• Nie Znaleziono Wyników

Opowieść o człowieku, który czytał gazetę cz.2 Aleksander Sarota

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Opowieść o człowieku, który czytał gazetę cz.2 Aleksander Sarota"

Copied!
12
0
0

Pełen tekst

(1)

Opowieść o człowieku, który czytał gazetę cz.2 — Aleksander Sarota

Nie posiadałem własnego zegarka, lecz na kuchennej ścianie wisiał stary zegar, który jako jedyny ukazywał godzinę mieszkańcom tego domu. Nie należał do najpiękniejszych i bez wątpienia nie był nawet połowę tyle wart co czarnobiały telewizor, ale dla mnie znaczył naprawdę wiele.

Zawsze byłem zafascynowany wszelkim irracjonalnym zjawiskom - co z czasem miało stać się moim przekleństwem – a z pewnością bateria działająca od dwudziestu lat nieprzerwanie nie jest czymś normalnym. Moja rodzina, nie wierząca w takie głupstwa jak wróżby, czarne koty, czy długowiecznie działające baterie w zegarach (w które to rzeczy przez długi czas też nie wierzyłem, choć z zegarem to był wyjątek), dostrzegła jednak ten fakt i w końcu postanowili sprzedać niesamowity czasomierz za wysoką sumę, myśląc że ktoś uwierzy w długowieczność baterii zegarowej. Kiedy jednak wynieśli go z domu, on natychmiast stanął. Wziąłem od nich zegar i zaniosłem do domu. Ledwie przekroczyłem próg ganku, a już wskazówki poruszyły się. Potem musiałem skłamać, że wcisnąłem nową baterię, bo gdyby odkryto, że nasz cudowny czasomierz działa w domu, a na zewnątrz przeciwnie, wówczas z pewnością znów starano by się na tym zarobić. Ja jednak czułem sentyment do brzydkiego kuchennego zegara i zgrabnym kłamstewkiem sprawiłem, że znów zawisnął wysoko nad zlewem.

Godzina osiemnasta trzydzieści siedem… Czasami żartobliwie nazywałem go „Big Rolex”, choć ze szwajcarską firmą miał naprawdę niewiele wspólnego. Służył mi jednak dobrze.

Sto sześćdziesiąt trzy minuty do przyjścia Lotty. To dużo, nie warto przesiadywać w domu przez tyle czasu i gapić się bezmyślnie na stary czasomierz, bo jakież inne zajęcie mogłem sobie znaleźć? Wciąż mamy przecież wspaniałą pogodę, choć zrobiło się ciemniej i chłodniej. Czy to źle? Przecież zawsze kochałem spacery o zmroku, a spadek temperatury powinien okazać się dużym pozytywem. Krótki spacer, a potem miłe spotkanie. Bardzo miłe.

Zostało sto sześćdziesiąt jeden minut do przyjścia ukochanej. Punktualność była jej wspaniałą zaletą.

Tym wspanialszą, że pozytywnych cech charakteru nie posiadała zbyt wiele. Pokrzątałem się trochę po domu, włożyłem ulubioną niebieską bluzę, zarzuciłem kaptur na głowę i wyszedłem z mieszkania.

Kiedy zamykałem drzwi na klucz, „Big Rolex” wskazał godzinę dziewiętnastą. Ależ ten czas pędzi!

Sześćdziesiąt minut do przyjścia Lotty.

Pięć godzin do jej śmierci.

Zwykle spacerując w późnych godzinach popołudniowych lub wieczornych opuszczałem miasteczko i kierowałem się na północ, gdzie rósł las iglasty. Zawsze, kiedy chciałem wyładować złe emocje - tę okropną wściekłość, która opanowywała moje młode serce - kierowałem się właśnie tam, często zahaczając po drodze o stary cmentarz przy ulicy Sosnowej, na której właściwie kończyły się Źrenice od strony północnej.

Tym razem nogi pokierowały mnie zupełnie gdzie indziej. Wszedłem głębiej w centrum miasta i nim zdałem sobie sprawę z tego dokąd zmierzam już byłem na ulicy Starej, na której doszło rano do wypadku.

Ulica znów była dziwnie pusta, zatrzymałem się więc na zebrze i przyjrzałem samej jezdni. Na początku nie zobaczyłem nic nadzwyczajnego, ale idąc dalej, w kierunku, gdzie upadłem i tam gdzie student fizyki, Jerzy poleciał i „wylądował”, ujrzałem krew. Była to wąska, lecz dobrze widoczna strużka, która jednak rozeszła się niczym rzeka we wszystkich kierunkach. Jezdnia wyglądała teraz niczym niezwykle żylasty człowiek. Czerwone żyły przebijają się przez skórę podczas nieludzkiego wysiłku, żyły pękają, krew spływa obfitym strumieniem… Odrzuciłem od siebie obraz umierającego ze zmęczenia człowieka i zająłem się dalszym badaniem jezdni.

W miejscu gdzie doszło do zderzenia nie było właściwie nic prócz małych kawałków szkła z rozbitego lusterka motocyklowego. Być może pamięć nikczemnie mnie okłamała, lecz nie pamiętałem, by doszło

(2)

do takiego uszkodzenia pojazdu. Poszedłem więc dalej, idąc przez niewielką rzekę z licznymi dopływami, lub wędrując przez żylastego człowieka – w zależności od obrazu jaki umysł mi nasuwał w danym momencie. Powoli, z ostrożnością sapera skierowałem się do miejsca w którym upadłem.

Rzeczka doprowadziła mnie do kałuży krwi. Taki sam widok spotkał mnie w miejscu, gdzie „wylądował”

Jerzy wyrzucony przez kierownicę swego pojazdu.

Nie potrafiłem tego zrozumieć i ku swemu zaskoczeniu w ogóle mnie to nie obchodziło. Parsknąłem śmiechem szaleńca, machnąłem ręką i udałem się w dalszą drogę znów nie zastanawiając się dokąd idę.

Tym razem jednak zupełny brak koncepcji dalszego spaceru mógłbym wytłumaczyć włączeniem muzyki, która jak zawsze pochłonęła mą duszę tak bardzo, że niemal utraciłem kontakt ze światem zewnętrznym.

Walkman w tamtych czasach był jeszcze całkiem popularny, a jeśli posiadało się do tego zagraniczne kasety to już było naprawdę coś. Szczególnie w takiej dziurze jak Źrenice. Niewiele osób zamożniejszych przecież ode mnie mogło się pochwalić takim cackiem. Zarówno walkmana jak i trzy kasety otrzymałem w nagrodę za zajęcie I miejsca w konkursie matematycznym dokładnie miesiąc wcześniej – 13 marca.

Przejrzałem kolejno kasety, choć znałem je już na pamięć. Do wyboru miałem Led Zeppelin, Deep Purple i Pink Floyd. Nie zastanawiając się długo wybrałem Page’a, Planta i spółkę. Pierwszy utwór - “Immigrant Song” - poleciał przez słuchawki.

Słuchając magicznej muzyki hardrockowej formacji szedłem przez miasteczko Źrenice, a nade mną piętrzyły się czarne chmury, gęstniała ciemność. Nagle zrobiło się chłodniej, zawiał wiatr, a gdzieś na południowym zachodzie niebo przecięła samotna błyskawica. W powietrzu dało się wyczuć zapach nadchodzącej ulewy i porządnej burzy. Kochałem takie świeże powietrze, szczególnie po dusznym dniu, ale tym razem zdecydowanie mnie zaniepokoiło. Zła pogoda oznaczała zły wieczór. Wieczór bez Lotty. Z pewnością jej konserwatywni rodzice są oburzeni tym, że dziewczyna, nawet pełnoletnia, będzie spać u chłopaka (jeśli o tym wiedzą, prawda?), a żeby ją powstrzymać wystarczy argument: „Na zewnątrz burza i ulewa, niebezpiecznie chodzić w taką pogodę gdziekolwiek”, a już Lotta nie będzie mogła wyjść. To by była tragedia, czyż nie?

Odwróciłem wzrok od nieba i nagle zdałem sobie sprawę z faktu, że stoję obok parku. Parku, w którym pewien człowiek siedząc na ławce czytał dziś gazetę. Nie zastanawiając się ani chwili, dręczony przeklętą ludzką ciekawością wszedłem w cień drzew. Minąłem kolejne puste ławki oraz kosze na śmieci. W parku nie było nikogo, a przynajmniej tak mi się wydawało.

Zobaczyłem go. Siedział w tym samym miejscu co wcześniej i cały czas, mimo ciemności, nadchodzącej burzy i ulewy, robił to samo: czytał gazetę, mamrocząc coś pod nosem.

Stałem wpatrując się w tego człowieka przez kilka minut, gdy wielkie krople deszczu zaczęły padać z nieba. Najpierw powoli, pojedynczymi sztukami, a po chwili już całą garścią. Coraz szybciej i szybciej.

A człowiek czytający gazetę siedział dalej, przesuwając oczyma z niesamowitą prędkością po tekście, jakby chciał wyprzedzić krople spadające z nieba. One same leciały ku ziemi coraz prędzej. Już z rynien wypływa rzeka, już na ulicach pojawiają się kałuże, które dopiero popołudniu zniknęły z dróg. Deszcz uderza o dachy domów, spływa po liściach drzew. A w oddali słychać grzmoty - burza skrada się ku Źrenicom, powoli, lecz stanowczo, niczym drapieżnik ku swej ofierze.

Człowiek wciąż siedzi i czyta gazetę. O dziwo, deszcz go omija… Jakiż to cud niepojęty, gdy wszystko wokół moknie i płynie, omijając szerokim łukiem postać na ławce, jakby chroniła ją jakaś tarcza, bądź nawet niewidzialna kopuła z powieści Stephena Kinga… Cóż za obłęd! Przecież ta powieść „Króla Horroru” powstała blisko dziesięć lat później… Zostańmy więc przy tarczy, niewidzialnej tarczy chroniącej przed deszczem.

Podchodzę powoli i staję trzy metry od nieznajomego, choć mam ochotę odebrać mu tę cholerną gazetę.

Wyciągnąć szarpnięciem z rąk, potargać i wyrzucić do najbliższego rowu! Tarcza chroniąca go przed deszczem i mnie zatrzymuje. Przechodzi mi przez myśl, że jest to raczej niewidzialna bariera, która otacza tego człowieka ze wszystkich stron. Tak jakby zamknięto go w powiększonej wersji urny do której

(3)

ludzie wrzucają swe głosy, podczas wyborów. Mimo że podświadomie wiem, iż mogę do niego podejść, owa blokada stoi mi na przeszkodzie. Dotyka raczej umysłu niż ciała, lecz mimo to nie mogę zrobić nawet kroku… Nogi jakby wrosły w ziemię, co przywodzi mi na myśl koszmar senny, który śnił mi się w dzieciństwie. W tym śnie zawsze uciekałem przed niewidzialnym wrogiem, a potem tracąc siły, zatrzymywałem się, a kiedy to się już działo, przez różne czynniki z zewnątrz nie mogłem dalej biec.

Zawsze miałem wtedy przeczucie, że zdołałem uciec, zgubić wroga, a w tym samym momencie, z ziemi wyrastały niewidzialne kleszcze, które zaciskały się na moich nogach, czasem były to również korzenie, oplatające stopy… Nie mogłem zrobić kroku, a równocześnie wiedziałem, że niewidzialny wróg doskonale orientuje się gdzie jestem. Zbliża się wielkimi krokami…

Koszmary senne są straszne, dopóki otacza nas ciemność. Rano potrafimy śmiać się z nich, bo w świetle dnia czujemy się bezpieczni.

Otacza mnie mrok, jednak wiem, że nie śnię. Jednocześnie myślę, że błędem było tu przychodzić.

Zabawne ileż myśli i wspomnień przelatuje przez udręczony umysł człowieka, gdy coraz większa panika ogarnia serce.

- Proszę pana… - wyszeptałem przez zaciśnięte gardło.

Człowiek, który czyta gazetę nie zwraca na mnie uwagi. Wciąż porusza oczami jak szaleniec, to w prawo, to w lewo. Ciągle ma na twarzy wyraz zdumienia, szoku i przerażenia. Szepta coś niezrozumiale, zagłuszany wciąż przez ulewny deszcz i grzmoty nadchodzącej burzy.

Nagle zdaję sobie sprawę, że on cały czas czyta to samo. Po przeczytaniu dwóch- trzech linijek tekstu, wraca do jego początku. Nie wiadomo dlaczego, lecz wystraszyło mnie to jeszcze bardziej.

- Proszę pana… Proszę pana, deszcz pada! – krzyczę ile sił w płucach, wierzchem dłoni odganiając włosy lepiące się do czoła – Burza nadchodzi!

Wciąż mnie nie zauważa. Wciąż nie słyszy. Wciąż nie zwraca najmniejszej uwagi na moje słowa.

- Co pan czyta? – próbuję inaczej.

Odpowiada mi szept. Szept pełen desperacji, szept pełen przerażenia. Znów nie słyszę co dokładnie mówi i próbuję się wsłuchać, wyłapać choć jeden wyraz. Ów szept z każdą sekundą brzmi coraz bardziej desperacko. Nic nie rozumiem. Słabe, mdłe światło padające z lampy, ukazuje mi naprawdę niewiele.

Deszcz omija nieznajomego i jego gazetę, on blednie z każdą chwilą…

- Niech pan przestanie! – wrzeszczę na całe gardło i nie poznaję mojego głosu. Głos ten jest przerażony i roztrzęsiony. Czuję się jak dziecko, które budzi się w środku nocy i widzi, że szafa jest otwarta, choć przed zaśnięciem była zamknięta. Dziecko, które czuje lęk przed potworem, który w jego podświadomości zaraz wyskoczy z szafy i… Nagle poczułem jak łzy napłynęły mi do oczu. Lotta nazwałaby to deszczem, też tak sobie to tłumaczyłem, ale czyż nie zdawałem sobie sprawy, iż potężny strach sparaliżował moje ciało, a serce próbuje wydrzeć się z piersi niczym szalony skazaniec z więziennych krat?

Przekrwione oczy cały czas śledzą fragment jakiegoś artykułu. Poruszają się z niebywałą prędkością.

Gazeta jest stara, pożółkła. Deszcz bębni miarowo o dachy pobliskich domów, odpowiada mu rzeka charakterystycznym szumem. Liście szeleszczą. Nie słychać jednak żadnego człowieka, ani zwierzęcia.

Wydaje się, że w Źrenicach nie ma zupełnie nikogo. Wyludnienie. Pustka. Brak oznak jakiegokolwiek życia.

Próbuję zrobić krok do tyłu. Nie potrafię. Mdłe, żółte światło sączące się z lamp ukazuje mi cienie.

Poruszają się szybko, jak oczy człowieka, który czyta gazetę. Taniec szaleńców, przechodzi mi przez myśl. Staram się wmówić sobie, że to tylko liście drzew się poruszają targane wiatrem, ale sam nie potrafię w to uwierzyć. Burza dociera do Źrenic.

Szarpię jeszcze raz nogą co tym razem nie pozostaje bez skutku. Upadam. Leżę na plecach oblepiony błotem, na chwilę - która może trwać równie dobrze wieczność – tracę świadomość.

Otwieram oczy. Zrywam się na równe nogi. Po raz ostatni patrzę na człowieka czytającego gazetę.

(4)

Przekrwione oczy poruszają się, a on szepcze i szepcze… Szepcze i szepcze wciąż niepojęte słowa.

Szepcze i szepcze, aż w pewnym momencie jego biała jak kreda trupia twarz zmienia się. Wydaje z siebie bezgłośny krzyk, usta składają się w literę „o” jak na obrazie Edwarda Muncha. Niewidzialne ostrze przechodzi przez odsłonięte gardło, po piersi spływa strumień krwi.

Mężczyzna wypuszcza prasę z rąk. Pożółkłe stronice spadają na zmokniętą ziemię pod ławką.

Człowiek, który czytał gazetę chwyta się brudnymi rękami za gardło. Oczy wychodzą mu z orbit.

Upada…

Dotarłem do domu w kilkanaście minut. Biegłem najszybciej jak potrafiłem. Zatrzymałem się dopiero, kiedy dotknąłem drzwi mego domu. Drewno było zimne i mokre. Zdawało się gnić pod moimi palcami, ale dom to w końcu dom – bezpieczna przystań. Nie było już powodów, by się bać…

Wszedłem do środka, rozwiesiłem mokre ubranie do przeschnięcia i udałem się pod prysznic. Popłynął strumień gorącej wody, para wzleciała ku sufitowi, a błoto, które oblepiało moje włosy z tyłu głowy na skutek upadku obrało odwrotny kierunek – spłynęło w dół… Z każdą sekundą zmęczenie dawało mi się coraz mniej we znaki, odpłynęło wraz z brudem. Wspomnienie jednak nie chciało odpłynąć. Wciąż miałem przed oczyma bladą twarz wykrzywioną w grymasie krzyku, wciąż widziałem białka oczu poznaczone małymi, czerwonymi żyłkami. Te ślepia błądziły po jednym fragmencie pożółkłej gazety jak szalone…

Wyszedłem spod prysznica i wytarłem twarz ręcznikiem.

Otworzyłem oczy i krzyknąłem. Oto przede mną stał półnagi trup. Źrenice jego oczu były niewidoczne, za to nazbyt dobrze widoczne stały się wory pod oczami. Miałem wrażenie, że spoglądam w puste oczodoły nieboszczyka. Reszta twarzy była niewyraźna, jakby lekko rozmazana. Włosy sterczały w nieładzie, lecz były bardzo słabo widoczne przez mgłę, która otuliła świat wokół mnie i umarlaka.

Po dłuższej chwili westchnąłem jednak z ulgą i ryknąłem obłąkańczym śmiechem. Spotkałem się twarzą w twarz bynajmniej nie z martwą istotą, a z własnym odbiciem w lustrze! Oblepiła je para wodna i za jej sprawą obraz był zamazany.

Westchnąłem ciężko i wytarłem ciało ręcznikiem. Włożyłem koszulę i jeansy.

Jeśli człowiek boi się własnego odbicia to musi być naprawdę szalony, przeszło mi przez myśl.

Nim dotarłem do kuchni, by sprawdzić, która jest godzina na moim ukochanym zegarze, usłyszałem dzwonek do drzwi.

Przyszła Lotta.

Zaprowadziłem dziewczynę do mojego pokoju i zostawiłem ją na chwilę samą. Poszedłem do kuchni w tym samym celu co planowałem przed kilkoma minutami. Może to była głupota, ale z nieznanej mi bliżej przyczyny było to dla mnie ważne. „Big Rolex” jak zwykle działał bez zarzutu, lecz trochę zdziwiło mnie, że jest dwudziesta siedem. Wcześniej zdawało mi się, że to co zdarzyło się od momentu mojego wyjścia, aż do końca kąpieli i „trupa” w lustrze, musiało trwać co najmniej dwie godziny. Jednak myliłem się. Lotta przyszła punktualnie, a koszmar trwał krócej.

Wróciłem do pokoju i natychmiast zająłem się ukochaną. Lewą ręką wyszarpnąłem jej koszulę ze spodni i zacząłem obmacywać ciało. Było takie gorące, szczególnie w porównaniu z tym co się z nim stało kilka godzin później.

Obiema dłońmi dotknęła mojej twarzy otwierając mi usta. Uśmiechnęła się i wsunęła tam język.

Pocałunek trwał długo i smakował wybornie.

Zrzuciłem na podłogę jej rozpiętą bluzę, za nią powędrowała czarna, już trochę wymiętoszona koszula.

Następnie dżinsy, stanik i majteczki. Stringi oczywiście też miały kolor węgla.

(5)

Przynajmniej nie potrzebuje różnych proszków do prania. Wystarczy jeden do wszystkiego…

Ostatnie poszły buty. Czarne, na dużym obcasie uderzyły głośno o drewnianą podłogę.

Leżała na moim łóżku zupełnie nagusieńka. Uśmiechała się i oddychała ciężko, jakby już było po wszystkim.

- Jak wyglądam nago? – zapytała, rzucając mi perwersyjne spojrzenie.

- Wolę kiedy jesteś biała niż czarna – odparłem z uśmiechem. Faktycznie jej ciało było boskie. Powinna skończyć z kolorem mroku i ubierać się jak nastolatka na dyskotekę.

Zdjąłem ubranie z siebie i po raz ostatni popatrzyłem na nią jak leży naga i uśmiechnięta na łóżku. Gęste, czarne włosy miała rozpuszczone, nogi już rozstawiła, czekając aż zacznę. Jej ciało lekko drżało, choć raczej nie z powodu chłodnego wietrzyka, który zakradł się do sypialni przez otwarte okno bezszelestnie.

Była dziewicą i strach w niej mieszał się z podnieceniem. Było to wręcz namacalne.

Potem zgasiłem światło i zaczęliśmy się kochać.

Przerwało nam niespodziewane ujadanie psa sąsiadki. Leżeliśmy złączeni ciałami, nasłuchując co tak bardzo mogło zdenerwować wiekowego Reksia. Łóżko w sypialni było ulokowane na tyle blisko okna, że wystarczyło unieść lekko głowę, by dojrzeć ulicę oraz dom pani Anabelli Mróżek.

Dziewięćdziesięciokilkuletnia kobieta szybko zareagowała na dziwne zachowanie swojego ukochanego kundelka, uchylając lekko okno i wołając do pupila:

- Reksio! Co ty robisz? Na kogo tak szczekasz?

Reksio raczył odpowiedzieć jeszcze głośniejszym szczekaniem.

- Uspokój się, piesku! – wykrzyknęła pani Mróżek swym zachrypniętym głosem. Pewnie znów popiła wódeczki z przyjaciółkami – plotkarami wieczorem.

Tym razem kundelek posłuchał swojej właścicielki i skomląc cichutko schował się w budzie. Pani Anabella rozejrzała się jeszcze chwilkę po okolicy, zatrzymując wzrok na dłużej na oknie mojego domu.

Można rzec, że nasze spojrzenia się spotkały, choć tak naprawdę staruszka widziała tylko szybę i firankę za nią, gdyż dalszą część pokoju pokrywał całun Ciemności. Kobieta zamknęła okno z trzaskiem i zniknęła w trzewiach swego domu.

- Co tam się działo? – wyszeptała Lotta nieco przestraszonym głosem.

- Nic takiego, skarbie. Reksio szczekał, sąsiadka go uspokoiła i…

- Dziwny ten dzień, trzynasty kwietnia. Nawet zwierzęta mają jakieś omamy wzrokowe.

Zignorowałem tą uwagę, właściwie nie słuchając co Lotta do mnie mówi.

- Kontynuujemy? – zapytałem z uśmiechem.

- Nie wolisz pooglądać co mówią w czarnobiałym telewizorze?

- Żartujesz?

- Żartuję – odwzajemniła uśmiech i nasze usta złączyły się w namiętnym pocałunku.

Później kochaliśmy się przez kilka godzin udekorowanych nie jednym orgazmem.

Wciągnąłem jeansy i ubrałem biały podkoszulek bez żadnych napisów. Następnie udałem się do kuchni.

Gdyby „Big Rolex” był zegarem z kukułką, ptaszyna wyleciałaby czterdzieści minut temu, oznajmiając, że wybiła pełna godzina. Była 23.40, kiedy poszedłem do kuchni po dwie szklanki i butelkę wody mineralnej gazowanej. Byliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi. Kilka godzin porządnego ruchanka jakby odmieniło Lottę. Nawet teraz, kiedy poszedłem po wodę wciąż słyszałem jej przyspieszony oddech, widziałem oczyma duszy jej śliczny uśmiech… Któż by powiedział, że ta dziewczyna jeszcze kilka godzin temu była hybrydą smutku, płaczu i cierpienia?

Dwadzieścia minut później wszystko miało się zmienić, ale o 23.40 jeszcze tego wiedzieć nie mogłem.

(6)

Lotta zjawiła się, kiedy piłem powoli wodę z przezroczystej szklanki:

- Kochanie, czemu tak długo tutaj siedzisz? Chodź do łóżka!

Jeszcze rano robiłaś mi wyrzuty w pizzerii, że chcę się kochać, a teraz masz do mnie pretensję, że zrobiłem sobie przerwę…

Otworzyła drzwi kuchenne i weszła do środka. Przywitała mnie pocałunkiem w stylu „nie widzieliśmy się sto lat!”. Nie włożyła nawet butów. Usiadła naga za stołem i przyjrzała się zegarowi.

- Jaki wspaniały!

- Niesamowite, że ktoś jeszcze prócz mnie docenia jego urok – stwierdziłem szczerze, patrząc na dziewczynę z podziwem. Ot co, druga połówka duszy, czyż nie?

- Skąd go macie?

- Sam już nie pamiętam – podałem jej szklankę wody. Wypiła wszystko za jednym zamachem.

Poszedłem za jej przykładem. – Ale za to opowiem ci pewną historię dotyczącą tego właśnie „Big Rolexa”.

- „Big Rolexa”? – zaśmiała się głośno.

Zawtórowałem jej i opowiedziałem historię o tym jak moja rodzina chciała się go pozbyć. Kiedy skończyłem Lotta popatrzyła na mnie z niedowierzaniem co niezwykle mnie zmartwiło.

- Co z tobą, Adam? Najpierw widzisz coś na ławce co nie istnieje, potem opowiadasz jakieś bajdy, jako byś był w posiadaniu super zegara… - zmarszczyła czoło – Dlaczego mi to robisz?

Zesztywniałem i spojrzałem na nią jakbym widział ją pierwszy raz w życiu.

- Skarbie, powiedz mi proszę kto tu kogo oszukuje? Faktycznie, trudno uwierzyć w opowieść o cudownym zegarze, ale przecież… związek opiera się na zaufaniu. Nie wierzysz mi?

- Zgadzam się, że związek opiera się na zaufaniu. Skoro tak mówisz to nie rozumiem dlaczego kłamiesz?

Zacząłem chodzić szybko tam i z powrotem. Kiedy zaczynałem się denerwować zawsze mi to pomagało.

- Powiedzmy, że tej historii z zegarem nie było. Czemu jednak wciąż utrzymujesz, że nie widziałaś człowieka, który czytał gazetę?!

- Bo go nie było! – krzyknęła i próbowała wstać. Popchnąłem ją z powrotem na krzesło. Skierowałem ku niej oskarżycielsko palec:

- Kurwa mać! Był tam! I ty go doskonale widziałaś! Siedział na ławce i czytał gazetę! Co więcej, wróciłem tam po szkole, wtedy kiedy padało i wciąż tam siedział i czytał…

- Adam, czy ty siebie słuchasz? Padało, kiedy było już ciemno. Nie wmówisz mi, że ktokolwiek jest tak głupi, by siedzieć na dupie w parku i czytać o zmroku gazetę, szczególnie kiedy deszcz zapierdala ze wszystkich stron, a pioruny trzaskają jak pojebane! – roześmiała się jak wariatka – Szczególnie, gdy ten ktoś istnieje jedynie w twojej głowie.

Jak na ironię wcześniejsze słowa o deszczu i burzy sprawiły, że owe zjawiska meteorologiczne znów zawitały w Źrenicach.

Wziąłem porządny wdech i ze świstem wypuściłem powietrze. Po chwili powtórzyłem tę czynność jeszcze kilka razy. Nagle zdałem sobie sprawę, że co chwilę patrzę na zegar (godzina 23.56). Przyłapałem się też na tym, że co jakiś czas rzucałem nerwowe spojrzenia w stronę ogromnego, kuchennego noża leżącego w zlewie. Moja twarz poczerwieniała, gdy zaciskałem z wściekłości pięści.

- Dobra, dajmy już spokój z tym wszystkim. – powiedziałem powoli i z niezadowoleniem dosłyszałem w moim głosie chłód. To nie tak miało brzmieć.

Lotta płakała. Oczy zasłoniła dłońmi i pochlipywała cicho. Siedząc tak naga na krześle wyglądała jak kobieta, która właśnie została zgwałcona. Po chwili spojrzała jednak na mnie, załzawionymi i przekrwionymi oczami, w których dostrzec można było tak wiele uczuć… Strach, nienawiść, chłód, a nawet, paradoksalnie, cholerną miłość.

Jej głos jednak był całkiem spokojny:

- Nie, Adam. Nie można mówić „dajmy już spokój z tym wszystkim”. Nie można uciekać od prawdy.

(7)

Co ty bredzisz, dziewczyno? Jakiej prawdy?

- Wiem, wpadłem w szał, ale z tobą stało się to samo. Zapomnijmy o człowieku z gazetą, zapomnijmy o zegarze…

- Nie, Adam - miałem wrażenie, że jej głos dobywa się z bardzo daleka. – Sama nie wiem co się z tobą dzieje. Wcześniej taki nie byłeś. Ciężko mi to mówić, ale dzisiaj zwyczajnie oszalałeś.

- Przestań pierdolić! – syknąłem z wściekłością.

- Przyrzeknij, że go tam nie było. Przyrzeknij, że chciałeś tylko okłamać głupią Lottę!

- Nie będę kłamał. Widziałem go.

- A więc przestań, do cholery, uciekać od prawdy! – krzyknęła Lotta i uderzyła z całej siły pięścią w stół.

Zerwała się na równe nogi. Tym razem nie popchnąłem ją na krzesło.- A prawda jest taka, że zwariowałeś. Jeśli to do ciebie dotrze i przyznasz się, że zwariowałeś, bądź przyznasz, że chciałeś wmówić jakieś pierdoły głupiej Lotcie to w porządku. Wybaczę ci, choć na to nie zasługujesz.

- Ale…

- Jeśli jednak wciąż będziesz obstawiał przy swoim, to koniec z nami. – spojrzała na zegar, który wskazał godzinę 23.59 (i trzydzieści jeden sekund). Potem popatrzyła mi w oczy. – Nie wiem co się z tobą dzieje, ale jedno wiem na pewno: wychodzę! Dopóki nie przemyślisz swego postępowania, nie chcę cię znać.

Koniec z nami.

Patrzyła chwilę mi w twarz. Nie trudno było ujrzeć w jej oczach nadziei, Lotta była fatalną aktorką.

Kiedy jednak nie odezwałem się ani słowem, tylko patrzyłem na nią, do jej czarnych oczu powrócił chłód. I łzy.

- Tak myślałam! – rzuciła z odrazą i odwróciła się na pięcie.

To były jej ostatnie słowa. Potem wpadłem w prawdziwy szał.

Skoczyłem w jej stronę niczym wąż rzucający się na ofiarę. Zupełnie przestałem myśleć. Wrodzona, lecz zawsze uśpiona i poskromiona brutalność teraz przebudziła się w pełni, a co więcej, połączyła z niespotykaną wcześniej u mnie wściekłością. Dzika furia. Oczy płonęły chęcią mordu, a ofiara opierała się o ścianę, skulona i przerażona.

Złapałem dłońmi szyję Lotty i stopniowo wkładałem coraz więcej siły w uścisk. Jej małe ręce chwyciły moje za nadgarstki i próbowały odciągnąć od szyi. Na próżno. Prawie tego nie zauważyłem, a tymczasem szał coraz bardziej przejmował kontrolę nad moim umysłem.

Twarz Lotty przybrała kolor purpury, by za chwilę zmienić się w całkiem fioletową. Dziewczyna bez przerwy otwierała usta i zamykała, niczym bożonarodzeniowa ryba. Oczy wychodziły jej z orbit, przepełnione bólem, szokiem i błaganiem, głupim beznadziejnym błaganiem o litość.

I nagle wszystko się skończyło. Serce bijące pod obnażoną piersią z prędkością Ferrari Modena, nagle zatrzymało się.

Lotta umarła w moich ramionach. W tym samym czasie dom okryła niepokojąca cisza. Zrozumiałem, że zegar kuchenny w końcu zatrzymał się na dobre.

Zawlokłem martwą dziewczynę do pokoju w którym jeszcze przed godziną miała orgazm. Wtedy była rozpalona, a teraz jej ciało stygło z niewiarygodną prędkością. Położyłem ją na łóżku po lewej stronie, a sam ległem po prawej. Musiałem pomyśleć. Serce przestało już tak kołatać w piersi, choć z pewnością do wyciszenia takiego jak u mojej ukochanej było mu jeszcze bardzo daleko.

W końcu przemówiłem. Wyszeptałem najczęstszy komentarz jaki udziela człowiek po wydarzeniach dużej wagi:

- Kurwa!

(8)

Nikt mi nie odpowiedział, ale i nie musiał. Szczerze powiedziawszy nawet zaskoczyłoby mnie, gdyby ktoś się odezwał. Byliśmy tu sami, ja i Lotta, ale ona już nie miała nic do powiedzenia. Teraz i na wieki wieków…

„Tak myślałam!” – to były jej ostatnie słowa, a teraz nie mogła nie tylko mówić, ale też myśleć. W myśleniu jednak nigdy nie była dobra. Gdyby było inaczej, z pewnością by mnie nie denerwowała.

- Prawda, skarbie? Siedziałabyś cicho jak myszka, gdy drapieżnik siedzi w pobliżu.

Znów żadnej odpowiedzi.

Spojrzałem na nią. Oczy miała lekko uchylone, tak lekko, że można by pomyśleć, że śpi. Leżała na łóżku naga, nogi miała rozstawione, jakby miała ochotę na więcej.

W tamtym momencie tak naprawdę nie docierało do mnie co uczyniłem, wciąż tkwiłem w przekonaniu, że Lotta jest winna całemu złu, które się wydarzyło, a ja jestem czysty jak łza. Często zrzucamy winę na innych, choć gołym okiem widać i podświadomie wiemy, że to my jesteśmy odpowiedzialni za całe zło, ale owa nasza wina jakoś nie chce do nas dotrzeć. A może to my nie chcemy świadomości jej istnienia do siebie dopuścić?

Właśnie wtedy, gdy rozmyślałem, usłyszałem dzwonek do drzwi.

Zszedłem na dół jakby nic się nie wydarzyło, powtarzając sobie, że jestem dobrym aktorem. Już w szkole podstawowej grałem w poważnej sztuce, kiedy wcieliłem się w szekspirowskiego Hamleta.

Dopiero gdy już otwierałem drzwi przypomniałem sobie, że Lotta wciąż leży naga na moim łóżku. Może to dziwne, ale było mi wszystko jedno.

Jeśli nawet ujrzę cały garnizon gliniarzy to mam to w dupie, przeszło mi przez myśl.

Ku memu zdumieniu, po otwarciu drzwi ujrzałem Jerzego. Z początku trudno mi było skojarzyć imię z twarzą, ale potem wszystko sobie przypomniałem. Tak, to musiał być student- motocyklista.

Wyglądał jednak zupełnie inaczej niż rano, kiedy doszło do wypadku. Wtedy każdy mógłby powiedzieć, że to najszczęśliwsza istota na świecie, teraz był po prostu roztrzęsionym wrakiem człowieka.

- Jerzy – starałem się, by mój głos zabrzmiał normalnie – Co ty tu robisz? Skąd wziąłeś mój adres?

Spojrzał na mnie nieco nieprzytomnym wzrokiem.

- Adam. – o dziwo rozpoznał mnie. Głos jednak miał – bogowie zaprzeczcie jeśli się mylę – martwy.

Nie był zdziwiony, że jeszcze nie śpię. Ja jednak byłem zdumiony jego wizytą. Owszem spodziewałem się gości, spotkania ze stadem ludzi w mundurach i z odznakami na piersiach, ale te odwiedziny studenta, który tego dnia cudem uniknął śmierci w wypadku zaskoczyły mnie co nie miara. Zrozumiałem, że musiało zdarzyć się coś złego. Późna pora i ta twarz przepełniona rozpaczą…

- Co się stało, Jerzy? Jeśli piwo skończyło się w lodówce, to muszę cię zmartwić: nie mam. Jeżeli jednak chodzi o to, że koledzy nie uwierzyli w historię z wypadkiem to mogę z nimi pogadać i ich przekonam, że mówiłeś prawdę.

Jezu, ale miałem wesoły głos. Nie zadrżał przy żadnym z wypowiadanych słów. Byłem świetnym aktorem, choć raczej nie komikiem. Studenta nie rozbawiły moje żarty.

- Mówię o…

- Zaraz powiesz.

Zaprosiłem go do środka. W niektórych opowiadaniach Edgara Allana Poego, bohaterzy sami doprowadzali do własnej zagłady, sami przyznawali się do winy, pośrednio lub bezpośrednio doprowadzali do ujawnienia tajemnicy. Czyżbym szedł za ich przykładem?

Zostawiłem Jerzego w kuchni i nalałem mu szklankę wody. Wcześniej z tej samej szklanki piła Lotta.

Poszedłem do niej. Drzwi do mojego pokoju były otwarte na rozcież. Dziewczyna leżała w tej samej pozycji co wcześniej, na szczęście nie chciało jej się opuszczać tego pomieszczenia, bo inaczej byłbym naprawdę przerażony. W tym momencie wszystko było dobrze, mogłem to jeszcze naprawić, choćby po

(9)

trosze. Już wiedziałem co robić: zakopię Lottę w lesie, a rodzinie i policji zeznam, że wyszła z mojego domu o dwudziestej drugiej. Dodam jeszcze, że wspominała mi iż planuje wyjechać za granicę, bo „dusi się w tej źrenickiej dziurze”. Każdy kto znał kiedykolwiek tę dziewczynę przyzna, że miała duszę buntowniczki. Czułem się – wybaczcie jeśli mówię coś nieprzyzwoitego – jak młody bóg!

Światło księżyca oblało rubasznie jej nagie, jakże blade ciało. Zostawiłem więc ją z nowym kochankiem.

- Co się stało, Jerzy? – postarałem się by w moim głosie zabrzmiał niepokój. Wyszło to całkiem nieźle.

Student w ogóle nie ruszył wody i podejrzewałem, że nie z powodów higieny. Wspomniałem zapewne już wcześniej, że z tej szklanki piła Lotta przed śmiercią. Siedział załamany i całkiem blady na krześle.

Powiedziałbym, że nieruchomo, ale przecież nie chcę nikogo tu okłamywać. Jerzy trząsł się jak galareta, mimo że zarówno w mieszkaniu jak i poza nim było gorąco jak w cholernym piekle. Po dwóch burzach i dwóch ulewach, znów się rozpogodziło. Może słońce nie zmieniło nagle zwyczajów i nie wyskoczyło zza horyzontu w środku nocy, ale przynajmniej deszcz ustąpił i mieliśmy znów ciepłą, niemal letnią noc.

Niesamowite jak pogoda czasami potrafi być zmienna. Nie zapominajmy jednak, że występuje w rodzaju żeńskim, a każdy przecież wie jaka kobieta jest, czyż nie?

- Dzisiaj… dzisiaj rano… dzisiaj…

Cholera! Nie potrafił wypowiedzieć prostego zdania. Było z nim kiepsko. Naprawdę beznadziejnie.

Wstałem i wlałem mu w gardło całą zawartość szklanki. Nie oponował, ani się nie zakrztusił. Doskonale.

- No dobra, spokojnie. Mów co masz do powiedzenia.

- Chodzi o to, że… że dzisiaj rano mieliśmy… mieliśmy wypadek i… i to było… niesamowite.

Mimowolnie roześmiałem się. Nikt mi nie zawtórował, choć przecież w domu - nie licząc mnie samego - były już dwie osoby.

- Właśnie tak to określiłem, kiedy podnosiłem cię ledwie żywego z…

- Ledwie żywego! – tym razem on się roześmiał. Niewesoło.

- Faktycznie, byliśmy cali i zdrowi – uśmiechnąłem się – Tak to niesamowite, że uszliśmy z życiem.

Znów rozległ się ten nieprzyjemny śmiech pozbawiony wesołości. Tym razem Jerzy śmiał się dłużej i głośniej.

- Człowieku… ty… ty nic nie rozumiesz!

- A co mam rozumieć? Cud się zdarzył, nie? Cuda się zdarzają!

Spojrzał na mnie. Był tak poirytowany i zrozpaczony, że mi samemu zachciało się płakać.

- Byłeś dzisiaj w parku. Widziałeś go.

Znieruchomiałem.

- Kogo? – pytanie w tym kontekście musiało zabrzmieć niezwykle retorycznie.

- Człowieka, który czyta gazetę. – odparł Jerzy ze łzami w oczach.

- Widziałeś go?

- Tak.

- Ciekawe dlaczego Lotta twierdziła, że go nie ma…

- Słucham? Kim jest Lotta? – zapytał nieprzytomnie. Po krótkim zastanowieniu machnął jednak wolno ręką na znak, że to nie istotne i dodał: – Mówisz, że twierdziła. Jak ją przekonałeś, że jest inaczej?

Powiedziałem, że twierdziła, bo nie żyje, a nie dlatego, że ją przekonałem.

- Nieważne.

Jerzy znieruchomiał. Miałem wrażenie, że nasłuchuje. Po kilku sekundach poruszył się niespokojnie.

Zrozumiał, dotarło do mnie.

Po lewej skroni Jerzego popłynęła samotna łza. Pokiwał głową powoli. W prawo i w lewo. W prawo i w lewo. Spojrzał na mnie niewidzącymi oczami i oznajmił:

- Sprawy zaszły za daleko.

(10)

- Co ty bredzisz?

Złapał mnie za ramię. Próbowałem się wyrwać, ale na próżno. Słowa, które wypowiedział miały na zawsze odmienić moje życie.

- Posłuchaj mnie wreszcie do cholery! Kurwa mać, człowieku, czy do ciebie w ogóle nie dociera co się dzieje? Wiem, że miło spędziłeś dzień i może cię to zaskoczy, ale ja również. Nie uważasz, że to dziwne, że jako jedyni widzieliśmy człowieka z gazetą? – nie czekał na odpowiedź, tylko nawijał dalej – Gdyby nie to co stało się dziś rano nie widziałbyś faceta z gazetą, który nie istnieje. Słyszysz, do cholery?! Nie istnieje! Ta cała Lotta miała rację, jego nie ma! Ten wypadek… Po nim oboje nabraliśmy niezwykłych umiejętności. Zaiste, kurwa, niezwykłych. Wiesz co potrafię prócz tego, że widuję zmarłych? – znów nie czekał na odpowiedź, na próżno próbowałem go przekrzyczeć – Słyszę ich myśli! W trójkę mielibyśmy sobie dużo do powiedzenia, bo wszyscy nie żyjemy! – z impetem pokiwał głową przecząco – Nie! Ja i ty nie umarliśmy, a przynajmniej nie do końca… To skomplikowane. Powiedziałbym, że umarliśmy na inny sposób. Nas żywi widzą, nie? – nalał sobie szklankę wody i wypił jednym duszkiem. Nie wykorzystałem tej przerwy na to, by cokolwiek powiedzieć, bo pierwszy raz nie miałem nic do powiedzenia. Zatkało mnie po prostu. Jerzy kontynuował: - Mówiliśmy wcześniej o tym jak spędziłem dzisiejszy dzień.

Powiem ci jedno, człowieku, żałuj że nie byłeś na cmentarzu.

Ależ ironia sączyła się z każdego słowa, które wypowiadał! W jego głosie ów ironia toczyła nieustanną walkę z ogarniającą go rozpaczą.

Po chwili ciszy kontynuował:

– Tam są tysiące ludzi takich jak nasz znajomy z parku. A pewnie zastanawiasz się co on bełkotał?

Energicznie przytaknąłem. Oto nadszedł czas, aby poznać tajemnicę!

- Nie chciałbyś, aby cię to spotkało. Kupujesz rano gazetę, idziesz do parku, siadasz wygodnie i czytasz. I nagle w tej gazecie dostrzegasz własny nekrolog. Nie możesz w to uwierzyć, więc czytasz go jeszcze raz.

Potem jeszcze raz i kolejny. W końcu dociera do ciebie, że to rzeczywiście o tobie. W tym samym momencie morderca, ten cwany sukinsyn, zachodzi cię z tyłu i jak gdyby nigdy nic przejeżdża nożem po gardle. Z rany wypływa strużka krwi, która po chwili zamienia się w fontannę. Wciąż nie możesz uwierzyć w to co się dzieje i nagle czujesz, że odpływasz. Gazeta spada na ziemię, a ty umierasz i nieświadomie podążasz za nią, zbroczony własną krwią!

To ja przerwałem chwilę ciszy, która nastąpiła po opowiedzeniu historii człowieka z gazetą przez mojego gościa:

- Męczy się od dobrych kilkudziesięciu lat, jeśli nie dłużej…

- Słucham?

- Człowiek z parku. Jego gazeta jest bardzo stara.

- Tak, masz rację.

- Skąd wziąłeś mój adres? – zmieniłem temat, wracając do pytania na które nie otrzymałem odpowiedzi wcześniej.

- Po prostu wiedziałem, gdzie iść. Czuję śmierć na kilometr. Umarli kontaktują się za pomocą umysłów.

- To ciekawe – mruknąłem, drapiąc się po brodzie – Pewnie to przyciągnęło cię na cmentarz… i do parku.

Próbowałem złożyć wszystko w logiczną całość, choć to nie było łatwe. Świadomość, że jesteś trupem umarłym inaczej na pewno do łatwych nie należy.

Jerzy nie odpowiedział, a ja wykorzystałem to by poznać inne jeszcze przerażające tajemnice:

- Co z moją niesamowitą umiejętnością? Tą drugą… mówiłeś o dwóch… Oglądanie nieboszczyków żywcem i co prócz tego?

- Raczej ty mi odpowiedz.

(11)

- Najpierw zadaj pytanie.

- Dlaczego zabiłeś Lottę? – wypalił student prosto z mostu, popatrzywszy na mnie wzrokiem nie znoszącym sprzeciwu.

Na początku chciałem zaprzeczyć, ale szybko zrozumiałem, że to mi nic nie da. Jeśli Jerzy słyszy ich myśli to znaczy, że doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że moja ukochana jest martwa, a morderca siedzi naprzeciwko niego.

- Nie wiem – odpowiedziałem szczerze, ale przecież wiedziałem.

- Dobrze wiesz.

- Furia – stwierdziłem i rozłożyłem ręce w geście bezradności – Szał.

Ostatnie słowo wypowiedziałem szeptem i zabrzmiało: „szaaaaaał”, co przywodziło na myśl syk węża.

Mój własny głos zmroził krew w mych żyłach.

- Tak, niestety… W rzeczy samej. – Jerzy zwiesił głowę. – Powiedziałbym, że jesteś w gorszej sytuacji, ale muszę przyznać, że oboje mamy poważny problem.

- Co zamierzasz zrobić?

- A ty?

- Najchętniej strzeliłbym sobie w łeb, ale przecież i tak jestem martwy. To znaczy martwy na inny sposób, jak to określiłeś. Jeśli ta opcja odpada to uciekałbym stąd gdzie pieprz rośnie.

- Poparłbym tę myśl, ale sam zobacz: wszędzie nas to dopadnie. Ja będę miał podwójny problem z trupami, bo nie dość, że będę je widział to jeszcze będę słyszał co myślą, co czują… Ty też wszędzie będziesz widział ich gęby. Nie usłyszysz co myślą, to fakt, ale kiedy wpadniesz w furię to będziesz zabijał, rozmnażał je…

Przeczesałem palcami włosy. Wreszcie docierały do mnie wydarzenia tego dnia. Wszystkie wydarzenia.

Bezwzględnie wszystkie. Byłem coraz bardziej przerażony.

Nagle coś do mnie dotarło:

- Boże, Lotta!

- Co z nią?

- A jak ona się obudzi i…

- I zechce się zemścić na tobie? A co masz do stracenia? – roześmiał się bez cienia wesołości i nalał sobie wody mineralnej. Znów wypił ją duszkiem.

Po krótkim zastanowieniu uznałem, że nic, gdyż moje życie nie było już nic warte. Byłem martwy na swój specyficzny i niepojęty sposób.

- Czy ona może być jak my? – zapytałem z nadzieją. Może ta miłość nie była jeszcze stracona.

- Nie chcę cię martwić, człowieku, ale nic z tego. Ona jest martwa w naturalny sposób. A więc, jakby ci to wyjaśnić: będzie przypominać człowieka z gazetą.

W którego istnienie nigdy mi nie uwierzyła!

Postanowiłem zmienić temat:

- Musimy postanowić co dalej. Wiesz… nie chcę tu być, kiedy się obudzi.

Jerzy zamyślił się. Myślał długo, pociągając za śmieszną kozią bródkę. Zdążyłem wypić aż sześć szklanek wody. Zaprawdę powiadam wam - bardzo mnie suszyło.

Nagle student poderwał się na równe nogi. W jego oczach coś się zmieniło, rzeklibyście, pojawił się pomysł.

- Gdzie nie będzie trupów?

I ja też zrozumiałem:

- W więzieniu.

- Nie, ale jesteś blisko. Też myślałem o więzieniu, ale zrozumiałem, że to zła myśl. Niby trupów nie ma, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo, ale gdybyś wpadł w szał… Nie, Adam. To by była rzeź! Jest inne miejsce. Najbliższe więzienie jest w Krakowie, ale w Źrenicach jest lepsze miejsce. Nawet swego

(12)

miasta nie opuścisz. Odosobnienie, brak nieboszczyków i profesjonalna opieka!

- Nie myślisz chyba o… - nie dokończyłem. To był absurd!

Jerzy spojrzał na mnie poważnie:

- Tak, mówię o „Schronie”.

- Oszalałeś?! Wiesz co mówią o tym miejscu?

- Pierwsze pytanie: tak oszalałem, ale nie martw się, ty też. Dlatego szpital psychiatryczny będzie dla nas najlepszy. Drugie pytanie: czy wiem co mówią o tym miejscu? Tak, wiem. Ale co z tego, że piorą mózgi, że psychiatra jest stuknięty? Co z tego, że nie zobaczysz się ze swoją rodziną już nigdy? To nawet dobrze, że nie będziesz musiał patrzeć im w twarz po tym co zrobiłeś, prawda? Zabiłeś dziewczynę, człowieku!

Być może Jerzemu nie do końca udało się mnie przekonać na cieszący się złą sławą szpital psychiatryczny. Jego argumenty były mocne, lecz najmocniejszy argument ukazał się w drzwiach kuchennych. Właśnie dzięki niemu znalazłem się później w „Schronie”. Najpierw zabiłem (dokładnie pamiętam jak zacisnąłem dłonie na jej szyi!), a potem, o zgrozo!, ujrzałem ów argument w drzwiach!

Lotta szła, zataczając się. Wciąż była naga. Promienie księżyca po raz kolejny padły na to wspaniałe jeszcze kilka godzin temu ciało, ale teraz widziałem wszystko wyraźniej.

Tak, trzeba przyznać, że zaczynała śmierdzieć trupem, choć przecież ciało jej pozostało w pokoju, a do kuchni przybyła jako duch, a przy tym nie minęło jeszcze wystarczająco dużo czasu, by mogła zacząć się rozkładać.

Była duchem. Duchem potwornym, zaiste, potwornym! Bielsza od najczyściejszej kredy, gniła na naszych oczach rozsiewając paskudny zapach zgnitego mięsa. Paznokcie rąk, o które zawsze dbała by były odpowiednio długie i czarne, teraz stały się o wiele dłuższe, a do tego – bogowie, zlitujcie się! – czerwone. Czerwone od jej własnej krwi!

W końcu weszła w całej swej okazałości do kuchni. Dłonie i piersi miała zakrwawione i już dobierały się do nich komary i muchy. Czerwie, larwy i inne robactwo biegało po jej nagim ciele. Ale czyż komar może wypić, choć kroplę słodkiej, czerwonej krwi z pośmiertnej materii, która ciałem żywych być nie może? Czyż robaki mogą zjeść choć kęs zepsutego nieistniejącego mięsa? I czy w końcu mucha ma możliwość skosztować smaku i zapachu wyimaginowanej padliny?

Dłonie i piersi Lotty były zbroczone krwią, która leniwie spływała strumyczkami po jej nagim ciele.

Krew! Przecież dokonując zbrodni - która przez wieki będzie miała kaleczyć moje sumienie – nie uroniłem z tej biednej dziewczyny nawet najmniejszej kropli czerwonej posoki. Dopiero po chwili zrozumiałem skąd ta krew się wzięła…

Pod paznokciami miała tyle krwi… Pojąłem co się stało, lecz nie pojąłem przyczyny. Dlaczego moja ukochana wydrapała sobie oczy? Obraz ten miał później dręczyć mnie na jawie i w snach.

Lotta patrzyła na mnie z pogardą pustymi oczodołami. Miast oczu była tam tylko krwawa miazga, ale to właśnie ją zapamiętałem. Pamięć zaś o pięknej czerni, która zawsze była jej nieodłączną towarzyszką…

Ów pamięć odeszła na długi czas, pozostawiając po sobie jedynie zapomnienie.

Kopiowanie tekstów, obrazów i wszelakiej twórczości użytkowników portalu bez ich zgody jest stanowczo zabronione. (Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych, Dz.U. 1994 nr 24 poz. 83 z dnia 4 lutego 1994r.).

Aleksander Sarota, dodano 21.08.2012 20:17

Dokument został wygenerowany przez www.portal-pisarski.pl.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Dobrze jest mieszkać w serdecznym miejscu, które potrafi dać schronienie potrzebującym – powiedział staruszek, a potem uśmiechnął się na pożegnanie i odszedł ulicą

Las dawał dzikie jabłka, orzechy, jagody i grzyby; do rzeki po napój przybiegały jelenie, daniele i sarny, które ze stad wielkich łatwo było ubijać; u góry żył ród

Widać już, że coś się zmieniło i zmienia się z dnia na dzień.. Co znaczy, gdy przyjdzie odpowiedni człowiek na odpowiednie

Bo na dole, od ulicy Kowalskiej, [znajdowały się] jeszcze jakieś lokale bardziej restauracyjne czy może bardziej obiadowe dla ludzi przyjeżdżających do Lublina za jakimiś

Rano o siódmej sprawdzali – czasami, od czasu do czasu, listę - i jeśli ktoś się spóźnił pięć minut nawet, to trzeba było pisać wyjaśnienie.. Oj tam, bzdury się

Później chciałem jeszcze zdawać mistrzowski, ale okazało się, że to nie miało znaczenia, jeśli chodzi o wymogi w muzeum, i już do tego nie doprowadziłem.. [Oba] polegały na

Chłopiec zdenerwował się, lecz był za słaby i jeszcze za młody, aby mieć cokolwiek do po- wiedzenia.. – Nie gnie- waj się

Gdy jednak odważny czytelnik przedrze się już przez wiele stron tego tekstu, w nagrodę znajdzie w zakończeniu wyznanie pisarza o miłości do oj- czyzny, drogiej jego sercu,