• Nie Znaleziono Wyników

Odrodzenie : tygodnik. R. 2, nr 14 (4 marca 1945)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Odrodzenie : tygodnik. R. 2, nr 14 (4 marca 1945)"

Copied!
8
0
0

Pełen tekst

(1)

ODRODZENIE T Y G O D N I K

Nr. 14 Kraków, dnia 4 marca 1945 r. Rok II

Sąd nad Mussolinim

Pod ta k im ty tu łem p o jaw iła się w L ondynie k siążka anonim ow ego au to ra, k tó ry użył p se u ­ donim u „K asjusz". S ta ła się ona w A nglii sen ­ sacją dn ia i w k ró tk im czasie doczekała się pięciu w ydań.

P ow odzenie k siążki je s t n ie w ą tp liw ie u s p ra ­ w iedliw ione. A u to r m a lu je proces, w któ ry m rola obw inionego p rzy p a d ła M ussoliniem u, a w c h a ra k te rz e św iadków w y stę p u ją żyjący i zm arli już m ężow ie sta n u W ielkiej B ry ­ tanii. Szczególnego p osm aku d odaje książce okoliczność, że w szyscy uczestnicy ro zp raw y sądow ej w y p o w iad ają n a procesie dosłow nie to, co w różnych okresach czasu m ów ili lub pisali n a te m a t M ussoliniego i jego polityki.

A u to r pisze w e w stępie:

„O św iadczenia sk ła d an e n a k a rta c h tej książki przez długi szereg św iadków są a u te n ­ tyczne, co w każdej chw ili może być p o tw ie r­

dzone przez w ycinki z pism . L udzie b iorący udział w procesie to postacie autentyczne. N ie­

k tó re z nich m usiały być przez a u to ra w sk rze­

szone z m artw y ch , chodziło bow iem o to, aby żadna w ażniejsza okoliczność, m a jąc a zw iązek ze spraw ą, nie uszła uw agi sądu.“

Po w stępnych p rzem ów ieniach p ro k u ra to ra i obrońcy p rze su w a ją się przed sądem w ciągu pierw szych pięciu dni procesu n astę p u ją c y św iadkow ie: A ustin C ham b erlain , w la tac h 1924--1929 angielski m in iste r sp raw za g ra -

’ * " 'sow y lord R o th e r- dngieio«a, -"półpra- -.iail“ P rice, p isarz n ie­

m iecki E m il Ludw ig, p re m ie r angielski w la ­ tach 1937— 1940 N eville C ham berlain, a n g iel­

ski m in iste r sp ra w zagranicznych w la ta c h 1932— 1935 Jo h n Sim on, angielski m in iste r sp raw zagranicznych w ro k u 1935, w okresie obecnej w o jn y am b asa d o r angielski w H isz­

panii sir S am uel H oare, angielski m in iste r sp raw zagranicznych w la ta c h 1938—1940, obecnie am b asa d o r angielski w S tan a ch Z je ­ dnoczonych H alifax, członek g ab in etu C ham ­ b e rla in a A m ery, b yły m in iste r w gabinecie C h am b erlain a, obecnie am b asa d o r angielski w P ary żu D uff Cooper, b yły m in iste r w ojny w gabinecie C h a m b e rla in a H orę B elisha, lord Lloyd i lord M attiston.

W ym ienieni św iadkow ie, o d pow iadając na p y ta n ia obrony d ają pełną i w yczerpującą c h a ra k te ry sty k ę p o lityki zagranicznej W iel­

kiej B ry ta n ii w sto su n k u do faszystow skich Włoch w ok resie g ab in etu B a ldw ina — A.

C h a m b e rla in a (1924—1929), drugiego g ab in etu Mac D onalda (1930—1935), drugiego g ab in etu B aldw ina (1935—1937) i w reszcie g ab in etu N e- ville C h am b e rla in a (1937— 1940).

Nie je st to oczywiście obraz c a ł e j z a g ra ­ nicznej po lity k i angielskiej w w ym ienionym okresie. N ie m a w nim np. k w estii ta k z a sa d ­ niczej, ja k stosunki anglo-niem ieckie, nie m a próby ujęcia szeregu innych zagadnień.

Je d n a k to, co stanow i p rzedm iot ro zpraw y u k az u je niezw ykle jasn o sprężyny polityczne, ja k im i k ie ro w a ła się A nglia w sto su n k u do M ussoliniego.

K siążka K asju sza je st pam fletcm , o ry g in al­

nym o tyle, że a u to r niczego nie w ym yślił, w szystko o p arł n a m a te ria le faktycznym . D la­

tego „Sąd n ad M ussolinim " robi ta k silne w ra ­ żenie. K siążka tra fia do czyteln ik a łatw iej i m ocniej, aniżeli w szelkiego ro d za ju ro z p ra ­ wy, pośw ięcone polityce A nglii we w sp o m n ia­

nym okresie.

» • »

W pierw szym sw ym p rzem ów ieniu p ro k u ­ r a to r w ym ienia p rze stęp stw a popełnione przez faszyzm i jego przyw ódcę M ussoliniego. Oto one: dojście do w ładzy drogą gw ałtu, zm iece­

nie z pow ierzchni p arla m en tary zm u , w o jn a z A bisynią w la tac h 1935—1936, zb ro jn y n a ­ jazd na H iszpanię w ro k u 1936, oraz w ojna z naro d em hiszpańskim do ro k u 1939, z d ra ­ dziecki sojusz z N iem cam i w ro k u 1936, a p ro ­ b a ta w szystkich posunięć H itle ra przeciw n a ­ rodom , niezakłócającym pokoju, zdradziecki n ajaz d na F ra n c ję w ro k u 1940 i w reszcie n i­

czym nie uzasad n io n a ag re sja przeciw Anglii, G recji i Rosji, k rajo m , z k tó ry m i M ussolini podpisał p a k t o n ieagresji. A k t o skarżenia przeciw M ussoliniem u w n astę p u ją c y sposób fo rm u łu je jego zbrodnie: „całe życie sw oje i energię, w szystkie siły n a ro d u w łoskiego, k tó ­ ry m i mógł p an dysponow ać, pośw ięcił p a n n a sianie zagłady i zniszczenia, n a przyg o to w y w a­

nie n ajk rw a w sz ej w ojny, ja k ą zn a ją dzieje św iata".

Do spisu zbrodni popełnionych przez M usso­

liniego p ro k u ra to r d o d aje jeszcze, że in te rw e n ­ cja w łoska w H iszpanii sta ła w ja sk ra w e j sprzeczności z uroczystym i przyrzeczeniam i M ussoliniego, z szeregiem jego półoficjalnych ośw iadczeń, obietnic i zapew nień.

„W ciągu o sta tn ic h lat, — ośw iadcza p ro k u ­ r a to r — am b itn e p re te n sje podsądnego łączy­

ły się z jeszcze w iększym i i potw orniejszym i p re te n sja m i jego ucznia, później zaś jego p an a w B erlinie. W m a rc u 1938 M ussolini w yraził zgodę na zab ó r A u strii przez Niemcy, choć za k lin a ł się n iejed n o k ro tn ie, że będzie bronić niezaw isłości A u strii do o sta tn ie j w łoskiej k ropli krw i. W k w ietn iu 1939 r. faszystow skie W łochy w d a rły się do A lbanii. Po w y buchu obecnej w ojny podsądny czekał tylko, aż F ra n c ja zostanie pokonana. Bez żadnego uprzedzenia, bez najm niejszego pow odu, w o j­

ska w łoskie n a rozkaz podsądnego w eszły do F ra n cji, żeby łupić i g rabić co im w padło w ręce."

O brońca nie k w estio n u je p rze stęp stw M us­

soliniego, w ym ienionych przez p ro k u ra to ra . Nie k w estio n u je rów nież ich oceny. Nie może się je d n a k ograniczyć do sam ych faktów . Na pierw szym posiedzeniu sądu w zyw a na św ia d ­ k a sir A u stin a C h a m b e rla in a i każę m u opo­

w iedzieć o wizycie, k tó rą C h am b erlain złożył M ussoliniem u w k ró tce po zabójstw ie M ite t- tiego, zbrodni, k tó ra w yw ołała oburzenie w c a ­ łym cyw ilizow anym świecie. O brońca w zyw a rów nież lo rd a R o th erm ere do zacytow ania

o p in ii, ja k i, h ' •'•Mir d™ przez

M ussoliniego. R o th erm ere osv. ' ' ’w - czas: „M ussolini zbaw ił W łochy zn a jd u ją c e się n a s k ra ju bolszew izm u, a tym sam ym u ra to ­ w ał cyw ilizację w zachodniej Europie. W h i­

sto rii X X w iek u odegra on p raw dopoaobnie ta k ą rolę, ja k ą w początkach w ieku X IX ode­

g rał N apoleon". L ord R o th erm ere p ow tarza na rozpraw ie, iż je s t dum ny z tego, że „organ jego „Daily M ail" był pierw szą gazetą w A n ­ glii i w całym świecie, k tó ra u m ia ła tra fn ie ocenić osiągnięcia faszyzm u".

O brońca zm usza rów nież d ziennikarza W ard P ric e ’a do pow tórzenia przed sądem ośw iad­

czenia, złożonego w ro k u 1926: „Stw orzenie pierw szej kom órki faszystow skiej w M ediola­

nie w ro k u 1919 m ożna porów nać z p rzew ro ­ tem w religii, jakiego dokonał L u te r, p rzybi­

ja ją c swoich 95 tez u w ejścia do kościoła w lt- tem berskiego".

A n alizu jąc przebieg p rze słu ch a n ia św iad ­ ków w pierw szym d n iu procesu obrońca ośw iadcza:

„W iększa część k o n se rw aty w n e j opinii a n ­ gielskiej nie tylko apro b o w ała u stró j w p ro w a­

dzony przez podsądnego w e W łoszech, ale nie k ry ła w y raźn ej sym patii dla niego... W edle opinii św iadków , oraz tych, k tó ry ch ci św ia d ­ kow ie re p re z e n tu ją , stw orzenie d y k ta tu ry fa ­ szystow skiej we W łoszech było osiągnięciem , za k tó re podsądny zasługuje nie n a osądzenie, lecz na pochw ałę."

W arto przy tej okazji zaznaczyć, że w po ­ dobny sposób oceniało k ro k i M ussoliniego nie tylko to skrzydło p a rtii k o n se rw aty w n e j, k tó re szło za N evillem C ham berlainem i aprobow ało jego politykę nie in te rw en c ji, co było ró w n o ­ znaczne z popieraniem ag resji; faszyzm w łoski znajdow ał rów nież zw olenników w śród w ybitnych przyw ódców p a rtii k o n se rw a ty w ­ nej, przeciw staw iający ch się ogólnem u k u r ­ sowi p o lityki zagranicznej C h am b erlain a. N ie­

naw iść do rew olucji p row adziła tych polityków do w y ch w alan ia M ussoliniego za to, że „ u ra ­ tow ał W łochy od bolszew izm u". Z dając sobie sp raw ę z k ata stro fa ln y c h dla A nglii sku tk ó w polityki konszachtów z n ap a stn ik iem , ludzie ci, kiedy chodziło o H itle ra, gotow i byli p rz e ­ baczyć M ussoliniem u w szystkie zbrodnie p rz e ­ ciw człow ieczeństw u, p rzeciw ich w łasnem u k rajo w i, poniew aż w edle ich zdania zagrodził w e W łoszech drogę „bolszew izm ow i". P o lity k a w szechprzebaczenia w sto su n k u do M ussoli­

niego skończyła się h an ieb n ie w d niu 10 czerw ca 1940 r., kiedy to M ussolini w ypow ie­

dział A nglii w ojnę.

O brońca w y snuw a z tego w niosek n a s tę p u ­ jący:

„G dyby nie było tych w szystkich zachw ytów , tych w szystkich serdeczności, gdyby zam iast tego m o carstw a zastosow ały do faszyzm u pełny ostracyzm za straszliw e zbrodnie, w ym ienione przez p ro k u ra to ra , może podsądny nie byłby w stan ie dopuścić się now ych zbrodni, o k tó ­ rych m ów i a k t o skarżenia"

W dru g im i trzecim dniu procesu obrońca przechodzi do analizy poszczególnych zbrodni m iędzynarodow ych M ussoliniego. Licznym i cy tata m i z jego w ystąp ień i d ek larac y j o b ro ń ­ ca udow adnia, że M ussolini „nie skryw ał sw ych celów w polityce zagranicznej i że cele te były dobrze znane k ierow nikom angielskiej polityki zagranicznej". 1 ta k np. zupełnie o tw arc ie żądał on p an o w a n ia w łoskiego na M orzu Ś ródziem nym , k tó re n azw ał „w łoskim jeziorem ". W ro k u 1927 m ów ił o tym , że w la ­ tach 1935—1940 E u ro p a będzie przeżyw ała kryzys i że W łochy pow inny m ieć do tego cza­

su pod bro n ią 5 m ilionów ludzi. W ro k u 1932 przyw ódca w łoskich faszystów ośw iadczył p u ­ blicznie, że dąży do faszyzacji Europy. W ynika z tego, że cele M ussoliniego, a p rzed e w szyst­

kim to, że m a za m ia r dążyć do ich realizacji drogą w ojny, było dobrze znane k ierow nikom angielskiej p o lityki zagranicznej. Jeżeli p o d ­ trzy m y w ali M ussoliniego i pom agali m u, to n ie dlatego, żeby nie w iedzieli, do czego dąży.

J a k ą w ięc p o lity k ę p rze ciw sta w iali planom M ussoliniego? O brońca w zyw a ja k o św iadka lo rd a Sim ona, k tó ry ośw iadcza, że w m arcu 1933 r„ kiedy był m in istrem sp raw za granicz­

nych, podpisany został P a k t C zterech. M ówiąc o tym pakcie, Sim on sta ra się pom niejszyć j e ­ go znaczenie. W tedy obrońca robi ironiczną uw agę, że lord Sim on nie jest dostatecznie sp raw ied liw y w obec sam ego siebie i o św ia d ­ cza:

„Czyż ten p a k t nie położył podw alin pod po­

litykę, k tó ra później zm artw y ch w sta ła w roku 1938 w M onachium ? Pośpiech, z k tó ry m pan, lordzie Sim on

i

p re m ie r Mac D onald, p rz y ję ­ liście propozycję M ussoliniego, aby pojechać do Rzym u, był dla niego w ielkim u

w ytyczne P a k tu C zterech daw ały p o d są d n e- m u n ie w ą tp liw e atu ty . P a k t ten w ykluczał Rosję z k o n ce rtu w ielkich eu ro p ejsk ich m o­

carstw . W yw ołał on głębokie niezadow olenie na w schodzie E u ropy i na B ałkanach. Był u d e ­ rzeniem w p restig e F ra n c ji i częściowo P o l­

ski, k tó ra od czasu zaw arcia p a k tu zaczęła r e ­ alizow ać w sw ej p o lity ce o rie n ta c ję n ie m ie c k ą ."

Z eznania S im ona stw ie rd z a ją zupełnie w y­

raźnie, że na k o n feren c ji w S tresie (kw iecień 1935), w k tó rej oprócz niego b rali udział M us­

solini, F lan d in , L av a l i Mac D onald, dano przyw ódcy faszyzm u do zrozum ienia, że W iel­

ka B ry ta n ia „nie m a żyw otnych interesów w A bisynii", w sk u te k czego M ussolini może p rzy stą p ić do w ojny z nią.

N astęp n ie św iadek sir S am uel H oare pow o­

łu je się n a sw oje przem ów ienie w Lidze N a ­ rodów , w ygłoszone 11 w rześn ia 1935. W p rz e ­ m ów ieniu tym sprecyzow ał on stanow isko W ielkiej B ry ta n ii w sp raw ie bezpieczeństw a zbiorowego, ośw iadczając:

„Liga N arodów i k ra j, k tó ry rep rez en tu ję, n aleg a ją n a to, by przepisy genew skie odno­

śnie bezpieczeństw a zbiorow ego, jasno i w y ­ raźnie sprecyzow ane, obow iązyw ały w całej pełni. Chodzi zw łaszcza o to, aby nie sprow o­

kow ana niczym ag re sja sp o tk a ła się ze s ta ­ nowczym zbiorow ym sprzeciw em ".

S ir Sam uel H oare pow ołuje się na tę m ow ę jako na dowód, że p o lity k a jego op ierała się na zasadach pow szechnego bezpieczeństw a. J e d ­ nak obrońca zm usza go do przyznania, że w przeddzień w ygłoszenia tej m owy, a m ia ­ nowicie w nocy 10 w rześnia, doszło do z a w a r­

cia tajnego porozum ienia m iędzy św iadkiem i Lavalcm . O brońca cy tu je ośw iadczenie L a- vala, k tó ry pow iedział:

„Zgodziliśm y się od raz u co do w yłączenia sankcyj w ojennych, oraz co do niestosow ania blokady m orskiej, gdyż nie było konieczności ro zp a try w a ć k w estię zam knięcia K an a łu S u- eskiego, — słow em zgodziliśm y się w sp raw ie usunięcia w szelkich kroków , k tó re by mogły doprow adzić do w ojny."

O brońca cy tu je z kolei ośw iadczenie M usso­

liniego, k tó ry 27 w rześnia 1935 r., po m owie H o are’a w Lidze N arodów pow iedział: „Do­

brze w szystko obm yśliłem , dobrze w szystko obliczyłem i rozw ażyłem ". Należy p rz y p u ­ szczać, ośw iadcza obrońca, że M ussolini dosko­

n ale w iedział nie tylko o oficjalnych groźbach sir S am uela H o are’a, ale i o jego faktycznym p orozum ieniu z L avalem , k tó re groźby te sp ro ­ w adzało do zera. O brońca u sta la jeszcze je ­ dną in te re su ją c ą okoliczność: m ow a n a te m at bezpieczeństw a zbiorow ego w ygłoszona była przez H o a re ’a w p rzed ed n iu w yborów w A n­

glii. Po w y borach zaś, k iedy o dpadła tro sk a o głosy, p o lity k a g ab in etu B a ldw ina była d a ­

leka od obrony zasady bezpieczeństw a zbio­

rowego.

Jeszcze b ardziej ja sk ra w y obraz d aje b a d a ­ nie św iadka N eville C ham berlaina. Odnosi się ono do p a k tu anglo-w łoskiego, podpisanego w Rzym ie w k w ie tn iu 1938, w szczególności do zobow iązania p rzyjętego przez M ussolinie­

go w spraw ie w łoskich „ochotników " w H isz­

panii. Z zeznań C h am b erlain a i jego m in istra spraw zagranicznych H alifa x a w ynika, że dla obu ów czesnych kierow ników angielskiej po­

lityki zagranicznej zobow iązanie o ew akuacji

„ochotników " w łoskich było konieczne po to, ażeby bez tru d n o ści p rzeprow adzić w Lidze N arodów uchw ałę, w m yśl k tó re j A bisynia m iała przypaść W łochom. O brońca u stala, że M ussolini nie w ypełnił przyjętego zobow iąza­

nia, co stw ierdził poseł angielski w Rzymie w sie rp n iu 1938 t j. wówczas, gdy Liga N a ­ rodów na propozycję lo rd a H alifax a uznała zabór A bisynii przez W łochy.

L ord H alifa x m usi stw ierdzić, że przeciw tem u uznaniu p ro testo w ali n astęp u jący człon­

kow ie Ligi N arodów : ZSRR, Chiny, Boliwia i N owa Z elandia. O brońca zw raca uw agę p rz y ­ sięgłych na okoliczność, że poza tym i czterem a k ra ja m i, n ik t nie uw ażał a p ro b a ty zaboru A bi­

synii za posunięcie, zasługujące ze stanow iska m oralności na potępienie.

Na uw agę zasłu g u ją zeznania lo rd a Lloyda, k tó ry w ro k u 1940 sta ł n a czele t. zw. „Rady .B rytyjskiej". O rganizacja ta za jm u je się p ro ­

p ag an d ą i obroną interesów angielskich poza granicam i Anglii. W ro k u 1940 lord Lloyd w y­

dal b ro szu rę p. t. „ In te re sy W ielkiej B rytanii".

Z aw iera ona n a s tęp u jące słow a o W łoszech faszystow skich:

„G eniusz w łoski sł ” ' ''a f a ­ szystow skich in sty tu cy j a u to ry taty w n y o.„

k tó ry nie zagraża ani religii, an i swobodzie ekonom icznej, ani bezpieczeństw u innych e u ­ ropejskich narodów ".

Ten p u n k t w idzenia podzielał nie tylko a u ­ to r broszury, gdyż w edle słów jego „w stęp do niej, pełen ciepłych słów dla faszyzm u, n a p i­

sał lord H alifax, ów czesny m in iste r sp raw za­

granicznych".

Tak w ygląd ają zeznania osób pow ołanych przez obronę. S treszczając je i stw ierd zając w spółudział św iadków w szeregu posunięć M ussoliniego na are n ie m iędzynarodow ej, obrońca w oła:

„Czy arm ie w łoskie byłyby w stan ie zaw o­

jow ać A bisynię, gdyby polityka W ielkiej B ry ­ ta n ii szła po linii ośw iadczenia z 11. IX. 1935 r., a nie po linii tajnego porozum ienia H oare—

L av a l z. dn. 10. IX. 1935 r.? Czy mogło się udać w targ n ię cie do H iszpanii bez pom ocy p re ­ m ie ra C ham berlaina? Czy W łochy m ogłyby okazać ta k ą pomoc h itlero w sk im Niem com, gdyby ich pozycja nie zaczęła się w zm acniać od cłtwili, gdy lord Sim on pojechał w r. 1933 do Rzymu, aż do chw ili, w k tó rej u d ał się tam C ham berlain w r. 1939?"

Podsądny M ussolini w ygłasza w sw ojej obronie przem ów ienie. Nie w arto się nad nim rozwodzić. Nie było ono wygłoszone. S kon­

stru o w ał je sam autor. Są w nim je d n ak dw a ustępy, któ ry ch pom inąć nie można. 28 p aź­

d ziern ik a 1936 r. rozeszła się w R zym ie po­

głoska o u p ad k u M adrytu. Pogłoska okazała się bezpodstaw na. W ojska gen. F ranco, z n a j­

dujące się o 4 m ile od M adrytu, nie m ogły z a ­ w ład n ąć b o h atersk im m iastem w ciągu lat trzech.

„Przez trzy lata, — m ów ił M ussolini — p o d ­ czas k tó ry ch sk a rb m ój był n ad w ątlo n y , m oje siły lotnicze osłabione, a w ojska niem ieckie zbliżyły się do B ren n e ru . W łochy m usiały szu­

k ać ra tu n k u przez oddanie się w niew olę h it­

lerow ców . G dyby M adryt pad ł w ro k u 1936, byłbym d y k ta to rem do tej chw ili, a w Anglii zasiadałyby nie ta k ie sądy, ja k ten, lecz tr y ­ b unały hitlerow skie."

O św iadczenie to, w łożone przez au to ra w u sta M ussoliniego, p o d k reśla ogrom ne z n a­

czenie b o h atersk ie j w alk i n a ro d u h isz p ań ­ skiego o wolność i niepodległość.

D rugi ustęp m ow y M ussoliniego dotyczy roz­

p ętan ia obecnej w ojny. M ussolini tw ierdzi, że h itlero w sk ie Niem cy, rozpoczynając 1 w rz e­

śnia 1939 r. w ojnę przeciw ko Polsce, nie p rzy ­ puszczały, że n ajaz d n a P olskę doprow adzi do św iatow ej k a ta stro fy 1 m ów i: «

„H itler m iał p raw dopodobnie nadzieję, że w ystąpi lord Sim on i ośw iadczy, iż d la Polski nie w arto ryzykow ać u tra ty choćby jednego angielskiego o k rętu , że lord S am uel H oare

(2)

S tr. 2

O D R O D Z E N I E

N r 14

znaj dziew P ary żu odpow iedniego kolegę, k tó ry by razem z nim o pracow ał plan oddania Niem com połow y Polski, albo w reszcie, że C h am b erlain zw róci się do m nie, ja k to już raz było, i przedłoży u ltim a tu m w W arsza­

wie, ja k to kiedyś zrobił w obec P rag i."

T en c y ta t z niew ygłoszonej m ow y odpo­

w iad a h istorycznej rzeczyw istości. W swoich zaw iedzionych rac h u b ach H itle r m ógł liczyć na C h am b erlain a i jego kolegów, m ógł mieć nadzieję, że ich „polityka n ie in te rw en c ji"

i tym razem u ła tw i m u n astę p n y a k t agresji.

K siążka K asjusza, n a p isan a zw artym , rz e ­ czowym językiem , d aje cenny m a te ria ł do h i­

sto rii p o w sta n ia d rugiej w ojny św iatow ej. M a­

te ria ł ten obejm u je tylko część zagadnień, gdyż ja k m ów iliśm y, nie p orusza on „poli­

tyki n ie in te rw en c ji" w sto su n k u do H itlera.

Ja sk ra w e fa k ty tej polityki, odnoszące się do M ussoliniego, w y ja śn ia ją także politykę w o­

bec H itlera. Nie ulega w ątpliw ości, że jed n a i d ru g a m ia ły te sam e korzenie i te sam e źródła.

Na pytanie, kto pom agał M ussoliniem u w je ­ go polityce a g re sji i m iędzynarodow ego ro z­

boju, kim byli jego w spólnicy, a u to r odpo­

w iedział dostatecznie jasno. O dpow iedział rów nież jasno i w yraźnie, jak pom agano M us­

soliniem u w realizo w an iu jego n apastniczej polityki.

N iestety kw estia, dlaczego okazyw ano tę pomoc, nie została przez a u to ra poruszona.

A sp raw a to w cale nie b ag ateln a. C zytelnik widzi p rzed sobą d ziała n ia politycznych p rz y ­ wódców, k tó re go p rze k o n u ją o w spółudziale szeregu osób w zbro d n iach M ussoliniego.

S p ra w ą w ażną i konieczną je st je d n a k za in ­ tereso w an ie się, dlaczego pom agano M usso­

liniem u i po co? N a to p y ta n ie „Sąd n ad M us- solinim " odpow iedzi nie daje. Je d y n ie w ze­

zn aniach lo rd a R o th e rm e re ’a je st zdanie (cy­

tow ane już pow yżej), w k tó ry m św iadek ten m im ochodem do ty k a je d n ej z w ażniejszych sprężyn, k tó re k ie ro w a ły „polityką n ie in te r­

w encji". L ord R o th erm ere m ówi, że „M usso- lini ocalił W łochy, zn a jd u ją c e się n a sk ra ju bolszew izm u, a tym sam ym u ra to w a ł cyw ili­

zację E uropy".

N ienaw iść do Z w iązku Radzieckiego, w alk a z nim , p ró b a sk ie ro w a n ia w szystkich sił ag re sji przeciw ZSRR, chęć zaspokojenia a p e ­ ty tu agresorów kosztem m ałych i śred n ich krajó w , oto je d n a z podstaw ow ych przyczyn

„polityki n ie in te rw en c ji".

Rzecz zrozum iała, że n ik t ze św iadków p ro ­ cesu nie mógł przyznać się do tego, ja k ie rz e ­ czyw iste m otyw y p ch ały jego p o litykę w k ie ­ ru n k u a p ro b a ty posunięć M ussoliniego. Nie m ożna o ' a u to ra książki, je śli się

n w ' . -a s>e ona ośw f-

>«.'SOO

czepia i w ypow iedzi autentyczne. O fak ty c z­

nych przyczynach nie m ów i w sw ym w yw o­

dzie i sędzia, k tó ry je st p rzedstaw icielem autora. "Tymczasem u sta le n ie p o d sta w „poli­

tyki n ie in te rw e n c ji" je st niezw ykle w ażne nie tylko z p u n k tu w idzenia analizy h istorycznej, ale ta k że ze stan o w isk a d n ia dzisiejszego.

Nie w olno zapom inać, że w a lk a ze Zw iązkiem R adzieckim p row adzi n ie u ch ro n n ie do w spo­

m agania faszyzm u, do konszachtów z nim.

Rzeczyw istość polityczna d ała ju ż w toku obec­

nej w ęjn y nie m ało przykładów , p o tw ie rd z a ­ jących tę tezę. J a k z je d n ej stro n y w alk a przeciw ko Zw iązkow i R adzieckiem u prow adzi do w spom agania i w spółpracy z faszyzm em , ta k z dru g iej stro n y w a lk a przeciw faszyz­

m ow i nie m oże być uw ieńczona zw ycięstw em bez jedności działan ia ze Z w iązkiem R adziec­

kim . W „Sądzie n ad M ussolinim " te w nioski h istoryczne nie znalazły odzw ierciedlenia.

O prócz w ym ienionych św iadków , któ ry ch n azw iska są dobrze znane, w procesie fig u ru ją

W Ł A D Y S ŁA W BRONIEWSKI

ŻYDOM POLSKIM

Pamięci Szmula Zygielbojma

Z polskich miast i miasteczek nie słychać krzyków rozpaczy, padli, jak hufiec bojowy, warszawscy obrońcy ghefta . . . Stówa me we krwi nurzam, a serce w ogromnym płaczu, dla was, o Żydzi polscy, polski tułaczy poeta.

Nie ludzie, lecz psy okrwawione, i nie żołnierze, lecz kaci, przyszli, by śmiercią porazić was, wasze dzieci i żony, gazem w komorach wydusić, wapnem w wagonach wytracić, i szydzić z umierających bezbronnych i przerażonych.

Lecz wyście podnieśli kamień, by cisnąć nim w kanoniera, który nastawiał działo, by dom wasz zburzyć do szczętu . . . Synowie Machabeuszów! i wy potraficie umierać,

podjąć bez cienia nadziei walkę, we Wrześniu zaczętą.

Oto co trzeba wyryć jak w głazie w polskiej pamięci:

wspólny nam dom zburzono, i krew przelana nas brata, łączy nas mur egzekucyj, łączy nas Dachau, Oświęcim, każdy grób bezimienny i każda więzienna krata.

Wspólne zaświeci nam niebo ponad zburzoną Warszawą, gdy zakończymy zwycięstwem krwawy nasz trud wieloletni:

każdy człowiek otrzyma wolność, kęs chleba i prawo, i jedna powstanie rasa, najwyższa: ludzie szlachetni.

trzej „oskarżyciele publiczni": p rzed staw iciel n a ro d u hiszpańskiego, w łoskiego i ab isy ń sk ie - go. Ci bezim ienni oskarżyciele d a ją w p ło m ien ­ nych p rzem ów ieniach obraz cierp ień swoich narodów , doprow adzonych przez faszyzm do sk ra ju nędzy i zagłady. K rew , łzy i m ęki ofiar faszyzm u w o łają w tych przem ów ieniach o pom stę. Ale nie tylko o nią. S łychać w nich ak cen ty lęku o przyszłość, k tó ra przy jd zie po ostatecznym rozgrom ieniu ag resji faszystow ­ skich n ap astn ik ó w . P rz ed sta w iciel n aro d u hiszpańskiego m ów i w ięc nie tylko o tym , że przyw ódcy „polityki n ie in te rw e n c ji" pom agali w zduszeniu rep u b lik a ń sk ie j H iszpanii, ale w y raża rów nież obaw ę co do dalszych p e rsp e ­ ktyw . Oto jego słow a:

„N aród h iszpański zd e jm u je trw oga n a myśl, że A nglia będzie m iło siern a w obec gen.

F ranco, k tó ry pom agał p aństw om „osi", kiedy były silne, przepow iadał ich zw ycięstw o, a te ­ raz, kied y koło fo rtu n y przechyliło się w in ­ nym k ie ru n k u , p ró b u je p rzejść do innego obozu."

D ochodzim y do p u n k tu , w k tó ry m chodzi nie tylko o osądzenie faszyzm u, lecz i o to, aby całkow icie uniem ożliw ić jego odrodzenie w przyszłości. Mówi o tym w iswym resu m e sę­

dzia, k tó ry ta k fo rm u łu je za d an ia N arodów Zjednoczonych:

„M ówim y otw arcie o naszym zam iarze dania osw obodzonym te ry to rio m dem okratycznych swobód i p ra w człow ieka. O rea liza cję tego celu p rzyjdzie walczyć jeszcze długo po u m ilk ­ n ięciu w rzaw y b ite w n ej. Nie zrezygnujem y ze swego celu po p odpisaniu p relim in arió w zaw ieszenia broni, nie zostaw im y osw obodzo­

nych przez n as k ra jó w ich w łasn em u losowi.

G dybyśm y ta k postąpili, k o n ty n e n t nasz m ógłby się łatw o dostać znow u pod w ładzę nowego i jeszcze straszniejszego faszyzm u."

S p ra w a w ięc polega na tym , żeby nie tylko doprow adzić do w ojennej klęski faszyzm u, lecz stw orzyć rów nież ta k i d em okratyczny p o rz ą ­ dek, k tó ry by pozw olił n a zupełne w y k arczo - w an ie k orzeni faszyzm u.

Sędzia bierze n a siebie jeszcze jed n o zobo­

w iązanie. Nie chciałby, aby u obecnych n a sali sądow ej osób pow stało w rażenie, jak o b y na p rze strzen i ostatniego ćw ierćw iecza istn iała tylko A nglia C ham berlaina, k tó ry w spom agał faszyzm. Sędzia tw ierdzi i m a zupełną rac ję, że:

„w ow ym czasie istn iała i in n a A nglia. Ta in n a A nglia odnosiła się do faszyzm u od sa ­ mego jego p o w sta n ia z nienaw iścią. W alczyła przeciw ko zdradzieckiej polityce w obec A bi­

synii. D em askow ała politykę, k tó ra d o p ro w a­

dziła do izolacji i klęski H iszpanii. B ędąc w opozycji, w alczyła n a rze strzen i .tvch la t o stw orzenie Z w iązku jęa ro dów, rozum iejąc, że głów nym _y;."Ogieil;, z k tó ry m należy w al-

je s t faszyzm , bez w zględu n a to, pod ja k ą u k ry w a się m ask ą i w ja k im rządzi k ra ju ."

M iejm y razem z sędzią nadzieję, że „cham - berlain izm ", posiad ający jeszcze w A nglii zw olenników , już nigdy nie stan ie się o ficjaln ą d o k try n ą za granicznej p o lityki angielskiej.

N iebyw ała w dziejach ludzkości w ojna, zb li­

żająca się k u końcow i, doprow adziła do p rz e ­ w arto ścio w an ia szeregu w artości. U kazała ona nie tylko gigantyczną rolę Z w iązku R adziec­

kiego, jako zasadniczego czynnika zw ycięstw a n ad blokiem hitlero w sk im , ale i znaczenie ZSR R w dziele pow ojennej budow y sto ­ sunków m iędzynarodow ych na zasad ach d e ­ m o k rac ji i wolności.

Bez w zięcia pod uw agę tego najw ażniejszego historycznego w niosku, nie m ożna by było przeciw staw ić się odrodzeniu faszystow skiej zarazy, z pow odu k tó re j ludzkość p rze lała po ­ toki krw i.

(Z czasopism a „W ojna i K lasa R obotnicza )

ZOFIA NAŁKOWSKA

WĘZŁY ŻYCIA

— Lekcew ażycie to, idziecie n a ustępstw a.

Wiem, wiem . Ale to je s t niebezpieczne. Obecny k u rs je s t w am p rze k aza n y n iejak o w te s ta ­ m encie, ta k by się p rzy n a jm n ie j zdaw ało.

I o statecznie je s t przecież o p a rty o św iado­

m ość sw ych sił.

—■ J a nie jestem politykiem , — rze k ł ciszej O xeński, ja k b y czegoś nasłu ch u jąc. — Ale m nie się zdaje, że p ro fe so r się m yli. Ja k ie u stę p stw a? To je s t po p ro stu k arm ien ie dzi­

kich zw ierząt. Idzie o to, żeby się oswoili. M y­

ślą, że bierze się ich n a serio, że coś znaczą.

I sam i n a p ie ra ją się do k la tk i.

— Ach, pan ie p ro k u ra to rze, pochw alałbym bardzo, gdyby p an ich zam knął nie w żadnej k latce, ale po p ro stu do kozy.

O xeński zdaw ał się być ździwiony, słysząc ta k ie słow a z tych św ia tły c h ust. Powoli, ja k b y n a p ra w d ę rzecz rozw ażając, pow iedział to, co zazw yczaj m ów ił w tych sy tu a cjach :

— To by szło w łaśnie po linii ich zam ierzeń.

Niczego ta k nie prag n ą, ja k m ieć w reszcie w ła ­ snych bohaterów .

O bejrzał się za synem , ale już go nie znalazł u swego boku. B ow iem — zdaw szy pro feso ra na ręce ojca — E dm und dał się pociągnąć m ałej A ram ow iczów nie, za k tó rą przeszedł do n astęp n e j sali.

— Ty w idziałeś? — m ów iła z przejęciem . — To są typy, to dopiero są typy! M róz p rz e ­ chodzi, ja k się to widzi.

Szła obok niego, cienka ja k łodyga. W esoła i śm iała. Nos m iała ta k za d arty , że p o dryw ał za sobą górną w arg ę i p a rę p rzed n ich zębów.

— Ale on je s t raczej sym patyczny, — p o lu ­ bow nie rzek ł E dm und. — P o patrz, ja k ie ła ­ godne m a oczy.

•— On — tak. P a p a m ówi, że on je s t n a w e t zupełnie euro p ejsk i. Za to reszta!

— Wiesz, jab y m je d n a k coś zjadł, — w y ­ znał n a to E dm und.

C hciał, żeby poszła z nim do bufetu. Ale nie by ła głodna. Je d n a k o dprow adziła go do drzw i.

■—■ Ale, D ziuniu, potańczym y jeszcze kiedy, chcesz?

— N ajch ętn iej. Z ajdę znow u po ciebie k tó ­ rego dnia.

— Pow iedz od razpz 'bipdy.

N am yślał -1' y ufia m nezaia, w yczekując.

■— - - j n u z e . Idzie tak ? co?

— D oskonale. Tylko zajdź w cześniej. Ach, opow iem ci coś dobrego o sta ry m W ysokol- skim. R om ans dziadunia, tego się nie da tak w dw óch słow ach . . .

U rw ała, ja k b y się o pam iętując.

— Poczekaj, — rzekła, — lepiej nie p rz y ­ chodź, póki sam a nie zadzw onię.

— D oskonale, będę czekał dniem i nocą.

W estchnęła lekko, u w ażnie n a niego p o p a ­ trzyła.

— Bo w idzim y się ta k często. Nie chciała- bym ci się sprzykrzyć.

— Och, to nie. Tylko że m ogę się p rzyzw y­

czaić . . .

B ył roztargniony, leciu tk o się n aw e t n ie ­ cierpliw ił. Nie nalegał, gdy nie chciala nic w ięcej pow iedzieć o „rom ansie dziadunia".

I w p ręd ce z n ią się rozstał. Bowiem w p e r ­ spektyw ie p rze stro n n ej bocznej sali u jrz a ł n a ­ gle kobietę, k tó re j nie szukał.

Rzecz śm ieszna, że ta k g w ałtow nie biło mu serce. Była w tym sam ym m ieście, co on, była w tym sam ym gm achu, o tej sam ej n a w e t go­

dzinie! I nie p ra g n ę ła nic w iedzieć o jego istn ien iu .. . S tał przez chw ilę, rę k ą o p a rty o odrzw ia — ta k bezsilny, że chw iał się na . nogach. „S traszne, m yślał z uporem , straszn e " . . .

W idział ją pośro d k u ja sn ej p rze strzen i z j a ­ kim iś m ężczyznam i — dużą, lekko w okół sie­

bie okręconą, niby dyskobolka, jeszcze odgięta po rzucie. S tała tam m ilcząc, słu ch ała tylko ich rozm ow y. B iała i lśniąca w tej zbyt m łodej sukni, ja k za m a rz n ięta szyba. I znow u go nie w idziała! P a trz y ła w in n ą stronę! Z czterech mężczyzn, k tó rzy obok niej stali, je d en był jej m ężem i co n ajm n ie j je d en kochankiem .

Chrudosz, za któ reg o w reszcie zdecydow ała się w yjść ta m za gran icą, ■— te n był pew ny.

Z pozostałych E d m u n d znał jeszcze starego p rzy ja cie la ich dom u, m in istra U św iackiego, im ponującego p a n a z piękną, pielęgnow aną czarną brodą, i N aw lickiego, dziennikarza, p o ­ znanego n iedaw no w pew nej red ak cji. N a j­

bard ziej za in te re so w ał go czw arty, którego nie znał, choć go ju ż gdzieś w idyw ał.

G dy ucichło m u serce, zm ęczony i pobladły, pow olnym kro k iem w y m ija ją c g w arn y tłum , zbliżył się do tej grupy. N asu w ał im się n a oczy, nie patrząc. M yślał, że przejdzie obok niej bez u k ło n u i bez słow a, że ją w ym inie. Ale w ja k ie jś chw ili p rzy trzy m ała oczam i jego spojrzenie.

Złożył p rzed n ią swój u k ło n czołobitny, cze­

k ając , by po d ała m u rę k ę do pocałunku. Gdy znów się w yprostow ał, pow iedział przek o rn ie:

— Bo nie wiem , czy w iadom o pani, że jestem jej synem.

P rz e rw a ła m u ze śm iechem :

— Nie błaznuj, Dziuniu. Od ra z u cię p o ­ znałam .

*) Ciąg dalszy. P oczątek w nr. 13.

P rz y w ita ł się z posłem C hrudoszem , swym ojczym em , z pięknym m in istrem i N aw lickim . W tedy p rze d staw iła go nieznajom em u.

— Mój syn.

I zu pełnie niebaczna n a niezm ierną w agę tego słowa, z a ję ła się rozm ow ą z tym m łodym człow iekiem , którego n azw iska nie raczyła n a w e t wymówić.

Od C hrudosza dow iedział się E dm und, że po p rzyjeździe cały m iesiąc spędzili na w si u jego b ra ta w garw olińskim . W W arszaw ie są do ­ piero d ru g i dzień.

„D opiero d rugi dzień" . . . Ta n a w e t w iad o ­ m ość przyniosła E dm undow i pociechę. Ciepło nieokreślonej nadziei zalało m u serce.

N agle zw róciła się znów ku niem u.

— W iem już, że tu p rac u jesz i że są z ciebie zadow oleni. C hw alono cię też, że dobrze ta ń ­ czysz. Czy to p raw d a, że cię ju ż żenią? Po­

wiedz.

Zm ieszał się, niepew ny, czy n a p ra w d ę coś wie.

— Nie w y p iera j się, nie w ypieraj.

— M iałabyś mi to za złe?

— No, w każdym razie nie będzie to z tw ej stro n y d elikatnie.

Ś m iała się. M iała zęby duże i długie, dolną w argę o dstającą. Je j głos był pełn y i w sp a ­ niały. Je j tw arz w y ra ża ła siłę. No tak, nie było tu m ow y o ja k im k o lw iek w zruszeniu.

— T rochę się dom yślałem , że odm ów isz mi błogosław ieństw a.

— Owszem, dam sw oją zgodę i błogosła­

w ieństw o i je d en sznurek pereł, a pozostałe pięć zapiszę w testam encie. A le m i ją tu p rz y ­ prow adź.

E dm und w y raził zdziw ienie.

— Ja k ż e m ogę to zrobić, skoro je j tu nie m a . . . I w ogóle .. .

— J a k to nie m a? S tary A ram ow icz je st przecież z córką.

Zobaczyła, że jego zdziw ienie je st nie udane.

— Więc to nie je s t Celia A ram ow iczów na?

— Ach, to n ie je s t Celia, — pow oli odrzekł E dm und. — Tego by jeszcze brakow ało.

I z zadum ą w głosie dodał:

— M oja um iłow ana ’ tu przy jść __ .

JuK olw iek zniecierpliw 1UU,

— Jeżeli to nie je s t Celia, w ta k im ran.c .. „ pow inieneś spędzać z nią nocy w A drii, gdzie w as przecież ogląda cały gabinet. To może być p rzy k re tw o jej narzeczonej, no i — co gorsza —- m in is tro w i. . .

Tym sam ym niepow ażnym tonem w yznał:

— K iedy ta k się składa, że m oja u m iłow ana nie je st m oją narzeczoną . ..

Ale ją nagle przestało to obchodzić. Z w róciła się do sw ych mężczyzn, zajęty ch rozm ow ą, najw idoczniej nie chcąc trac ić z nim i k o n ta k tu .

— P ójdziem y chyba stąd gdzie potańczyć, p raw d a? Tym b ardziej, że przybył m i jeszcze je d en tancerz. I to — w łasnego chowu.

T ak w łączony w ten krąg , E dm und znalazł się tu ż obok Uśw iackiego.

— No tak, jeszcze w ta m ty c h czasach n a j­

lepszych to by ła przecież tylko że ta k pow iem unia perso n aln a, — p rzekonyw ał o czym ś C h ru ­ dosza. — K ażdy, w ierząc w niego, m ia ł co in ­ nego na myśli. B yłem kiedyś z A ram ow iczem na obiedzie w E uropejskim , a on przecież n a j- pierw szy z żubrów p rzy stą p ił do ołtarza. I zga­

dało się przy b u rg u n d zie . . .

— K iedy to przychodzi do w y n u rz e ń . . .

— w trą c ił Chrudosz.

—■ Był jeszcze w ted y całkow icie pod u ro ­ kiem tej ja k m ów ił „osobowości". I pow iada mi ta k ą rzecz: „Przecież oni ju ż na jego p o ­ grzebie skoczą sobie naw zajem do oczu" .. .

— To się przecież w cale nie stało, — rzekł m łody człow iek, którego E dm und nie znał, choć m iał te ra z w rażenie, że go skądś pam ięta.

— Bo to się stało w cześniej, — odparł U św iacki. — Ju ż D ni M ajow e stanow iły p rz e ­ cież ciężką próbę.

— Później przyszły cięższe próby , — w trą c ił znów Chrudosz.

U św iacki m ów ił z przerw am i, ja k b y d ając sobie czas n a w słu ch an ie się w p rzy jem n y te m b r w łasnego głosu. In n i k o rzy stali z tych przerw , by w trąc ić swoje.

— No, trzeb a przyznać, że sy tu a cja n ie k tó ­ ry ch ludzi na placów kach b y ła w pierw szej chw ili po p ro stu k a ta stro fa ln a .

— My n a m iejscu m ieliśm y w iększy kłopot, ja k zresorbow ać tę „rew olucję bez k o n se­

kw encji".

U św iackiego otaczała su b te ln a atm o sfera m elancholii, ja k każdego byłego m in istra, k tó ­ rem u k o n w en a n s pozostaw ia ten ty tu ł do sa­

m ej śm ierci, nie zap ew n iając m u by n ajm n iej jego p restiżu.

— B o haterow ie są kłopotliw i, — odezw ał się N aw licki, — są n ieraz żenujący dla swoich w yznawców .

E d m u n d w odził oczam i od jednego do d r u ­ giego, n ie m ogąc się zdecydow ać n a w ybór.

Z początku U św iacki w ydał m u się n ie w ą t­

pliw y. Ale ten m łody też nie daw ał m u spo­

koju. B ył bardzo w yprostow any, b ardzo su ­ row y, m ia ł szerokie ram io n a i w ąsk ą m ie d ­ nicę. P o n ad to był jasnow łosy. No, i w łaśnie był m łody. To w szystko p rze m aw ia ło -za nim.

Ale to nie było ta k ie znów tru d n e an i ta k ie

(3)

rzadkie. P odaż tego by ła dość znaczna. P o d ­ czas gdy sm u tn aw y aplom b byłego m in istra, jego ton orzekający, w najw yższym stopniu m iaro d ajn y , ta zaledw ie siw iejąca b ro d a i oczy m roczne, ja k b y p rzesło n ięte dym em — je d n ak były czymś w yjątkow ym , p rzy k u w ały uw agę, nie daw ały o sobie zapom nieć.

N aw lickiego, człow ieka szczupłego o żó łta­

w ej, chorow itej tw arzy, noszącego binokle, nie okulary, — nie b ra ł w ogóle w rach u b ę. Ani C hrudosza, k tó ry był tu w c h a ra k te rz e męża.

J e j męża!

T kw ił w sw oim ciele, ja k w zaobszernym u b ra n iu — cały w zbytkow nych fałd ach skóry pod oczami, pod b ro d ą i n a k ark u . „Oto czło­

w iek, którego sobie w y b ra ła 1', — m yślał z go­

ryczą.

I C hrudosz był m inionym dy g n itarzem — naprzód w ieloletnim posłem ze stro n n ic tw a niezadowolonego, później p ro w in cjo n aln y m prezydentem m ia sta z jego ram ien ia, później k olejno d y re k to re m p a ru in sty tu cy j o c h a­

ra k te rz e społecznym . M iał jeszcze dość ciężkie pieniądze, pozostałe z p ia sto w an ia tych god­

ności. Ale nie m iał żadnego znaczenia — n a ­ w et u „swoich".

— P rzeciw nie, ja uw ażam , — m ów ił do niego U św iacki, —■ że ja k n a p ań stew k o p r a ­ w ie b ałk ań sk ie, dajem y sobie ra d ę raczej nie źle. Jeżeli p an porów na, co działo się przez ten czas w E uropie, szczególniej n a lewo od nas, — no, to jesteśm y k raje m , w k tó ry m o sta ­ tecznie żyć m ożna. To i owo stało się n ie p o ­ trze b n ie z pew nością. Ale b iorąc porów naw czo, jesteśm y jeszcze ideałem praw orządności.

C hrudosz gotów był w ytoczyć sw oje p o ­ w ażne zastrzeżenia. Ale m u to U św iacki ła ­ godnym gestem uciszającym z łatw ością u d a ­ rem nił.

— Owszem, d y k ta tu ra , — p rzystał, — ow ­ szem, pułkow nicy. N aw et Bereza. Ale to też

trze b a b ra ć z uw zględnieniem kosztów . Bo je d n a k te n nasz pochód nie odbyw ał się ca­

łym i szpaleram i tru m ien , ostatecznie tych p a rę tru p ó w w ystarczyło. I cokolw iek d aw ni e n tu ­ zjaści m ogli sobie o tym m yśleć poniew czasie, je d n a k udało m u się p a ru fuknięciam i w ąsów pow strzym ać ten k ra j od ciężkiej w o jn y do­

m ow ej — w w ąskim przesm y k u m iędzy dw om a rozkołysanym i m orzam i rew olucji. To trzeb a m u oddać, choć ta k w iele m ożna m u zarzucić.

-.+ dotąd jeszcze za złe , Chr-furn " '-''.ąmiasi, . ' . mkńt to w łaśnie, co już ou la U św iacki pochw alał. Nie było m u je d n a k j na te n raz d an e o sw ojej słuszności go prze’.,, nać.

— Cóż tu mówić, — ciągnął były m in ister, pięknym gestem o g arn ia jąc sąsiednią salę, gdzie biło serce dzisiejszej uroczystości. — P o ­ tęga, potęga, n ik t te m u nie zaprzeczy. Mamy przed sobą w ynik zd um iew ający i zgrozę b u ­ dzący, jeżeli to sobie przypom nieć w procesie n a ra sta n ia , w różnych fazach konsolidacji, historycznie — w ynik niew iarygodny. A le oni n a to spostrzebow ali całe serie hekatom b.

I w ym ienił p a rę nazw isk z Nocy D ługich Noży, rom an ty czn ą zgrozą zdolnej zaiste roz­

palić głow y poetów , gdy to padli n ajb ard zie j kiedyś oddani w yznaw cy, sam e herosy tej złej spraw y.

— A lbo te n n am iętn y elek tro te ch n ik , w róg m ilita ry z m u i feodałów , m iłośnik książek, przepychu, proszę pań stw a, jasnow łosych chłopiąt, k tó ry to m arzył, by słać na wschód nie zastęp y czołgów i szn u ry sam olotów , ale budow ać ta m gigantyczne zapory na D nieprze i Wołdze, potokam i św ia tła zalać ciemności S y b erii i Chin. Mógł był to może zrobić ten m a g n at u w ładzy, ale i on padł jeszcze przed tam tym i.

— Z robią to inni, — pospieszył uspokoić N aw licki.

Ale i te n sprzeciw uchylony został w ła d ­ czym gestem U św ieckiego.

— Aż tyle było potrzeba, żeby ten m łody d y g n ita rz o łagodnych oczach mógł tu wieść z nam i sw ą śm ierteln ą k a b a łę . . . A m y . . •

T reść słyszanej rozm ow y n ie docierała do E dm unda. M iał ją w ciąż przed oczami, coś so­

bie z cicha p ro je k tu ją c ą z tym m łodym d r a ­ bem : gdzie iść tańczyć, co „zrobić z resz tą w ie ­ czoru". Z auw ażył te ra z — po raz pierw szy w życiu! — że m a g órną w arg ę lekko pod nosem spłaszczoną, ja k sfinksy. Nie m ożna było p rze stać n a n ią patrzeć. S erce w ciąż j e ­ szcze nie ćhciało w nim się uspokoić.

Z k o n te m p la cji w y rw a ł go dopiero głos m łodzieńca, k tó ry m ało w trą c a ł się do roz­

m ow y starszych panów . Głos dźwięczny, u rz e ­ kający , ja k w ezw anie.

— C zytałem n iedaw no ta k ie słowa, — rzekł pow oli, ja k b y je sobie p rzypom inając. — „M a­

rzę o zespole ludzi w spaniałych, u k sz ta łto w a ­ n ych z jed n o litej bryły. Tacy, nie oszczędza­

ją c nikogo, w ezm ą n a siebie nazw ę N iszczy­

cieli, poddadzą w szystko ostrej rew izji i pójdą bez załam ań w służbę praw dy."

G dy skończył, zaczerw ienił się. Było w idać, że je st zadow olony.

— To N ietzsche, — rzek ł N aw licki.

— Tak.

— P a n m yśli, że w ypełnili zapow iedź swego p ro ro k a.

— T ak, — pow tórzył m łody człowiek.

N aw licki b ardzo się ożywił. C h rząk n ął w y ­ m ow nie i za b rał głos.

— Je że li chodzi o cytaty, proszę panów , to sobie pozw olę też coś ze sw ej stro n y p rzy to ­ czyć. W Słowniku filozoficznym W oltera z n a ­ lazłem dosyć ciekaw y dla n as opis zam achu n a k ró la S tan isław a A ugusta. N aw iasem m ó­

w iąc, ten Słownik w ogóle je s t niezm iern ie in ­ te re su ją c y i bardzo żałuję, że ta k m ało u nas znany. P rzy tym W olter pisze o zam achu na

sk u te k otrzym anej o nim w iadom ości, w ięc że ta k pow iem , n a gorąco. J e s t oburzony. Nie sądźcie panow ie, że oburzony je st dlatego, iż zam ach się nie udał. Nie. Chodzi m u o niepo- szanow anie a u to ry te tu w ładzy k rólew skiej, o niesły ch an ą dzikość i b arb a rz y ń stw o . Do­

brze. K arci za to P olaków i zw raca się do nich dosłow nie z ta k ą ap ostrofą: „Polonais, si vous n ’etes pas philosophes, du moins ne vous ćgorgez pas". Też słusznie. Ale m nie, proszę panów , chodzi o co innego. M nie chodzi o to, że W olter po stra c e n iu L u d w ik a B ourbona nic oburzył się w cale. N iestety, m ógł już tylko za­

chow ać m ilczenie. P oniew aż w tedy nie ż y ł .. . C hrudosz się roześm iał.

— B ardzo dobrze, —■ surow o rzek ł m łody człowiek. — Ale po co p an to mówi?

— Rzecz pro sta. Bo m yślę, że i N ietzsche — ja k W olter, ja k zresztą M ontesąuieu, ja k R ousseau — byłby bardzo zdziwiony, gdyby żył i mógł się p rzy p a trz eć owocom m yśli swych, urzeczyw istnionych przez tę rew olucję.

C hrudosz odw rócił się od m łodych ludzi w stro n ę U świackiego.

— Ich p raw d a! — rzekł, w zgardliw ie o p u ­ szczając k ąc ik i ust. — Z ebyśm y ta k czasem nie poczuli jej n a w łasn ej skórze! Bo jeżeli w ziąć pod uw agę te n o r dzisiejszych w zajem nych św iadczeń i uprzejm ości, to będziem y ich m ieli, tych „ludzi w spaniałych", na k a rk u — jeżeli nie za rok, — to n a jd a le j za dwa.

E dm und pow strzym ał się od za b ra n ia głosu, choć m ógłby podać w w ątpliw ość te p rze p o ­ w iednie n a pod staw ie ściślejszych danych.

P rzez chw ilę słuchał, co m ów i te n człowiek.

Z daw ało m u się, że p o w tarz a słow a w łasne z w ieloletnich sw ych m ów poselskich. Nie w ie­

rzył w nie zapew ne n a w e t w tedy. Ale służyły m u w potrzeb ie jeszcze dziś.

U św iacki jed n y m ru ch em rę k i o dgarnął sprzed siebie ten stek niedorzeczności, ja k b y nigdy nie n ależał w raz z C hrudoszem do je d ­ nego stro n n ictw a.

— Drogi panie, co też p an . .. Gdzież to p an w idział, b y w ając przecież n a świecie, żeby

„klasy p o siad ające" chciały w ojny. To p an so­

bie m ógł m ów ić sw oim w yborcom , oni zawsze uw ierzą, to je st ich fach. 2 e w ystarczy „zm ie­

nić u stró j", by zaraz w o jn a zniknęła z oblicza ziemi. Z m ian a u stro ju ! B agatela. A cóż to jest, drogi panie, w naszych tu ta j w aru n k ac h , zm ian a u stro ju , m ów iąc bez obslonek, uczci-

• ,, ... nana> że to je st po p ro -

w ie J a iv., u °°n try fu g i,

stu w prow a. J u „„

k tó ra co innemu o. tam uje paL.- ś)nietan k ę, kogo innego w ydźw ignie, w ypiętrzy, ja.ko elitę.’

Nic w ic .ej. Ale m y tu, m iędzy sobą, zebi jćóżuze n a razie w ch a ra k te rz e śm ietanki, — chociaż ju ż może niezadługo znajdziem y się zupełnie gdzie indziej, jako „odciąg", — my w iem y przecież n ajlep iej, że p lu to k ra c ja je st w szędzie elem entem n a jb ard zie j pacy fisty cz­

nym . Owszem, u ty lizu je w ojnę, ja k uty lizu je zresztą wszystko. Ale sam a jej się boi. P rz e ­ cież n aw e t m y z panem , sta rz y lewicowcy, m am y ju ż coś do strac en ia. F ak te m jest, że w olim y św iat, ja k i jest, niż ja k i pow inien być.

I czujem y się w nim w ciąż jeszcze, ja k ten a rle k in u M erim eego, co to, gdy spadał z p ią ­ tego p ię tra, a k to ś go zap y tał na trzecim , ja k się czuje: „tres bien, — pow iada, — pourvu que cela dure“ . . .

— A to w edług pana, kto chce w ojny? N ikt?

— Liga N arodów , — podpow iedział dow cip­

nie N aw licki.

P oniew aż te n ż a rt nikogo nie zabaw ił, N aw ­ licki przypom niał, ja k długo i nieow ocnie p r a ­ cow ano nad ro zbrojeniem , tw orząc kom isje przygotow aw cze i techniczne, przy g o to w aw ­ cze znow u do przygotow aw czych, ja k n a se­

sjach zw alczano w szelkie w nioski rad y k aln e.

— W padł m i kiedyś w rę k ę ta k i odrzucony p ro jek t, proszę panów , pozwólcie, że znow u zacytuję. P u n k t pierw szy: rozw iązanie w szel­

kich efektyw ów arm ii lądow ych, m orskich i pow ietrznych i zakaz u trzy m y w a n ia ich w j a ­ k iejkolw iek postaci. P u n k t d ru g i: zniszczenie wszelkiego uzb ro jen ia w ja k ie jk o lw ie k po­

staci. P u n k t trzeci: zniszczenie o k rętów w ojennych w szelkich kategorii. P u n k t cz w ar­

ty: zburzenie w szelkich fortec. I ta k d a ­ lej, ju ż nie pam iętam — aż do zniesienia wszelkiego g atu n k u p ro p ag an d y w ojennej.

I proszę panów , przew odniczący nie w ciągnął tego p ro je k tu n a p o rządek obrad, uw ażając go za sprzeczny z w y n ik am i poprzednich p rac Ligi N arodów . P an sobie nie przypom ina, k to w niósł te n p ro jek t? To było d w anaście la t tem u. I k to wie, kto w i e . . . Cóż, te ra z u zb ro ­ je n i jesteśm y w szyscy . . .

_ Nie przypom inam sobie, — lekcew ażąco o drzekł Uśw iacki.

I N aw licki nie pow iedział, czyj to był p ro jek t.

W tedy raz jeszcze odezw ał się nieznany E d ­ m undow i m łody człowiek jasnow łosy, by z a ­ uw ażyć, że o przyczynach w ojny da się m ów ić długo i nad arem n ie. A jego zdaniem rzecz jest prosta.

— W ojny chcą ci, k tó rz y ją ro b ią: m o n a r­

chow ie i w ielcy wodzowie. Ci, k tó ry m zależy n a w ielkości ich ojczyzny i sław ie ich ludów.

E dm und zatrzym ał się p rzy p odejrzeniu, że to je st on. W ysoki, jasnow łosy, przekonany.

P oza tę m yśl nie sięgała jego w yobraźnia.

W ojna, sław a, ojczyzna — to były dla niego nazw y bez desygnatów .

Zdaleka, w p ersp e k ty w ie sali głów nej, zo­

baczył nagle przechodzącego B araza.

W ykonał jed en z gestów swego zaw odu — gest niby zaskoczenia i zarazem ekskuzy. Była w nim obietnica pow rotu. A p ro śb a o p rz e b a ­

czenie, bezradność w obec nieokreślonej siły wyższej. Z am k n ął to w słow ach:

— Ach, przepraszam ! ja zaraz . . . ja tylko . . . I gdy człowiek, w k tó ry m w reszcie odkrył w roga, pew nym , jasnym , u rzek ający m gło­

sem dalej ciągnął sw oje, E dm und p rzem knął się k u drzw iom , za k tó ry m i w tow arzystw ie B araza u jrz a ł drugą parę swoich rodziców.

ROZDZIAŁ IV.

Z ostaw iw szy A gatę z O xeńskim i, W ysokolski znalazł się znów w sferze p rzestronnego lśn ie ­ nia i św iatłości sali głów nej. Goście odbyli już całe k ilo m etry przechadzki po w szystkich sa ­ lach, odstali czas posiłku przy bufecie w w ie l­

kiej zielonej ja d aln i, z tac, roznoszonych przez służbę, n apili się coctailów i w ina. O bejrzeli dostojników sw oich i cudzych. W szystko n a j­

w ażniejsze ju ż się stało.

T eraz dopiero w przerzedzonym tłu m ie go­

ści d ojrzał A ram ow icza. Szedł zw olna i ciężko bokiem sali, zm ierzając w stronę, gdzie wokół gościa i gospodarzy zebrało się grono w y b ra ń - szych osób, zajętych rozm ow ą obu m inistrów . W przeciw ieństw ie do W ysokolskiego, na w szystko, co tu m iał przed oczami, p atrz y ł zu ­ pełnie bez entuzjazm u. W szczególności n ie ­ pokoił go ten róg sali, w k tó ry m k n u ła się n a j­

bliższa przyszłość.

Oczywiście i on przyznać m usiał, że r a u t dzi­

siejszy odbiegał bardzo od pierw szych u ro ­ czystości w skrzeszonego państw a. P am ię ta ł czasy, gdy to najzasłużeńsi p atrio ci po c u d ­ nych p a rk ie ta c h k o m n a t zam kow ych p rz e ­ chadzali się w kam aszkach, m inistrow ie w y ­ stępow ali n a ra u ta c h w m ary n arce, a p rem ier w b u ta ch w ysokich i bez k raw ata.

Ale od tego czasu ko n sp irato rzy i bojow cy p o sp raw ia li sobie frak i, a now e żony m in i­

stró w i generałów nauczyły się ruszać i u b ie ­ rać. N aw et w w ybred n y ch oczach A ram ow i­

cza w ygląd dzisiejszej uroczystości nie różnił się w iele od podobnych pil n a Q uai d ’O rsay albo w F oreign Office.

Z atrzy m y w an y przez znajom ych, A ram o- w icz nie łatw o daw ał się w ciągać w rozmowę.

Był pow ażny i "małomówny, pow olny w ge­

stach i słow ach. Jego n ieru ch o m a tw a rz o szczękach obw isłych, ja k u buldoga, nie sk ła n ia ła nikogo do w ynurzeń.

P o stał chw ilę ze sta rą księżną C zarncew i- czową, m ag n atk ą, k tó ra u tra c iła w ielkie d obra n a U krainie, a jeszcze m iała w k r a ju dosyć m a - . ■ Nic ta k daw no była do tego

pa.cteo,. 1 Unio po dłuższej .hłUy, piękrsa. D opiero osia - - <?t,a- jfiorobie zm ieniła się nagle w zgaruioi, . ruszkę, chodzącą o lasce.

M ru g ając zw olna oczami, A ram ow icz s łu ­ chał z w ysiłkiem , co do niego m ów iła. Nie od razu pojął, że od d aje pochw ały n ajm łodszej córce jego, Cecylii. N iezbyt tem u dow ierzał, w iedział, że nie je st ładna, że je s t podobna do m atk i. Isto tn ie zaraz później usłyszał, że k siężna p rag n ie widzieć m in istfa Uśw iackiego.

— Był tu p rzed chw ilą, — odrzekł fra so b li­

w ie i p o p atrz y ł n a p raw o i lewo, daleki zresztą od m yśli, by iść szukać tego pyszałkow atego lwa.

W yjaśniała m u jeszcze, że m a do U św iac­

kiego w ażną sp raw ę i n a w e t by ła gotow a ją wyluszczyć. W idząc jed n ak , że nic nie w skóra, dala pokój i p ow ędrow ała ostrożnie o k iju w sw oją drogę.

G dy zniknęła, zjaw ił się, ja k b y w yw ołany jej p rag n ie n iem m in iste r U św iacki i w szedł­

szy w jej ślady, zatrzy m ał się p rzy A ram o- wiczu.

— S zukała cię tu C zarncew iczow a, — rzeki m u te n zaraz po przy w itan iu .

Ale nie poszło ta k łatw o. U św iacki zaczął m u swym złośliw ym sposobem opow iadać o C hrudoszu i jego spraw ach. S iedział dłużej we F ra n c ji i robił tam coś po k o n su latach przy opiece n ad polskim i ro b otnikam i. W idać nie bardzo m u się wiodło, bo je d n ak tu p o ­ w rócił i „za czymś się ogląda". Po ta k iej p rz e ­ szłości! T ak to je st te ra z z tym i ludźm i, k tó ­ rzy przecież w początkach w szystko m ieli w ręku.

A ram ow icz p ochrząkiw ał i n a w e t uśm iechał się w yrozum iale. Od R ządu Ludow ego aż po dzisiejszy u k ła d sił przeszło czasu nie mało.

I zespół ludzi u góry o d naw iał się p aro k ro tn ie odpow iednio do k u rsu . W pew nej chw ili grupa, będąca przy w ładzy, w łączyła w swój obręb w ielką w łasność. I ta k A ram ow icz, któ rem u w początkach w ybaczano jego pieniądze, p o ­ niew aż b ra ł udział w działalności niepodległo­

ściow ej, dziś został n ad w o rn y m żubrem p u ł­

kow ników i w ybaczano m u z kolei lekko­

m yślne sym p atie młodości, a ceniono owszem

„dobra", k tó ry ch n a w e t część, za ostatniego p o w sta n ia skonfiskow aną, re sty tu o w a ła m u Rzeczpospolita.

— P rzyw iódł tu ta j tę żonę, — ciągnął m e­

lo dyjnie U św iacki, -— k tó ra zdaje się znacznie p rz e ra sta jego zapotrzebow ania. W yłowił ją sobie gdzieś w E uropie, tę daw no ubiegłą m i­

łość naszego kochanego A n tk a p ro k u ra to ra . No cóż, m a tro ch ę gotów ki i nie najgorszy m a- jąteczek, w k tó ry m osadził swego młodszego b ra ta na gospodarstw ie. Ja k o ś sobie poradzi.

Ale w ątp ię, żeby m u się te ra z udało coś od­

pow iedniego znaleźć.

— J a ją pam iętam , — m ru k n ą ł A ram o­

wicz, — jeszcze kiedy by ła żoną Oxeńskiego.

— On zb y t pow ażnie w ziął pew ne rzeczy w ro k u dw udziestym szóstym — i ju ż nie po­

tra fił z tego się w yplątać. Był zan ad to g o r­

liwy. M iał w sobie zbyt dużo d obrej w iary.

Jego żal niew ygasły do daw nego bożyszcza to je st po p ro stu naiwność.

T ak było. Sam U św iacki rzeczyw iście opa­

m ięta! się w porę. Ale ledw ie nowi m a rsz ał­

kowie, p rem ierzy i prezesi nauczyli się nosić fra k i i m onokle, ju ż m a p a relacy j politycz­

nych ulegała now ej zm ianie. P ułkow nicy p a ­ ktow ali z m łodym i, p rag n ą c ich z kolei z a g ar­

nąć i unieszkodliw ić. A zarazem odświeżyć się nim i i zaktualizow ać. Tym, co nadchodziło, co ju ż stało za progiem , w reszcie i oni sam i po ­ czuli się zagrożeni.

N iektórzy zdążyli także dorobić się przy tym niezłych fortun. Z w yczajnie kum ulow ali po k ilk a posad, brali udział w p aru rad ach n a d ­ zorczych, otrzym yw ali w ysokie diety na koszta w yjazdów . Sam udział kierow niczy w p rzed­

siębiorstw ach państw ow ych daw ał w n ie d łu ­ gim czasie bez żadnych nadużyć pow ażne p ie ­ niądze.

Je d n i byli jeszcze na w ierzchu, innych p rze­

sła n ia ła już n ieu ch w y tn ą m gła oddalenia. R o­

bili się niew ydolni, n iep rzy d atn i, p rze stali się n adaw ać. O trzym yw ali urlopy bezterm inow e, dogasali n a podrzędnych stanow iskach. Ludzie d aw niej w pływ ow i, dziś rozm ieszczeni byli zdała od stolicy n a różnych prow incjonalnych D ow ództw ach O kręgu lub W ojew ództwach.

Chodziły tu przecież ta k ie żywe w y rz u ty s u ­ m ienia, ja k w łaśnie ten C hrudosz albo Wyso­

kolski, albo i ten sam U św iacki. Całe to daw ne bractw o „w ięźniów ideow ych" zrobiło się po p ro stu k ręp u ją ce . Było też m iędzy nim i coraz m niej takich, którzy, ja k W ysokolski, jak Ciencki, do końca w odza swego nazyw ali „Ko­

m endantem ". K tórzy — w ierni m u, póki żył, — dziś w iern i pozostali jego cieniom.

R ozm aw iając z U św iackim , A ram ow icz miał już od dłuższej chw ili w polu w idzenia zm ie­

rzającego n ie d b ale w jego k ie ru n k u Jaspisa.

W ciąż jeszcze daw na słabość młodości łączyła go w ja k iś sposób z tym i ludźm i. Ale wiedział ju ż teraz, że o p a rta była na nieporozum ieniu.

Z udziałem A ram ow icza w robocie n ie ­ podległościow ej sp ra w a nie była ta k a prosta.

W ynikał raczej z jego ogólnego za in tereso w a­

nia człow iekiem , niż z istotnych pow inow actw . Pociągali go ludzie, którzy to robią. Dziwił się, że w każdej epoce h isto rii znajdą się tacy, k tórzy gotow i są ginąć, gotow i w ydać się na przerażen ie i niebezpieczeństw o, ludzie, sk a ­ zani sobą na heroizm . Fascynow ało go w nich d ziałanie n a w łasn ą niekorzyść, ten luksus, ta zbędność, to ja k ie ś trop plein ludzkiej n a ­ tury.

, To było tylko to, nic w ięcej. Ś w iat konspi­

ra c ji był dlań ciekaw y nic dlatego, żeby to tkw iło w nim , ja k o potrzeba, ale że tej p o ­

no w sobie nie czul. S tąd jego różne tiz - te 'rz e c z y w P aryżu, stąd p rzyjaźni młoda;.,.. n / w 1

A ntek O xcński, Ja sp is ... „ . . . . w pew nym okresie ten Chrudosz. S tąd ta śm ieszna i boląca m iłość dla kobiety, k tó rej c h a ra k te r niew ątp liw ie — urzeczony owoczesną au rą — bardzo przeceniał. Te przy jaźn i i tro ­ chę gotów ki na potrzeb y o rganizacji to była cała jego p atrio ty cz n a inw estycja.

Nigdy n ap ra w d ę nie był „ich człowiekiem ".

Nie dzielił pow szechnego w ów czas ich uw iel­

bienia dla przyw ódcy. W ieloletnia tam tego działalność podziem na i zagraniczna w ydaw ała się A ram ow iczow i nie dość pow ażna, zbyt w d uchu daw nych schem atów , nie n ad a ją ca się do nowoczesnego św iata.

Sam przecież przyznać m usiał, że co do tego był w błędzie. To on nic przew idział, że w ła ­ śnie nastaw n ia epoka rom antyczna, epoka w o­

dzów. Sam przyznać m usiał, że je d n a po d ru ­ giej tam tego polityczna gaffa d aw a ła m u n a j­

lepsze w yniki. M iał szczęście niew ątpliw ie, tym tłum aczył sobie A ram ow icz jego sukcesy.

Ale- m iał też chyba ilu flair. N iektóre jego za­

m ysły n ajb ard zie j niedorzeczne u d aw a ły się w brew w szelkiem u rozsądkow i. M iał w idać jeszcze czucie z rzeczywistością, k tó ra ostatecz­

nie nie sta je się przez to b ard z iej dorzeczna, że je st obow iązująca.

A ram ow icz p am ię ta ł p ełn ą głębokiej w y ­ m ow y chwilę, gdy podpisyw ano a k t p rze k aza­

nia m u w ładzy przy pew nym stoliku pew nego w arszaw skiego pałacu. P am ię ta ł, ja k w try b ie dobrotliw ym rozładow any został styczniowy zam ach stanu, gdy ponad n ajśm ielsze p rze w i­

dyw an ia w inow ajców , uznano za słuszne — w szystko zrozum iaw szy — w szystko p rz e b a ­ czyć i puścić w całk o w itą niepam ięć. I Dni M ajowe, gdy to A ram ow icz byl n ajgłębiej przekonany, że n a ten raz — istotnie, w ie ­ dziony „górnym sw ym w ęchem ", „wskoczył na kanapę, zam iast pod szafę" . . . A tym cza­

sem w łaśn ie po tych d n iach stra c h padł na rozpanoszonych p rzyjaciół, gdy dotychczasow i niep rzy jaciele o d etchnęli z ulgą i nawet, p rz y ­ garnięci zostali do serca.

Tę p ara b o lę o „w ęchu górnym i dolnym "

dan e było A ram ow iczow i posłyszeć z w łasnych jego u st i to pod sw oim W rocim ow ickim dachem .

W ysokolski kluczył jeszcze przez chwilę, w i­

ta ją c się po drodze z tym i owym. W yczekał aż U św iacki w y b ra ł się na poszukiw anie księżny C zarncew iczow ej i podszedł do A ra ­ m owicza.

— W itaj, bracie, — pow iedział ciepłym sw ym głosem. — J a k się m asz?

P o trz ąsa ł serdecznie jego praw icą, gładząc zarazem lew ą rę k ą jego ram ię.

— Nie tęgo jakoś w yglądasz, kochany, — dodał, z tro sk ą n a niego patrząc.

A ram ow icz nie rozjaśnił się od jego widoku, ani słów.

(C ii|g dalszy w następnym numerze)

Cytaty

Powiązane dokumenty

Powyższe zadania rodzina może zrealizować przez: spokojne, cierpliwe wysłuchanie (należy dłużej czekać na słowa i nie podpowiadać słów tak długo, jak długo osoba z afazją

Komitet gotował się (bo posiadane fundusze już się kończyły, a nowyCih nie było), do likwidacji swoich agend. Zawiodła caŁkowicie pomoc spo-. łeczeństwa, od

Specyfika choroby Alzheimera i pozostałych demen- cji sprawia, iż przeciwdziałanie im na poziomie euro- pejskim poprzez wspieranie państw członkowskich może przynieść

skiej opowiadał Burian, że sięga ona jeszcze ' czasów, kiedy siedział w więzieniu; kiedy miat przed sobą zamknięte drzwi, przez które się wchodziło, by

Był często nieufny wobec towarzyszy, którzy na to nie zasługiwali, zniechęcał ich brakiem serdeczności, a tam gdzie trzeba było, nie dopatrywał się

nia, rozstali się bowiem zaledwie na godzinę przed rautem. Baraz zaszedł do Oxeńskich po zaproszenie, o które wystarał się dla niego Edmund. Zdziwił się,

Już od pierwszych chwil pobytu w Moskwie wszystko staje się jasne.. To wszystko

1. Odbędzie się tu sąd nad rozprawką. Zastanowimy się, czy jest potrzebna w szkole czy też może nie. Uczniowie zostają podzieleni. Połowa klasy ma bronić rozprawki, zaś