć te k mu- nie p om oże, Smutno mi B oże!

O, C aro mio!...

W ędrujemy dalej.

A K T IU .

Znowu te góry. Teraz Bałkany. G recja. Pan Ve- ni— Vidi— Zmyki— Galos robi dyktaturę (w roli gł.

bohater III). Potem naudwrót. Znowu na krzyż. W resz­

cie da capo al fine Nudne.

A K T IV (W roli gł. bohater IV).

Publiczność ziewa i połyka kowieńskie lody ze Smetaną w oryginalnej niemieckiej melbie, Rozkoszna

(3)

Nr. 1 Od A do Z 3

K a z im ie r z P r z e r w a - T e t m a je r

31 g ru d n ia ob ch o d ził 40-tni ju b ileu sz w y d an ia p ierw szej swoj p ra c y , (niżej p o d a je m y tr e ś ć listu ).

^ / H k | I W '1'

/) v —---- §

V?/U-U^

- (Dwutygodnik od A do Z jest niewątpliwie w bieżącym okresie najodpowiedniejszem w ydawnictwem literackiem, kióre

^zogniskować może rudi w ydawniczy piśmienni ,twa naszego, a zarazem podnieść sztandar pojęć, etycznycn, które współ­

rzędnie obok estety czny ch iść winny".

Z L

di^emka unosi się nad salą. Przymykają fii* oczy, zwi­

sają mądre głowiny, piersi unoszą się w miarowym oddechu. I oto sen opanował salę. I przyśniła się wszystkim pewna ładna bajka, którą kiedyś słyszeli

przez radjo. '

Potem zobaczyli obraz. Ja k to we śnie bywa.

A K T V.

(Bohater V).

Że niby to Warszawa, ale nie Warszawa. Że t e . poczciwe warszawskie domy, to ożyły i za­

częły wędrować po ulicach. Że Belweder poszedł na Zamek, a Zamek poszedł do Belwederu. A potem, to już się wszystko pokręciło. Bo jeden dom gdzieś na W iejskiej, to dostał wąsy. Prawdziwe wąsy. I macie­

jówkę na głowie też. Z orzełkiem. A potem śpiewali wszyscy przez sen ,,My pierwsza brygada". A potem, tw już n it wiem, bo się obudziłem, I w sam raz, bo na ekranie były strasznie wesołe rzeczy.

A K T VI.

(Bohater — Nagroda).

Najnowsza gwiazda ekranu pani Nagroda Poko­

ju z domu Nobel (niejedy naczka Króla Dynamitu) wyprawiała okropne brewerje.

T a szalona pannica skoczyła na czcigodną pierś dr. Stresemanna i ni w pięć, ni w dziewięć, jak na po­

sadzce balowej, zaczęła tańczyć charlestona. Natural­

nie, że ta kuracja odtłuszczająca wyszła bokiem sza­

nownemu doktorowi, bo padł, ak długi wraz z całyir gab‘netem przy tryumfalnych dźwiękach „Beutsch- land, Deutschland iiber alles".

W aż\ł czcigodny doktór, niczego, tak, że wywo­

skowana podłoga Europy trochę się zatrzęsła i na ge­

newskim stole dwa kubki do przelewania z pustego w próżne z żałosnym jękiem padły sobie w objęcia, a potem stoczyły Się wprost do jeziora.

Tak, krótko mówiąc, przedstawia się treść oma­

wianego filmu, który bynajmniej do arcydzieł n:e na­

leży.

W ar toby jeszcze wyróżnić znakomitą mimikę Fi zyzwoitek — Konferencyj Pokc,owych, których ma­

ski (gazowe!) były niezmiernie ruchliwe i doskonalące sic z godziny na godzin sądzę jednak, iż temat ten zostanie i na przyszły rok aktualny

Podkieślić jeszcze muszę bajeczną scenę mimicz­

ną między młodym aktorem p. Złotym Polskim, a sę­

dziwym p. Węglem z Brytanji, która to scena da się streścić w popularnej p.osence:

„ J a id ę w górę, ja idę w gore, gdy ty w dolinie..."

Na zakończenie, proszę o względy szanownych Czytelników dla mego sprawozdania.

Je ś li były tam jakie nieścisłości, to przypisać je należy temu. że było ono pisane po nocy Sylwestro­

wej, a krytyk filmowy jest przecież tylko człowiekiem...

(4)

czyli h istorjo peu m ego szczęśliw ego m ałżeń stw a.

Rai Sylwestrowy hotelu Adlon. Olbrzymi'’ szyl­

dy neonowe lśnią gwiazdami pomarańczowemi i nie- biesKiem* chwastami komet. Lśniący deszcz lampek migoce w zwilgłym, błyszczącym asfalcie. Podłużne pudła aut wsuwają się do skrzącego podjazdu i wy­

jeżdżają nieprzerwanie, niby długa, czarna nić.

Sala purpurowa i złota, obsiana sznuiami świa­

teł po ścianach, od sufitu do podłogi Bożek zabawy rozkoszy unosi się pod kasetonami stropu.

W ir orkiestry zapala w piersi kryształowe iskierki.

Bal w całej pełni. B e’ t jest trochę zamyślony środ rojnej san Sylwestra obchodzi sam.

- — Mistrzu!

— Cóż za mina grobowa?

— Cóż ci jest, ulubieńcze bogów?

M ija ją go maski. Zaczepiają. Berta, któżby nić znal w mieściel Jego sympatycznej, bladej twarzy?

I jego rzeczy?

Bert niechętnie ogania się maskom. Bert ,es< zły.

Zły na swój dotychczasowy tryb życia. Chociaż jest artystą, nie ma usposobienia, jak oni. Je s t pedantem,—

p e d a n tem f U Berta wszystko musi być od A d o Z, za­

pięte, jak to się mówi na ostatni guzik, uporządkowa­

ne i systematyczne

I oto Bert dochodzi do przekonania, że życie jego dotychczasowe winno ulec niezwłocznej rewizji i pew­

nym zmianom. Chociaż nic popełnia specjalnych ekstrawagancyj, ale jednak jest jeszcze ono zanadto rozwichrzone.

Ma coraz więcej pracy, Musi być dzień każdy po­

dzielony na kratki, o właściwem pomieszczeniu I ta­

ka pozycja, jak dajmy na to, jego własna osoba do­

mowe zabiegi, które zasadniczo winny należeć do ko­

biety

Ciężkie to są myśli, przyznacie panowie, i nic dziwnego, że Bert jest smutno zamyślony.

Ach, żenić się, —- nie! Nie ma zamiaru. G o s p o d y ­ ni, — Bert wykrzywia się z niesmakiem. Nie w stylu. . L o k a j, gdy Bert pomyśli, że będzie chodzi!

w jego garniturach i podbierał mu cygara, cały syste- mat ,,od A do Z“ wstrząsa się w obrzydzeniu!

Bert ma myśli niewesołe

Orkiestra budzi skry w piersiach I prag nenie

szczęścia... .

B ert daje się porwać zabawie. I, kiedy zasiada do stołu z miłym blond - buziakiem, już nie myśli o tamtych przykrościach.

Zapomina o swej samotności.

Główka lego towarzyszki przechyla się zalotnie.

Dobre oczy patrzą z pod nawisłe, czupiynki.

1 cóż, panie „od A d o Z"? Podobam się panu?

— Tak.

— Tak — to m ało1 Oczekiwałam czegoś bar­

dziej — ,akby to powiedzieć, — koronkowego od pana.

— Podoba mi się pani od a do zet.

Nie — kapryśnie wykrzywiają się usteczka,—

zanadto syntetyczne określenie. Proszę powoli i szczegółowo przejść cały alfabet.

Bert przechodzi cały alfabet.

Potem światła zaczynają się kręcić. Potem nad­

chodź’ „szal zabawy", potem jest rzeczywiście^weso­

ło, potem jest bardzo wesoło...

Potem, po pół roku, Bert ze zdziwi :niem niesły- chauem konstatuje, że Ina jest jeszcze z n.m razem, i że wcale jej mniej nie kocha, niż pół roku temu. Że mu jest z tern dobrze, że kłopoty, ~km nu ił wówczas, na balu, odpadły teraz zupełnie. Wszystko .dziemor- malnie, tak gładko, tak s ię jakoś wywija jedno a dru­

giego!

— Bert!

— Słucham, mała

— Musisz sobie koniecznie kupić par** nowych krawatów. Tę już są stare i brzydkie

— E, co tam! Są całe, to dość. Zresztą, m« mam pieniędzy.

Pieniądze muszą być.

I pieniądze są. Nazajutrz Bert paraauje w pysz­

nym nowym krawacie .

Bert iej nigdy nie oszukiwał. Odrazu wypowie­

dział „od a do zet" wszystkie warunki, ne jakich uksziałtowaćby się miały ich przyszłe stosunki i po- życie. Tedy, do czego się zobowiązał, dopełniał su­

miennie Ona wywdzięczała mu się za to całem, szcze- rem, kobiecem „od a do zet" sercem, Przyjemne i promienne było ich życie.

— Bert!

Słucham, mała.

— Czy ty się nie czujesz samotny?

— Z tobą? Nie.

— No, lak, ale ja przecież, odejdę. Wtedy, kto przy tobie zostanie? Kto się bedzie za,mował w el- kiem dzieckiem?

— Nie wiem, prawdopodobnie nikt.

— Nic, W tedy ożenisz się. Bert. Tylko kiedy to będzie!

' — Na Święty Nigdy, Ino.

Ina go kocha. Nie patrzy w przyszłość, nie my-

■i, a raczej nie stara się myśleć kiedv przyjd: \e dzień ich rozstania A. nawet wtedy, gdy mysi taka upor­

czywie dobija się do główki, Ina myśli że on, to dużo dziecko, ten pan „od a dc zet" zostanie b< zradny, Bo on ,est taki bezradny... O sobie nie myśli wcale.

A ,ednak, odwieczna kobmcość jej marzy o tern, że właśnie ona zostanie kiedyś żoną Bei ta. Że już będą razem, nazawsze. Że zawsze będzie się nim opiekować, jak teraz.

— Bert!

— Słucham, mała.

— Dlaczego ty chcesz być sam?

(5)

Nr. 4 Od A do Z 5

— b o chcę wiele jeszcze zrobić w życiu, mała.

A założenie rodziny, to złożenie broni. To szereg o- bcwiązków, wybijających się na plan pierwszy przed wszystko inne..

Chwila milczenia.

— B ert?

?

— A... a ze mt.ą nie ożeniłbyś się? — nieśmiało pyta Ina.

B ert patrzy na nią. Oprócz czułości, maluje się w jego oczach tlejąca złośliwość. Och, taka męska!

I odpo\. iada:

— Hm, owszem.

irue aż dech zapiera. Oczy sypią skry

— A kiedy, B e rt?

— Na Św ięty Nigdy!

Po tej odpowiedzi Ina trochę płakała. Tylko tro­

chę. Pozatem precież Bert jest taki dla ni' j dobry.

Och, dobry — od a — J o zet

A le zanotowała sobie ten nieprzyjemny żart I postanowiła, przy sposobności odpłacić pięknem za nadobne.

Przeszło znow parę m.esięcy. Harmonja ich współżycia nic nie straciła na swej intensywności.

Przeciwnie, raczej zyskiwała. Bo i jedno i drugie względy lojalności i uczucia dla siebie traktowało

cd a do zet" uczciwie.

Któregoś dnia, późną jesienią, kiedy wybierali się do teatru, Ina, śliczna w wieczorowej sukni, gib­

ka i zwinna, pachnąca i rozkosznie ciepła, przesu­

nęła Beitow i pieszczotliwie dłonią po ogolonej twarzy

— Bert, milutki, pośpiesz się, bo chcę, żebyśmy jeszcze przed teatrem wstąpili w jedno miejsce.

— Dokąd?

— At, — — mam tam mały interes. Ale pój­

dziesz razem ze mną, prawda?

Bert dobrotliwie wzrusza ramionami.

— Dobrze

Auto sunie ja k im iś bocznicami. Przed małym o- gródkiem przystaje. Biały Jom ek, skromny i schowa­

ny od ulicy głęboko.

Bert, milcząc, idzie za Iną. Przedpokoik, tchną- cy szczerą prostotą. Służąca z miłym uśmiechem o- tw icra im drzwi.

— Proszę państwa. Pan czeka

B ert odskakuje zdumiony. W głębi pokoju widzi dwu swoich przyjaciół z minami uroczystemi — — i pastoia. W szystko gotowe do ślubu...

— Ina, co to znaczy? Co to za żart?

Ale dziewczyna ujmuje go pod ramię i głos jej ma ton poważny.

— Spojrzyj na kalendarz. Powiedziałeś, że oże- n.sz sie, ze mna na Św ięty N igdy. Dzisiaj jest W szy­

stkich Św iętych, a więc i Św iętego N igdego! Myślę, że tak, ,ak dotąd uważałeś za punkt honoru dotrzy­

mywać od a do zet wszystkiego, coś przyrzekł, tym razem nie zechcesz złamać danego słowa...

I Bert nie złamał.

W teatrze siedzieli już jako małżonkowie. Bert jeszcze nieco oszołomiony, grzał się od ciepła, przytu­

lonego doń, ramienia I n y i już się uśmiechał.

M iuczał pod nosem:

-— Nie, słowo daję, pyszna od a do zet historja.

— A Ina — dodał po chwili w myśli — poprosu.

„morowa" dziewczyna, od a do zet!

Tak wpadł B e r t-— samotnik, pan ,,od A do Zet",

— wpadł od A d o Z.

N ieu aan a oszczędn ość.

Pewien słynny lek a rz znany b y ł z tego, iż za p ier­

w szą w izytę liczy ł 50 złoty ch poczem k a z a ł p a c je n to ­ wi p iz y jś ć pow tórn ie, za co brał 30 złotych, f a n X., nie ch cąc w y d ać 80-ciu zł., przychodzi doń poraź p.erw szy w życiu i zaraz na w stęp ie w o ła rad ośn ie:

— W itam ko ch an eg o d o k to ra ! O tóż znów j e ­ stem

— B ard z o się cieszę. P roszę, niech pan się r o z ­ bierze — o d p o w ia d a le k a rz i po d o k ła d n em zbadaniu p a c jen ta ośw iad cza:

— Znaczne p olep szen ie. N iech pan w dalszym ciąga sto su je leczen ie, k tó re p rzep isałem ponu za p ie r ­ w szym razem .

Starzyzna.

H andlarz (z a drzw iam i). — Czy ma pani ja k ą starzyzn ę, k tó r ej ch cia ła b y się p o z b y ć /

Pani. — O wszem . N iech pan za czek a. Muj m ąż w róci za chw ilę

(6)

P U T IG k lL L I. Tłumaczyła z włoskiego F. S.

STULETNI JU BILAT

U W A G A ! N O W ELA N IE D LA P A N IE N E K .

— Odtrącić ko­

bietę jest przy­

jemniej, niż po­

siąść. Kobiety szaradami, które przestają nas zajmować z chwilą, gdyś­

my je rozwiązali.

Je d n tk to istoty tak cudo- wne, iz poto, by

a 'ŁJłi I / móc złożyć im

l a l należyty hołd.

trzeba mieć ich wiele, tak, aby druga dopełniała pierwszą, trzecia drugą i t. d. Cza­

sami w raca się do jednej z poprzednich i wyrzą­

dza je j tern wielki zaszczyt. W racając do tej samej kobiety, trzeba je j wiele wybaczyć. Wybaczyć wszy­

stkie winy. Nie obrażać, nie bić; szczególnie nie bić, gdyż to może sprawić ej przyjemność...

Tak mówił stuletni starzec, który za młodu był namiętnym '"i jlbicielem kobiet i szampana.

Pięćdziesiąt lat podróżował po swiccie, jako wy­

bitny dyplomata W ciągu pięćdziesięciu lat spełniał swe obowiązki, polegające na tern, by dużo mówić i nic nie powiedzieć. Skończywszy lat siedemdziesiąt, odsunął się od świata, by móc milczec i przez to dużo powiedzieć.

Zamieszkał w m ałej willi, gdzie, jako jedynych towarzyszy miał wiernego sługę i swe wspomnienia, Nie chcąc udawać niedostępnego filozofa, przyjmował czasami starych przyjaciół, przejezdnych gości, cie­

kawych podróżników, próżnujących turystów. Często­

wał ich szklaneczką absyntu, papierosami, które mu przysłano skrzyniar J z Turcji, poglądami swemi o kobiecie, miłości i życiu.

Stuletni starzec należał do znakomitości Znano go ' pow szechni, jak owe sławy, których podobizny oglą­

damy na pocztówkach. Twarz jego — zestawienie kropek, linij, zakrętów, napisów i zmarszczek, wyglą­

dała, jak wypukła mapa geograficzna. Puch na głowie (trudno nazwać to włosamiJ był mięciutki, jak puszek do pudru, Bezkrwiste usta, małe oczy, chude ręce, wszystko, jakgdyby wyschnięte. Zdawałoby się, iż wystarczy dotknąć jego głowy jednym palcem, a ona schowa się pomiędzy ramiona, niby głowa żółwia.

Mówił mechanicznie, palił mechanicznie. Mozna- by rzec, że wszystkie czynności, które wykonywał, wprowadzane były w ruch jakąś dawną nie istnieją­

cą już obecnie wolą. Czekał cierpliwie na śmierć, któ­

ra jego zdaniem powinna była wkrótce nastąpić.

Lecz śmierć spóźriła się o trzydzieści lat. Po- zwG^ła sobie na tak wielką niepunktualność pomimo, że przed mniej \ ’ęcej pół wiekiem pewien znakomity lekarz obiecał mu tylko sześć miesięcy życia.

Przez ostatnie dwadzieścia lat zmienił się mało.

Gdyby przez starczą swą próżność nie opowiadał wszystkim, iż ma sto lat, danoby mu o. dwadzieścia lat mniej. Po przekroczeniu określonego wieku lata iuż me niszczą. Czas jest trucizną, do której organizm luazki p rzy zw y czaj się. Z chwilą, gdy w nim. krąży, przestaje być szkodliwa.

— Czy może pan zdradzić mi tajem nicę długie­

go żyma — spytała go pewna młoda osoba.

— Nie znam żadnych tajemnic — odpow.edział starzec. — Chyba ta jedna: ,,M ilczeć!" Nie ściągać na siebie uwagi śmierci. Nie' robić naokoło siebie ha­

łasu.

— Ależ jakim sposobem uchionił się pan od cho­

rób? — nalegała panna

— Żadrym— odpowiedział.— Wbrew przypuszcze­

niom ludzkim choroby nie są niszczycielską siłą. Każ da choroba to śmierć, która przedstawia się pod inną postacią; a ludzie, chcąc popierać lekarzy i apteki, nadali je j imiona i nazwiska, w rodzaju: Mpczówka Cukrowa, Zapalenie Płuc, Złośliwy Kak, Postępowy Paraliż. — Zawsze ta sama śmierć, tylke nazwa od­

mienna. O mnie śmierć widocznie zapomniała.

Lecz podobne objaśnienia nie wystarczały tłu­

mom ciekawych. Za wszelką cenę chcieli odkryć ta­

jemnice długiego życia. I wówczas zaczęły krążyć słu­

chy, jakoby starzec karmił się jedynie jarzynami, sia­

dłem miekiem i kawą

Niektórzy mówili, że jakaś „bajadera" podaiow i­

ła mu receptę pewnych pigułek i że co wieczór przed"

snem starzec wypij j lekarstwo z naparzonych wodo­

rostów z morza Czerwonego. Jed n i twierdzili, iż wy­

rzekł się kobiet, gdy miał lat czterdzieści, inai znów przysięgali, że jeszcze przed lat} liczył kobiety na tuziny, jak ostrygi.

— Z zasady zachowywał niewzruszony spokój i absolutną obojętność — opowiadał któryś z jego przy­

jaciół. — Pewnego wieczoru w Paryżu, gdy wybierał, się na bal ambasady, otrzymał telegram, zawiacamia- jący go o śmierci brata: „Wzruszymy się po balu — powiedział, rzucając w ką1 telegram i zapinając bia­

łe rękawiczki. — popłaczemy późnie’"

Innym razem, widząc otyłą dame tonącą w wó­

dach Deauviłle’u, nie ruszył się z m iejsca.

— Je ś li widzisz tonącego^ — uczył — nie spiesz mu z pomocą, bo utoniecie we dwoje. Najwyżej mo­

żesz udzielić mu dobrej rady, lub krzyknąć bez zbyt­

niego gniewu: „Mówiłem c i" albo: „Jeżeli będdesz czego potrzebował, to mi napisz!" A le rzucać się do wody, nie!

— Nie trzeba prze-mować się idezem — mawiał.

Pewna zakochana w nim kobieta, podczas burzli­

we; sceny wyciągnęła z mufki pistolet i rzekła

— Idę.

(pauza)

— I nawet nie pytasz dokąd?

— Nie.

— A więc powiem ci: idę do wieczności!

(7)

Nr. 1 Od A do Z 7

— Szczęśliwej mdróży — odpowiedział spokoj­

nie.

We wszystkich miłosnych tragedjach — twier­

dził starzec — jest mały procent szczerego popędu.

Reszta jest autosugestją, autoegzaltacją. W ystarczy wyzbyć się tej m ałej cząsiki szczerego uczucia, by n;e cierpieć, a to bardzo łatwo. Trzeba brać życie takiem, jakiem jest, pam iętając, iż na wszystko jest lekarstwo:

na truciznę — odtrutua, na deszcz — parasol, na mał­

żeństwo — zdrada.

Od chwili, gdy zaczął kierować się własn/m rozu­

mem, nie pokazał języka lekarzowi, ani też dziesię­

ciu soldów aptekarzowi

— Nie mówię bynajm niej, że nie trzeba zwracać się do lekarzy. Czasami należy zasięgać ic h rady; trze­

ba uważnie słuchać przepisów, a potem postępować wręcz odwrotnie.

Nigdy nie ganił epoki nowoczesnej, ani też nie wychwalał dawnych czasów.

— Ludzie są ci sami zawsze i wszędzie: Francuz nie jest dumniejszy od Amerykanina, Niemiec b a r­

dziej uparty od Anglika, Grek większym złodziejem od Turka Rosjanka nie wydaje więcej elektryczności, niż Hiszpanka, dzisiejsza panna jest tak samo pożą­

dana, jak panna przed piędziesięciu laty (z zastrzeże­

niem, by me była ta sama). Dzisiejsze panny noszą wy zywajace i leciutkie suknie, które nie chronią ich od upadku; za moich czasów byty opancerzone, uzbrojo­

ne, skiępowane rozmaitemi stanikami, gorsetami, pa­

skami, których żaden napastnik nie potrafiłby roz­

wiązać. Lecz pomoc ze strony sam ., ofiary zaoszczę­

dzała mu tego trudu.

B y ł to wyjątkowy starzec. Śmierć widocznie uwa­

żała, iż doprawdy jest za młody, i nie chciała zaciąg­

nąć go w szeregi swej armji. Jedyną starczą jego ce­

chą była łatwość w wypowiadaniu zdań, przysłów i sądów. A le co za młody umysł wykazywał w tych po­

wiedzeniach!

— To, co za moich czasów było zuchwałe, dz; ś jest niemodne, niskie, mieszczańskie, obłudne. To, co wówczas było nieprzyzwoite, dziś jest wprost klasz­

tornie skromne. W artość rzeczy zależy od naszych za­

patrywań. Pamiętam burzę, która zawrzała w Londy­

nie z powodu pierwszej kobiety, palącej publicznie.

Dziś prawie wszystkie kobiety palą; i dobrze robią wszystkie powinny palić, by uniknąć podejrzeń męża, który wyten sposób na ich wargach nie poczuje zapa­

chu innego mężczyzny.

Pewnego razu do pustelni starca przybyło czte­

rech panów, wydelegowanych przez grono przyjaciół i wielbicieli, którzy pragnęli urządzić przyjęcie w Ho­

telu Mum dla uczczenia jego stuletniego jubileuszu

— To szaleństwo! — zaprotestował starzec — Frak mój śpi od lat trzydz;°stu i ujrzy światło dzien­

ne dopiero na moim trupie. Śmierć była dla mnie dob­

ra. Chcę postąpić z nią, ,ak ze wszystkiemi kobieta­

mi, które były dla mnie dobre i przedstawić jej sie w odpowiednim stroju. Lecz do tego czasu pozostawię go w naftabnie. Zresztą jest mi tu tak dobrze, że przera­

ża mnie sama myśl o pójściu do miasta.

—: Zaw:eziemy pana samochodem.

.— Nigdy nim nie jeździłem i nie pojadę poraź pierwszy w dniu, w którym skończę sto lat. Dreszcz przejmuje mnie na myśl zobaczenia tylu ludzi, słysze­

nia mów, odpowiadania z głębokim wzruszeniem...

Nie, nie! Proszę was, panowie nie nalegajcie. Mówi­

łem już tysiące razy; nie chcę robić szumu naokoło swe, osoby, nie chcę zwrócić na siebie uwag śmierci.

Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego — nawet do życm, a potem zaczyna je kochać - Francuzi mówią' kto pił — ten będzie pił Chciałbym jeszcze żyć!

Czterej panowie byli nieubłagani Wiadomo, że święta i uczty są urządzane dla ucztujących, a nie dla bohatera uroczystości. Starzec bronił się ile mógł, lecz wreszcie, wyczerpany, przyjął zaproszenie.

Po trzech dniach sługa wyciągnął z kamfory czar­

ne ubranie o nieco antycznym kroju, pomogł mu wło­

żyć je (dziwne! Okazałe się za luźne), obciął mu paz­

nokcie, poprawił gorącą karbówką zwisające wąsy i skończywszy tę toaletę skazańca, oddał go w ręce czterem panom. Na ulicy czekał powóz na gumach.

Samochód, broń Boże!

W hotelu Muir zebiała się cała arystokracja, dyplomaci, jenerałowie, stare parne (dyplomaci, jene­

rałowie i stare panie są, jakgdyby stworzeń dla siebie i w tym porządku figurują na listach): posłowie sena­

torowie, jeden minister, jeden podsekretarz, prezydent mias+a, fotografowie, aktorki, kobiety szukające wra­

żeń i rozczarowane dziewice.

W ielka iluminacja.

Serwisy nakrycia dla uroczystych okazyj.

Orkiestra.

Kwiaty.

W entylatory.

Napoje gorące i zimne, ze słomkami i bez słomek.

Dużo picia.

Dużo jedzenia

Starzec przybył podtrzymywany przez czterech panów i przedewszystkiem musiał zrobić 375 ukłonów i uścisnąć 375 rąk osobohi obojga płci.

Potem musiał wysłuchać osiem mów, wygłoszo­

nych przez ośmiu panów, którzy znali go przed pól wiekiem w Kalkucie, Bostonie i Władywostokc (trzy miasta, w których nigdy nie był).

I musiał również odpowiedzieć, żt doskonale sobie tych panów stamtąd przyponrna.

Po ukończonych mowach wrzucono go do fotela z jednym wentylatorem za plecami, z drugim nad głowa i tłoczono się naokoło niego z powinszowaniami i ży­

czeniami.

Wielka radość unosiła się w powietrzu. Pewna osiemdziesięcioletnia dama czuła się .vobec niego mniej więcej podlotkiem. 4 > L*

W szystkie dawmiejsze piękności myślały, iż są jeszcze znośne.

Panie koło sześćdziesiątk: szalały Stare kurty­

zany czuły, że jeszcze potrafią rumienić się.

Skrzypce żałośnie jęczały.

Biedny starzec oddałby chętnie dziesięć lat ży­

cia, gdyby miał je w zapasie, byleby tylko oswobo­

dzono go od tych m ęczących uprzejmości i pozwolo­

no nie nadwyrężać uszu j gardła dla zrozumienia py­

tań ‘ dawania odpowiedz..

Starzec wyglądał, jak zmartwychwstały. Pewna przeczulona intelektualna panna pytała go o zdanie co do gramefonu, kmomatogrąfu i aeroplanu 1 chciała konieczne dowiedzieć się czegoś nowego o miłości Króla Słońca przepięknej La Valliere'y.

Odpowiadał grzecznie, iż jego wspomnienia nie sięgają tych czasów, lecz że w W enecji, w Holelu Da­

nieli, był sąsiadem George Sand i Alfreda de Musset,

(8)

ROK 182/

Ciekawe sprawozdanie noworoczne znajdujemy w Nr. 1 K u rp ra Warszawskiego z dnia 1-go styczni a, ł827 roku, które podajemy ściśle podług oryginału

Nowy taniec Polski, który w dniu wczorajszym rozpoczął pierwszą Maskaradą, skomponowany i uło­

żony na pjanofortę przez Jó zefa Damsego wyszedł w składzie muzyki Fran. Krukowskiego. Cena zł. 1. W tymże składzie przez cał y czas karnawału będą wy­

chodzić co tydzień tańce Redutowe, Balowe i t. p Dzień wczorajszy, pogodny i suchy posłużył do odwiedzenia osobiście osób, którym się składa życzenia Nowego Roku, ulice były napełnione osobami wszel- i .lego stanu. Pewny, dobrze wszystkim życzący, na bi­

letach z powinszowaniem ponowił wyraz „Żadnego zmartwienia w tern życzeniu zawierają się wszystkie.

Na Maskaradzie w Teatrze Narodowym znajdowafo się wogóle osób 1.400. Bawiono się wesoło, szkoda że tym razem mało znajdowało się masek, jednak niektó­

re, osobliwie kawalerowie z ogromnymi nosami bawili obecnych; również jak i żydek, który bez skrupułu spi­

ja ł wino trefne, W czasie przedstawienia na scenie części ulubionych krakowiaków, uderzenie godziny 12-tej o północy ogłosiło rozpoczęcie Nowego Roku.

Po intradzie trąb i kotłów, śpiewano piosnki na nutę W anda leży

Na żądanie publiczności prawic wszystkie powyż­

sze strofy były powtarzane, a po zapadnięciu zasłony powszechnym odgłosem widzów, wszyscy artyści przy wołani zostali

że zachował pantofelek Adeliny Patti, wstążeczkę Ri- stori, list B elli Rosin i włos z brody W iktora Hugo

Skrzypce jęczały coraz żałośniej.

Ja k a ś stara tancerka, była rozpustnica, automa­

tycznie zamieniona w okiem na dobroczynną damę, spytała, w jaki sposób można dożyć do stu lat.

— Je ż e li moje obliczenia są dokładne — odpo­

wiedział bohater — to pani ma siedemdziesiąt dwa la ta. A więc, by dożyć do stu, trzeba zaczekać jeszcze dwadzieścia osiem.

Jak że straszną rzeczą jest czasi Ta siła, ta gan­

grena, która wszystko w nas zmienia, prze dacza!

Człowiek, dawniej piękny jak Antinuus, dzięki swej piękności zdobywający codziennie inną kobietę, dziś był przezroczystą, wyżółkłą, zakurzoną m aterją, po­

dobną do starej butelki w hisky.

Później częstowano go ciastkami.

— To nie może zaszkodzić!

I trunkami!

— Dla strawienia ciastek.

Orkiestra zagrała ,,I Lombardi alla prima Cro- ciata". Co za subtelności

Przybyli nowi opożnieni goście. Nowe ukłony, no­

we przywitania nowe: ,,a doskonale sobie przypomi­

nam!1'

Nareszcie „sympatyczne zebranie" dobiegło końca Starzec znów uścisnął 375 rąk, do których przy­

łączyło się nowych dwadzieścia pięć.

Usłyszał od czterechset osób „Życzę panu sto ta kich dni". Nigdy podobnych życzeń nie słyszał i mo­

że dlatego dożył do tak godnego zazdrości (albo nie, jak kto woli) wieku.

Członkowie orkiestry też ściskali jego dłoń, jak również i cała służba.

Starzec gorąco dziękował wszystkim swoim ty­

ranom, poczem przyznał, że jest trochę zmęczony i pragnąłby nieco odpocząć.

Dano mu pokój w tyru samym hotelu.

Poprosił, by przyćmiono światło i zasnął. Nie zdjął fraku i me pozwolił nikomu siebie rozebrać.

— Pragnę być pochowany we fraku

Starzec umarł przed wieczorem. Nazajutrz z lu­

ksusowego hotelu wywieziono jego ciało samochodo­

wym karawanem.

Stuletn jubilat jechał poraź pierwszy samocho­

dem,

1 tak koń czy się to op ow iad an ie bez kazirod ztw a i m a łż eń sk iej zdrady. Z resztą, b yłem uczciw y i z&óry aprzedzitem .' że ta n ow ela nie je st d la p an ien ek

(9)

Nr. 1 Od n do Z 9

Bla ck - bottom . C harles tone.

C harle sto ne.

P. S e r g e ze w o lą p a r t n e r k ą w nowoczt s n y c h ta ńcach.

ROK 1927

Rok zaś 1927 spotykam y przy ogłuszających dźw ;s kach jazz-bandu, w djabelskich drgawkach tań­

ców murzyńskich. W tanecznym wirze, który ogarnął świat, modne tańce zmienia j \ się prędzej, niż moda sama. Poprostu trudno za niemi podążyć. Trzeba po­

siadać sp ecjaln e zdolności, by zapam iętać w szystkie n. ?prawdopodobne pas i pozy, nie mówiąc już o kar­

kołom nej trudność" wykonania, które wym aga n iesły ­ chanie w ygim nastykow anych nóg, a szczególnie kolan.

N ie zd ążyliśm y jeszcze przyzw yczaić się do charlestona, który wy w olał istną furorę wśród nam ięt­

nych m iłośników tańca, gdy A m eryka przygotow ała nam nowy, nie mniej skom plikowany black bottom, co dosłow nie znaczy— czarne dno. N azw ę sw ą zaw dzięcza ten taniec starej legendzie m urzyńskiej. Oto jej treść:

P rzed wielu, \.ie lu laty, nad brzegiem Sw aney River, sta ło dwóch murzynów. Przez przezroczyste w ody rzeki ujrzeli m ulaste dno, które pod w pływ em szybkiego prądu, falow ało, wirow ało, p odn osiło się miarowo tam i z powrotem. Patrzyli z podziw em i b ez­

w o d n ie poczęli tańczyć, naśladując rytm iczne ruchy czarnego dna. W ten sposób p ow stał black-bottom, ogolnie znany w murzyńskich dzielnicach N ew Yorku, skąd przedostał się na scenę, a potem i do salonu.

Maj ąc na wzglądzi e szalone zamiłowanie t ańczą­

cego ogółu d l a t ańców i mu z yk i murzyński ej , w y s z u ­ kaliśmy w muzeum Guillaume w Paryżu maski ta­

neczne plemienia Baule fCentralna A f r y k a ), które p r opon uj emy na bi eżący karnawał

F o to g r a f je viykonane w za k ła d zie J . M alarski.

(10)

JU L JO DANTAS.

DWIE M A ŁP Y ‘

(D jalog )

Z hiszpań skiego tłu m aczyła J . B ar-ell.

W laboratorium doktora W oronow a. W po­

dwórzu, naprzeciw s i e b i a , 1 dwie nialpy w dwóch ż e l a z n jc h klatkach. Je d n a z nich — orangutang z Sumatjiy, pónury, z olbrzymiemt Japami; dru­

ga — c z a tn y szympans, towarzyski, inteligentny, p rzy były z francuskiej Owinei.-JfZIocisty zmierzch wieczorny. Małpy rozmawiają.

Orangutang. — Czy checsz już spać?

Szympans. — Nie.

Or. — Może chwilę porozmawiamy?

Sz. — I owszem.

Or. — Skąd przybyłeś?

Sz, — Z Gwinei

Or. — Dobra była podróż?

Sz. — Nie. Bałem się, że wpadnę do wody. W szy­

stko wokoło było niebieskie, niebo, i morze... W cią­

gu szeregu dni nie widziałem ani jednego drzewa...

Or. — Ach, gdybym miał choć jedno drzewo!...

Sz. — Zdaje się, że tu ich wcale niema.

Or, — Są. Lecz ludzie nie doceniają ich.

Sz. — Nie m ieszkaią w lasach?

Or. — Owszem. Jednakże jest to rasa zdegene- rowana. Po przybyciu do Europy, mieszkałem dwa miesiące w ogrodzie i nigdy nie widziałem człowieka na \ -erzchołku drzewa.

Sz. — Nic dziwnego. Przecież nie unU cą wspinać się.

Or. — W olą spędzać Zycie w kamiennych gma­

chach, które zwą pałacami i dokąd słońce nigdy nie dochodzi.

Sz. — Według tego, co zaobserwowałem, człowiek wydaje mi się dziką małpą o bardzo niskim stopniu inteligencji,

Or. — Czy dobrze obchodzono się z tobą na po­

kładzie statku?

Sz. — Bardzo dobrze. Mnóstwo ludzi przyszło mię puwitać. K ilka jasnowłosych małpek, małych i o- krutnych rzucało we mnie kawałkami papieru, krzy­

cząc przeraźliwie.

Or. — To były dzieci.

Sz. — Przydałby im się kilkumiesięczny pobyt w lasach dla lepszego wychowania. Jed n ak duże małpy wydały mi się wcale miłe.

Or. — Czy kobiety sa ładne?

Sz. — N ajładniejsza kobieta nie ma tej wartości, co prawdzi wa małpica.

Or. — Dla mnie kobiety m ają jedną wadę; są ma­

ło włochate.

Sz. — Bardzo mało. Sądzę, że poto tylko chodzą ubrane, by ukiyć ten brak. By ła tam jedna, samica jasn ej, wysokiej małpy — ministra z Londynu. Co­

dziennie dawała mi banany — aż zacząłem podejrze­

wać ją o ukryte zamiary...

Or. — Podobała ci się?

Sz. — Ależ! Malowała sobie usta paliła papiero­

sy, miała włosy ścięte a la garęonne, a ręce białe i gładkie, jak marmur! Gdybyśmy mówili tym samym językiem, kazałbym jej zakryć ręce.

Or. — Kobiety nie mówią; śpiewają jak ptaki.

Sz. — I przy ruchach kołyszą się, jak węże.

Or. — Najgorsze są miny, które stroj'ą. Gdy im się coś podoba, maiszczą twarz, gdaczą, jak kury i sta­

ją się wprost oaropne. Oni nazyw ają to śmiechem!

Sz. — Ładnieby było, gdvby małpice się śmiały!

Lecz one są bardziej zrównoważone, elegantsze...

Or. — Dystyngowane. Gdybym tu m u ł samicz­

kę, dwa banany, drzewo i promień słońca — bytbym najszczęśliwszą małpą na śv"ecie.

Sz. — J a również. I po co mię sprowadź! i? Nie­

nawidzę podróży.

Or. — Lepiej nam było wśród naszych drzew M iasta wcale nie są zajm ujące. Las to zupełnie co in ­ nego! To inna cywilizacja! Prostota, maj'estat, mu­

zyka..

Sz. — I co za małpy! Ale, reasumując wszystko, co my tu właściwie robimy? Czy ty rm wiesz?

Or. — Owszem. Wiem. Sprowadzono nas dla ce­

lów nauKowych.

Sz, — Czy to uniwersytet?

Or. — Nie, laboratorjum doktora Woronowa.

Sz. — Doktór Woronow? A któż to taki?

Or. — Nie wiem. Podobno lekarz. Tutaj nazywają lekarzami niektóre małpy, stare, w oKularach, którym wolno zabijać wszystkich innych ludz

Sz. — I my mamy uczyć się u niego?

Or. — Przeciwnie. Zdaie się, że to on chce uczyć się u nas.

Sz, — Tak ? Ależ w jednej chwili nauczę go ska­

kać po drzewach!

Or. — Je s t to osoba poważna; spodob; ci się, gdy go zobaczysz. A szczególnie, gdy powie ci takie n rłe rzeczy, jakie mnie powiedział.

Sz. — Cóż ci pnwdedział?

Or. — Za każdym, razem gdy przechodzi, daje mi orzechy i nazywa mię pradziadkiem, co znaczy „przód-

(11)

Nr. 4 Od A do Z 11 kiem“. — Przychodzi codziennie z innemi, młodszemi

małpami, w białych, długich aż do stóp, bluzach — swemi uczniami. Opowiadał im o osoDach z naszej ro­

dziny, o „człowieku jaskiniowym1', o małpoludach z Jaw y. Bardzo miły. — Zakończył, mówiąc, że według Darwina jesteśmy jego przodkami, jednakże ani By- ran ani doktór Osborn nie podzielają tego zdania B a r­

dzo jest możliwe, że tylko my dawniej byliśmy na świecie.

Sz. — Co za dziwy! Przybyć z tak daleka i spo­

tkać tylu krewnych w Europie!

Or. — Z tego, co słyszałem spodziewają oię po nas bardzo wiele. Podobno możemy oddać w elkie usługi ludzkości.

Sz. — Czy dadzą nam prawo głosowania?

Or. - Dali je kobietom, a więc nie można wyma ■ gać, by dali je i nam, którzy jesteśm y z n a c z n ie wyż- szemi zwierzętami. Moim zdaniem ludzie potrzebują małpy, któraby nimi rządziła. A może nie chodzi tu o politykę.

Sz. — Nie wiem. „Homo politicus" Arystoteles powiedział, że człowiek jest zwierzęciem polityku- jącem. Dlatego wciąż eszcze jest dziaiem zwierzę­

ciem, które unika słońca i lasów.

Or. — W ydaje mi się, że mamy odegrać ważną ' rolę w dziejach świata. Słyszałem mimochodem, jak doktór Woronow mówił, iż dla szczęścia ludzkości, trzeba dużo małp, całe pułki kolonje małp!

Sz, — Nareszcie zrozumieli, że bez nas są ni- czem!

Or. — Ostatnio przyszedł żyd-miJjoner, o farbo­

wanych wąsach, popatrzył na mme z szacunkiem i rzekł do baletnicy z opery, którą trzymał pod rękę:

„Oto mój w ybaw ca!"

Sz. — Nie rozumiem.

Or. — Pragnął bym uwolnił go cd starości.

Sz. — Co za głupiec! Przecież stara małpa jest o wiele więcej warta od młodej.

Or. — To jasne! I skrzypce, czem starsze, tern piękniej grają.

Sz. — Jednak ludzie myślą inaczej. Są tak głu- jSi, że liczą przeżyte gcA riiy. Dla nich starość jest cy­

frą Gdy dochodzą yo 70 lat, uważają się za starych i umierają.

Or. — Podobno ludzie — biedacy! — mają na­

dziwię, że rozwiążemy zagadnienie, którego oni, w ciągu stu tysięcy lat, nie potrafili rozwiązać.

Sz. — Ja k ie zagadnienie?

Or. — Długowieczność’ ludzi.

Sz. — Je s t łatw y sposób na przedłużenie życ a ludzkiego: polecić oddziałowi małp wymordowanie wszystkich lekarzy.

Or. — Ludzie chcą żyć długo, jak słonie, kruki i papugi. I w tej sprawie liczą na naszą pomoc. Praw ­ dopodobnie będziemy ich lekarzami.

Sz. — A le cóż my wiemy o medycynie?

Or — A lekarze? Cóż oni wiedzą?

Sz. — W iedzą przynajmniej, że nie leczą.

Or. — Zostanę chirurgiem. O peracje może nie zawsze dają dobre wyniki dla operowanych, lecz dla operatorów zawsze.

Sz. — Ja też zostanę chirurgiem. Założę salę chirurgiczną na szczycie drzewa.

Or. — Będziemy mieli w ie^ ą przewagę nad lu­

dźmi. Mcżemy bowiem operować czterema rękami, podczas gdy on; tylko dwiema. Lecz to nie wszystko Spodziewają się po nas czegoś w ięcej.

Sz, — W ięc czegóz jeszcze?

Or. — Nie wiem. Chodzi o to. że młodzi nie chcą starzeć się, a starzy nie chcą umierać. — Jedno z dwojga: albo jesteśm y przodkami człow ieka albo nie.

Jeżeli tak — to, widząc niedoskonałość naszych po­

tomków, musimy im jakoś dopomóc.

Sz. — Co do mnie, to sądzę, że w ciągu dziesiąt­

ków tysięcy lat swej egzystencji ludzie mieli dość czasu nauczyć się nie umierać

Or. — Lecz ieśb zapomnieli nauczyć się nie ro­

dzić?!

Sz. — Ludzie są jedynemi zwierzętami, które boją s ę śmierci. My nie myślimy o podobnych rze ­ czach.

Or. — To nie śmierć ich zajmuje, lecz życie R a ­ dość życia! My zaś, jak rzekła sławna małpa, Nietz­

sche, jesteśmy wyznawcami Dionizosa.

Sz. — Zaprawdę, jesteśm y umysłami wyższemi.

Sądzę, iż rzeczywiście ludzkość wiele się po nas spo­

dziewa. — Na razie pewne jest jednak, że jesteśmy uwi ęzione.

Or. — K to ci io powiedział?

Sz. — Siedzimy przecież za kratami,

r — Nie zdajesz sobie dokładnie sprawy z rz e ­ czywistości. Uwięzwm są ci, którzy znajdują się z drugH strony kraty. Rozumiesz?

Sz — W arjaci również myślą, że ci są pozbawie­

ni rozumu, którzy znajdują się nazewmątrz domu zdrowia. Nic jestem takim optymistą, jak ty

Or. — Wiem, dlaczego nie wolno nam wycno- dzić. Obawiają się zapewne, byśmy nie padły ofiara­

mi iakiegoś zamachu.

Sz. — Być może. Słyszałam, że człowiek znajdu­

je się jeszcze w stacjum okrucieństwa.

Or. — Je s t to najokrutniejsze ze wszystkich zwierząt.

Sz. — Czy morduje?

Or. — Jedynie kobiety gryzą czasami. W szak człowiek jest jedynem stworzeniem, które wymyśli­

ło nm szyny do zabijania.

Sz._— Przynajmniej, póki tu jesteśmy, dają nam owoce i traktują nas z szacunkiem. (Jakiś zegar bije goddny). Có/ to są za dźw‘ęki które słychać od cza­

su do czasu?

Or. — To zegar bije godziny. Odmierza czas przebyty przez ludzi. Z każdą godziną, co mija. są oni bliżsi śmierci

1■ — Pewnie dlatego boją się umierać.

Or. — Teraz jest godzina, w której słońce kryje się w zagajnikach i w k tórej zaczynają śpiewać pta- kj nocne. Czy pam iętasz?

Sz Przy złote' jasności zachodu las zdaje się płonąć i rnałpice poszukują naszej b lisk o śc i.--- - Spać mi się chce...

r — ? 'nie również. Dobranoc, przyjacielu.

Sz. — Dobranoc

U ratow ał sytu acją.

P od czas k o ń c o w ej scen y w str z ą s a ją c e j tragedii, b o h a ter p rz eb ija ryw ala sztyletem . Ten nada, le cz na gle, nie m ogąc p ow strzym ać sią, zaczyn a potężn ie ki-

hać. B ohater, nie tracąc przytom n ości umysłu, z k rz y ­ kiem :

— U a! R zązisz je s z c z e , n ędzn iku!' — p rz eb ija go sztyletem , p oraź drugi.

(12)

ŚMIEJĄCY SIĘ BOGOWIE

D o w ytw orów w ysoce rozwiniętej sztuki stosow a­

nej, która rozkw itła w Chinach w wiekach później­

szych, n ależy zaliczyć niezm iernie subtelne drobne rzeźby w steatycie. Są to figurki, przedstaw iające bo­

gów, gen;uszów , lub bohaterów wierzeń b ud d ystycz­

nych i taoistycznych. S łu ży ły one głów nie za dew o- cjonal,a. Staw iano je na ołtarzykach domowych, czczono je i przypisyw ano im najrozm aitsze siły cu ­ dotwórcze. Szczególnie uderza nas realizm , z jakim rzeźby te są ujęte. P ostacie tych bogów w zięte są z ży ­ cia m ieszczan, lub n aw et ludu Są tc typ y chłopów, żebraków, pijaków, duchownych, m ędrców lub p u stel­

ników. A na twarzach ich zaw sze w idzim y uśmiech:

przebiegły, w esoły, cyniczny, szczery, dobroduszny, a czasem naw et niepoham owany śmiech.

N ajp ięk n iejsze utwory tej oryginalnej sztuki po­

w stały m iędzy 16 a 18 stuleciem , zaś w 19-tym w yra­

biano je m asow o i w artość ich znacznie upadła.

TROCHĘ O W SZYSTKIEM

Podczas w ystaw ienia w W iedniu ostatniego u tw o­

ru Pucciniego ,,Turandot“, za kulisam i opery rozegrał się m ały dramat, jeden z tych, które tak często zd a­

rzają się w teatrze

G łów ną rolę powierzono znakomitemu piew ako- wi, rodakowi naszemu, Kiepurze. M łodego artystę przyjęto z niesłychanym entuzjazm em . R ozleg ały się krzyki, iż urodził się nowy Caruso. G dy po drugim ak­

cie w yszed ł, trzym ając za rękę partnerkę swoją, p. Lotę Lehmann, jedną z najw iększych śpiew aczek wiedeńskich, publiczność poprostu szalała, w yw ołując ,ed vnie Jana Kiepurę. A rtystka czuła się dotknięta i podczas gdy kurtyna była spuszczona, a sala grzmia­

ła od oklasków, nasz młody śpiew ak zn alazł partner­

kę swoją zalaną łzami. D opiero po dłagicn namowach i błaganiach, można b yło przekonać ją, by zechciała znów pokazać się publiczności.

Um arł słynny artysta-m ak rz, Claude Monet, Francja poniosła bolesną stratę. W ielki ten artysta, ob­

darzony szczerym , nieposnolityrr talentem , p osiadał charakter niezw ykle skromny. N ie chciał nawet, by złożon o kw iaty na jego grobie.

O drzucał w szelkie honory i zaszczyty, pomimo, że przez długie lata r k a o c e n ia n o go, naw et w y szy d za ­ no. W owym ponurym okresie sw ego życia — mniej

Cytaty

Powiązane dokumenty

Żeby przekonać się jaką ogromną satysfakcję daje czytanie, trzeba się przełamać i sięgnąć po książkę, znaleźć tylko to, co naprawdę się lubi, co

3) podmioty przetwarzające dane osobowe na zlecenie Administratora: spółki powiązane, dostawcy usług IT, podmioty wykonujące obsługę prawną Administratora,

Dowiesz się teraz, w jaki sposób można wstawić obrazek do dokumentu tekstowego.. Na początku uruchom

W tym celu należy ustawić kursor myszy w prawym dolnym rogu komórki D2, wcisnąć lewy przycisk myszy. i naciskając go przeciągnąć kursor w dół, aż do

W trakcie nauczania zdalnego, w sytuacji, gdy nauczyciele korzystają ze swojego prywatnego sprzętu komputerowego, ponoszą odpowiedzialność za bezpieczeństwo danych

Jak podkreślił SądApelacyjny w swym uzasadnieniu, odwołanie obwinionej podlega odrzuceniu z uwagi na niedo- puszczalność drogi sądowej, która wyklucza rozpatrywanie przedmioto-

Znaleźć tor po jakim w płaszczyźnie xy leci ze stałą prędkością v samolotem ponaddźwiękowym pilot, który chce, aby jego koledzy stojący na lotnisku usłyszeli w tym

„wolnościowego ładu gospodarczego” dla scharakteryzowania nadrzędnego celu realizowanej w Niemczech Zachodnich po 1948 r. Po wtóre, ordoliberalni myśliciele są zgodni co do