• Nie Znaleziono Wyników

Po pożegnaniu z bronią

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Po pożegnaniu z bronią"

Copied!
156
0
0

Pełen tekst

(1)

T a d e u s z W rób el

PO POŻEGNANIU Z BRONIĄ

W a rs z a w a 2001

(2)
(3)

Tadeusz Wróbel

PO POŻEGNANIU Z BRONIĄ

Mojej uczelni - Wojskowej Akademii Technicznej z okazji 50 - lecia Jej powstania - poświęcam

W arszaw a 2001

(4)

© Copyright by Tadeusz Wróbel

Redakcja, korekta i skład własny autora

Zdjęcia z prywatnych zbiorów autora

Nakładem autora

n

'123 844

ISBN 83-916440-0-6

Druk i oprawa:

SOWA Sp. z o.o. 01-231 Warszawa, ul. Płocka 5a, tel. 535-88-41, fax 535-82-08 www.sowadruk.pl

(5)

Kiedy napisałem drugą część mojej książki wspomnieniowej pt.

„40 lat 8 miesięcy i 10 dni", kończącej się przejściem w stan spoczynku, czyli zakończeniem służby wojskowej sądziłem, że na tym poprzestanę i odłożę pisanie moich wspomnień. Wydawało mi się, że dalsze lata będą tak nieciekawe, że nie będzie o czym pisać. Spróbuję jednak.

Może mimo wszystko da się jeszcze coś „wyłuskać”.

To co w wojsku nazywa się „przejściem w stan spoczynku” to jest po prostu przejście na emeryturę. Lecz wojsko ma swoją specyfikę, również w nazewnictwie. Oficer, który przeszedł w tzw. stan spoczynku nie ma już prawa podpisywać się (przykładowo) płk Jan Kowalski, lecz musi napisać płk w st. spocz. Jan Kowalski. Jedynie na nagrobkach cmentarnych pomija się tó' „w st. spocz.” Jak by się wydawało, umarli mają większe prawa niż żywi. Ale chyba nie jest tak do końca.

Niedawno opowiadano mi, że ostatnio w jednym z miast wprowadzono opłatę za zachowanie miejsca na cmentarzu w wysokości 100 zł co 10 lat, zamiast dotychczasowej 20 zł co 25 lat. Ale władze cmentarne nie mogą zawiadomić o tej zmianie rodzin pochowanych, gdyż w księgach cmentarnych nie ma ich adresów. A więc co? Czy nieboszczykowi grozi

„eksmisja na bruk”, tak jak żywemu, którego nie stać na czynsze?

Wobec tego treść napisu na grobie ma drugorzędne znaczenie.

Najbardziej odpowiada mi przeczytany niedawno napis nagrobny:

Byłem - kim jesteś Będziesz - kim jestem.

Wybacz mi drogi Czytelniku ten smutny akcent na początku moich wynurzeń, lecz tak się złożyło, że zaczynam pisać ten tomik w pierwszych dniach listopada 2000 roku, kiedy tylko co powróciliśmy z cmentarzy.

Skąd wziął się tytuł „Po pożegnaniu z bronią” ? To proste. Oficer przez cały czasokres służby wojskowej posługuje się bronią. Jest ona jego wierną towarzyszką. U oficerów jest to broń osobista, którą

1. Wstęp

(6)

pozostawia się już na zawsze w magazynie, w którym i tak jest stale przechowywana i wydawana jej dysponentowi jedynie na służby lub strzelania. Tak przynajmniej było kiedy ja odchodziłem w stan spoczynku. Przed tym różnie bywało. W latach pięćdziesiątych nosiło się na pasie głównym pistolet służbowy w kaburze nawet w czasie wykładu lub egzaminu. Później wycofano pasy z umundurowania wyjściowego i pistolet oficer przechowywał u siebie w mieszkaniu. Było tak aż do czasu, kiedy dziecko jednego z oficerów postrzeliło dla zabawy gosposię. Wtedy zgromadzono broń w magazynach.

Ja z moją bronią żegnałem się bez żalu. No bo cóż to była za broń ? Pistolet Tokariew wzór 1933 r., o lufie ruchomej, krótkim odrzucie lufy i zamku zaryglowanym, ośmiostrzałowy, znany powszechnie jako TT kal. 7,62 mm. Już pod koniec służby otrzymałem zamiast niego pistolet nowego wzoru, produkcji krajowej, mniejszy i poręczniejszy, lecz już nie zdołałem sobie z niego postrzelać.

Ale dość tych żartów i to już we wstępie. Oczywiście termin

„Pożegnanie z bronią" jest przenośnią. Chodzi o pożegnanie ze służbą wojskową, pożegnanie z mundurem, z wojskowym środowiskiem. Tak jak o zmarłym żołnierzu zawodowym mówi się: „odszedł na wieczną wartę”. To piękna przenośnia. A w rzeczywistości - jaka tam warta ?

Jest mi bardzo miło na zakończenie tego wstępu złożyć serdeczne podziękowanie mojej żonie Aleksandrze i panu majorowi dr. inż.

Zbigniewowi Watralowi za staranne przejrzenie tego tekstu i cenne uwagi.

2. W nowej sytuacji

Zaproponowano mi pozostanie nadal w instytucie w charakterze cywilnego pracownika naukowo-dydaktycznego. Oczywiście propozycja padła znacznie wcześniej, zanim rozliczyłem obiegówkę. Wszystko zostało załatwione dość szybko. Z dniem 7 sierpnia 1991 przeszedłem na emeryturę. Ponieważ był to okres wakacyjny, więc uroczystość pożegnalna odbyła się w dniu 13 września 1991, zaś od 1 października byłem już zatrudniony w Zakładzie Elektromaszynowych Elementów Automatyki, którego byłem dotychczas kierownikiem, teraz na stanowisku profesora nadzwyczajnego w wymiarze 'A etatu.

Pracowałem nadal w tym samym pokoju służbowym, siedziałem przy tym samym biurku i na tym samym krześle. Swoje książki przechowywałem w tych samych regałach. Prawda, miałem także szafę ubraniową w której wisiały jeszcze moje mundury i płaszcze wojskowe.

Trzeba było coś z nimi zrobić. Początkowo miałem zamiar pozostawić sobie jeden mundur, gdyż regulaminy zezwalają żołnierzowi zawodowemu w stanie spoczynku na występowanie w mundurze

(7)

z okazji ważnych świąt państwowych lub uroczystości rodzinnych. Lecz gdy patrzyłem na tak często odbywające się uroczystości przed Grobem Nieznanego Żołnierza w Warszawie nie było bardzo przyjemnie widzieć tych zreumatyzowanych starców, opierających się na laskach, odzianych w galowe mundury wojskowe. Na ogół nie zapewnia się im miejsc siedzących, więc stoją godzinami w spiekocie i starają się wytrwać. Nie odpowiadało mi to. Oddałem swoje umundurowanie (po usunięciu dystynkcji wojskowych) na PCK. Jeżeli ciepły, nowy płaszcz oficerski otrzymał na przykład jakiś drwal w Bieszczadach to na pewno bardzo mu się przydał.

Naprzeciwko mnie pracował tak jak dotychczas płk Józef Ryznar, który przeszedł na emeryturę w tym samym czasie co ja. Do moich zadań należała z grubsza rzecz biorąc - kontynuacja prac naukowo - badawczych, którymi dotychczas kierowałem, promowanie doktorów, kierowanie pracami dyplomowymi studentów, udział w radach naukowych, prowadzenie zajęć dydaktycznych. Ponadto publikowanie wyników prac naukowo - badawczych w czasopismach naukowo - technicznych oraz udział w sympozjach i konferencjach naukowych.

W dalszym ciągu opracowywałem programy z prowadzonych przez siebie przedmiotów. Z reguły przekraczałem pensum dydaktyczne dla zatrudnionego na 'A etatu. Prowadziłem bowiem tak jak od lat dwusemestralny przedmiot „Specjalizowane maszyny elektryczne” dla przyszłych specjalistów eksploatacji osprzętu elektrycznego samolotów.

Był to najobszerniejszy przedmiot z prowadzonych przez zakład.

Ten zakres prac, który z grubsza wymieniłem to było znacznie mniej niż wymagało się od kierownika zakładu, którego obowiązki zestawiłem w [1]. Z razu nie mogłem się do tego przyzwyczaić. Lecz wkrótce zapełniłem próżnię i zabrałem się intensywnie do pracy nad książką

„Silniki skokowe". Ponieważ w związku z wykonywanymi pracami naukowymi zgromadziłem obszerny zbiór różnojęzycznych publikacji na ten temat, więc szkoda mi było tego nie wykorzystać. Tak jak to robiłem dotychczas, wysłałem pocztą ofertę wydawniczą do której dołączyłem plan - konspekt książki. Tym razem adresatem były Wydawnictwa Naukowo - Techniczne. Po kilku miesiącach otrzymałem wiadomość, że moja oferta została przyjęta. Później dowiedziałem się, że recenzentami mojej oferty wydawniczej byli: prof. dr hab. inż. Janusz Turowski z Łodzi i prof. dr inż. Ryszard Sochocki z Warszawy. Tytuł został dotowany przez Ministra Edukacji Narodowej. W 1993 r. książka została wydana.

W tych czasach nie dawano już tak dużo egzemplarzy autorskich jak ongiś, kiedy to otrzymywałem ich 25. Teraz dostałem zaledwie kilka.

Wyruszyłem więc w obchód po księgarniach, by zakupić pewną liczbę egzemplarzy, potrzebnych na prezenty dla przyjaciół, lecz miałem pewne trudności, gdyż nakład został szybko wyprzedany.

(8)

Recenzentem książki przed jej wydrukowaniem był również prof.

Ryszard Sochocki. Nic dziwnego. Był on niekwestionowanym specjalistą nr 1 w dziedzinie silników skokowych w Polsce. Po jego przedwczesnej śmierci wybił się w tej dziedzinie jego uczeń, dr hab. inż. Zbigniew Goryca, profesor Politechniki Radomskiej. Prof. Sochocki nie skorzystał z przysługującego mu prawa utajnienia swojej recenzji. I chociaż ja otrzymałem z wydawnictwa jej egzemplarz z odciętym nazwiskiem recenzenta, sam mi powiedział, że to on recenzował i wyraził gotowość przedyskutowania poczynionych przez niego uwag. W czasie jednej z rozmów powiedział mniej więcej w ten sposób:

- Kiedy dowiedziałem się, że pan napisał tę książkę, omal serce mi nie pękło. Ja zawsze marzyłem o napisaniu takiej książki, lecz mam tyle obowiązków, że nie mogłem się na to zdobyć. To prawda, profesor Sochocki był już wtedy chyba dyrektorem Instytutu Maszyn Elektrycznych na Politechnice Warszawskiej. Był to człowiek, którego naprawdę można było poznać lepiej dopiero gdy się miało z nim jakieś kontakty. Wysokiego wzrostu, wyprostowany, o zawsze poważnej twarzy, robił wrażenie nieprzystępnego i surowego człowieka.

W rzeczywistości był to człowiek o gołębim sercu, zawsze życzliwie nastawiony do ludzi.

To prawda, człowiek, który pożegnał się z mundurem odczuwa rodzaj frustracji. Jest mu żal. Ale są też i tego dobre strony. Kiedy przechodząc przez hol gmachu głównego WAT, mijałem biurko za barierką przy którym siedział oficer dyżurny - „portier", doznawałem uczucia zadowolenia, że już nigdy nie spotka mnie wątpliwa przyjemność zasiadania za tym biurkiem i związane z tym często przykrości. Że już nigdy w postawie na baczność nie będę wołał:

- Obywatelu generale, oficer dyżurny WAT płk Wróbel melduje:

w czasie pełnienia mej służby nic ważnego nie zaszło. Oficerowie liniowi żądali by mówić „że w czasie pełnienia mej służby”. Nie mogłem tego w duchu zaakceptować, gdyż mówiąc w ten sposób wyrażałbym myśl, że to nie ja melduję, lecz jakiś płk Wróbel mówi o mojej służbie zaś ja jestem kimś innym. Nie byli w stanie tego zrozumieć.

Albo meldunek mógłby mieć inne brzmienie:

- Obywatelu generale, oficer dyżurny WAT płk Wróbel melduje:

w czasie pełnienia mej służby w pobliskim lasku powiesił się żołnierz z kompanii obsługi.

(9)

40 lecie istnienia Wojskowej Akademii Technicznej obchodziliśmy w naszym instytucie bardzo uroczyście. Jako dzień obchodów przyjęto datę 18 grudnia, czyli w rocznicę uroczystego otwarcia akademii z udziałem prezydenta RP Bolesława Bieruta i marszałka Konstantego Rokossowskiego. Ponieważ nauka rozpoczęła się już 1 października 1951 r., więc w 1996 roku ustalono, że święto naszej uczelni przypada na dzień 1 października. Wówczas, w 1951 r. tłumaczono tak dużą rozbieżność pomiędzy rzeczywistym rozpoczęciem funkcjonowania akademii a jej uroczystym otwarciem tym, że harmonogram zajęć Bieruta był bardzo napięty i nie mógł on wcześniej przybyć. Dopiero niedawno usłyszałem inną wersję, tłumaczącą tę zwłokę. Podobno Bierut czekał na przeprowadzenie zaplanowanego już wcześniej aresztowania komendanta WAT, gen. bryg. Floriana Grabczyńskiego, który był polskim oficerem przedwojennym i chociaż stopień generała uzyskał już od władz powojennych, miał być usunięty ze stanowiska i na podstawie sfabrykowanych dowodów dołączony do procesu generałów lub jakiegoś innego procesu, które historiografia nazywa nie wiadomo czemu, tak jakoś nieładnie „odpryskowymi". Akademię otwierano uroczyście już z udziałem nowego komendanta, radzieckiego generała Eugeniusza Leoszenji.

Dyrektor naszego instytutu prof. Jerzy Barzykowski nakreślił następujący plan przebiegu uroczystości: Najpierw uroczysta sesja naukowa w auli E, nazwanej aulą płk dr inż. Tadeusza Kątckiego, na cześć przedwcześnie zmarłego wybitnego pracownika naukowo - dydaktycznego Wydziału Elektroniki, następnie zwiedzanie wystawy dorobku publikacyjnego pracowników instytutu, zgromadzonego w sali konferencyjno - wykładowej o numerze 66, a na zakończenie uroczysty obiad w sali lustrzanej klubu oficerskiego WAT.

W auli E zgromadziło się liczne grono obecnych i byłych pracowników instytutu oraz katedr, z których powstał, a także przedstawicieli Komendy Wydziału. Widzimy ich na zdjęciu. Siedzą w rzędach liczonych od dołu i od prawej strony:

rząd 1: T. Dąbrowski; rząd 2: T. Wróbel, Z. Domosławski i K.

Russel; rząd 3: R. Suski, J. Walkiewicz, dwie osoby nie rozpoznane, G. Sundman, M. Żurawski oraz I. Persakowa; rząd 4: W. Dulewicz, J. Zadrożny (gość honorowy), K. Kozieł, J. Sienkiewicz, J, Jabłoński i C. Kępski; rząd 5: Z. Milewski, J. Michalik, K. Osicki, K. Serafin, NN i W. Ostaniewicz; rz.6: P. Preibisch, M. Senatorski, Z. Bedynek, K. Fokow, W. Olchowik i J. Rutkowski.

3. Rocznica

(10)

Na sesję naukową składało się 7 referatów opublikowanych w [2], Wygłosili je: Jerzy Barzykowski, Piotr Baszun, Lesław Będkowski (współautorami byli Tadeusz Dąbrowski i Józef Florek), Tadeusz Dąbrowski, Zygmunt Prabucki, Józef Ryznar i Tadeusz Wróbel.

Referat wstępny dyrektora instytutu prof. dr hab. inż. Jerzego Barzykowskiego nosił tytuł: „Historia i dzień dzisiejszy Instytutu Systemów Pomiarowych i Automatyki". Zawierał on syntezę 40 - lecia działalności tego zespołu, który powstał w 1951 roku jako Katedra Elektrotechniki, pod kierunkiem prof. Antoniego Kilińskiego. Dorobek ten był imponujący. Dyrektor zademonstrował strukturę instytutu w jego wieloletnim rozwoju. Wymienił nazwiska osób, których trud złożył się na wymienione osiągnięcia. A oto one w kolejności w jakiej zostały przedstawione: A. Kiliński, W. Dulewicz, M. Kędzierski, A. Szulce, A. Masalski, W. Moroz, D. Zatoński, J. Szwacki, Z. Bajbor, Z. Domosławski, K. Russel, W. Wendel, J. Walkiewicz, J. Ignatiew, W. Ostaniewicz, J. Gierałt, W. Kruczek, J. Barzykowski, B. Daczko, T. Wróbel, Z. Włodarczyk, I. Kosuciński, J. Reszel, Z. Cozel, R. Murawski, K. Wójcik, B. Włodarczyk, L. Jaworski, Z. Denys, T. Woźniak, L. Będkowski, T. Dąbrowski, W. Karbowska, J. Zaniewski, E. Świrkowski, J. Walaszek, R. Suski, B. Cudny, A. Kędzielski, J. Kopeć, W. Hudyka, M. Fidos, M. Hering, T. Missala, J. Missalowa, K. Kwiatkowski, W. Marciniak, M. Rusek, Cz. Moroz, H. Morozowa, C. Kępski, J. Miller, J. Sławiński, R. Jabłoński, Z. Dmochowski, I. Persakowa, J. Pszenicki, K. Sobisiak, A. Sosnowski, J. Rabiński, J. Ryznar, W. Kotowicz, K. Kozieł. Dyrektor przeprosił te osoby, których nazwiska zostały przypadkowo pominięte w wystąpieniu. Po omówieniu dotychczasowych osiągnięć, prof. Barzykowski przedstawił prognozy dalszej działalności.

Mój referat był zatytułowany: „Prace Zakładu Elektromaszynowych Elementów Automatyki ISPA WAT w dziedzinie silników skokowych, w latach 1982 - 1990". Choć od przeszło trzech miesięcy kierownikiem zakładu był już mój następca ppłk dr inż. Jan Sienkiewicz, „rozliczyć się" za miniony okres powinienem był ja. Nie przypadkowo referowałem prace prowadzone od 1982 roku, gdyż był to rok odejścia na emeryturę płk Dulewicza i od tego czasu kierunek działalności zakładu nadawałem już ja sam, bez odgórnych korekt. Ponadto, mieliśmy zalecenie szefa, by przy referowaniu dorobku nie cofać się zbytnio wstecz, lecz referować głównie sprawy najnowsze.

W moim referacie, zgodnie z tytułem skupiłem się na pracach w dziedzinie silników skokowych i ich układów sterowania, gdyż ta tematyka dominowała w naszej działalności naukowej.

(11)

Już w 1982 r. opracowano i wdrożono w Przedsiębiorstwie Specjalnych Maszyn Elektrycznych Małej Mocy MIKROMA we Wrześni, układy sterowania przeznaczone do kontroli parametrów i zdejmowania rodziny charakterystyk, produkowanych seryjnie silników skokowych FB-20-4.

W 1984 r. przystąpiono do prac nad napędami elektrycznymi skanerów termalnych. Opracowano napędy wahliwe [3] i wirujące [4], W celu zrealizowania przez silnik skokowy obu rozpatrywanych wariantów pracy urządzenia termalnego, opracowano nowy, specjalny, odpowiednio zaprogramowany układ sterowania.

W latach 1988 - 1990 na zlecenie zakładu POLTIC w Łodzi opracowano i wdrożono silnik skokowy do napędu mechanizmu piszącego PTMPN 3109 A mini drukarki graficznej, w którym występują 3 takie silniki:

do przesuwu karetki, do obrotu wałka a także do podnoszenia i opuszczania oraz zmiany koloru pisaka. Celem opracowania było wyeliminowanie kosztownego importu dewizowego japońskich silników o magnesach trwałych. Opracowane przez nas rozwiązanie odpowiadało najnowszym tendencjom światowym w tej dziedzinie techniki [5], W ramach tej pracy opracowano również i zrealizowano uniwersalne urządzenie do impulsowego magnesowania magnesów trwałych oraz magneśnicę do magnesowania wirników opracowanych silników skokowych. Wykonano również stanowisko do kontroli stanu magnesowania wirników, umożliwiające badanie rozkładu pola magnetycznego w szczelinie powietrznej silnika. Opracowano instrukcję obsługi stanowiska i przedstawiono koncepcję uniwersalnego stanowiska do badania silników skokowych.

Jedną z zaobserwowanych w trakcie naszych prac światowych tendencji było dążenie do uzyskiwania bardzo małych wartości kąta skoku, aż do kąta 0,0072° (50 000 skoków na obrót), co można uzyskiwać przez pracę miniskokową polegającą na elektronicznym podziale skoku bazowego na znaczną liczbę miniskoków. W roku 1988 została obroniona, wykonana w zakładzie rozprawa doktorska, poświęcona badaniu wpływu sterowania miniskokowego silnika na charakterystyki napędu dyskretnego.

O tej pracy i jej autorze napisałem w książce wspomnieniowej [6j.

W ramach tej pracy zbudowano model napędu dyskretnego przy sterowaniu miniskokowym. Opracowano program symulacyjny, który umożliwia badanie napędów skokowych (szczególnie w trakcie ich projektowania), bez dużych nakładów sit i środków. Skonstruowano kilka wersji przetworników miniskokowych przystosowanych do współpracy z silnikami hybrydowymi małej mocy. Układ sterowania miniskokowego opracowany przez autora tej rozprawy doktorskiej Jerzego K. Kowalskiego uzyskał I miejsce (złoty medal) w Ogólnopolskim Konkursie Młodych Mistrzów Techniki w 1989 roku. W naszych pracach zwróciliśmy również

(12)

uwagę na jeden z istotniejszych problemów poznawczych w dziedzinie silników skokowych, który wiąże się z powstawaniem oscylacji i drgań rezonansowych w tych silnikach, oraz ich ograniczaniem.

Takie byty główne elementy mojego, znacznie szerszego wystąpienia na sesji jubileuszowej.

Po oficjalnych wystąpieniach umieszczonych w programie sesji, poprosił jeszcze o głos płk Dulewicz. W ciepłych, przyjaznych słowach wypowiedział się na temat osiągnięć instytutu w minionym okresie.

Pozytywnie ocenił działalność wszystkich zakładów i życzył zespołowi instytutu dalszych sukcesów. Zapanowała nieomal rodzinna atmosfera.

Po zakończeniu sesji zebrani udali się do sali 66, gdzie wyłożono fragmenty dorobku publikacyjnego pracowników instytutu. Były tam więc książki, skrypty uczelniane, poważniejsze publikacje z czasopism naukowych. Było tego bardzo dużo. Rozstawione dość gęsto stoliki były zapełnione. Zwiedzający z zainteresowaniem brali do ręki poszczególne pozycje. Po przerwie udaliśmy się do sali lustrzanej w Klubie Oficerskim WAT na uroczysty obiad, który również upłynął w serdecznej atmosferze.

Na bankiecie w sali lustrzanej miejsce obok mnie zajął mgr inż.

Zdzisław Domosławski. Spośród uczestników spotkania ja byłem najlepiej mu znaną osobą, pracującą jeszcze w WAT (nie licząc płk Dulewicza, obok którego wolał nie siadać, prawdopodobnie dlatego, że obaj panowie nie przepadali za sobą). Może wiedzieć coś o tym czytelnik pierwszej części moich wspomnień „40 lat 8 miesięcy i 10 dni" [ 1 ].

Mgr inż. Zdzisław Domosławski był postacią nietuzinkową. Mówiono (nie sprawdzałem tego), że był synem lekarza z Pułtuska. Niezwykle uzdolniony, marnował się w wojsku, szczególnie po „zesłaniu” do katedry płk. Gannusa. Miał odwagę głośno wypowiadać swoją dezaprobatę z powodu tej przymusowej służby wojskowej i ze wszystkich sił dążył do zwolnienia się z wojska, co mu się wreszcie udało po 1956 roku. Był on człowiekiem o nienagannych manierach i bardzo ciekawie się z nim rozmawiało. Opowiedział mi o swoich dalszych losach po odejściu z wojska. Najpierw pracował przez długi czas w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku, gdzie w 1958 r. uruchomiono pierwszy polski reaktor jądrowy. W okresie największej dla tych spraw koniunktury zajął się działalnością consultingową. Wyjechał na przeszkolenie do Francji (miał uzdolnienia w dziedzinie języków obcych). Po powrocie do kraju objął odpowiedzialne stanowiska kierownicze w firmach consultingowych.

Wręczył mi kilka wizytówek. Na jednej z nich wydrukowano:

(13)

INVESTEXPORT

Biuro Consultingu Inwestycji Proeksportowych

Mgr inż. Zdzisław Domosławski Dyrektor Naczelny

Adresów i numerów telefonów nie podaję z uwagi na ustawę o ochronie danych osobowych. Druga wizytówka zawierała te same treści, lecz w języku angielskim. Stanowisko wymienione poniżej nazwiska brzmiało:

Chief Executive.

Druga wizytówka była już z całkiem innej firmy, która nazywała się FINRYAN International LTD; Financial & Menagement Consultants.

Przy biesiadnym stole prowadziliśmy bardzo ciekawą, lekką rozmowę towarzyską. Oczywiście były też serdeczne rozmowy z innymi przyjaciółmi z dawnych lat. Po imprezie Domosławski zaprosił Jurka Barzykowskiego i mnie do odwiedzenia go w jego firmie, gdzie dyrektorował. Ponieważ święta były tuż tuż ustaliliśmy termin wizyty już po świętach. Tymczasem, przed świętami otrzymałem pocztą piękne życzenia od Domosławskiego, wykonane na specjalnie w tym celu wyprodukowanych drukach firmowych.

Zrewanżowałem się. Umówiliśmy się z Jurkiem Barzykowskim w holu gmachu, gdzie mieściła się firma i o ustalonej porze wkroczyliśmy do gabinetu dyrektora. Był to duży, piękny, nowocześnie i ze smakiem umeblowany gabinet, lśniący czystością.

Oprócz dyrektora Domosławskiego w gabinecie poruszała się dyskretnie i bezszelestnie - sekretarka. Była to bardzo przystojna, młoda kobieta o nienagannie szczupłej figurze, elegancko odziana i zdaje mi się, że będzie to właściwe określenie - mająca styl. Na znak dany przez szefa przyniosła kawę, której zapach zmieszał się z zapachem jej dobrych (francuskich ?) perfum.

Po wymianie kilku grzecznościowych zdań i wspominków z naszej wspólnej przeszłości, gospodarz przystąpił do rzeczy. Trochę byłem zaskoczony, gdyż sądziłem (w swojej naiwności), że wizyta ma wyłącznie charakter kurtuazyjny. Otóż firma naszego kolegi zamierzała podjąć się poważnego zadania - opracowania planów restrukturyzacji przemysłu lotniczego. Proponował nam obu udział w tym przedsięwzięciu, na czym zarobilibyśmy duże pieniądze. To będą naprawdę duże pieniądze, podkreślił.

- Ależ ja się nie znam na przemyśle lotniczym, powiedziałem.

- Nie szkodzi, my się znamy, ale trzeba nam w zespole kilku samodzielnych pracowników naukowych z WAT-u.

Ciasteczka przestały mi smakować, nie czułem już zapachu perfum.

Od dziecka wpajano mi (myślę, że skutecznie), że dużych pieniędzy nie

(14)

zdobywa się lekko, lecz ciężką pracą. I wtedy „zepsułem powietrze” w tym pięknym gabinecie.

- Ja w to nie wchodzę - powiedziałem. Szkoda mi potrąceń z emerytury. Były jeszcze nalegania, ale nie odniosły skutku. Lepszym dyplomatą okazał się Jurek.

- Namyślę się i dam odpowiedź - powiedział. Wkrótce dał odpowiedź odmowną. Ale wtedy nie było to jeszcze wiadomym. Nasz gospodarz, choć miał skwaszona minę, zachował fason.

- Odwiozę was samochodem na Bemowo - zaproponował. Jurek odmówił, bo miał coś do załatwienia w centrum, ja zaś po krótkim oporze pozwoliłem się odwieźć polonezem do WAT-u. Przez całą drogę milczeliśmy. Życzenia świąteczne już nigdy więcej nie przyszły.

4. W Belwederze

Pod koniec marca 1992 r. otrzymałem list, datowany w dniu 23 marca 1992 pochodzący z „Biura Kadr i odznaczeń” KANCELARII PREZYDENTA RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ, który zawiadamiał mnie, że Prezydent, na wniosek „Centralnej Komisji do Spraw Tytułu Naukowego i Stopni Naukowych” nadał mi tytuł naukowy profesora i że uroczyste wręczenie aktów nastąpi w Belwederze w dniu 7 kwietnia 1992 r. o godz. 1030.

Dowiedziałem się, że wraz ze mną ma odbierać akt nominacyjny komendant Wydziału Elektroniki płk doc. dr hab. inż. Bogusław Smólski, który zaproponował mi wspólny przejazd do Belwederu samochodem służbowym wydziału, którym on dysponował. Z tym młodym jak na profesora w Polsce, bo 45 letnim człowiekiem znałem się dobrze, gdyż w swoim czasie jako podchorąży wysłuchiwał moich wykładów i zaliczał u mnie przedmiot.

Zgodnie z przyjętym zwyczajem nominowani mogli przybyć na uroczystość z rodzinami. Z nami jechały nasze żony. Byłem bardzo zadowolony, że pułkownik Smólski wybrał czas wyjazdu z pewnym wyprzedzeniem, gdyż bardzo nie lubię zjawiać się gdziekolwiek w ostatniej chwili a co dopiero w Belwederze. Z pewnymi trudnościami udało się zaparkować poloneza na jednym z parkingów obok Urzędu Rady Ministrów. Ponieważ okazało się, że przybyliśmy trochę za wcześnie, więc postanowiliśmy pospacerować po Parku Łazienkowskim, który o każdej porze roku jest uroczy. Wchodząc do parku spotkaliśmy podążającego z powrotem z lekka pochylonego staruszka. Rozpoznałem go. Był to były przewodniczący Rady Państwa prof. Henryk Jabłoński, który wracał ze spaceru. Szedł do znajdującego się w pobliżu swojego mieszkania, z którego, jak podawała prasa, po przemianach ustrojowych usiłowano go wypędzić. Uświadomiłem sobie, że jeszcze kilka lat temu, on wręczał

(15)

nominacje profesorskie. Teraz zręcznie przebił się przez tłum oczekujących na wejście profesorów.

Kiedy zostaliśmy już wpuszczeni do wnętrza pałacu, pozostawiliśmy okrycia na specjalnych wieszakach, które zapełniały obszerny hol i skierowano nas do ładnie urządzonych w starym stylu pomieszczeń (patrz zdjęcia), gdzie oczekiwaliśmy na przybycie prezydenta. Kiedy zjawił się wraz ze swoją świtą, wprowadzono nas do dużej sali, gdzie odbyła się uroczystość. Prezydent Lech Wałęsa odczytał krótkie przemówienie, po czym nastąpiło wręczanie aktów nominacyjnych. W otoczeniu prezydenta znajdowali się między innymi: prof. Ziółkowski, Andrzej Drzycimski, Mieczysław Wachowski, ksiądz Cybula i grupa urzędników z Biura Kadr i Odznaczeń Kancelarii Prezydenta.

Technika operacji była następująca. Przy mikrofonie stał Mieczysław Wachowski (na zdjęciu), który odczytywał nazwiska profesorów w porządku alfabetycznym. Ci podchodzili do prezydenta, który wręczał im stosowny dokument, po czym następował uścisk dłoni. Z aktem nominacyjnym w ręku, obdarzony tytułem przemieszczał się kilka kroków i wtedy specjalny pracownik kancelarii wręczał mu upominek: książkę Lecha Wałęsy „Drogi nadziei”. Zaobserwowałem, że nowo mianowani profesorowie po odebraniu dyplomu, przeważnie nie odzywali się do prezydenta ani jednym słowem.

To mnie zbulwersowało. O co chodziło? Czyżby w ten sposób chcieli dać do zrozumienia, że otrzymywali swój tytuł od człowieka bez wyższego wykształcenia, który nie zaliczał się do ich elit ? Postąpiłem odmiennie. Po wymianie uścisków dłoni z prezydentem, powiedziałem głośno i wyraźnie:

- Dziękuję panie prezydencie. Wtedy uśmiechnął się jakoś tak melancholijnie. Ten człowiek miał wybitnie rozwinięty zmysł intuicyjny i znakomicie rozumiał sytuację. Lecz płk Smólski miał już okazję do wymiany zdań z prezydentem, który ujrzawszy człowieka w mundurze (oczywiście galowym) zapytał:

- To co, wy już tam w wojsku mnie nie uznajecie jako zwierzchnika sił zbrojnych? Zaskoczony płk Smólski udzielił mu jedynie możliwej w tej sytuacji odpowiedzi:

- Ależ oczywiście, że uznajemy. Jakże moglibyśmy nie uznawać?

Wtedy nie było zrozumiałym o co chodzi, lecz wkrótce, przez zestawienie dat można było się domyślić, że wtedy właśnie usuwano ze stanowiska aktualnego ministra Obrony Narodowej Jana Parysa. Ten ostatni zdołał jeszcze wystosować do mnie list z gratulacjami, który zaczynał się od słów:

„ W związku z otrzymaniem zaszczytnej i powszechnie cenionej nominacji profesorskiej proszę przyjąć moje serdeczne gratulacje." Po kilku jeszcze pochlebnych zdaniach stosowanych przy takich okazjach, znajdował się podpis: dr Jan Parys.

Sposób doręczenia tego listu był niecodzienny, odbiegający od stosowanego dotychczas w naszym środowisku wojskowym, kiedy to list

(16)

gratulacyjny od ministra obrony wręczał na dywanie jakiś wyższy przełożony. Kiedy nazajutrz po powrocie z Belwederu otworzyłem drzwi do swojego gabinetu, noga moja omalże nie nadepnęła na dużą, białą kopertę z nadrukiem „Minister Obrony Narodowej". Był to list gratulacyjny od ministra Jana Parysa. Tutaj szanownemu Czytelnikowi należy się kilka słów wyjaśnienia. Otóż miałem umowę z paniami z sekretariatu instytutu, które na moją prośbę wkładały mi wszelaką korespondencję nadchodzącą do mnie przez szczelinę drzwiową, jeżeli pokój był zamknięty. Było to korzystne zarówno dla pań jak też i dla adresata, który mógł przebywać na wykładach lub gdzie indziej ale do swojego gabinetu powracał pod koniec dnia pracy. Lecz wybiegliśmy nieco do przodu. Wróćmy do Belwederu gdzie odbywa się uroczystość.

Moja żona miała ze sobą aparat fotograficzny i wykonała mnóstwo zdjęć. Szczególnie zależało jej na uchwyceniu samego momentu wręczania. Starała się więc podejść możliwie najbliżej, gdyż lampa błyskowa w aparacie amatorskim jest na dużą odległość mało skuteczna.

Wtedy zagrodził jej drogę kapelan Lecha Wałęsy ksiądz Cybula, informując, że nie wolno się tak bardzo zbliżać do prezydenta. Czyżby ksiądz Cybula był ochroniarzem prezydenta dla kamuflażu występującym w szatach duchownych ? To był oczywiście tylko żart, na pewno był kapelanem. Oleńka zajęła dogodną dla siebie pozycję tak, jakby nie słyszała słów duchownego. Ksiądz jej odpuścił ten grzech. Kiedy już wszyscy otrzymali to, po co przybyli z różnych stron Polski, głos w imieniu utytułowanych zabrała pewna pani profesor z Wrocławia. Wrocław to kontynuacja starej lwowskiej kultury i ostatnio coraz częściej się o tym przekonuję poprzez kontakty korespondencyjne z Głównym Zarządem Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Drohobyckiej w osobie przewodniczącego komisji historycznej pana Jerzego Pileckiego. Wystąpienie było na bardzo wysokim poziomie, zarówno co do formy jak i co do treści. Nie było w nim najmniejszej aluzji politycznej ani w tę ani w tamtą stronę i dlatego w moim odbiorze było ono głęboko patriotyczne. Ta pani (szkoda, że nie znam jej nazwiska) pokazała jak się przemawia. Rzuciła na kolana najbardziej osławionych mówców sejmowych.

Po zakończeniu wręczania nie było, ku mojemu zadowoleniu tradycyjnego kieliszka szampana (a jednak coś się zmieniło na lepsze). Nie musiałem więc jak na tego rodzaju uroczystościach, brać w rękę napełnionego kielicha i później w takim samym stanie, kiedy już inni zaczną to czynić, odstawiać go na tacę ku ogólnemu zgorszeniu,. Raz tylko, już nie pamiętam przy jakiej okazji to było, kelner miał na tacy do wyboru: szampana lub sok owocowy. Innym zaś razem obok mnie stał uczynny kolega, który widząc moje zakłopotanie wręczył mi swój opróżniony kieliszek a zawartość mojego wypił sam.

(17)

U Lecha Wałęsy zamiast szampana zaproponowano nam coś o wiele ciekawszego: zwiedzenie Belwederu z przewodnikiem. Przed tym jeszcze wprowadzono nas do sąsiedniej sali i Andrzej Drzycimski zaproponował chętnym zrobienie sobie zdjęcia z Prezydentem Rzeczypospolitej. Wtedy ku swojemu zdziwieniu stwierdziłem, że chętnych było niewielu. Może szkoda im było pieniędzy na drogie zdjęcie, wykonane przez fotografa Centralnej Agencji Fotograficznej a może mieli inny powód. Ja podszedłem do prezydenta, który ujął mnie za rękę i Oleńka wykonała nam zdjęcie. To nie ważne jakie błędy w polityce popełniał później Lech Wałęsa. Dla mnie miało istotne znaczenie, że będę miał zdjęcie z wybranym w wyborach powszechnych, legalnym Prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej - legendą „Solidarności” - Lechem Wałęsą. Ogarnęło mnie wzruszenie i ogarnia teraz gdy to piszę.

Po zakończeniu „sesji zdjęciowej” Lech Wałęsa zwrócił się do swoich najbliższych współpracowników (A. Drzycimskiego i M. Wachowskiego) i powiedział:

- No to chodźmy. Na nas już czas. Trzeba działać szybko. Zbieżność dat nasuwa przypuszczenie, że działanie to mogło mieć związek z osobą Jana Parysa.

Zwiedzanie Pałacu Belwederskiego było ciekawe. Pokazano nam wszystko, łącznie z biurkiem przy którym urzędował prezydent, za wyjątkiem pomieszczeń prywatnych jego i księdza Cybuli. Jeszcze ciekawsze było to, co zdarzyło się pod koniec. Jednemu z profesorów skradziono płaszcz z owych wieszaków w holu, które nie przypadkowo opisałem. Myślał w swojej naiwności, że to pomyłka, że wkrótce zjawi się jakiś roztargniony profesor z jego płaszczem, lecz kiedy na wieszakach nie pozostało już ani jedno okrycie, zrozumiał co się stało. Podejrzewano robotników, którzy pracowali przy rekonstrukcji ogrodzenia, ale przecież w wejściu do pałacu stało dwóch dobrze wyszkolonych wartowników!

W ten chłodny, kwietniowy dzień musiał nasz profesor udać się do domu bez płaszcza. Później łudził się, telefonując wciąż bezskutecznie do Belwederu. Wreszcie kancelaria prezydenta wypłaciła mu odszkodowanie za doznaną stratę materialną.

W kilka dni po uzyskaniu tytułu profesora zorganizowałem, zgodnie z panującym zwyczajem, spotkanie towarzyskie z pracownikami instytutu, które odbyło się w pracowni naukowo - badawczej. Ola przyszła pomóc mi uporać się z tortami i z resztą poczęstunku. Alkoholu oczywiście nie było, co nie wszystkim się podobało. Przewidywałem to, lecz nie chciałem odstąpić od zasad. Nie przewidziałem jednak jak okrutnie się na mnie zemszczą koledzy i przyjaciele. Otóż ofiarowali mi w darze album z fotografiami o budownictwie starocerkiewnym na Rusi. Czy miał to być żart? Jak ja się mam do budownictwa starocerkiewnego i do Rusi? To już

(18)

długopis i „wieczne" pióro, które otrzymałem przy pożegnaniu się z mundurem po przeszło 40 latach służby były lepszym prezentem.

5. Francja i Monaco

Któż z nas nie chciałby choć raz w życiu ujrzeć Paryż. My z Oleńką też mieliśmy takie pragnienie i zrealizowaliśmy je w 1992 roku. Wykupiliśmy sobie w sprawdzonej podczas wycieczki do Włoch firmie „Sigma Travel"

wycieczkę objazdową na trasie: Paryż - zamki nad Loarą - Lazurowe Wybrzeże - Monaco - Monte Carlo. W tamtą stronę jechało się autokarem, z powrotem, samolotem. Droga autokarem do Paryża nie była bardzo męcząca, gdyż po drodze był jeden nocleg w miejscowości Vyśkov, w Czechach. Znaliśmy już ten motel z poprzedniej podróży od dobrej strony. Były tam wygodne pokoje z węzłami sanitarnymi a przede wszystkim dobra kolacja i następnego dnia - śniadanie. Gospodarze znali nasze upodobania i były to posiłki smaczne i obfite.

W Paryżu spędziliśmy trzy dni. To bardzo mało, żeby poznać to wspaniałe miasto. Grupa zdołała zwiedzić między innymi: katedrę Notre Dame, kaplicę królewską, Pantheon, Luwr, Monmartre, Bazylikę Sacré Coeur, plac Bastylii, wieżę Eiffla, pola Marsowe, grób Napoleona, „Hotel Inwalidów", dzielnicę Défense, Pola Elizejskie, Łuk Triumfalny, cmentarz Père Lachaise. Z paryskiego miejsca postoju udaliśmy się jeszcze do Wersalu, położonego 20 km od Paryża.

Mieszkaliśmy w niedużym, schludnym hoteliku na przedmieściach Paryża, kawał drogi za lotniskiem de Gaulle'a. Symboliczne śniadania hotelowe jadaliśmy na miejscu, natomiast na obiado-kolacje (termin znany tylko uczestnikom wycieczek objazdowych) wożono nas do restauracji samoobsługowej, znajdującej się przy placu de Clichy. W każdym, najtańszym nawet hoteliku, gdzie się zatrzymywaliśmy podczas naszej wycieczki otrzymywaliśmy pokój z własnym węzłem sanitarnym (ubikacja, prysznic). Dlaczego u nas nie buduje się takich hoteli (dla zwykłych ludzi) a tylko „Sheratony”, „Mariotty" czy też „Holiday Inny"?

Po zwiedzeniu katedry Notre Dame, jednego z najpiękniejszych zabytków sztuki gotyckiej, wzniesionej w połowie XIII w. na wyspie Ile de la Cite mieliśmy udać się na cmentarz Père Lachaise, by zobaczyć groby:

Szopena, Molièra, La Fontaine'a, Prousta, Apollinaire’a, Balzaka, gen.

Wróblewskiego i Jarosława Dąbrowskiego oraz wielu innych wybitnych postaci. Wtedy przewodnik zaproponował jeszcze zwiedzenie Świętej Kaplicy (Sainte Chapelle), wzniesionej na dziedzińcu położonego niedaleko Pałacu Śprawiedliwości. I wtedy wobec przesytu zwiedzaniem zbyt wielu

(19)

obiektów sztuki sakralnej, popełniliśmy błąd. Postanowiliśmy bowiem

„odpuścić" sobie zwiedzanie kaplicy, nie zdając sobie sprawy z jej znaczenia, jako zabytku najwyższej klasy światowej. Postanowiliśmy zrobić sobie w tym czasie kilka zdjęć, bo tempo zwiedzania było tak duże, że nie było na to czasu. Upewniliśmy się, że kierowca autokaru będzie stał w tym samym miejscu i dowiedzieliśmy się o której godzinie planowany jest odjazd. Nie oddalaliśmy się zbytnio od tego miejsca, by nie zbłądzić i być z powrotem przed wyruszeniem na cmentarz.

Ku naszemu zaskoczeniu autokar zmienił miejsce postoju i chociaż powróciliśmy sporo przed czasem, nie było go tam. Nerwowe poszukiwania po całej okolicy nie dały rezultatu. Odjechał. Przewodnik nie sprawdził przed wyruszeniem, czy liczba uczestników mu się zgadza. Co robić?

Dogonić wycieczkę na cmentarzu nie było szansy. Nie było w pobliżu taksówek. Wcale nie znaliśmy paryskiego metra i trudno by nam było znaleźć linię prowadzącą do cmentarza. Wtedy wybraliśmy jedyne rozwiązanie, które zapewniało nam możliwość dołączenia do wycieczki, lecz niestety bez zwiedzenia cmentarza. Postanowiliśmy udać się piechotą na plac de Clichy i tam spotkać się z grupą na obiado-kolacji. Mieliśmy ze sobą dokładny plan Paryża i przystąpiliśmy do jego studiowania, głośno planując najprostszą trasę.

Wtedy zbliżyła się do nas jakaś kobieta i powiedziała:

- Słyszę, że państwo Polacy. Proszę mi pomóc. Jestem w kłopotliwej sytuacji. Zwiedzaliśmy z wycieczką kaplicę i zgubiłam się. Nie zauważyłam którędy poszli i zostałam tutaj sama. Nie znam żadnego języka obcego, nie mam planu Paryża. Nie mam przy sobie żadnych dokumentów, gdyż wszystkie ma ze sobą mój mąż.

- Co za mąż - pomyślałem. Był w autokarze, który wyruszał bez jego żony i nie zająknął się. I zapytałem:

- A z jakiej pani jest wycieczki?

- No takiej z Warszawy.

- Może z firmą „Sigma Travel"?

- Tak, tak. Chyba tak.

- A gdzie państwo jadacie obiado - kolacje?

- No w takim barze samoobsługowym, przy takim placu.

- To niech się pani nie martwi. Jesteśmy z tej samej wycieczki. Plac de Clichy jest bardzo daleko stąd, ale pójdziemy piechotą i na posiłek zdążymy. Tam spotkamy na pewno naszą wycieczkę. Rozpoczęliśmy długą wędrówkę. Najpierw dotarliśmy do Luvru i minęliśmy to największe muzeum na świecie, mieszczące się w największym ponoć pałacu świata.

Zwiedzaliśmy je innym razem. Od Luvru powędrowaliśmy ulicą Rivoli a następnie Avenue de Opera, osiągając gmach opery, który zamyka perspektywę tej szerokiej i eleganckiej ulicy. I znów byliśmy w pobliżu czegoś imponującego, liczącego 11 000 m2 powierzchni, uważanego za

(20)

największy na świecie teatru, czyli paryskiej Opery. Następnie skierowaliśmy się w ulicę d ’Antin, która przeszła w ulicę la Chausse, by przez plac d'Estienne dotrzeć do Rue de Clichy. Teraz byliśmy już

„w domu". Ulica de Clichy prowadziła do placu o tej samej nazwie, który był celem naszej wędrówki. Była to długa ulica i sporo zajęło nam czasu zanim rozpoznaliśmy znajomy nam plac. Dotarliśmy na miejsce przed czasem.

Był piękny, letni dzień. Przesiedzieliśmy na ławeczce, których wiele znajdowało się na schludnie utrzymanym placu. Żal za utraconą okazją obejrzenia cmentarza Pere-Lachaise łagodziła radość „uratowanej” przez nas kobiety, kiedy już rozpoznała znajome miejsce.

Nie miejsce tutaj na opisywanie zwiedzanych przez nas obiektów, lecz pragnę zaznaczyć, że duże wrażenie wywarło na mnie zwiedzanie grobu Napoleona, znajdującego się w zbudowanym w latach 1671-76 na polecenie Ludwika XIV - Pałacu Inwalidów (Dôme des Invalides). Miejsce to wybrano ze względu na związane z nim historyczne i militarne skojarzenia. Zabalsamowane ciało cesarza, sprowadzone decyzją Ludwika Filipa w 1840 roku z Wyspy św. Heleny, zamknięte w sześciu trumnach, umieszczono w krypcie, oddzielonej szklaną szybą od galerii, z której można było oglądać trumnę o charakterystycznym kształcie.

Z Paryża udaliśmy się na południe, aby najbliższą noc spędzić w Orleanie. Dano nam czas na indywidualne zwiedzanie miasta. Udaliśmy się na plac Martroi by obejrzeć i utrwalić na zdjęciach pomnik Joanny d'Arc, bohaterskiej dziewczyny, która w dniu 8 maja 1429 r. stojąc na czele wojsk, odparła Anglików oblegających miasto.

Następnie przemieściliśmy się jeszcze bardziej na południe, docierając do uroczego miasteczka Blois, gdzie zwiedziliśmy pierwszy z zamków Doliny Loary, którego najstarsze partie: baszta i sala stanów pochodzą z czasów średniowiecznych. Pozostałe zamki (a było ich w sumie pięć) znajdowały się w niedużej odległości na wschód i na południe od Blois. Było ich tak dużo, że zwiedzanie ich stało się z czasem męczące i nudne, wobec czego w czasie zwiedzania ostatniego zamku pozostałem w samochodzie.

Za największy i najpiękniejszy spośród zamków nad Loarą jest uważany zamek w Chambord, zbudowany przez Franciszka I. Był on rezydencją Ludwika XIII i Ludwika XIV. Mieszkał w nim przez pewien czas król Polski Stanisław Leszczyński.

Niedaleko znajduje się pałac Cheverny. Wybudowany dla księcia Cheverny w XVII wieku, do dziś pozostaje w rękach tej samej rodziny.

Zamek ten wyróżnia się prostotą i niewielkimi rozmiarami. Zachowano w nim dekoracje wnętrz i meble z XVII w.

Zamek Chaumont sur Loire ma część zachodnią zbudowaną w stylu gotyckim, wzniesioną w latach 1465-1481. Pozostałe partie, zbudowane

(21)

w latach 1498 -1510 wykazują już wyraźnie wpływy renesansu. W zamku można zwiedzać apartamenty Katarzyny Medycejskiej i Diany z Poitiers.

Zamek w Amboise był początkowo siedzibą rodzin Anjou i de Berry, a także królów francuskich. Zbudowany został na wysokim cyplu między dolinami rzek Loary i Amassy. W zamku można było oglądać partię gotycką z XV w. i dwie wielkie baszty: Minimes i Hurtault oraz kaplicę św. Huberta.

W kaplicy tej znajduje się płyta nagrobna Leonarda da Vinci, którego sprowadził do Amboise Franciszek I.

I wreszcie Chenonceaux, z pięknym pałacem renesansowym przerzuconym przez rzekę Cher. Na prawym brzegu znajduje się baszta z XV w. i zamek Bohier z początków XVI w. Tutaj również znajdują się apartamenty Katarzyny Medycejskiej i Diany z Poitiers.

Teraz już nasz autokar potoczył się wartko przez Ciermont Ferrand do Avignon, miasta położonego na lewym brzegu Rodanu, otoczonego w całości średniowiecznymi murami obronnymi. Głównymi atrakcjami zwiedzania tego miasta są Pałac Papieży, perła gotyckiej, średniowiecznej architektury i znajdująca się w pobliżu pałacu romańska katedra Notre- Dame-Des-Doms, pochodząca z XII w., przebudowana w XIV i XVII w.

a w niej groby papieży Benedykta XII i Jana XXII.

Stąd droga wiodła do St. Raphaël na Lazurowym Wybrzeżu.

W autokarze zdarzył się drobny, acz niemiły incydent. Jedna pani, siedząca w pierwszym rzędzie, tuż za pilotem zażądała, by zmienić trasę i zwiedzić Marsylię. Pilot sprzeciwił się. W Marsylii, dużym mieście, nie było zabytków do zwiedzania. Ponadto on miał zadanie zrealizować plan wycieczki ściśle zgodnie z trasą podaną w doręczonym uczestnikom informatorze. Zboczenie o 50 km do Marsylii uniemożliwiłoby zwiedzenie niektórych miejsc na Lazurowym Wybrzeżu, zaoferowanych przez biuro uczestnikom wycieczki, którzy mogliby oskarżać biuro o niedotrzymanie umowy. Ponadto on rozliczał się ze zużytego paliwa i nie mógł sobie pozwolić na taką eskapadę. Lecz pani była nieugięta. Upierała się przy swoim, motywując to tym, że Lazurowe Wybrzeże już zna a nigdy jeszcze nie była w Marsylii.

- No to trzeba było wykupić wycieczkę do Marsylii a nie na Lazurowe Wybrzeże. Wtedy nasz przewodnik po raz pierwszy wykazał brak cech przywódczych, wymaganych bezwzględnie przy spełnianiu takich funkcji.

Zamiast cierpliwie wytłumaczyć swojej rozmówczyni nierealność jej pomysłu, zdenerwował się i doszło do ostrej kłótni. Pozostali pasażerowie nie wtrącali się do tego dialogu, przewidując jego wynik. Prawdopodobnie w razie zmiany kierunku na Marsylię większość zaprotestowałaby. Byliśmy świadkami sporu w 50 mniej więcej procentach, gdyż przewodnik miał włączony mikrofon i jego słowa było słychać w każdym miejscu autokaru,

(22)

gtos pani nie byt natomiast wzmocniony i tylko bliżej siedzący słyszeli co nieco. W pewnym momencie sprzeczka doszła do zenitu.

- Wyobrażam sobie co pani mąż musi z panią mieć za życie przy pani charakterze - powiedział przewodnik. I w tym miejscu przekroczył już czerwoną kreskę, której nie wolno mu było przekraczać. Przewodnik może być nieugięty i stanowczo odrzucić niezgodny z planem wycieczki pomysł jej uczestniczki, lecz w żadnym razie nie wolno mu jej obrażać. Ale nasz przewodnik był zbyt nerwowy, co się później potwierdziło.

Nastroje poprawiły się kiedy osiągnęliśmy St. Raphael i po jego zwiedzeniu poruszaliśmy się wzdłuż morskiego brzegu w stronę Cannes i Nicei. Była piękna, słoneczna pogoda i widoki były wspaniałe. Miejscami plaża rozciąga się tuż przy szosie i z okien autokaru widać było całkiem z bliska wiele opalających się osób. Zgodnie z tamtejszym zwyczajem, panie opalały się w toplesie, co już całkiem poprawiło nastroje panów.

W Cannes przyglądaliśmy się eleganckim hotelom, w których zamieszkują zwykle uczestnicy znanych festiwali filmowych. W Nicei podobał się nam szczególnie Bulwar Angielski.

Rozlokowano nas w małym, lecz schludnym hoteliku w pobliżu Nicei.

Miał ciekawą nazwę, zgoła nie francuską: „One Star". Czyżby to był hotel jednogwiazdkowy? Wyposażony był w pełne wygody. Ale tam, nasz przewodnik wyraźnie nie zdał egzaminu. Powodem ciągłych nieporozumień było rozmieszczanie uczestników wycieczki w pokojach po każdorazowej zmianie hotelu. Wiadomo, że miejsce w pokoju trzyosobowym jest tańsze aniżeli w dwuosobowym i prawdopodobnie dlatego firma wynajmowała tyle pokoi dwuosobowych ile było małżeństw. Zasadą było to, że po przyjeździe do hotelu, w pierwszej kolejności lokowano małżeństwa w owych pokojach dwuosobowych. Później przychodziła kolej na trzyosobowe i wtedy zaczynały się kłopoty. Obcy sobie ludzie z trudem się dobierali do wspólnego zakwaterowania. Wynikały spory. Kiedy dotarliśmy do hotelu

„One Star" ludzie byli już bardzo zmęczeni ciężkim dniem i w związku z tym rozdrażnieni. Nic nie pomogły uśmiechy sympatycznej recepcjonistki,

„samotni” zbuntowali się.

- Wciąż tylko najpierw te małżeństwa i małżeństwa. Raz my chcemy iść pierwsi do pokoi. Tym razem nerwy przewodnika całkowicie „puściły”.

- Nie chcecie współpracować ze m ną to porozumcie się sami. Ja idę na spacer. Po tych słowach opuścił hotel i poszedł przed siebie. Powstała konsternacja. Język francuski znała tylko jedna osoba, właśnie ta pani, która chciała jechać do Marsylii. Ale nie zgodziła się tłumaczyć.

- Ja tu jestem jako turystka a nie jako przewodniczka - rzekła. My nie uczestniczyliśmy w dalszych wydarzeniach w recepcji, gdyż mieliśmy już klucz od naszego pokoju w kieszeni. A jednak dobrze jest niekiedy być

(23)

małżeństwem. Do późnej nocy dochodziły jeszcze z recepcji przykre odgłosy swarów.

Nowy dzień powitaliśmy już w dobrych nastrojach. Przewodnik był już spokojny. Cieszyliśmy się z zaplanowanej na ten dzień wycieczki do Monaco. Tam wysadzono nas na placu przed pałacem księcia Reiniera.

Stamtąd roztaczały się wspaniałe widoki. Najbardziej podobał mi się widok na Monte Carlo i na niezbyt odległą przystań jachtową. Wartownik przed wejściem do pałacu władcy ksiąstewka stał leniwie, nie tak służbiście wyprostowany jak na przykład wartownicy Jej Królewskiej Mości w Londynie. Na placu była umieszczona starożytna armata, ustawiona tak, by razić nacierającego na pałac nieprzyjaciela. Obok armaty znajdowała się piramida, złożona z dużych, okrągłych kul armatnich. W pierwszej chwili zdziwiłem się, że kule ot tak sobie leżą i żaden z turystów nie weźmie sobie którejś z nich na pamiątkę. Dopiero po zbliżeniu się można było stwierdzić, że kule sązespawane ze sobą w twardy blok.

Zwiedzanie Monte Carlo z jego kasynami gry było również dużym przeżyciem turystycznym. Do głównego kasyna nie weszliśmy, gdyż byłoby to kosztowne. Sam wstęp do kasyna kosztował 50 franków. Jednak niedaleko znajdowało się drugie kasyno (dla średniozamożnych), gdzie wstęp był bezpłatny. Tam tłumy „zwykłych" turystów korzystały z urządzeń do gier mechanicznych. Obiektem „obowiązkowego" zdjęcia przed kasynem gry był posąg Fortuny, przedstawiający leżącą kobietę o obfitych kształtach. Na załączonym zdjęciu jestem widoczny ja obok

„Fortuny”, trzymający parasol składany w ręku. Potem ja wykonywałem zdjęcie i parasol położyłem na murku obok. Tam już pozostał. Zapewne znalazł się w składzie przedmiotów znalezionych lub przydał się jakiemuś turyście.

Ostatni dzień wycieczki był bardzo przyjemny. Radość powrotu do kraju zwiększała dodatkowo jego dobra organizacja. Bardzo wczesnym rankiem załadowaliśmy się po raz ostatni do autokaru i skierowaliśmy się w stronę granicy włoskiej. Zmierzaliśmy na lotnisko w Genui, żeby wsiąść do samolotu charterowego, który przywoził identyczną wycieczkę firmy

„Sigma Travel”, która pokonywała taką samą jak my trasę, lecz w przeciwnym kierunku. Trzeba było bardzo dobrze uważać, żeby spostrzec kiedy przekroczyliśmy granicę francusko - włoską. O tym, że to jest granica świadczył tylko mizerny słupek, pomalowany farbami wyblakłymi od słońca. Kiedy nasz autokar minął ten słupek, z małej budki straży granicznej nikt się nie pofatygował, by nas sprawdzić. Innymi słowy, wzięliśmy tę granicę w biegu. O tak wczesnej godzinie lotnisko w Genui było jeszcze całkiem puste. Oprócz naszego, nie startował w najbliższym czasie żaden samolot. Ponieważ było jeszcze trochę czasu

(24)

do odlotu, więc nasza wycieczka rozprzestrzeniła się po pustych halach dworca lotniczego. Kupowano jeszcze jakieś upominki, nie pamiętam za jaką walutę. Zdaje się, że Włosi przyjmowali franki. To się często zdarza w krajach zachodnich. Kiedy samolot łagodnie wylądował na płycie lotniska na Okęciu, w jego wnętrzu rozległy się oklaski. Byliśmy u siebie.

6. Londyn

Z Londynem związani jesteśmy emocjonalnie, gdyż mieszka tam nasza córka Irenka wraz ze swoim mężem Stefanem i synkiem Mareczkiem. Pierwszy raz znaleźliśmy się w Londynie w dniu 26 czerwca 1993 r. - w kilka dni po urodzeniu Marka. Podróż odbyliśmy autokarem międzynarodowych linii autobusowych PEKAES - BUS. Nie było wówczas jeszcze tylu przewoźników na trasie Warszawa - Londyn, co obecnie.

Przejazd autokarem trwał 27 godzin w jedną stronę. Pojazd był wyposażony w toaletę, lecz na wstępie pilotka zapowiedziała, że używać jej można tylko w wyjątkowych przypadkach, gdyż w Anglii są trudności z opróżnianiem pojemnika. Co kilka godzin będą postoje przy stacjach benzynowych, motelach lub restauracjach. I tak już było zawsze, we wszystkich autokarach wszystkich firm. W następnych latach jeździliśmy często do Londynu, przeważnie autokarami, rzadziej (szczególnie w ostatnich latach) latamy samolotami. Później spróbowaliśmy (raczej dość pechowo) przejazdu z angielsko - polską firmą TRAVELINES, aż w końcu jeździliśmy już wyłącznie autokarami polskiej agencji turystycznej ATAS, która wydała się nam najbardziej solidna i najlepiej zorganizowana.

Nie będę opisywał wrażeń z tych wszystkich pobytów i przejazdów oddzielnie, lecz zbiorę je w jedną całość, przedstawioną w tym rozdziale.

Niektóre autokary jeździły bezpośrednio z Warszawy przez Poznań, inne zbaczały jeszcze do Łodzi, by zabrać stamtąd pasażerów. Kiedy wyruszało się z Warszawy o godzinie 9:00, w Poznaniu było się około 13:30 a do Londynu docierało się około godziny 11:30 następnego dnia, z uwzględnieniem jednogodzinnej różnicy czasu. W kraju był zwykle dłuższy postój w Torzymiu, miejscowości znanej mi z wielkich manewrów wojskowych w 1955 r.

Największym problemem było zawsze sprawne przekroczenie granicy. Stojące w olbrzymich kolejkach TIRY przejeżdżały innym pasem ruchu, lecz autokarów a także samochodów osobowych było również bardzo dużo. Obserwowaliśmy wtedy różne sposoby skracania czasu oczekiwania na granicy. Zależało to w dużej mierze od sprytu i zaradności kierowcy, który powinien był umieć odpowiednio się ustawić i wymanewrować. Raz zdarzyło się nawet tak, że kierowca obdarzony wyjątkowym tupetem rzucił się pod prąd pojazdów podążających w przeciwną stronę. Skończyło się na połajance, po czym pojechaliśmy

(25)

dalej. Bardzo oryginalny sposób szybkiego, łatwego i przyjemnego przekraczania granicy miała pilotka jednego z autokarów. Kiedy zbliżaliśmy się do granicy, przebierała się w pantofle na wysokich obcasach, krótką spódniczkę (miała ładne, długie nogi), podmalowywała się i w towarzystwie jednego z kierowców udawała się do pomieszczenia kontroli celnej, niosąc tam gorącą czarną kawę w termosie i filiżanki. Po chwili powracali w towarzystwie celnika, który przeprowadzał nas na skróty przez granicę.

Kiedy już przekroczyliśmy granicę i samochód wartko potoczył się naprzód, udawała się do małego pomieszczenia służbowego, skąd zaraz powracała w dresie.

Kiedy to wszystko już się odbyło zaczął zapadać zmierzch (oczywiście w zależności od pory roku). Tak więc przez Niemcy przejeżdżało się nocą. Zresztą i tak nie można by było niczego ciekawego zobaczyć, gdyż autostrady przebiegały z dala od miast i osiedli. Zazwyczaj raz lub dwa razy w ciągu nocy autokar zatrzymywał się na krótki postój, przy specjalnie do tego celu przystosowanym obiekcie, który miał funkcjonujący przez całą noc bufet, no i oczywiście elegancko urządzone toalety. Główny problem polegał na szybkim ich odszukaniu, żeby zdążyć na czas do autokaru. W Niemczech toalety publiczne są bezpłatne.

Również nie płaci się za przejazd autostradami. W innych krajach, przez które przejeżdżaliśmy, toalety są płatne. Stwarza to czasem kłopot, kiedy nie ma się odpowiedniej waluty. Tak zdarzyło mi się na przykład kiedyś gdy przejeżdżaliśmy z Włoch przez Czechy, gdzie opłaty te są skrupulatnie egzekwowane. Przepisy nie zezwalają na wwożenie do Czech tamtejszej waluty, a kiedy przejeżdża się przez ten kraj nocą nie ma sposobności dokonać wymiany pieniędzy. W drzwiach wiadomego przybytku stał groźnie wyglądający „cerber" i egzekwował należne opłaty.

Kiedy zapytałem czy mogę zapłacić w niemieckiej walucie - zgodził się skwapliwie, a kiedy mu wręczyłem 50 fenigów, zgiął się w ukłonie.

Ciekawie była sprawa rozwiązana w Belgii. W wejściu do toalet był wywieszony cennik informujący o wysokości opłat we wszystkich walutach Unii Europejskiej. To była duża wygoda.

Miało się dużo szczęścia trafiając na autokar, który miał zepsuty magnetowid. Można było wtedy podrzemywać nocą. Kiedy był sprawny, zawsze znaleźli się tacy, którzy chcieli non stop oglądać. A filmy były beznadziejne. Były to przeważnie filmy o treściach drastycznych, gdzie trup słał się gęsto. Dobierając ich tematykę, nie uwzględniono faktu, że autokarem podróżują również dzieci. A już szczególnie przykre było to, że w drodze powrotnej trzeba było oglądać to samo.

Przez zagłębie Ruhry przejeżdżaliśmy jeszcze nocą. Gdzie się znajdujemy można się było w przybliżeniu zorientować na podstawie dobrze podświetlonych napisów: Dortmund, Essen, Dusseldorf. Przejazd przez Holandię trwał krótko i można było nawet ją przegapić. Natomiast

(26)

w Belgii był zwykle postój w Brukseli i to w centrum miasta. Ponieważ była to bardzo wczesna godzina, miasto było jeszcze opustoszałe. Szczególnie kiedy jechało się w sobotę lub w niedzielę. Żeby ponownie znaleźć się na autostradzie trzeba było długo kluczyć po mieście. Zwłaszcza kiedy kierowca pobłądził. Bruksela to bardzo ładne miasto i oglądało się je z przyjemnością.

Granica Belgijsko - Francuska była trudna do zaobserwowania.

Trzeba było dobrze skupić uwagę i wytężyć wzrok, żeby dostrzec mizerny słupek. Teraz już nie jechało się autostradą, lecz dobrą drogą wzdłuż brzegu morskiego. Wkrótce na tablicy drogowej pojawiło się złowrogie słowo: Dunkerque. Tak, to była ta sama Dunkierka, ważna baza francuskiej floty morskiej, z której na przełomie maja i czerwca 1940 roku ewakuowały się do Wielkiej Brytanii wojska sprzymierzonych, po przegranej bitwie flandryjskiej. Po tym jak wojska niemieckie przełamały front pod Sedanem i wyszły nad kanał La Manche w rejonie Abbeville, Boulogne i Calais, dowództwo brytyjskie podjęło decyzję o ewakuacji swoich wojsk na wyspę.

Niemiecki 19 Korpus Pancerny zepchnął cofające się siły brytyjsko - francuskie na wąski pas nadbrzeżny w rejonie Dunkierki. Tam Niemcy starali się zniszczyć je za pomocą swego lotnictwa i wojsk lądowych.

Aliantom jednak udało się ewakuować swoje siły do Anglii. Pod osłoną 2740 samolotów oraz artylerii okrętowej, na pokłady wielkiej liczby okrętów (głównie brytyjskich) zdołano ewakuować 338 500 żołnierzy, z których 1/3 stanowili Francuzi. W trakcie tej akcji 243 okręty i statki sojusznicze zostały zatopione bądź uszkodzone. W ręce niemieckie dostały się duże masy sprzętu, w tym: ok. 2400 dział różnego kalibru, 11 000 sztuk broni maszynowej, 700 czołgów, 45 000 samochodów i 20 000 motocykli.

Lotnictwo niemieckie straciło w tej akcji 302 samoloty (dane według [7]).

Wkrótce dojeżdżało się do autostrady i do Calais było już niedaleko.

Oczekiwanie na wjazd na prom nie trwało zwykle długo. Formalności załatwiał nasz kierowca, który płacił za przejazd. Prom był miejscem przyjaznym dla podróżnego. Dużo przestrzeni, wygodne kanapy dla pasażerów, wiele bufetów, gdzie można było się napić kawy lub herbaty a nawet spożyć gorący posiłek. Można się było na promie umyć, ogolić a nawet wziąć prysznic. Kursowały promy francuskie i brytyjskie, ale również w tych ostatnich były europejskie gniazda wtykowe służące do przyłączenia aparatu do golenia. Płynęło się około półtorej godziny.

Zasadniczym problemem było zapamiętanie sobie miejsca ustawienia swego autokaru na dolnym pokładzie. Trzeba było umieć go odszukać w gęstwinie niezliczonej liczby autokarów. W godzinach rannych na promach było dużo miejsca, lecz kiedy się powracało z powrotem z Londynu i było to wieczorem, na promach było pełno Francuzów, Belgów i Holendrów, powracających z niedzielnych wycieczek do Anglii. My

(27)

przepływaliśmy kanał La Manche zwykle właśnie w niedzielę, gdyż tylko wtedy Irenka i Stefan nie szli do pracy i mogli nas odwieźć samochodem na dworzec autobusowy. Wtedy na promie było mniej przyjemnie.

Powracający z wyspy turyści byli bardzo hałaśliwi i zachowywali się dość prymitywnie, wypijając przy tym duże ilości piwa.

Po przypłynięciu do Dover dla niektórych „zaczynały się schody”.

Trzeba było przejść przez brytyjską kontrolę graniczną. Biuro ¡migracyjne było bardzo dobrze zorganizowane. Za pojedynczymi stanowiskami, czymś w rodzaju pulpitów, siedzieli oficerowie ¡migracyjni (w tym również kobiety).

Stanowiska są odgrodzone barierą od dużej sali, w której wije się serpentyna barierek, wytyczających trasę, którą poruszają się podróżni. To mi się najbardziej podobało. Nie ma tłoku i przepychanek. Nie ma dialogów w stylu:

- Ja tu przyszedłem pierwszy.

- Może na świat, ale nie tutaj.

Ruch reguluje stojący przy przejściu prowadzącym do stanowisk dyżurny.

Kiedy zaobserwuje, że któreś stanowisko stało się wolne, wskazuje je pierwszej osobie z kolejki. Rozmowy z oficerem ¡migracyjnym bywają krótkie, albo też przeciągają się w czasie. Szczególnie starannie sprawdzani są ludzie młodzi, podejrzani o zamiar zatrudnienia się „na czarno". Bywa, że ktoś jest poproszony do oddzielnego pomieszczenia, gdzie sprawdza mu się również bagaż. Czasem przeciąga się to tak długo, że autokar musi odjechać bez tej osoby. W zależności od wyniku działań sprawdzających, musi się potem dostać do Londynu (albo innego miasta) lub powrócić do Calais. Jest niepisany zwyczaj, że takiego pechowca zabiera bezinteresownie dowolny polski autokar, podążający do Londynu, jeżeli mu się w końcu powiodło.

Przy dostawaniu się do Wielkiej Brytanii dobrze jest mieć zaproszenie od kogoś tam zamieszkałego, najlepiej od rodziny lub być starym. Dobrze jest też władać językiem angielskim. Pamiętam nasz pierwszy wjazd do Zjednoczonego Królestwa. Kiedy pani oficer ¡migracyjny zapytała o cel naszego przyjazdu do Anglii, odpowiedziałem:

- We want to see our grandson, who is three days old. Chcemy zobaczyć naszego wnuka, który ma trzy dni. Szeroki uśmiech na twarzy kobiety i dwa mocne uderzenia pozostawiły ślady pieczęci na naszych paszportach.

Teraz nastrój w samochodzie, toczącym się raźno w stronę Londynu jest już znakomity. Kierowca z dziecinną łatwością porusza się zgodnie z zasadami ruchu lewostronnego. Ale nie zawsze jest już powód do optymizmu. Raz na przykład przydarzyła nam się na tym odcinku przykra przygoda. Wybraliśmy (na naszą biedę) brytyjsko - polską firmę przewozową „Travelines". Przez całą drogę szło bardzo dobrze.

Sympatyczna pani pilotka (Polka zamieszkała w Londynie), opiekowała się

Cytaty

Powiązane dokumenty

Nie prowadzi to do antyteistycznych konsekwencji, jeśli pamięta się, że wszelkie wolne decyzje Boga są decyzjami bytu o określonej - racjonalnej i dobrej - naturze, a taka

Historia filozofii — zgodnie z zamierzeniem Autora — jest połykana przez środowisko humanistyczne, a także przez inteligencję z innych kręgów, kiedy trzeba robić

Okazało się, że sfotografowałem nie szkołę tysiąclecia, tylko bardzo okazałą plebanię.. [W „Sztandarze Ludu”działała]

Wezwano mnie do dyrekcji i powiedziano, że moja nauka się skończyła Po odejściu Niemców w 1945 roku składałem egzamin mając ukończoną szóstą klasę i za

Gdyby Basia oddała Asi swój muchomor z najmniejszą liczbą kropek, to wtedy u niej byłoby 8 razy więcej kropek niż u Asi.. Oblicz,

Tragedja miłosna Demczuka wstrząsnęła do głębi całą wioskę, która na temat jego samobójstwa snuje

Widać już, że coś się zmieniło i zmienia się z dnia na dzień.. Co znaczy, gdy przyjdzie odpowiedni człowiek na odpowiednie

Przesłanie to jest wspólnym głosem Kościołów zrzeszonych w Polskiej Radzie Ekumenicznej oraz Konferencji Episkopatu Polski.. Zostało one wypracowane w ramach prac