'Ir
szkoły plskiej.
6> —■ ■ś)
W dniu
s z k o ł y po l s k i e j .
„Pójdź, dziecię! ja Cię uczyć każę
M. Konopnicka.
W in c e n t r o ;F r ą c k i e w i v
31. X. 1915 r.
Zagłębie Dąbrowskie.
T R E S C:
Do d z i a t w y ...
Dwie w o j n y ...
Mowa p o l s k a ...
Do matki P o l k i ...
P a c h o lę ...
Cnoty k a r d y n a l n e ...
Nasz n a u c z y c ie l...
Niepiśmienny ...
O gramatyce ...
Wstań, o d z ie c ię ...
Chłopiec, który najpóźniej się poprawił . Obielił nam
Słonko...
Szkoła bezpłatna dla w s^ySkich%.
Miłość kraju . . . . P r a c a ...
Jeśli nasza dobra' dola
St. Płodowski.
A. M ickiewicz.
L. Kondratowicz.
W ł. Bełza.
E. Amicis.
L. Kondratowicz.
J. Korczak.
M. Konopnicka.
J. Korczak.
M. Konopnicka.
A. Asnyk.
J. M ortkowiczowa.
E. Amicis.
W ł. Bełza.
M. Konopnicka.
T r ą c L e M
Do dzi at wy.
Kto czyta, w dobrej książce znajduje rozum, pomoc przy pracy, pociechą w smutku, wypoczynek, a nawet zabawę.
Kto czyta, łatwiej i lepiej pojmuje Boga i świat, przez Niego stworzony, a rozumniej kocha ten wielki ka
wał ziemi, który Ojczyzną naszą nazywamy.
Człowiek dorosły, nie umiejący ani pisać, ani czy
tać, choć na piąkny świat patrzy, gdy do książki zajrzy, ślepym jest wobec niej, bo ani jednej nie znając literki, korzyści też żadnej nie ma.
A iluż to, niestety, w naszej Polsce jest ludzi, któ
rzy nie piszą i nie czytają, dla których książka drukowa
na ma tyle wartości, co i zeszyt czystego papieru, bo ani uczyć się z niej nie,r»®<|ąVMpi Boga chwalić, ni ser
ca radować. Tacy ludzie zfj^mi swej nie znają, ani jej przeszłości. r*: •
A przecież Polską luSlną ^jest bardzo i bogactwa ma nieprzebrane na zieriłi^i ws ziemi, w lasach i wodach, w górach i dolinach, tylko brak jej oświaty, wiąc mimo bogactw lud Jej ciemny jest i biedny, bo z bogactw tych korzystać nie umie.
Polska nasza w dawnych z przed wieków latach miała wśród swych synów ludzi wielkich, którymi się chlu
bić mogła, więc świętych Pańskich, królów sławnych, mędrców, pieśniarzy, dziejopisów, urzędników i mężne rycerstwo i naukę tak wysoko cenioną, że i obce narody chętnie z niej korzystały. Nic też w tem dziwnego nie
ma, gdyż szkole polskiej poświęcali się ludzie o wielkim rozumie i talentach, miłujący naukę sercem całem i du
szą całą. Kilku też z nich najprzedniejszych wymieniamy.
Konarski Stanisław, zakonnik-pijar, urodzony w zie
mi Sandomierskiej 1700 r., po długiej i usilnej pracy nad sobą poświęcił się sprawie nauczania w Polsce, szerzenia oświa
ty i wychowywania młodzieży, jako też pisaniu książek szkolnych. Sprawie tej oddał najpiękniejsze dni swego życia, a tak oświatę ukochał, że uchylał się dla niej od wysokich dostojeństw, jakie mu ofiarowywano. To też po 73 latach życia pracowitego obudził w narodzie wiel
ką miłość i szacunek dla siebie.
Wielkie też zasługi dla szkoły polskiej położył ksiądz Hugo Kołłątaj, również w Sandomierskiem urodzony w r. 1750, a zmarły w Warszawie 1812 r. Dla wielu swych zalet Kołłątaj był ceniony wysoce nie tylko w Pol
sce, lecz i u obcych, wśród których zapoznawszy się z no
wymi kierunkami w szkolnictwie, szczepił je na własnej ziemi. Zasłużył się też narodowi wielce.
Jednym z najbardziej zasłużonych dla szkolnictwa 1 i oświaty w Polsce był ks. Stanisław Staszic. Starannie wychowany i głęboko wykształcony, z zamiłowaniem od
dawał się naukom przyrodzonym; dla sprawy szkolnictwa polskiego poświęcił wiele trudu i ofiar pieniężnych; urzą- . dzał szkoły początkowe i wyższe, wpłynął na świetny stan uniwersytetu, założył szkołę agronomiczno-politechniczną i instytut głuchoniemych.' Całe życie swe składał grosz do grosza; umierając, oddał wielkie majętności Hrubie
szowskie i bardzo wiele pieniędzy swemu narodowi: zie
mię podzielił między włościan, by dać przykład, jak ma być Polska cała urządzoną, pieniądze zaś oddał na szko
ły, bibljoteki, szpitale i domy zarobkowe dla biednych.
| Żył od 1755 r. do 1812 r.
Tym też zasłużonym Polakom dla oświaty narodu należy się od nas cześć najwyższa i pamięć wieczna, wszystkim zaś, co dla nauki i nauczania pracowali i pra
cują — wdzięczność.
Nic też dziwnego, że stolica nasza, Warszawa, sko
ro tylko mogła zająć się oświatą powszechną, dla wszyst
kich swych dzieci bez wyjątku otwiera szkoły polskie.
5
Za Warszawą kraj cały winien dążyć, żeby cała Polska miała szkół dosyć, by w miarą, jak dzieci Jej wy
rastać bądą, coraz mniej było ciemnych, żyjących w po
niewierce i pogardzie u obcych, a w niezgodzie mię
dzy sobą.
Krzywda nam się dzieje przez ciemnotę i nieuctwo nasze; aby krzywdę nagrodzić, trzeba się uczyć, trzeba mieć szkoły, a przez nie Bóg nas dźwignie z niedoli, smutku i boleści naszej.
Cóż może być milszego dla dziecka, jak w szkole poznawać Boga, Ojczyznę i świat cały, a pieśnią witać i żegnać pracę nad książką i modlić się z niej o lepszą dolę dla nieszczęśliwej ziemi naszej.
Do szkoły więc, dzieci polskie, do szkoły polskiej idźcie, ile was tylko jest na ziemi naszej!
Z Bogiem w sercu, z pieśnią ojczystą na ustach dla dobra Ojczyzny, dla pożytku świata, dla szczęścia
własnego!
Stanisław Płodowski.
---JO—Or*---
Dwie wojny światowe.
Codziennie teraz czytać możemy w gazetach o wielkiej wojnie, co trwa już rok cały z górą i trwać będzie jeszcze nie wiadomo, jak długo. Podobno jak świat światem— wojny ta
kiej nie było. Do dwudziestu miljonów ludzi stanęło pod bronią i bój wiodą ze sobą zacięty, śmiertelny. Prawie
wszystkie narody kuli ziemskiej na dwa wielkie obozy się podzieliły i walczą o zwycięstwo jedne nad drugiemi.
I dlatego właśnie, że prawie świat cały ogarnęła, zo
stała nazwaną ta wojna — światową.
Ale ja wam o wojnie innej słów parę opowiem, która naprawdę jest wojną światową, bo nie od roku się ciągnie, lecz trwa już lat tysiące, i nie 20 miljonów, lecz wszyscy ludzie biorą w niej udział. Bez armat, bez ka
rabinów idą do boju, nie poto, by się wzajemnie zabijać, lecz poto, by światło zdobyć dla siebie, by zdobyć mą
drość i prawdę, a precz wypędzić, rozproszyć ciemności, zniweczyć głupotę i zło. Od lat tysięcy walczą wszystkie narody świata o to, aby niedolę pokonać — i dlatego do wiedzy dążą, do mądrości, do tego, by poznać przyrodę, by poznać życie i przez to wolność dla wszystkich i szczę
ście osiągnąć.
Każdy człowiek w ciągu swego życia uczy się cze
goś pożytecznego, co i innym może być przydatne; i żleby było, gdyby swoje doświadczenie dla siebie tylko musiał zachować: przepadłaby jego mądrość nieużytecznie z chwilą jego śmierci. I każdy musiałby od początku uczyć się tego samego — a w ten sposób ludzie wiedzieliby o świe- cie i o życiu zawsze bardzo mało, tak — jak mało wie
dzą o tem zwierzęta. Na szczęście jednak tak nie jest.
Ludzie mogą porozumiewać się ze sobą, mogą opowiadać sobie o swoich doświadczeniach, bądź mówiąc do siebie, bądź zapisując je w książkach — mogą się uczyć wza
jemnie.
I dlatego każdy naród dba o to, aby dzieci jego do szkół uczęszczały, w których otrzymywaćby mogły przy pomocy nauczycieli tę całą mądrość, jaką pradziadowie, dziadowie i ojcowie ich przez całe życie swoje w pracy zdobywali, i tę, jaką zdobyły także inne narody. Każdy naród dba o to, aby posiadał szkoły dobre i taką ich ilość, by ani jedno dziecko bez nauki nie pozostawało.
Każdy naród dba o to, by miał nauczanie powszechne, dla wszystkich dostępne.
Człowiek dorosły powinien bezwarunkowo umieć czytać i pisać, bo tylko wtedy ma możność poznać mą
drość i doświadczenie, przez innych osiągnięte. A to, żeby wszyscy czytać i pisać nauczyć się mogli, da się osiągnąć wtedy jedynie, gdy nauka będzie powszechną, t. j. gdy będzie tyle szkół, żeby dla każdego miejsce się w nich znalazło. Narody, których wszyscy członkowie czytać i pisać umieją, są znacznie szczęśliwszymi od tych, które posiadają wielu analfabetów, t. j. nie umiejących czytać i pisać.
U nas, w Polsce jest bardzo źle pod tym względem.
Jest nas Polaków na świecie 25 miljonów, ale z tej liczby zaledwie połowa tylko umie czytać i pisać. I nic dziw
nego: szkół posiadamy -za mało — mamy ich cztery razy mniej, niż potrzeba na to, aby wszyscy mogli pobierać naukę. 1 dlatego jest u nas tak dużo ludzi ciemnych, dlatego tyle biedy.
Dawniej tak źle u nas nie było. Kiedy naród polski był wolnym, kiedy istniał rząd polski, oświata u nas nie
była gorszą, niż gdzieindziej, a nawet posiadaliśmy szkół więcej, niż wiele innych narodów. Był nawet czas, kiedy z całej Europy przyjeżdżali ludzie po naukę do Polski.
Ale gdy wróg zapanował nad naszą ojczyzną, zapragnął, abyśmy czemprędzej zapomnieli o tem, że jesteśmy Polakami — nakazał uczyć dzieci polskie swego języka, nie pozwalał na zakładanie szkół tylu, ile było trzeba, i takich, jakieby mogły dać dzieciom polskim prawdziwą naukę.
Jednak teraz wszyscy mamy nadzieję, że będzie le
piej, że naród nasz będzie wolnym. Odrazu więc przy
stąpić musimy do pracy. Musimy założyć szkół polskich tyle, żeby wystarczyły one do nauki dla wszystkich dzieci polskich. Musimy dążyć do zaprowadzenia u nas nau
czania powszechnego. Inaczej bowiem, gdy inne narody będą zdobywały mądrość, wiedzę i szczęście, my ciągle będziemy pogrążeni w ciemnocie, w niedoli i niewoli.
W wielkiej wojnie światowej dobra ze złem, światła z ciemnością, nas, Polaków, zabraknąć nie powinno. Jak inne narody, tak i my stanąć musimy do szeregów — wy
wiesić przed sobą sztandar promiennego słońca i pod tym znakiem pójść do walki o lepszą przyszłość narodu.
Mowa polska.
Nie tylko kraj ten, w którym żyjecie, Ojczyzną naszą się zowie:
Jest jeszcze druga ojczyzna w świecie, Co w polskiej mieści się mowie.
Z głębi serc polskich narty żywemi Rwie się, jak rzeka wspaniała — To mowa ojców, co naszej ziemi Nazwisko „Polski" nadała.
R jakież czary mowa ta mieści:
Raz gromem hoczy i błyska, To znów się ozwie jękiem boleści, Że nam łzy z oczu wyciskał
Bo w niej się chowa moc tajemnicza, Ta czarodziejska moc wróżki,
Co raz ją zmienia w pieśń Aickiewicza, To znowo w hasło Kościuszki!
Więc czcij to słowo, co się u świata Okryło zasług wawrzynem,
Bo kto niem gardzi albo pomiata, Ten złym Ojczyzny jest synem.
(Miesięcznik Tow. Szkoły Ludowej).
O matko Polko! gdy u syna tivego
W źrenicach błyszczy genjuszu świetność;
Jeśli mu patrzy z czoła dziecinnego
Dawnych Polaków duma i szlachetność;
Jeśli, rzuciwszy rówieśników grono, Do starca bieży, co mu dumy pieje;
Jeżeli słucha z głową pochyloną,
Kiedy mu przodków powiadają dzieje:
0 matko Polko! źle się twój syn bawi
—K lęknij przed M atki Bolesnej obrazem 1 na miecz patrzaj, co je j serce krwawi:
Takim wróg piersi Twe przeszyje razem!
Bo choć w pokoju zakwitnie świat cały, Choć się sprzymierzą rządy, ludy, zdania, Syn Twój wyzwany do boju bez chwały
I do męczeństwa bez zmartwychpowstania.
Każ-że mu wcześnie w jaskinię samotną Iść na dumanie, zalegać rohoże, Oddychać parą zgniłą i wilgotną
I z jadowitym gadem dzielić łoże!
Tam się nauczy pod ziemię kryć z gniewem I być ja k otchłań w myśli niedościgły;
Mową truć z ctcha, ja k zgniłym wyziewem, Postać mieć skromną, jako wąż wystygły.
Nasz Odkupiciel, dzieckiem w Nazarecie,
Piastował krzyżyk, na którym świat zbawił:
O Matko Polko! jabym twoje dziecię Przyszłemi jego zabawkami bawił.
Wcześnie mu ręce okręcaj łańcuchem, Do taczkowego każ zaprzęgać wozu:
By przed katowskim nie zbladnął obuchem, A ni się spłonił na widok powrozu.
Bo on nie pójdzie, ja k dawni rycerze, Utkwić zwycięski krzyż w Jeruzalemie, Albo, ja k świata nowego żołnierze,
Na wolność orać, krwią polewać ziemię.
Wyzwanie przyszłe mu szpieg nieznajomy, Walkę z nim stoczy sąd k rzyw op rzysiężny, A placem boju będzie dół kryjomy,
A wyrok o nim wyda wróg potężny.
Zwyciężonemu za pomnik grobowy Zostaną suche drewna szubienicy;
Za całą sławę krótki płacz kobiecy I długie nocne rodaków rozmowy.
yidam JYiickjewicz.
W raca pacholę wiejskie ze szkoły;
M usiał się uczyć, bo jest wesoły, M usiał za pilność pochwałę dostać, Bo zuchoivato najeżył postać I tak sam w sobie odwagę nieci: %
„M ów ił ksiądz pleban: „Chłopskie wy dzieci,
„ Chłopskie wy dzieci, ale przez księgę
„Rozwielmożnicie ivaszą potęgę. “ Jeśli to prawda!... mocny m ój Boże,
To ja do książki tak się przyłożę I w dzień, i w nocy, w wieczór i rano, A ż zgłębię wszystko, co napisano;
I wyrozumiem dwa a dwa cztery I będę pisał ja k sztych litery.
Bylebym zechciał, dotrwam w zamiarze I być wielmożnym sam sobie każę.11
Sudwik Kondratowicz.
Cnoty kardynalne.
Trzy są cnoty, o tym wiedz, Które trzeba w serca strzedz.
Pierwsza — wiary silna broń, Wiary Polski trwały byt;
Że ją dźwignie Boża dłoń, Że i dla niej błyśnie świt!
Druga w doli gorzkiej, zlej, Od upadku strzeże cię;
Zdrój pociechy płynie z niej, A nadzieją zowie się!
Trzecia — miłość, której siew W serca rzucił niebios Pan, Która każe własną krew Za ojczysty przelać łan!
Te są cnoty, o tym wiedz, Któreś winien w sercu strzedz.
Władysław Bełza.
Jednak i mój nowy nauczyciel podoba mi się, bo oto, co było dziś rano. Podczas gdy się dzieci schodzi
ły do szkoły, a on już siedział na swojem miejscu, nie
którzy jego zeszłoroczni uczniowie zatrzymywali się we drzwiach naszej klasy i mówili:
„Dzień dobry, panie nauczycielu! dzień dobry.“
Inni wchodzili do klasy, ściskali go za ręką i wy
biegali wszyscy, jakby uciekając. Znać było, że go ko
chają, że radziby powrócić do niego. On odpowiedział:
„Dzień dobry" — i ściskał ręce, które mu podawano, ale nie spojrzał na nikogo.
Przy każdem powitaniu pozostawał spokojny, po
ważny, z tą swoją zmarszczką na twarzy — i, zwrócony ku oknu, patrzył na dach przeciwległego domu, a te wszystkie powitania, zamiast go cieszyć, zdawały się cierpienie mu sprawiać. Potem patrzył na nas na każde
go po kolei — uważnie, długo. Dyktując, wstał i za
czął się przechadzać pomiędzy ławkami, a spostrzegłszy pewnego chłopca, którego twarz pokryta była drobną, czerwoną wysypką, przestał dyktować, wziął jego twarz
w obie dłonie, popatrzył nań, następnie zapytał, co mu jest — i ręką przeciągnął po czole, aby się przekonać, czy nie ma gorączki. W tej chwili jakiś chłopiec, znaj
dujący się za f nim, stanął na ławce i zaczął udawać marjonetkę. Nauczyciel nagle obrócił się do niego — chłopak w mgnieniu oka zeskoczył, i z głową spuszczo
ną siedział tak, jak skamieniały, czekając na karę.
„Nie rób tego więcej!" —- rzekł nauczyciel. Nie dodał nic. Wrócił do stołu i dokończył dyktowania. ■— Po skończonem dyktowaniu patrzył na nas przez chwilę, w milczeniu,' potem zaczął mówić pomału, zwolna, swo
im grubym, ale miłym głosem:
„Słuchajcie! Rok mamy przebyć ze sobą. Staraj
myż się przebyć go dobrze. Uczcie się i bądźcie dobry
mi. Ja nie mam rodziny, moja rodzina — to wy. W ze
szłym roku jeszcze miałem matkę, umarła mi, zostałem sam. Nie mam już nikogo na świecie, oprócz was, dzieci, całe moje przywiązanie dla was, wszystkie moje myśli — o was. Wy powinniście być memi dziećmi.
Ja was kocham: trzeba, abyście mnie kochali. Nie chcę nikogo karać. Pokażcie, że jesteście poczciwi, że nie brak wam serca: szkoła nasza będzie rodziną, a wy mo
ją pociechą i chlubą. Nie wymagam od was żadnych obietnic, żadnych zapewnień w słowach. Jestem przeko
nany, żeście mi już w duszy powiedzieli: „Tak!“ Dzię
kuję wam za to.“
W tej chwili wszedł woźny, aby oznajmić, że lekcje skończone. Wszyscy cichutko wyszliśmy z pomiędzy ła
wek. Chłopiec, który podczas lekcji stanął był na ławce, zbliżył się do nauczyciela i głosem drżącym powiedział:
„Panie nauczycielu, przepraszam!"
Nauczyciel pocałował go w czoło i rzekł: „Idź, moje dziecko!"
„Serce" (urywek)
E. Amicis.
H *■
Ja nie zazdroszczą, uchowaj mię, Boże, Nic i nikomu na całym świecie,
Jednego tylko zazdroszczę może, Ze wy, panowie, pisać umiecie!
Dajcie m i pióro i kartę białą, Nauczcie piórem wodzić w potrzebie!
Tożby latało, tożby latało,
Jak błyskawica po ciemnem niebie!
Wszystko, co boli, co cieszy szczerze, Co sam obaczę, co m i kto powie,
Wszystkobym wiernie kładł na papierze,
Dumkę po dumce, słowo po słowie.
Spisałbym widok Bożego świata, Każdy tak piękny, każdy odmienny, A teraz wszystko marnie ulata
:Bom nieuczony, bom niepiśmienny!
Jakie rozkosze, jakie rozkosze Umieć wypisać słowo po słowie,
Co marzę w myślach, co w sercu noszę, Karta zrozumie, pióro wypowie!
Ludzie gotowi wyśmiać biedaka, Nie zrozumieją, serce ci zranią, A czasem dumka przychodzi taka, Że i słów żadnych nie znaleźć na nią.
]abym poprostu, ja k serce puka, Takbym i pisał po białej karcie:
Pukanie serca' złowić nie sztuka, Ludziom nie można mówić otwarcie.
Pióro wyskrzypi z pod serca mowę, A papier milczy, jakby m ur ścienny...
Dumki-gołąbki, bywajcie zdrowe,
Ja was nie schwycę
—jam niepiśmienny.
Sudwik Kondratowicz.
O g p a m a t 9 e e .
Mowa ludzka, proszę was, to jest stary tajemniczy wielki bór, pełen życia, pełen śpiewów głośnych i weso
łych — i strasznych nieznanych szeptów, pełen wesela i smutku, młodości i śmierci.
Są w mowie ludzkiej wyrazy mocne i wielkie, jak dęby, które do nieba się wznoszą: męstwo, bohater, •—■
wyrazy wesołe, jak: słońce, pieśń, — wyrazy ponure, jak:
ucisk i podłość, i wyrazy, które dzwonią, jak skowronek w błękitach wiosennego poranku, lub syczą, jak żmija jadowita, lub skarżą się, jak jęk.
Patrzcie, jakie to ogromnie ciekawe: niektóre wy
razy samem brzmieniem swem naśladują to, co wyrażają, naprzykład: ryk, grzmot, świst, syk, huk, które są to wy
razy zapewne tak samo pierwsze dla narodu, jak pierwsze dla dziecka: „hamm“ (pies) albo „muu“ (krowa). Po
mówimy jeszcze o tem wszystkiem.
Wiem, dzieci, że nie lubicie w gramatyce wyjątków.
Wiecie, chłopcy: my nie powinniśmy się gniewać na wy
jątki, bo one dowodzą nam, że mowa ludzka żyje i pra
gnie być wolną, — że nie chce dać się ludziom spętać, ujarzmić. Można poukładać w szufladzie pierniki albo papierosy, i będą tam leżały aż do końca świata, — ale mowa ludzka żyje, rośnie, wyrywa się do wolności — i stąd są owe wyjątki w gramatyce, na które się gniewacie.
•— Ale poco nam gramatyka? — zapytacie może.
— Bo bez gramatyki nie można dobrze mówić ani tembardziej dobrze pisać.
— A dlaczego-to trzeba bez błądów mówić albo pisać, kiedy i tak mnie zrozumieją?
— Bo błąd w mowie — to jak plama tłusta i brzyd
ka na fotografji matki, którą kochasz, to jak niestarannie przyszyta łata na ubraniu, w którem idziesz w gościną.
Źle mówić lub pisać — to znaczy krzywdzić swoją mo
wą tych wszystkich, którzy ją z taką czcią budowali.
Jązyk smuci sią, choruje, gdy ludzie źle nim mówią. — Pamiętacie, jakem się rozgniewał, gdy któryś z was po raz trzeci powiedział: „kajet po arytmetyce." Zdawało mi się wtedy, że ktoś igłę lub drzazgę wsadził za pazno
kieć żywemu człowiekowi, któremu z bólu łzy napły
nęły do oczu.
Gramatyka uczy szanować mowę ludzką i — po
dziwiać rozum ludzki.
Janusz Korczak.
I.
W stań, o dziecię! Idź na pole,
Gdzie pot ludu wsiąka w rolę,
Gdzie pod jasnem, naszem niebem
Kłosy brzęczą żytnim chlebem,
Jako struny szklane.
Idź i słuchaj, a w tym szumie Może serce twe zrozumie, Jakie to tam rosy świecą, Jak masz uczcić dolę kmiecą
I zgrzebną sukmanę.
II.
Ucz się, drogie dziecię moje, Nosić wcześnie twarde zbroje, Jak dawni rycerze...
Nie z żelaza, nie ze stali, Te, co ludzie wykonali
,Hełmy i pancerze, Ale jasną, ale dzielną Zbroję ducha nieśmiertelną, Co się strzał nie boi...
Ale taką tarczę złotą, Co się zowie wolą, cnotą, A za oręż stoi.
III.
Kiedy widzisz skrę, co pryska Z nad kowadła i ogniska,
Gdy dłoń widzisz z kielnią, z młotem, Jak nad głową śmiga hardo,
Gdy na twarzy, zlanej potem, Odgadujesz dolę twardą,
—21
Uchyl czoła, synu miły,
Przed tym, co się krwawo znoi:
Lud i praca
—to są siły, A świat cały niemi stoi.
IV .
Szanuj, drogie dziecię moje, IV małym ziarnku przyszłe plony, W małej kropli przyszłe zdroje, W szelągu miljony,
W każdej myśli zaród czynu, Zycie w chwilce, co ucieka, A sam w sobie szanuj, synu, Przyszłego człowieka!
jYfarja J(or\oprjic/{a.
Chłopiec; który najpóźniej się poprawił.
Jeden z chłopców przyjechał na kolonje letnie, jak wy wszyscy. Nie znałem go, jak nie znałem żadnego z was dnia pierwszego. A kiedy go poznałem, pomyśla
łem zaraz:
— Ten chłopiec usłyszy, jak las śpiewa. Oby jak najprędzej usłyszał śpiew lasu.
I czekałem.
Czekałem tydzień, dziesięć dni, dwa tygodnie i do
czekałem się wreszcie tego wieczora, o którym mówię, kiedy przez otwarte okna, dobre wiejskie niebo patrzało na salę, przez uchylone drzwi słychać było granie skrzy
piec, a las cicho śpiewał.
Kiedy już wszyscy chłopcy zasnęli, on jeden nie spał. Leżał cicho koło samego okna, oczy miał otwarte i słuchał.
I nagle się rozpłakał.
Usiadłem koło łóżka i zapytałem:
— Dlaczego płaczesz: czy ci się dom, Warszawa przypomniały?
— Nie, nic mi się nie przypomniało.
— Może co złego zrobiłeś i boisz się, że się wyda?
— Nie, nic nie zrobiłem.
— Więc dlaczego płaczesz?
— Sam nie wiem.
Nie wiedział, czemu płacze, ale ja wiedziałem: chło
piec usłyszał cichą modlitwę drzew, rzewny serdeczny śpiew wieczorny lasu — dlatego się rozpłakał. Dziwna, cudowna to modlitwa: las gada, niebo mu odpowiada. Mó
wią o dzieciach, które mogą być dobre i miłe; jeśli niemi nie są, niezawsze ich w tem wina. O różnych rzeczach mówią.
Zapytacie może: skądże wiem, że chłopiec usłyszał rozmowę drzew z niebem, jeśli sam o tem nie wiedział?
Kto usłyszy modlitwę lasu, temu się tak jakoś dziw
nie robi na duszy, że płacze, a jednak nie jest mu smutno,
— płacze, sam nie wie czemu. A nazajutrz jest zawsze lepszy, dużo lepszy, niż przedtem, gdy śpiewu nie słyszał.
I chłopiec, który przez dwa tygodnie nie mógł się poprawić — odrazu się poprawił i kolonja zyskała w nim wesołego, miłego towarzysza zabaw: berka, palanta, zbi- jaka, trzeciaka.
Być może, że i wśród was są tacy, którzy modlitwę lasu słyszeli, pytać się jednak nie należy; bo kto usłyszał, ten zachowuje cud swój w tajemnicy, cudowną melodję nosi głęboko w duszy, nikomu nie rozpowiada.
Józki, Jaśki i Franki" (urywek)
Janusz Korczak.
O b i e l i ł nam...
Obielił nam nasze chały Nowy dzionek złoty,
W idniej, widniej teraz ludziom, Co w niej do roboty.
Do roboty, grodzić płoty, Okopywać rowy,
Strzedz na siłę, co nam miłe,
Na ten roczek nowy!
Do roboty
—lepić ściany, Gdzie się która pada, Boć ta chata stoi lata Jeszcze od pradziada!
Do roboty, bić wyloty Na słoneczną stronę,
Niech uderzy dzionek świeży W te ściany omszone!
Do roboty, przede wroty Umieść czysto progi,
Wyrwać chwasty, cierń kolczasty, Co nam rani nogi!
Do roboty, walić w młoty, O kowadło życia!
W huku, trzasku, w iskier blasku, Krzesać serca bicia!
Do roboty
—trząść wymłoty, Co plewa, co ziarno,
M ieć na chleby z własnej gleby Mąkę choćby czarną!
Do roboty
—na kłopoty . Mieć pociechę w sobie;
Zdarzy dola, co je j wola, Ja , com winien
—robię.
jYfarja J{or]opr]icJ(a.
Sionko.
Wędrowało sobie słonko, Uśmiechnięte, jasne, złote, Szło nad gajeni, szło nad łąką:
Napotkało w łzach sierotę.
Ten się żali:
—Tak wesoło Świecisz światu, słonko moje;
Uśmiechami sypiesz wkoło, Gdy ja smutny we łzach stoję.
Obojętnie patrzysz na to, Jak się ludzkie serca męczą...
I nad każdą ludzką stratą Promienistą błyskasz tęczą.
Słonko na to:
—Biedne dziecię!
I mnie smutno na niebiosach, Gdy o waszym myślę świecie I o ludzi ciężkich losach;
Lecz nie mogę ustać w drodze, By nad każdą boleć raną:
Więc w złocistym blasku chodzę, Wypełniając, co kazano.
Nie pomogą próżne żale...
B ól swój niebu trzeba zlecić, A samemu wciąż wytrwale
Trzeba naprzód iść... i świecić.
J J d a r ą jf is n y ^ .
Szkoła bezpłatna dla wszystkich.
Zaciekawiło was zapewne, nad czem to tak taje
mniczo naradzają się nasi znajomi codzień przy fontan
nie? O tem właśnie wam teraz opowiem.
Pewnego dnia przybiega do mnie Stacho i oznajmia:
— Już teraz wiem napewno, czem będę, gdy do
rosnę.
A trzeba wam wiedzieć, że oddawna już rozprawiają chłopcy ciągle na ten temat. Kilka lat Stach koniecznie chciał być dorożkarzem — przez cały dzień jeździć sobie na koźle i potrzaskiwać batem. Potem konduktorem ko
lejowym — ciągle podróżować i zwiedzać wszystkie kraje.
Bronek znowu pragnął być kapitanem okrętowym — sta
wiać mężnie czoło szalejącym burzom i wichrom morskim.
Albo też — leśniczym. Mieć mały domek, pokryty ziele
nią, w głębi lasu i od rana do nocy błądzić po lesie.
Niedawno zgodzili się na jedno: najlepiej mieć księ
garnię i módz czytać tyle książek, ile się tylko zapragnie.
Teraz knują widocznie coś nowego.
— Czemże więc będziesz? — pytam zaciekawiona.
— A nie powiesz nikomu? Bo to jeszcze tajemnica
— mówi Stach.
— Nikomu a nikomu — zapewniam.
— Będziemy z Bronkiem nauczycielami i założymy sobie ogromną bezpiałną szkołę dla wsz.ysttóc.h di\eci.
Zobaczysz — nie będzie już wtedy tych dzieci opuszczo
nych, wałęsających się po ulicy, i tych chłopców, co że
brzą, i tych, co kradną. Wszyscy będą w naszej szkole—
będą siedzieli w widnych, dużych salach i będą słuchali różnych ciekawych rzeczy — opowiada Stacho i patrzy na mnie z zadowoleniem.
— Bardzo mi się wasz projekt podoba. Tylko, czy wiecie już, jak się do tego zabrać? — pytam.
— O wiemy, wiemy. Z początku tośmy chcieli zbierać składki na budowanie gmachu szkolnego. Po
tem zapisywać dzieci. Ale teraz namyśliliśmy się, że na to wszystko jeszcze czas, że chcąc założyć taką szkołę, trzeba najpierw dużo umieć. Więc postanowiliśmy sobie z Bronkiem uczyć się teraz bardzo pilnie wszystkiego.
Zaczynamy od jutra.
Istotnie, przez kilka tygodni, nie mogli się nauczy
ciele nadziwić pilności Stacha. Prosił, jak o największą łaskę, żeby mu zadawano dużo, jak najwięcej lekcji, za
sypywał pytaniami z najrozmaitszych dziedzin i ciągle się martwił, że nie „zdąży", jeśli nauka będzie szła tak powoli.
— Do czego nie zdążysz? — pytał zaciekawiony nau
czyciel.
— O, to moja tajemnica — odpowiadał Stach po
ważnie. Bronek podobno nie był taki wytrwały, bo sły
szałam raz, jak mu Stacho robił wymówki i namawiał do czegoś gorąco.
Jednego dnia przychodzi do mnie znowu Stacho i pyta:
— Czy można mieć szkołę i być jednocześnie doktorem?
— To bardzo trudno — odpowiadam.
Stacho się zafrasował i milczy.
— O co idzie? — pytam.
— Bo widzisz — tak, żeby założyć taką wielką bezpłatną szkołę, trzeba przecież mieć dużo pieniędzy —
na komorne, dla nauczycieli, na książki. A my nie bę
dziemy mieli. Więc ja myślałem, że, gdyby było można, tobym skończył medycynę i był doktorem. A cobym zarobił, tobym oddawał na szkołę.
— A kiedybyś uczył w tej szkole? — zapytałam.
— Tak, to największa trudność — przyznał Stacho i spuścił głowę.
A ja jęłam go uspakajać. Opowiedziałam mu, że wkrótce nadejdzie czas, kiedy wszystkie dzieci będą się mogły uczyć, ile tylko zechcą, kiedy będzie tyle szkół, aby ich nie zabrakło dla nikogo. Wówczas nie zabraknie także pieniędzy na utrzymanie tych szkół.
„Stacho" (urywek)
Janina Mortkowiczowa.
Miłość kraju.
(List).
Ponieważ opowiadanie o małym doboszu wzruszyło Cię mocno, musiało Ci przyjść z łatwością wypracowanie na dzisiejszym egzaminie: „Dlaczego kochacie swój kraj?"
Dlaczego kocham Ojczyznę? Czy Ci nie przyszło na myśl ze sto odpowiedzi? Kocham Polskę, bo moja matka jest polką, bo krew, co w moich żyłach płynie, jest polską, bo polską jest ziemia, gdzie spoczywają ci zmarli, któ
rych opłakuje moja matka i których czci mój ojciec, bo miasto, w którem się urodziłem, bo język, którym mówią, bo język, w którym mnie kształcą, bo mój brat, moja
siostra, moi towarzysze i naród, wśród którego żyję, i pię
kna przyroda, która mnie otacza, i wszystko to, co wi
dzę, co kocham, czego się uczę, co wielbię — jest pol
skie! Ty nie możesz jeszcze w całej pełni doznawać tego uczucia! Doznasz go wówczas, gdy, stawszy się człowiekiem dorosłym, kiedyś, wracając z długiej podró
ży, po długiem oddaleniu ■—• po ciężkiej wielkiej tęskno
cie — ujrzysz na widnokręgu kościół wioski Twego kra
ju — poznasz to nareszcie po gwałtownej fali rozczulenia, które oczy Ci łzami napełni i z serca wyrwie Ci okrzyk!
Doznasz go w jakiemś mieście dalekiem, kiedy wśród obcego tłumu nagły popęd Twej duszy popchnie Cię ku nieznanemu robotnikowi, od którego, gdy Cię mijał, do
leciało Cię jakieś słowo w mowie ojczystej. Doznasz go w bolesnem i najwyższem oburzeniu, które krwią twarz Ci obleje, kiedy usłyszysz jakąś obelgę na Twój kraj z ust cudzoziemca. Poznasz je bardziej silnem i dumnem w dniu, kiedy groźba obcego narodu podnie
sie burzę ognia nad Twoim narodem, a Ty ujrzysz po
łyski broni, tłumy młodych, spieszące zewsząd, ojców, całujących synów i mówiących: „odwagi!" — matki, że
gnające młodzieńców i wołające: „zwyciężcie!" Kraj rodzin
ny jest to rzecz tak wielka i święta, iż gdybym ja kiedy zobaczył Cię wracającego cało i zdrowo z jakiej bitwy, stoczonej za nią, Ciebie, synu, zdrowym, coś ciałem mo- jem i duszą, a dowiedział się, żeś życie zachował, iżeś się przed śmiercią ukrywał, ja, Twój ojciec, który Cię witam okrzykiem radosnym, gdy wracasz ze szkoły, po
witałbym Cię wtedy łkaniem rozpaczliwem i nigdy ko- chaćbym Cię nie mógł i umarłbym z trucizną w sercu.
Twój ojciec.
Według
E. Amicisa.
Jest pewna siła, o dziecię moje, Co ducha krzepi i nudy skraca, Co skroń ozdabia w szlachetne znoje
-Wiesz, ja k je j miano? Zowie się praca.
W idzisz ten kościół z krzyżem u szczytu, Co Bogu serca zbłąkane wraca?
Któż wieże jego wzniósł do błękitu, Jeśli nie długa, mozolna praca?
Albo bielone ściany tej szkółki,
Gdzie dzieci marnie chwilek nie tracą, Lecz nektar nauk sączą, ja k pszczółki
—Czyż nie stawiane trudem i pracą?
Patrz na tych ludzi, którzy wieczorem W racają czarni, strudzeni tacy,
I wyszarzanym świecą ubiorem,
Co im wśród krwawej wytarł się pracy...
Ale się nie śmiej z podartej szaty, Którą się szczycą owi biedacy!
Kiedyś, o dziecię, dowiesz się z laty, Jaka jest wartość sukni
—a pracy.
Lecz dłoń ich u jm ij w swe rączki małe, Niech twe uściski trud im odpłacą, I cześć miej dla tych, co życie całe
Walczą wytrwałą, usilną pracą.
Bo nie złocone pałaców progi W oczach ogółu ludzi bogacą, I droższy często domek ubogi, Gdy okupiony mozolną pracą.
Władysław T$ełza.
Jeśli nasza dobra dola Pod ziemią leży,
Przeorajmy wszystkie pola Na zagon świeży!
Nie szukaliśmy od wieka Srebra ni złota,
Lecz za dolą,
—to człowieka Chwyta tęsknota...
Po pradziadach
—my dziecięce Objęli długi...
Przecież stać nas na płużyce, Stać nas na pługi.
A więc idźmy w imię Boże Na czarną rolę
—A kto orze, ten wyorze
Swą dobrą ęLolę.[
Biblioteka Śląska w Katowicach Id: 0030000747519
EillllillBililllllll
I K32467
DRUKfiRNIR PRZEMYSŁOWO - HnrtDLOWR O O O LUCJUSZ GUNDELRCH o O o O O O O w S O S N O W C U ; O O O O