PORANEK
/ \ / .
ANTONI K A M I E Ń S K ]
WIOSENNY P O R A N E K
Z N O T A T E K L E K A R Z A W A RYATÓ W
Z R Y S U N K A M I A U T O R A .
W A R S Z A W A . — N A K Ł A D G E B E T H N E R A ] W O L F F A K R A K Ó W — G . G E B E T H N E R ] S P Ó Ł K A — J9 0 7
K-M/48S9 V,31 Am
7
K R A K Ó W . — D R U K W. L. A N C Z Y C A ] S P Ó Ł K I.
S p a d a ją c y m p o n ie b io s b e z m ie rn e j p rz e s trz e n i gw iazdom , P rz e lo tn y m , w d ali sz are j g in ący m p ta kom , N u rk o m , o p u sz czający m się w ciem n e m orza o tc h ła n ie , P ie rs io m , p o s y ła ją c y m w e stc h n ie n ia d a le k ie, U szo m n a s łu c h u ją c y m , O czom w y p a tru ją c y m , M y ślo m , b iją c y m się o z a s ło n y o d w ieczn e .
A U T O R .
i
» Je szcz e k ro k na tw ej d r o d z e , a nie b ę d z ie n o cy « .
Goszczyński: »B łę d y g e n iu sz a «.
»W al czy tłu m lu d zk i p e łe n sz ału W ś ró d k o n w u lsy jn y c h d rg n ie ń « , M y — d ąży m d o id e a łu N ie p o m n i sie b ie , p a trz ą c w eń « .
Tetmajer: » A r ty ś c i«.
].
zeźbiarz Zaleski leżał na obdartej, po- krytej gęstym, subtelnym, biało- szarym kurzem gipsu i gliny oto
manie, leżał tak już od kilku godzin, z rękoma w tył, pod głowę, za- rzuconemi, z oczyma przymkniętemi, bez ruchu, w pół
śnie, starając się nic nie m yśleć...
Dobrze mu z tem b y ło ...
Działo się to w połowie kwietnia; b y ł wieczór, godzina siódma, szarzało; w wielkiej sali, jeżeli można było salą nazwać wnętrze folwarcznej obory, która dzi
wacznego losu koleją stała się pracownią artysty, zapano-
— 3 —
w yw ał mrok. Grube, nietynkowane ściany prostego bu
dynku nie posiadały wcale bocznych okien; światło pa
dało z góry, z jednego tylko dużego, przebitego w dachu, od północy, okna... Zaleski spoglądał czasem na nie z ufno
ścią... wiedząc, że nic, prócz kawałka czystego nieba, zobaczyć nie może... Nic mu nie przeszkadzało oszukiwać się, że widzi niebo — paryskie...
Cisza była głęboka w tym samotnie stojącym w środku wielkiego, pustego placu budynku; nawet my
szy tutaj nie gnieździły się...
Dalekie odgłosy życia dochodziły czasem, ale tak już słumione, że grały w uchu, jak szmer ogólny, nie objaśniający ani wywołującej go czynności, ani kraju;
pozwalało to słuchającemu zespalać szmery te ze wspo
mnieniami szmerów odległego, obcego, innego kraju, in
nego miasta...
Są sytuacye tak bezlitośnie druzgocące życie ludzkie, tak beznadziejnie, ironicznie odmienne od tego ideału, do którego się dążyło, że niepodobna już żyć, nie oszu
kując się... Zaleski takie chwile przebywał obecnie...
Jeszcze przed czterema laty nie miał pojęcia o po
dobnej egzystencyi, wydawałaby mu się niemożliwą, po
tworną... i gdyby b ył ujrzał kogoś w tym stanie, wy
krzyknąłby bez namysłu: — »Powiesiłbym się!...«
Zaleski nie wiedział wówczas, że niecierpliwych los umie prowadzić do wielkiej nędzy, powoli... a idąc po
woli, daleko zajść można...
Przed sześciu laty Zaleskiego hasłem, dewizą, przy
słowiem niemal było: »Chcieć — to módz« — i potrafił to jednak powtarzać całe dwa lata!... W końcu drugiego
— 4 —
w
roku zaciekłej pracy, przy której powtarzaniem tej de
wizy otuchy sobie dodawał, od dnia pewnego przestał ją wygłaszać, nawet na samo jej wspomnienie usta mu się ironią wykrzywiały... Ponieważ jednak wielkie, a ra
ptowne straty, człowiek czemś innem, a możliwem zastę
puje, aby nie pozostać naraz z zupełną pustką w duszy, Zaleski zamiast »dewizy« zaczął »używać« końcowej strofki wiersza Goszczyńskiego »Błędy geniusza«. Strofka ta w rzeczy samej odpowiednio otusznie brzmiała; »Jeszcze krok na twej drodze, a nie będzie nocy...«
Trzy całe lata jednak żył temi słowy, stając co- dzień do pracy, do boju, codzień trudniejszego, co- dzień wśród większej i ciemniejszej właśnie nocy... Aż nakoniec i tego już powtórzyć nie mógł, już na dalsze kroki sił nie starczyło, a końca nocy nie było widać...
Wówczas powiedział i powtarzał z kolei coś znowu in
nego, co mu już ani sił, ani otuchy nie miało dodać, jeno spokój w rezygnacyi. B y ło to już tylko jedno słowo:
»Sądzono«. Czasem tylko dla »rozmaitości« dodawał: »Jak sądzono, tak będzie«, albo: »Będzie — co sądzono«,
»Musi być, jak sądzono...«
Powtarzając to, już nie wstawał do walki... kładł się tylko na otomanę, zamykał oczy i... albo się oszuki
wał, że jest tak, jak nie jest, że się znajduje w Paryżu i że tworzy wspaniałe dzieła... to znów przerzucał się w inną ostateczność: uświadamiał drobnostkowo swój obecny stan, całą skalę nędzy, całe szaleństwo napróżnych wysiłków w przeszłości, całą beznadziejność przyszłości, całą przepaść, która go dzieliła od świata... Wówczas kie
rował swój wzrok na środek pracowni, gdzie stało jego - 5 ~
niedokończone dzieło, jego »arcy-dzieło«, jak je sam ze złośliwą ironią w myśli nazywał...
B y ła to olbrzymia grupa »Oswobodzonego geniu
sza#. Geniusz, w postaci skrzydlatego młodzieńca, zer
wawszy kajdany, pęta, w których go barbarzyństwo i ob
skurantyzm trzymały, ulatywał ku górze...
Sześć Jat, całych sześć Jat upływ ało, jak rzeźba ta poczęła się w pracowni Zaleskiego... w innej pracowni, w środku Warszawy; w pracowni wytwornej, wygodnej, ciepłej. Kilkakroć burzone dzieło stanęło znowu tutaj, w tej odludnej stronie, za rogatkami, w pracowni, zaimpro
wizowanej z folwarcznej obory... w zimnie, w wilgoci, w nędzy straszliwej... A oto od roku dzieło zostało po
rzucone przez swego twórcę; nie zniszczył go, nie rozbił, pozostawił tylko od pewnego czasu nietkniętem... Masy gliny nie zwilżane, schły, pękały, glina kruszyła się, pa
dała, i powoli całe podnoże wielkiego rusztowania po
kryło się gruzami...
Przedewszystkiem poodpadały kawałki ogromnych skrzydeł »geniusza« i jego wyciągnięte do góry ręce, te ostatnie odpadły całkowicie, pozostał z nich szkielet, cienkie sztabki żelaza, okręcone grubym miedzianym dru
tem; te cienkie sztaby i druty, wystające z ramion »Ge- niusza«, robiły wrażenie piszczeli, a sam »Geniusz« — po
twornego kaleki, wołającego o pomoc czy pomstę ku niebu!... Zaleski czasem patrzał ze swej otomany na roz
walającego się »Geniusza«, znajdując w tem jakąś szatań
ską, nieznaną mu przedtem rozkosz jątrzenia i rozdziera
nia własnych ran... W takich sytuacyach człowiek unika ludzi, Zaleski zamknął się też w swojej norze i nikogo
- 6 —
I nie wpuszczał; »nie widzieć nikogo i nie być widzia-
nym...« Nikt też nie przychodził... Ludzie także staran
nie unikają podobnych widoków: lubią patrzeć na krwawe zapasy: to »zabawne« — od śmiertelnie zaś chorego uciekają:
to nudne i brzydkie... a Zaleski miał wygląd śmiertelny.
Można go było ożywić i do czynu zdolnym zrobić, ale nikt z pomocą nie przychodził...
B y ł otoczony teraz zimną obojętnością, zapomnie
niem, niechęcią, nienawiścią i sam gorąco też nienawidził i pogardzał swem otoczeniem...
Dwa jednak serca b iły jeszcze przyjaźnie dla umie
rającego; jedno z nich więcej nawet, niż przyjaźnie. Pe
wien »dziwak« doktór i Zosia, 15-letnia córka miejsco
wego stróża Ignacego, jedna z dziewięciorga jego żyjących dzieci (troje już umarło!...). Doktór b y ł rozumny, zrozu
miał stan swego przyjaciela, widział, że mu pomódz nie jest zdolny, nie dręczył go więc radami platonicznemi, na które są tak hojni »przyjaciele«, trafiając przytem kulą w płot lub domordowując mordowanego... Widząc je
dnak od czasu pewnego drzwi pracowni zamknięte, ma
chnął desperacko ręką, syknął do siebie: — »Haa, nie po
mogę...® — i przestał przychodzić...
Zosia, ta Zosia, dla której drzwi pracowni zawsze b yły otwarte i która w niej większą część dnia ongi prze
siadywała, także już od kilku tygodni nie przychodziła...
nie przez egoizm, nie przez nikczemność lub słabość:
przez poczucie delikatności nie przychodziła, za mało była z nim zbliżona, aby przyjść gwałtem... a wiedziała, że
»on« »dlaczegoś« nie chce, aby przyszła... Czuła, że »coś«
jest, coś się dzieje złego, bardzo złego, ale co?... Czasem
— 9 —
\
0 zmroku błądziła koło drzwi pracowni, nadsłuchując;
w nocy raz poraź rzucała okiem na dach obory, w któ
rej było przebite okno pracowni, ale okno było ciągle ciemne i ciemne.
Matka Zosi, Ignacowa, która przychodziła sprzątać pracownię, odprawiana kilka dni z rzędu słowami: »Dziś nie trzeba...« — ruszyła ramionami i też przychodzić przestała.
Zauważywszy to, Ignacy z szyderczym uśmiechem przecedził:
— A cós tom! jaśnie pon nie pusca, musi mu ta w jego pałacu poządku nie trza!... a no, chwała Bogu, to i termin się zbliza, jak nie zapłaci, to go przynajmniej wyzucom, niechby ta go juz raz dyabli wzieni, cas mu jus i do śpitala.
Ignacowa, patrząc w ziemię, znowu plecami ruszyła 1 odparła wymijająco:
— Pewnie...
Wymykał się wieczorami, chyłkiem, po chleb i mleko, powracał do pracowni, zamykał się na dwa spusty i za
suwkę, zjadał i znowu kładł się na otomanę...
Ignacy pokazywał go dzieciom palcem, mówiąc:
— O, jak to jaśnie pon po chlib bez karety sypie, niechby ta po ludzku gadoł, a ze ślipiów śkiełka wyjon, niechby ta fanfaronady pańskiej spuścił, dałbym mu za
cierki i kawał mięsa...
Ignacowa nic nie odpowiadała i nie patrzała na prze
chodzącego, głowę nizko ku ziemi, jak zwykle, spuszczając...
Trafiało się jednak czasami, że ktoś do pracowni kołatał... Słyszał pukanie Zaleski, ale nie wstawał z oto
— 10 —
many, nie otwierał nawet oczu, leżał nieporuszony i z za
ciętością myślał: »Nie otworzę! nie! niech się stanie, co sądzone, jeżeli ma przyjść do mnie szczęście lub śmierć, to wejdą same... i powstanę wówczas na ich przyjęcie...«
Ale oto dziś, 16-go kwietnia, o godzinie w pół do ósmej wieczorem, odezwały się nagle głośnem echem po wielkiej pracowni silne stukania we drzwi i zmusiły Zaleskiego — drgnąć, otworzyć oczy i zerwać się na nogi. . .
Czy to była śmierć? — nie; a więc szczęście? — niezupełnie. To pukała do drzwi — nadzieja!...
Uderzenia b y ły silne, prędkie, miarowe, następo
w ały rytmicznie, czwórkami, z pauzami...
Zaleski znał to uderzenie, to była ręka przyjazna, to było hasło pomyślne, radosne... i martwiejące serce jego zbudziło się i także bić zaczęło!...
Tak pukała jedna tylko ręka, dłoń przyjazna, tak kołatała do zamkniętych drzwi tylko Zosia, a Zosia nie przychodziła nigdy ze złą nowiną, gdy jednak wejść za
mierzała w interesie osobistym lub oznajmiała coś lub kogoś, co lub kto — niezupełnie »pewnym« jej się w y
dawał, nie pukała do drzwi wcale, ujmowała tylko pal
cami klamkę i poruszała nią powoli, a klamka wówczas cicho jęczała: »Czy można? a może lepiej — nie?... Nie trzeba, nie trzeba, to nic, to tylko tak sobie, proszę się lepiej nie fatygować...«
Gdy jednak nowina była niewątpliwie pomyślna, Zosia ściskała swoją drobną rączynę w piąstkę i biła nią niemiłosiernie o twarde, smoliste deski drzwi przybu
dówki, właśnie tak: czwórkami — z pauzą; biła mocno,
— 11 —
prędko, wesoło... A echo niosło: »otwórz, orwórz, otwótz prędko, koniecznie, to ja, przyjaciel twój, niosę ci dobrą wiadomość. Szczęście puka do twych drzwi, otwórz, otwórz!...«
Nigdy się nie umawiali o żadne hasło, samo się wyrobiło... tak bywa między istotami, które się lubią...
Zaleski porwał się i biegł ku sieni.
Bystro wzięła się Zosia na bok, gdy usłyszała zbli
żające się znajome kroki, oparła się teraz plecami o deski przybudówki, główkę tylko w stronę drzwi zwróciła i, nachyliwszy ją ku dołowi, dotknęła zębami listu, trzy
manego w ręce, z błyszczącemi oczyma, z wypiekami na twarzy, z piersią, gwałtownie falującą, czekała... Zamki zazgrzytały, drzwi się uchyliły, i Zaleski milczący uka
zał się na progu.
Przeciągnęła ku niemu rękę i głosem przerywanym mówiła:
— List, proszę pana, list, to nie z poczty, to przy
niósł ten lokaj, wie pan? od karety, od tych państwa...
od księcia... którzy to przyjeżdżali do pana w jesieni, pan wie? to, to od nich...
Zaleski, milcząc, sięgnął po list, na którego ko
percie czerniała książęca mitra... Wziął go z rąk Zosi i milczący, bez słowa, oddalił się w głąb pracowni...
Zosia przez chwilkę patrzała za nim, potem sięgnęła, nie wiadomo dlaczego, za plecy, po warkoczyk... potem go znowu w ty ł gwałtownie odrzuciła... i w szalonych podskokach odbiegła.
— Odbiorą mi go — myślała. — Zabiorą mi go, ale... niech... aby tylko nie zginął...
— 12 —
Tymczasem Zaleski zapalił prędko świecę, rozerwał kopertę i czytał:
»Szanowny i kochany Mistrzu!
Mam przyjemność uwiadomić go, że baronostwo są znowu w Warszawie w powrocie do dóbr swych i zaba
wią tutaj dni kilka. Znając dobrze talent pana, który po
zwala mu tworzyć arcydzieła w kilka godzin (Zaleskiemu gorzkim uśmiechem wykrzywiły się usta), nie wątpimy, że przy dobrej chęci biust pani baronowej w kilka po
siedzeń będzie dokończony (a może i jedno wystarczy?).
Baronostwo bardzo się śpieszą do domu, a pani baro
nowa niezupełnie nawet się zdrową czuje, prosimy za
tem szanownego mistrza o jak najprędsze zawiadomienie nas, kiedy do pracowni mamy przybyć? Dobrzeby b y ło , gdyby robotę zacząć zaraz jutro, w godzinach popołudniowych, między a a 4. Przytem zawiadamiam go, że mam jeszcze kilka robót dJa kochanego mistrza:
kuzyn mój, hrabia Z., prosi o wykonanie trzech biu
stów na tych samych warunkach, po rub. 400 (czte
rysta) każdy.
Łączymy wyrazy poważania i szczerej sympatyi«
Następował fantastyczny i nieczytelny podpis...
Zaleski zamyślił śię. A więc to on, to oni, książę X., baronostwo Y. — to ona!... trzeba, trzeba kończyć...
Zaczął machinalnie rachować...
Dwieście rubli do dopłacenia, trzy biusty po czte
rysta — tysiąc dwieście i dwieście — tysiąc czterysta, z tego zapłacę długu pięćset, mało!... nie można... ty
siąc!... Pozostanie czterysta — tysiąc franków... Z tem do-
— 15 —
jechać można! Ach, aby tylko wyjechać, aby tylko doje
chać, być raz jeszcze w Paryżu, potem umrzeć, ale w Pa
ryżu, w Paryżu, w Paryżu!...
Zaleskiemu dawno uśpione i zamordowane serce bu
dzić się i bić zaczęło! — bić mocno, radośnie. Nadzieja weszła do pracowni i oświeciła czarownymi blaskami ciemne jej wnętrze... »Oswobodzony geniusz« poruszył swemi popękanemi skrzydłami... Matka Boska uśmiech
nęła się z ciemnego kąta, biust Zosi, stojący na górnej półce, mrugnął do niego radosnem, pełnem miłości okiem. . .
Zaleski ożył. W kilku susach b ył w odległym kącie pracowni, gdzie na ziemi stała rzeźba, grubo i głucho w szmatach okręcona; uchwycił ją b y ł rękami i zastano
w ił się...
— Nie, nie, nie dziś; nie teraz, dziś nie mogę tego widzieć — wyszeptał — jutro, niech już jutro to ujrzę, ranek, dzień; to dodaje siły! O! będą siły! muszą być siiy; chcieć to módz! Jeszcze krok na twej drodze, a nie będzie nocy! Tak, sądzone jest, »sądzone« jest, abym dnia doczekał!
Zaleski wysypał wszystkie naraz, w rozmaitych epo
kach swego życia utworzone hasła...
Nadzieja upoiła go! Wyzwolenie, ocalenie, Paryż, powrót do sztuki! — życie!
Zaleski zawrócił na środek pracowni i, podniósłszy wysoko do góry świecę, oświecił popękane piersi »Ge- niusza«.
— Aaa! — szeptał radośnie — tak, tak; jeszcze, je
szcze krok na twej drodze, a nie będzie mocy! Chcieć — - 16 —
to módz! Sądzono... Nie sądzono, aby »Geniusz« zginął w więzach hołoty! Aaa! ulecisz, ulecisz!...
1 Zaleski zgasił światło, padł na otomanę i zasnął, marząc szczęśliwy! i zasnął teraz naprawdę snem praw
dziwym, nieprzerywanym, zdrowym, posilnym snem, ja
kim nie spał oddawna.
A !!... Oczekiwało go piękne przebudzenie...
_ 17 _
2
u.
:a była przyczyna takiego upadku Zale
skiego? Czy nie posiadał talentu? wziął się »nie za swoje« ? czy należał do rzędu tych najnieszczęśliwszych, którzy będąc
»powołanymi« — »wybranymi« nie zostali ? czy b y ł leniwy? czy nie posiadał woli?
czy jaki nałóg lub choroba tak go na za
gładę skazały ?
Bynajmniej, przyczyną tego było właśnie to, że b ył artystą i urodził się w P o lsc e !... Witkiewicz powiedział:
że aby zostać artystą trzeba być albo bohaterem, albo waryatem . . .
Zaleski b ył artystą — ginął więc jako bohater dla siebie, jako waryat dla swego społeczeństwa. . .
Jakże więc to b yło?
Zaczęło się »doskonale« — tern dotkliwszy b y ł upa
dek. Artyści, którzy patrzą czasem na kilka wieków naprzód — jako ludzie »praktyczni«, jako kupcy, nie widzą na kilka lat przed s ię ... Zaleski uniósł się po
wodzeniem chwilowem, przyjął wypadek, traf, fantazyę,
— 19 —
za miłość (!) dla sztuki, oszukał się i ginął, a nikt mu w tern nie przeszkadzał...
Przyjechał z Paryża pełen takiego entuzyazmu, że
»dla kilkuby wystarczyło« . . . głowę miał płonącą i prze
pełnioną id am i... Wiedział, że staje do walki ciężkiej, gotował się do niej z poświęceniem, fanatyzmem, rezy- gnacyą i lekceważeniem jednocześnie... Tak być musiało, bo czyż bez tego lekceważenia wszystkiem, prócz sztuki, można się poświęcić u nas zawodowi artysty ? Przecież to właśnie rachując poważnie, obliczyć nie trudno, że chcąc się utrzymać na poziomie wysokim, nie zniżając się do rzemiosła i przypodobania się tłumom, trzeba zginąć;
na traf liczyć tylko można, ale liczyć na traf — to ha
zard, to szaleństwo, to największe właśnie lekceważenie życia. . .
Zaleski na traf nie liczył, b y ł przygotowany do »zgi- nięcia«, tylko mu się wydawało dlaczegoś, że, nim zginie —
»swojego dokona« — »wypowie się«; właśnie, »wypo- wiedzieć się« mu nie d an o ...
Zaraz po przybyciu do Warszawy, wykonał i w y
stawił dwie rzeźby, które b y ł jeszcze w Paryżu skom
ponował.
Powodzenie było olśniewające!...
Zaczęto raptem mówić i pisać o nim dużo; obie rzeźby kupiono natychmiast. Następną swą pracą, wię
kszych rozmiarów, a nadto odlaną już w bronzie, wywo
ła ł »furorę«, stał się »sławnym«, »znanym« — »wielko- ścią« się stał. Dzieło kupiono znowu, natychmiast, za cenę wysoką i bez ta rg u ... Zaleski »zawojował War- szawę« — mówiono.
— 20 —
*
Powodzenie jest niebezpieczne dla entuzyastów — Zaleskiemu zakręciło się w g ło w ie ... Wówczas to zaczął powtarzać piękny frazes: »Chcieć — to m ódz«...
— A więc »chcieć to módz!« — w ołał z zapałem — pracowałem, i oto rzeczywistość przeszła marzenia! i to na początku karyery, bez w ysiłku! Jak szczodrze jest wynagrodzony! ponad pracę, ponad z a słu g i!... Jakże małoduszni, jak nędzni byli ci liczni jego znajomi, przy
jaciele, krewni, którzy mu w tak ciemnych barwach ma
lowali zawód artysty, którzy tak go zniechęcali, odmawiali, dręczyli, szykanowali... krakali, jak wrony; jeszcze więcej nędznym, nawet wprost niezrozumiałym, wydał mu się ten długi szereg znanych mu artystów, którzy zaraz w początkach swej samodzielnej karyery »łamali karki«, spadali coraz niżej gwałtownie i ginęli, nic nie zrobiwszy, w zapomnieniu. , . Jakież słabe u m ysły! co za nikłe dusze!
Biedny Zaleski! przyjął traf za porządek rzeczy, fantazyę kupiecką za miłość dla sztuki w społeczeństwie, które właśnie było dla sztuki zupełnie obojętne, wrogie niemal, które ją uważało za zbytek, za rozkosz, i ledwie łaskawie »tolerować« ra c z y ło ... Biedny Zaleski, skuwając z zapałem olbrzymie rusztowanie dla swego o sw o b o dzonego geniusza«, nie przeczuwał, że już i dla niego los przeznaczył kupiecki dom do ucackania i kwartał i k na cmentarzu Powązkowskim do roboty odm ierzył...
Zaleski tymczasem żył w uniesieniu... Przystąpił już teraz do wykonania »arcydzieła«. To już nie szkic, to nie pobieżna drobnostka, to musi być poważne dzieło sztuki, skończone, pomnikowe, muzealne, doskonałe...
W łoży w nie wszystkie swe siły, całą duszę, »wypowie
— 21 —
się«, skrystalizuje w niem cały swój talent, całe swoje
»ja«. Wówczas tryumfy, uznanie, jakiem już jest otoczony, będą zasłużone. Biedny Zaleski nie zmiarkował, że War
szawa nie darzy uznaniem zasłużonych, tylko sprytnych i szczęśliwych, że w łaśnie, gdy podąży do zasługi, sta
nie się obcym i zapomnianym, przedewszystkiem obcym.
Tu Sztuki nie potrzebowano, nikt jej ani artystów powa
żnie nie traktował. Sztuka — to zabawka, artysta — to człowiek, który w ybrał za zajęcie »zabawę« — szczęśliwy czło w iek ... Zaleski nie poczuł narazie, że się raptownie z cywilizacyi dostał do dziczy, ze światła wpadł w głę
boki cień, a duchem proroczym natchniony, lepił symbol własnej doli. . .
Tymczasem dziełu swemu nadawał charakter try
u m fu ... W yśpiewywał pieśń zwycięstwa światła nad cie
niem ... Przeżywał teraz najszczęśliwsze chwile w swem życiu, pracował z nadzieją, z zapałem, zakochany we własnem dziele, a miłość ta nie napoiła go jeszcze ani zwątpieniem, ani zdradą...
M iał pieniądze — »dużo pieniędzy!...« miał już sławę, talent jego b y ł już »uznany« — tylko pracować!
»Chcieć — to módz!«
Zaleski wynajął teraz w środku miasta wspaniałą pracownię, otoczył się wygodami, zbytkiem, i z nie
zmiernym zapałem wziął się do pracy; przystąpił w ła
śnie do wykonania owego »Oswobodzonego Geniusza«, w rozmiarach olbrzymich; samo rusztowanie zajmowało przestrzeń sześciu metrów długości, szkielet rzeźby skła
dał się ze sztab żelaznych i drutów miedzianych plecio
nych, jak powrozy, glinę nakładał kawałami pudowemi,
— —
samo dzieło miało ostatecznie (naturalnie!) być wykute w marmurze lub odlane w bronzie... Nie obliczał wcale, jakich to funduszów trzeba na uskutecznienie takiego za
m iaru... Jakto? teraz, kiedy »za nic« sypią mu złoto kiedy talent jego już jest uznany, kiedy idzie naprzód, kiedy tworzy poważne dzieło, miałoby mu zabraknąć pieniędzy? — pieniądz miałby mu stanąć na przeszko
dzie? — jemu? — ależ to śmieszne... przecież »chcieć — to módz!«
1 rzucił się do pracy, nie myśląc o niczem. . . Od rana do zmierzchu czepiał się drabin, przesiadywał na przenośnych schodkach z młotem, obcęgami lub olbrzy
mim cyrklem w r ę k u ... wieczorem rzucał się na oto
manę, zmęczony, wyczerpany, spocony, brudny, powalany gliną i kurzem, z rękoma pokaleczonemi we krwi — a szczęśliw y!... Godzinami przesiadywał tak samotnie, wpatrując sią w zachwycie w rosnącą górę gliny, z któ
rej jego dzieło wyłonić się miało.
Tak przeszło około ro k u ... »Geniusz« Zaleskiego nie tylko nie miał się ku końcowi, ale teraz mniej, niż przedtem, twórca jego mógł przewidzieć termin skończe- czenia... Szedł naprzód, i nie wystarczało już mu to, czem się zadawalał w swych poprzednich utworach...
B urzył więc raz po raz swą pracę i zaczynał nanowo, pieniędzmi przytem sypał bez namysłu; w Warszawie nic nie było — modele zmieniał, sprowadzał je sobie z prow incyi... Spotkawszy lepszego, rozrzucał doszczę
tnie dawną figurę, będącą już na ukończeniu, i robił na
nowo; nie można było przecież rąk i głow y jednego mieszać z torsem, modelowanym z drugiego? Pieniądze
_ 23 _
płynęły,, zabrakło ich — pożyczał i znowu pracował — i znowu pożyczał, i tak bez końca, bez pamięci, bez upamiętania. Aż nareszcie kredyt się u rw a ł... Zaleski zatrzymał się w pracy, jak ścigany w szalonym biegu jeleń. 1 po raz pierwszy »zważył sytuacyę«, obejrzał się — spojrzał naprzód... i poczuł po raz pierwszy zi
mne ukłócie zwątpienia w swe siły i w społeczeństwo...
Odczuł teraz całe zimno obojętności, jaką b y ł otoczony, i samemu zrobiło się zim no... Już b y ł zapom niany!...
»Znajomi« nie poznawali, »przyjaciele« cieszyli s ię ...
mecenasi i »popieracze« sztuki odwrócili się ch łod no...
»A, Zaleski, — mówiono — no i cóż? Zapowiedział się tak świetnie i n ic ... on nic nie robi, za w cześnie... Za
leski — »kaput«! . . .
Pewien znany literat odezwał się tak o nim:
— A , Zaleski, ten to sprytny, wziął Warszawę na idealizm.
Do Zaleskiego słuchy te dochodziły i kamieniał p o w o li... — Gdzież jestem ?... — mówił do siebie — co za św ia t?... co za lu d zie ?...
Zaczął wreszcie wnikać w samego siebie, czuł z prze
rażeniem, że wistocie na stworzenie »arcydzieła« za mało jeszcze umie, lecz czuł też i siłę do postępu... Czy sprawiedliwie mówiono więc, że jest »kaput?«
Czy naprawdę więc jestem już trupem ? czy tylko może przyduszony przez »trupów?«
Przyw ołał więc całą siłę woli, aby osądzić kryty
cznie samego siebie. Niełatwa sprawa. Analizował swoje zdolności, swoje utwory, swoje idee, myśli, uczucia, po
równywał swoje prace z dziełami innych artystów, prze
- 24 -
biegał myślą całą hi story ę sztuki, przywołując na pamięć biografie wszystkich znanych artystów i wogóle ludzi, którzy »coś z ro b ili...«
Noce całe spędzał na takiej męczącej pracy i nie doszedł do niczego. Widział, że życie ma pozorną toż
samość, a ciągle idzie nową koleją, i że są życia, karyery, losy podobne, ale wcale nie te same; że za regułę przy
jąć można chyba to tylko, aby pracować i walczyć do ostatka, ale i ta zasada nie była bezwzględna w jego zwłaszcza zawodzie; widział, że wielu artystów właśnie zbyt uporczywa praca ogłupiała i zabiła doszczętnie...
że są czasy, kiedy nic nierobienie przynosi wielką ko
rzyść . . .
Jakże się więc połapać? jak znaleźć dróżkę w tak zawiłym lab iryncie?...
»Bankrut jestem« — powiedział sobie — ale »kaput«
jeszcze nie, nie trup, nie; jeszcze coś się we mnie koła
cze . . . zobaczymy, spróbujmy! . . . »J eszcze krok na twej drodze, a nie będzie nocy«.
Przypomniała mu się ta strofka wiersza Goszczyń
skiego, i od tej chwili jął ją powtarzać.
Zrobił kilka kroków ...
Rezultatem tych »kilku kroków« była wizyta w jego pracowni pewnego »miłośnika sztuk« w gronie kilku in
żynierów i technologów; wszyscy oni zaakceptowali wła
dną® grupę »Geniusza« i łaskawie zgodzili się nabyć ją z warunkiem wykucia jej w kamieniu, w rozmiarach o dwa metry mniejszych i z odpowiedniemi zmianami w ogólnej formie, aby mógł »pasować« na front nowo zakładanej fab ryk i... Ofiarowano mu wspaniałomyślnie aż pięć ty
ł
sięcy ru b li... Zaleski zmieszał się, odpowiedział niewy
raźnie i pożegnał »kwiat inteligentnej« młodzieży, oświad
czając, że się »zgłosi«... Pozostawszy sam na sam z me
cenasem, miłośnikiem sztuk, wybuchnął:
— Panie! przecież pan chyba rozumie, do czego dążę? Pan chyba rozumie, czem jest dla mnie to dzieło?!...
Jakże, panie, na fronton fa b ry k i?... na fab ryk ę?... Tego
»oswobodzonego geniusza« dla technologów, dla prze
mysłu?... ależ to wprost śmieszne... niepodobna przecież!...
Mecenas»kochał«sztukęi »sprzyjał«'Zaleskiemu, wziął więc jego rękę w obie swoje dłonie i jął mu przekładać:
— Panie kochany, rozumiem dobrze, ale nie bądźże pan takim krańcowym idealistą. Co to pana obchodzi ? tu idzie o pańskie życie, panie! a życie nie karm elek... tu się toczy krwawa walka o byt, pan jesteś zadłużony, pan potrzebuje pieniędzy, ja panu daję świetny obstalunek, pięć tysięcy! mało który z pańskich kolegów miał coś podobnego — co pan sobie myślisz? Cóż pan myślisz?
Szczęście do pana samo się wciska, a pan jeszcze się na
myślasz! nie można lekceważyć! pieniądz to duża siła!
jak pan zabezpieczysz byt, wówczas powróć pan sobie do pracy ideowej, do sz tu k i!...
— Ależ, panie — protestował rozpaczliwie Zale
ski — kilka takich robót i nie podniosę się już, to nie naprzód, to cały skok wstecz, to śmierć. . .
— Przesadzasz pan — reflektował mecenas — i uno
sisz się pan, kochany panie. Jesteś pan jeszcze młody, wszystko masz do zrobienia; wreszcie, o jakich pan »wy- żynach« mówi? i tak już dużo pan umiesz, jesteś pan uważany za naszego najlepszego rzeźbiarza. Z tem, co
— 26 —
pan umie, możesz pan doskonale życie urządzić, nie trzeba być takim idealistą.
» Przyjaciel« artysty jeszcze długo, pięknie i rozumnie mówił. Zaleski już go nie słuchał, nie odpowiadał nic, zamilkł, zamyślił się. Na pożegnanie rzekł mu nawet:
»Dobrze... d o b rze...« Ale wieczorem rozwalił całą grupę w kawałki. »Jeszcze krok na twej drodze, a nie będzie nocy« — powtórzył sobie z cicha nad gruzami. . .
Na drugi dzień rano przybyła do pracowni inna partya kupców, — zwykłych, bez tytułów naukowych, bez oznak szczególnych: byli to zwykli handlarze-Żydzi.
To mu dopiero »dobrze zrobiło«. Targ trwał niedługo, Zaleski targować się nie lubił i nie umiał; sprzedane było wszystko, co się tylko sprzedać dało. Jeden z kupców stary, z długą, siwą brodą, Żyd, potem, jak już wszystko było skończone, obchodził jeszcze naokoło pracownię, szperał po kątach, kiwał w milczeniu głową nad górą gruzów rozbitej rzeźby, wreszcie schylił się i wydobył z odłamków dłoń »Geniusza«, przypatrywał się jej, krę
cił głową, cmokał, wreszcie podszedł do Zaleskiego.
— Ja to sobie wezmę, można? — zapytał z przy- mileniem.
— Na co ci to ? — odrzekł Zaleski.
— Ot, tak sobie, przyda się, przecie to panu nie
potrzebne, pan w yrzu cił. . .
— Nie, nie trzeba... nie można— odpowiedział z roz
targnieniem Zaleski i chciał wyrwać obłamek z ręki Żyda.
Żyd cofnął się.
— Nu, nu, niech pan da, co panu po tem ? Ja mam takiego małego wnuka, ón takie rzeczy sam robi, ón lubi,
— 27 -
jak ón dostanie kawałek chleba, czy bułki, to ón zawsze coś takiego zrobi... to dla niego... niech sobie zabawi...
Zaleski zamyślił się: niedobra zabawa — ale rzekł:
— Weź sobie.
— A j, dziękuję panu, ja nawet panu zapłacę, ja darmo nie chcę, to pańska robota?
— Tak.
— Oj waj, tak się ro z b iła ... dlaczego to? Ja panu zapłacę. . .
— Cóż mi za to zapłacisz? — zapytał z uśmiechem Zaleski.
— Ja panu dobrze zapłacę... przecie pan to w y
rzucił . . . J a panu za to zapłacę złotówkę. . . 1 stary sięgnął do worka.
— Nie trzeba, — rzekł Zaleski — nie trzeba, weź to sobie ta k ... powiedz swemu małemu, że to taki pan, który takie rzeczy robi, przysyła mu do nauki...
— Dużo będzie przyjemności, d u ż o ... — dzięko
wał, cmokając i kłaniając się, Żyd.
O ileż stał wyżej od owego wczorajszego mecenasa i »miłośnika«, który mu kazał za pięć tysięcy pożegnać się z ideałem ż y c ia !...
Wieczorem tegoż dnia Zaleski zabrnął za rogatki Mokotowskie i zwrócił uwagę na oborę, stojącą wśród dużego niezabudowanego placu, porosłego zrzadka dzi- kiemi gruszami, wiśniami; po rogach stało kilka nawpół suchych klonów. Plac ten otaczały rowy głębokie, par
kany ; z jednego boku założone b y ły fundamenty pod jakiś duży budynek; stał przytem mały domek stróża.
B y ły to resztki wiejskiego folwarku, wchłoniętego przez - a8 -
miasto; naokoło sterczały już kominy fabryk, ziejące czarnym dymem.
»Tu będzie d o b rze... — pomyślał — tu, zdała od ludzi, w tym samotnie stojącym budynku odrodzi się mój
»Geniusz« z prochu, jak Feniks! Szkoda, że nie na o ł
tarzu, lecz w oborze« — żartował sobie.
Strach nędzy, niepokój i zwątpienie ściskały jego serce, dodawał więc sobie otuchy, jak m ógł...
— »Jeszcze krok na twej drodze«... odwagi, odwagi...
Zaleski wynajął oborę i pozostawił ją prawie bez zmiany. Odgrodził niepotrzebną mu tylko przestrzeń za- dużego budynku, postawił komin, żelazny piecyk, a w da
chu od północy przebił okno. »Umeblowanie« tej pra
cowni składało się już tylko z samych koniecznych rzeczy;
taborety, drobiazgi, »kawalety«, stołki i stare zwaliska otomany. . .
Pośród tej nędzy wzniosło się znowu ogromne ruszto
wanie, i znowu »Geniusz« stawał do walki oswobodzenia.
— ic, —
Ciężki to b y ł bój, zaciekły, uparty, hardy; staczał go człowiek samotny, jeden przeciw całemu, całemu światu, który go otaczał, bez przyjaciela, bez pomocy, bez otuchy; był, jak rozbitek, walczący sam z bałwanami morza, na odłamku zdruzgotanego okrętu. . .
Jakiegoż to ducha trzeba było dla takiego żegla
r z a !... Jakiem to gorącem pragnieniem musiało bić to serce, którego nie złamały uderzenia taranu ludzkiej głu poty, obojętności, zimna, szyderstwa i nienawiści, które wytrzymywało samotność zupełną, nędzę krańcową, i które walczyło z własnem zwątpieniem !... A zwątpienie było już coraz częstszym gościem w tem biednem sercu i za
dawało mu ciosy śmiertelne. . .
— Muszę to zrobić lub zginę — powtarzał z zacięto
ścią Zaleski i pracował, jak galernik...
Ale w takich warunkach dzieła sztuki się nie tworzą...
Takie wysiłki nie przechodzą wprawdzie bez śladu na całe życie artysty, ale dla danego dzieła mają w pływ ujemny, fa ta ln y !...
Tak też było i z »Geniuszem« Zaleskiego — od
dzielne części rzeźby, »kawałki« torsu, rąk, nóg i t. d., niektóre szczegóły doprowadzone b y ły do wielkiej do
skonałości i wykończenia, ale całość stawała się coraz to gorszą... figury traciły życie, szpeciły się śladami w y
męczenia, stawały się suchymi, bezbarwnymi manekinami się sta w ały ...
Często po kilkodniowej nieprzerwanej i zaciekłej pracy Zaleski odchodził od swego dzieła tryumfujący, spędzał kilka godzin w słodkiej ułudzie i kładł się spać szczęśliwy. Nazajutrz, gdy miał oczy i nerwy odpoczęte,
— 30 —
rozwalał w szystko... szczegóły b yły doskonałe, ale ca
łość, której już nie widział, straszna...
I znowu pracował, i znowu ro zw alał...
A »Geniusz« stawał się wciąż »słabszym«. . . Odpoczynku mu trzeba było, świeżych wrażeń, wi
doku obcych a doskonałych dzieł sztuki; może więcej, może zupełnego oderwania się od pracy na czas jakiś, ale on nie miał na to czasu. Jego odpoczynkiem b yły roboty za
robkowe, tem cięższe, że poniżające i jego samego i sztukę;
po tych robotach powrót do czystego dzieła sztuki b ył drapaniem się na »szklaną górę«. W bajkach robią to za
czarowani królewicze...
Główną, konieczną potrzebą było jego utrzymanie się przy pracowni, przy tej oborze, za którą płacić trzeba było regularnie. Stróż Ignacy rzetelnie pilnował terminu.
Stróż Ignacy, prosty chłop mazurski, od niedawna ze wsi przybyły, ciemny, głupi, tępy, a chytry, zły, mściwy, a pobożny, w poglądach i uczuciach b y ł krań
cowym zachowawcą i nienawidził przedewszystkiem wszel
kiego postępu: wszystko, co było nowe, a dla niego niezrozumiałe, wzbudzało w nim nienawiść i pogardę szaloną; posuwał ją tak daleko, że do dni dzisiejszych nienawidził kolei żelaznych, i każda katastrofa kolejowa wzbudzała w nim zatajoną, ale szaloną radość. Nie lubił
»panów«, a dla tych, którzy, jak tu, w mieście, ubierali się, mówili, chodzili, jak »panowie«, nie mając ani ma
jątku, ani żadnej »posesyi«, dla tych miał już wprost pogardliwą i zaciekłą nienawiść.
Łatwo wystawić, do jakiego stopnia uczucie w yro
sło u niego względem Zaleskiego, który b y ł właśnie
— 31 -
z miny — »panem«, a zamieszkiwał oborę i robił coś ta
kiego, czego i nie rozumiał, i co mu się nie podobało...
C zuł to Zaleski, ale go to już ani dziwiło, ani oburzało: wszakże całe społeczeństwo polskie było względem niego w większym lub mniejszym stopniu stróżem ] gnącym! . . .
Żona Ignacego, jakaś zabita, zatajona, wiecznie mil
cząca, skryta i niejasna, nie okazywała dla Zaleskiego żadnego wyraźnego uczucia: ani nienawiści, ani sympa- tyi. Przychodziła do pracowni z wiecznie spuszczoną na dół głow ą, patrząc w ziemię, milcząca, sprzątała obo
jętnie, nie patrząc na nic, nic nie widząc, spiesznie, jakby tego miejsca albo się lękała, albo w styd ziła...
Cała rodzina Ignacego, składająca się z trzech sy
nów i sześciu córek, prócz jednej średniej, Zosi, podzie
lała niechętne uczucie dla Zaleskiego.
Przyjaźń Zosi rozczulała Zaleskiego, wysoko ją ce
nił; była naturalna i samorzutna; nie zawdzięczał jej ani swemu taktowi, ani umiejętności zaskarbiania przy
jaźni, żadnemu sztucznemu obejściu się, żadnej podłości;
b y ł to naturalny objaw sympatyi.
Kiedy przybył do Mokotowa, Zosia skończyła je- dynasty rok, od pierwszego spojrzenia w jej tylko jednej oczach Zaleski przeczytał ciekawość z życzliwością. Sam uczuł dla niej sympatyę; pokrewne dusze przeczuły się i pociągnęły ku sobie, bo Zosia miała duszę artysty.
Smutne aż do śmieszności urodzić się córką stróża i mieć duszę artysty; nielepiej jednak z taką duszą szlachcicowi i księciu...
A Zaleski niósł klątwę taką na sobie, i sympatya _ 32 —
z Zosią była widocznie wzajemnem porozumieniem »dusz przeklętych...((
W początkach, patrząc na nią, Zaleski myślał sobie:
musi to być dziecko innej ro d zin y...
Pewnego poranku Zosia zaszła za matką do pra
cowni; wiaderko, które niosła, wypadło z ręki, gdy sta
nęła przed olbrzymią grupą »Geniusza« — osłupiała;
Ignacowa, jak zawsze, posprzątała prędko, nie patrząc na nic, i wyszła z głową ku ziemi schyloną; Zosia została...
Wzrok jej zabłąkał się wśród masy rzeźb, rysun
ków i malowideł, rozsianych po pracowni: nie mogła od tego się oderwać.
Zaleski czas jakiś przypatrywał się jej w milczeniu, potem przystąpił i zagadał; Zosia zbladła, gdy położył rękę na jej jasnych włosach, spojrzała na niego, jakby przerażona i, nie odrzekłszy nic, uciekła z pracowni.
Ale na drugi dzień znowu przyszła, chowając się za matką.
Czas jakiś trzymała się zdaleka.
Powoli zawiązała się jednak znajomość, przyjaźń, coś nawet więcej, jakieś czulsze tętno zabiło w tym sto
sunku, jakby miłość czy uwielbienie...
Zaleski wśród tej samotności, w jakiej się znajdo
wał, z radością przyjął garnące się ku niemu dziecinne, a widocznie szlachetne serce. Zajął się nią, zaczął ją uczyć. Litery już znała, z czytaniem prędko poszło, za
czął więc uczyć pisać, rachować, a Zosia nauczyła się tymczasem . . . rysować i rzeźbić ? ! . . .
Po całych godzinach przesiadywała w pracowni z książką lub kajetem, a oczu nie odrywała od rąk Za
leskiego, który modelował.
- 35
— Nic nie robisz, Zosiu — ofuknął ją łagodnie.
Zaleski: — trzeba pracow ać... trzeb a... czas le c i!..
Zosia oblała się ponsem i, milcząc, wróciła do książki. Za chwilę znowu ją z oczyma utkwionemi na sobie złapał.
Przeszło tak kilka miesięcy, Zaleski nieraz porządnie gderał na swoją uczennicę za lenistwo, aż dnia pewnego zamyślił się, i naj niespodziewani ej podszedł do niej i po
dał jej kawałek gliny.
— Spróbuj, Zosiu, lepić — rzekł łagodnie i wesoło Zosia zamarła, oczy jej napełniły się łzami, nie podniosła r ą k ...
Ośmielił ją, ułagodził, u sp o k o ił...
Po kilku dniach Zosia z jakimś uroczystym zapałem modelowała już nosy, uszy, ręce, stopy. Zdolności oka
zywała duże.
— Skąd? skąd się taka wzięła u Ignacego? — my
ślał Zaleski, uprzytomniając całe rodzeństwo Zosi. — Ależ ona całkiem, ona zupełnie inna, obca wśród ro
d z in y ... to niem ożliwe?... niem ożliwe?...
] »wesołe« podejrzenie zapadło w duszę Zaleskiego.
Odtąd zaczął uważniej przypatrywać się Ignacowej, starał się spojrzeć i przeczytał coś w jej wiecznie ku ziemi spuszczonych oczach; uczuł dla niej jakąś serdeczną sympatyę i współczucie. Nie lubił przeniewierstwa i gar
dził niem, ale sprzeniewierzyć się takiemu bydlęciu, jak Ignacy, w jego przekonaniu było cnotą! Ignacowa urosła i nabrała jakiegoś u ro k u !...
Czas leciał, blizko cztery Jata ubiegły od chwili za
mieszkania Zaleskiego na Mokotowskiej pustelni. W lu-
— 36 —
dziach dorosłych nie zaszły wielkie zmiany. Ignacy )>zmądrzał«, oswoił się trochę z miastem i zmizerniał.
Ignacowa coraz robiła się cichszą, tępszą, apatyczniejszą.
Zaleski więcej jeszcze zdziczał, kilka zmarszczek przybyło mu na czole i twarzy, oczy wpadły, a na skroniach w łosy zaświeciły już srebrnemi niteczkami. Ale Zosia!... tej nie poznałby odrazu, kto jej od trzech lat nie widział.
Kończyła już teraz lat piętnaście.
Cudny wiek dla dziewczyny!
Wyrosła, wyciągnęła się i . . . w ypiękniała...
Obcowanie ze Zaleskim uszlachetniło ją, stała się jeszcze więcej obcą wśród rodzeństwa: inaczej chodziła, inaczej mówiła i . . . inaczej, zupełnie inaczej czuła i myślała.
Biedna Z osia! . . .
— Z tem tam uczeniem — odezwała się naraz ci
cho i nieśmiało Ignacowa do męża — dziewucha »tam«
przesiaduje bez cały dzień do w ieczora... jeszcze jej się
»krzywda« stanie...
Ignacy chwilę myślał, a następnie z szyderczym uśmiechem i stanowczością odparł:
— Niech ta, niech, — nie z g in ie... na to je sąd, kry
minał, niech ta jaśnie pon na katorgom pondzie, tam mu śkiełka ze ślepiów w ypadnom ... niech sp ró b u je!...
Ignacowa nic nie odrzekła, tylko głowę nizko spu
ściła i z izby, niby tak, dla interesu wyszła.
Na drugi dzień po tej rozmowie Zosia do pracowni nie przyszła, na trzeci także; upłynął tydzień, Zosia nie przychodziła.
Gdy Zaleski z pracowni wychodził, widział Zosię,
— 39 —
jak, piastując najmłodsze z rodzeństwa dziecko, rzucała ku niemu powłóczyste spojrzenia, a sama powoli do izby ze dwora się cofała.
— Co się stało? — myślał Zaleski.
Złapał ją raz wieczorem o zmierzchu, wśród drzew na drodze:
— Matka nie puszcza — mówiła cicho Zosia, spu
szczając oczy: — mówi: dosyć już nauki — że nic w domu przez to nie ro b ię ... o t ... tak, teraz mi dają cały dzień to koło dziecka, to szyć. . .
— Aaaa — pomyślał Zaleski, patrząc na smukłą, piękną dziewczynę — klątwa grzechu pierworodnego w grę wchodzi. Co za nędza! — lecz nic nie powiedział i odszedł.
Jakże ja ją ocalę? jakże ja mam ją wyrwać i pod
nieść, kiedy sam ginę i coraz niżej się staczam ?... jakże wielka jest potęga złego! 1 czy »tak« nie lepiej? zabić wszystko, co piękne i szlachetne, zabić w zaraniu życia, tak, szczęśliwiej — myślał z szyderstwem — i pozosta
w ił Zosię jej losowi.
A Zosia patrzała dużemi oczyma na niego, na pra
cownię, na niebo, na cały świat Boży i po raz pierwszy w życiu zaczęła zastanawiać się nad życiem, po raz pierwszy w duszy jej odezwał się bunt, protest prze
ciwko porządkowi świata, i jeszcze coś, i jeszcze jedno gryzące podejrzenie zapadło w jej serce.
W jesieni, pewnego dnia po południu, zjawiła się wspaniała kareta i zatrzymała się przed parkanem, ota
czającym plac z oborą, z kozła wyskoczył wygalono- wany lokaj i, pobiegłszy do Ignacego, pytał, gdzie mieszka pan Zaleski i czy jest w domu? Ignacy chciał
- 40 -
biedź »zawołać«, ale lokaj go uprzedził, podbiegł nazad do karety i uchylając kapelusza powiedział coś, siedzą
cym w niej panom, poczem kareta wjechała w dziedzi
niec i zatrzymała się przed oborą.
Ignacy i cała stróżowska rodzina przypatrywała się temu ze zdumieniem. Duże było zadziwienie, gdy po półgodzinnem siedzeniu wyszli panowie z obory i że
gnali się z przeprowadzającym ich Zaleskim, unosząc ka
peluszy i ściskając z ukłonem jego rękę.
Następnego dnia przyjechała znowu ta sama kareta, i wysiedli z niej ci sami panowie, i była jeszcze z nimi bardzo strojna »jaśnie pani«. Siedzieli w »oborze<( dobrze dwie godziny.
Chodził do stangreta Ign acy... niedużo się jednak dowiedział. Stangret sam wyglądał, jak »jaśnie pan«, pa
— 41 —
trzał z góry i odpowiadał półgębkiem. Dowiedział się jednak, że kareta jest jaśnie oświeconego księcia X.
— A może ón ta jeee z nich? — rzekł rozwlekle Ignacy wieczorem do zebranej rodziny — toć na pona zawszeć patrzył, pewnie się pożarł ze swemi i na swo- jem postawić chcioł, a tera go swoi wyciągajom. . . pa
nowie to tak ro b io m ... A jaki ci psia mać zawzięty!
słowa nie pisnął, zemiosła się naucył, w oboze, jak ten pies, bez ćtery blizko roki pzemieszkoł, a na swo- jem postawił; no, ale tera to juz pewnie przestanie z glinom sie paskudzić!...
Ignacowa w milczeniu głową tylko kręciła, patrząc, jak zwykle w ziem ię... a Zosia myślała: »Odbiorą mi g o ... matka wiedziała, co r o b iła ... tylko dlaczego to tak wszystko jest?...« 1 zobaczyła przepaść między sobą a nim.
Przeszedł tydzień, kareta z księżną codzień przy
jeżdżała do pracowni. W końcu tygodnia chodziła Zosia około południa między ogołoconemi z liści drzewami, po dziedzińcu, kiedy z pracowni nagle wypadł Zaleski, podbiegł do niej raptownie i, zawoławszy: »Pójdziesz, Zosiu, do mnie!« — ujął ją za rękę i pociągnął za sobą.
Oniemiała z podziwu i wzruszenia, bez słowa dała się prowadzić.
Dawno już tu nie była, i serce jej mocno zabiło na progu tego budynku, który b y ł dla niej rajem, tem bardziej teraz uroczym, że zakazanym.
Na środku pracowni stała na kawalecie okręcona w mokre szmaty nieznana jej rzeźba. Zaleski przystąpił do niej i zaczął rozwijać.
— Zobacz, Zosiu, com zrobił — mówił, odwija-
— 42 —
jąc — powiesz mi, jak to ci się podoba. . . ty przecież na tern już się trochę znasz... tylko mów prawdę, tak, co myślisz, to i powiedz, chwalić nie trzeba, co pomy
ślisz w pierwszej chwili, to i powiedz, d o b rz e ?...
Odrzucił zasłonę; ukazał się niewykończony jesz
cze biust kobiety, średnich lat, otyłej, nieładnej, a jak na robotę Zaleskiego — nietęgi.
Zosia patrzała z ciekawością niezmierną.
— No, mów, mów, Zosiu! — szeptał Zaleski, pa
trząc na nią; — tylko praw dę... p raw dę...
— Nieładne to — wyszeptała cicho, patrząc na rzeźbę.
Skutek tego sądu b y ł gwałtowny, a zupełnie inny, niż przypuszczać możnaby było. Zaleskiego oczy roz
promieniły się!
— Ależ, ma się rozumieć! — zawołał z uniesieniem — ohydne to, »kicz«, świństwo, trzeba to rozbić na ka
w a łk i!... — pochwycił ją za rękę. — Ale to dobrze, Zosiu, żeś ty to powiedziała, to dobrze, to bardzo do
brze. .. Nie zapomniałaś jeszcze — mówił jakby z roz
czuleniem — rozumiesz, czujesz, a przytem mówisz prawdę, to dobrze, to cudownie, tak właśnie trzeba ro
b ić ... Zosiu, doprawdy jesteś artystką!...
Uścisnął ją bardzo mocno za rękę.
— Ach, Zosiu! — mówił po chwili — ale ja roz
bić tego nie m o g ę... widzisz, nie m o g ę !... ja muszę takie ohydy ro b ić ... ja m u szę!... Zosiu, Zosiu! tobie matka nie pozwala się uczyć, a mnie, a m n ie ?... no, ale to wszystko je d n o ... wszystko jedno, dziś, mnie wszystko je d n o !... Rozbić tego nie mogę, ale i praco
- 43 —