Zaciekawiła mnie ta książka wydana piętnaście lat temu; natrafiłem na nią przez przypadek. Okazała się bardzo interesująca. Jest to nie tylko ciekawy życiorys Autora, ale również zapis dziejów epoki, w której żył. Ale nie tylko. Treść książki jest przepleciona wieloma kwestiami natury merytorycznej, które Au-tor napotykał w swojej pracy w Międzynarodowym Funduszu Walutowym (MFW). Ważną i ciekawą częścią książki jest rozdział dotyczący problematyki polskiej transformacji gospodarczej. Znajdujemy tu
wiele stwierdzeń i ocen, które są cały czas aktualne i które są żywe w ciągle niewyczerpanej dyskusji o polskiej transformacji.
Nie ukrywam, że mam do tej książki stosunek osobisty. Autor przebywał na Wileńszczyźnie – jak ja w dzieciństwie. Pracował w Szkole Głównej Han-dlowej1
* Dr Andrzej Jakubowicz – Polskie Towarzystwo Ekono-miczne, Rada Naukowa; e‑mail: andrzejjo8@gmail.com.
nomistami, którzy byli moimi wykładowcami lub których znałem osobiście, lub z literatury.
W związku z tym tekst zawiera wiele wątków z mojego życia i własnych ocen, które przytaczam w nawiązaniu do treści książki.
dzieciństwo, młodość i czasy wojenne Marcin Wyczałkowski (MW) urodził się w 1910 r.
w Ojcowie. Ze strony matki pochodził z zubożałej rodziny ziemiańskiej. Jego dziadek ze strony ojca otrzymał wyższe wykształcenie – studiował we Francji i uzyskał dyplom inżyniera. Dziadkowie ze strony ojca mieli pięciu synów i dwie córki. Tylko jeden z nich – stryj Marcina otrzymał dobre wykształce-nie. Jako ciekawostkę trzeba dodać, że przyjaźnił się z Einsteinem – należeli do jednego kwartetu muzycz-nego. Ojciec i pozostałe dzieci nie otrzymali żadnego formalnego wykształcenia.
Ulubioną pracą ojca było administrowanie mająt-kami ziemskimi; często zmieniał miejsce pracy, co fatalnie wpływało na naukę Marcina i jego siostry (jedyne jego rodzeństwo). Wśród tych „wędrówek”
był okres, kiedy przebywali w miejscowości Mitiszcze pod Moskwą, po czym przyjechali do Warszawy. Autor wspomina szkołę na Wareckiej, w której najchętniej uczono religii i ulicę Nowy Świat, której niezwykłość polegała na tym, że była pokryta drewnianą kostką.
Z przyjemnością czyta się o dziecięcych przygo-dach i psotach Marcina i jego kolegów, dokonywanych zwłaszcza podczas letnich miesięcy spędzonych na wsi. Jako żywo przypominało mi to moje dziecięce lata tuż po wojnie, kiedy mieszkałem z rodzicami – nauczycielami na wsi.
Jednym ze starszych kolegów małego Marcina był Janek Dzięgielewski, z którym po latach spotkał się w SGH – był jego wykładowcą rachunkowości.
Postać Dzięgielewskiego była nadal żywa w Kate-drze Rachunkowości SGH, w której pracowałem od 1965 r.
Nie chcąc przedłużać relacji z młodzieńczych lat Autora (jest to urocza część książki), chcę zwrócić uwagę na dwie bolączki młodego Marcina, które cha-rakteryzują społeczne zjawiska, z jakimi zmagała się Polska po I wojnie światowej.
Pierwszy problem Autora to zdobycie wykształ- cenia. Albo nie uczył się w ogóle, albo była to na-uka fragmentaryczna i na niskim poziomie. Dopiero w wieku 19 lat, w styczniu 1929 r. zaczął uczęszczać w Warszawie na wieczorowe kursy maturalne. Wów-czas był opóźniony w nauce o sześć lat. Odbywał też
1 Od 1949 r. Szkoła Główna Planowania i Statystyki ( SGPiS), a od 1991 r. ponownie Szkoła Główna Handlowa w Warszawie (SGH). Dla uproszczenia Autor w całym tek-ście używa nazwy SGH.
edukację na Wileńszczyźnie. Chodził do gimnazjum w Wilejce, w którym to powiecie moi rodzice mieli posiadłość, wykonując zawód nauczycielski. Potem przeniósł się do gimnazjum w Mołodecznie. I tu cie-kawostka obyczajowa: na powitanie koleżanki szkolne obrzuciły go grochem i fasolą. Jedna z nich została później jego żoną. W czerwcu 1932 r., mając 22 lata, zdał egzamin maturalny, co oznaczało opóźnienie o 4 lata w stosunku do innych zdających, ale ten fakt otwierał przed nim drogę do dalszej kariery.
Drugą bolączką zarówno jego, jak i jego ojca była, po pierwsze konieczność zarobkowania, po drugie trudności ze znalezieniem pracy. Imał się różnych prac: był robotnikiem drogowym, „artystą” grawerują-cym widoczki na drewnianych szkatułkach, litografem w drukarni. Tę ostatnią pracę wykonywał, łącząc ją z wieczorną nauką na kursach maturalnych.
Były oczywiście problemy mieszkaniowe. Tu z po-mocą przychodziła dość liczna rodzina w Warszawie i na Wileńszczyźnie.
Kolejne etapy życia Autora to służba wojskowa w Podchorążówce i wybór kierunku studiów. Co do służby wojskowej mam komentarz osobisty, bo też ją odbyłem: tryb życia w wojsku jest taki sam nie-zależnie od ustroju, rodzaju wojska i niezależnie od miejscowości jej odbywania.
Autor rozważał karierę polityczną, ale ostatecznie zdecydował się na ekonomię i zaczął studia w Szkole Głównej Handlowej. Praca dyplomowa „Kryzys rolny w Polsce” – jak pisze MW: „została uznana za magisterską”. Przy poparciu – jak wynika z tek-stu – prof. Edwarda Lipińskiego otrzymał asystenturę w Katedrze Ekonomii, którą prowadził prof. Włady-sław Zawadzki, były profesor Uniwersytetu Batorego w Wilnie i były minister skarbu.
Prof. Zawadzki, znany autorytet również za granicą prowadził wykłady z teorii pieniądza. Nic więc dziw-nego, że MW zdecydował się na temat pracy doktorskiej
MISCEllANEA͏
„Kreacja pieniądza bankowego” i w marcu 1938 r.
uzyskał stopień doktora nauk ekonomicznych.
W tym czasie odbył się ślub Pana Marcina z wie-loletnią narzeczoną, Marysią.
Ważny etap w życiu MW został zakończony i przy-szły refleksje nad sobą. Jak stwierdza, okres ten był zbyt krótki. Dopiero teraz, pisząc te wspomnienia (2003 r.), ma refleksje głębsze i poważniejsze. Pisze, że ma wciąż niezrealizowane plany, a już jest stary i bezradny. On – który tyle dokonał i miał takie cie- kawe życie! Zapewne takie odczucia są udziałem każ-dego ponadprzeciętnie ambitnego człowieka. I jeszcze jedno jego stwierdzenie trafnie określające ludzi tego pokroju: „Nie ulega wątpliwości, że osiągając swoje cele, szedłem zapatrzony w nie. Nie umiałem używać życia”.
Tu zrobię dygresję i zacytuję rozważania Józefa Bocheńskiego zawarte w niewielkiej, ale rzeczywi-ście mądrej książeczce „Podręcznik mądrości tego świata”. Otóż Bocheński mówi, że życie musi mieć sens. A ma sens, jeżeli człowiek ma przed sobą cel, jeżeli do czegoś dąży. Ale życie ma również sens, je-żeli człowiek do niczego nie dąży, ale „używa chwili”
(czyli „używa życia” – AJ). Pogwałcenie prawa „uży-wania chwili” (spotkałem się też z określeniem „łap chwilę”), prowadzi do traktowania wszystkiego co się robi jako środka do celu. Wówczas człowiek nie żyje w teraźniejszości, ciągle myśli o przyszło-ści, o swoich celach, i że jeśli je osiągnie to będzie szczęśliwy. Niestety, jest to złudne przeświadczenie.
Najlepsza sytuacja jest wówczas, jeżeli samo dąże-nie do celu, praca, działanie, codzienne czynności są odczuwane jako „używanie”. Ja to określam na własny użytek jako „smak życia”. Wielu ludzi dąży w amoku do określonych przez siebie celów – żyje tylko przyszłością, nigdy nie są w „bieżącej rzeczy-wistości”. A przy końcu życia przychodzą refleksje...
Uzupełniając te dywagacje, można stwierdzić, że ludzie dotknięci depresją zarówno nie widzą sensu życia (do niczego nie dążą), jak i – ze względu na swój stan – nie mają zdolności „używania życia”.
I odwrotnie – najlepszym lekarstwem na depresję jest właśnie określenie dla siebie jakiegoś celu do osiągnięcia. Pan Wyczałkowski radzi ludziom prze-chodzącym na emeryturę, żeby zawczasu określili sobie nowe cele życiowe.
Ale wróćmy do życia Pana Wyczałkowskiego.
Po otrzymaniu stopnia doktora Instytut Kultury – przy poparciu SGH – przyznał mu stypendium na podoktoranckie studia w London School of Econo-mics, podczas których uczestniczył w seminariach prowadzonych przez Friedricha von Hayeka i Johna Maynarda Keynesa. Równocześnie zaczął się przy-gotowywać do napisania pracy habilitacyjnej, której tematem był „Wpływ polityki pieniężnej i cen na wzrost gospodarczy”.
Po powrocie do kraju Autor został zmobilizowany i brał udział w kampanii wrześniowej. Ranny w bi-twie nad Narwią – znalazł się w szpitalu w Żółkwi k. Lwowa, skąd teściowa „wykradła” go i dołączył do żony, która przebywała u niej w Wilnie.
Postanowił szukać pracy w litewskim Urzędzie Statystycznym. O protekcję zwrócił się do Stefana Jędrychowskiego (późniejszego wieloletniego mi-nistra finansów w Polsce Ludowej); jak stwierdza:
„polskiego komunisty, który przed wojną był asy-stentem na Uniwersytecie Batorego”, a którego znał z zebrań Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego.
Przy pierwszym kontakcie z Urzędem Statystycznym został zdyskwalifikowany przez dyrektora personal-nego (przed wojną sprzątacza biura), bo nie mówił po litewsku. W końcu został przyjęty (ekspresowo nauczył się litewskiego) i pracował przez jakiś czas, a na skutek intrygi zwolniony – już w czasie, kiedy Wilno zostało zajęte przez Niemców.
Postanowił przenieść się z rodziną (w tym czasie urodziła się córka) do Warszawy, gdzie miał przyjaciół i możliwości znalezienia pracy i gdzie przebywała jego matka.
Mój komentarz do tych ostatnich wydarzeń: w tym samym czasie, lub tylko trochę później, ja również z rodzicami przebywałem w Wilnie, ponieważ dal-sze trwanie w posiadłości w powiecie Wilejka było niebezpieczne. Drugi mój komentarz jest następu-jący: funkcjonowanie w tamtych czasach wymagało niebywałego sprytu i dobrego rozeznania w polityce.
MW ukrywał fakt, że jest oficerem; tylko dzięki temu nie figuruje na „Liście Katyńskiej”.
Żeby zrealizować swoje zamiary, MW musiał naj-pierw sam znaleźć się w Warszawie. Ze względu na sytuację wojenną, jedyną w miarę bezpieczną moż-liwością znalezienia się w Warszawie było przejście piechotą, omijając główne szlaki komunikacyjne.
Do przejścia było 460 km. Podróż trwała 19 dni, od 1 do 19 października 1941 r. i obfitowała w różne nie-bezpieczne sytuacje.
MW „zameldował się” u swojej matki w Warszawie i podjął wysiłki w kierunku zarobkowania. Najbardziej dochodowym sposobem na uzyskanie środków do życia był „czarny rynek”. Dzięki swoim znajomościom w środowisku naukowym SGH ( m. in. dzięki Janowi Dzięgielewskiemu) wszedł w interesy handlowe – naj-pierw handel solą, później słodyczami. Autor odkrywa kulisy tego handlu – podejrzewam, że powszechnie nieznane. Oczywiście wymagało to „wyprowadzenia w pole” władz niemieckich.
Dzięki wrodzonemu sprytowi i zdolnościom dyplo-matycznym załatwił oficjalny przyjazd do Warszawy żony z małą córeczką.
Na tym tle rysuje się dwutorowy obraz niemiec-kiej okupacji. Z jednej strony prześladowania, represje i działania typu wojskowego w stosunku do polskiej
ludności, a z drugiej strony pewnego rodzaju „współ-praca” z niemiecką administracją, dzięki której można było ukryć działalność konspiracyjną. Polegało to na zaspokajaniu chciwości niemieckich decydentów i mówiąc trywialnie „wyprowadzaniu ich w pole”.
Zdarzało się, że Niemcy dla osiągnięcia swoich celów proponowali Polakowi nawet eksponowane stanowi-sko. Spotkało to profesora SGH Feliksa Młynarskiego, który został prezesem niemieckiego banku centralnego w Generalnej Guberni. Niemcy chcieli w ten sposób zapewnić zaufanie polskiej ludności do pieniądza.
Prof. Młynarski wykorzystał swoją pozycję i przeko-nał Niemców, że Polacy uznają złote okupacyjne tylko wówczas, jeśli tekst na banknotach będzie w języku polskim i znajdzie się w nim słowo „Polska” lub jego odmiana. Oprócz myślenia patriotycznego było też per- spektywiczne: jak Niemcy przegrają wojnę, Polska bę-dzie zniszczona i zdezorganizowana i nie będzie miała czasu na wypuszczenie własnego pieniądza; w obiegu będą musiały zostać dotychczasowe pieniądze, a nadruk będzie wskazywał, że są to pieniądze polskie.
W tym miejscu należy wspomnieć, że współcze- sna SGH kultywuje pamięć profesorów funkcjonują-cych w okresie międzywojennym – pomieszczeniom uczelnianym nadawane są ich imiona. Dotyczy to prof. prof. Młynarskiego, Miklaszewskiego i in-nych.
MW skorzystał z propozycji prof. Młynarskiego – zgodził się na zatrudnienie w centralnym banku z za- daniem obserwacji i analizy ruchów cen na „czar-nym rynku”. Była to dla niego oferta niezwykle korzystna – chroniła przed wywiezieniem do pracy fizycznej, dawała dobre mieszkanie, wygodne biuro i swobodę ruchów, którą wykorzystywał dla celów konspiracyjnych. W dodatku ta praca nie była absor-bująca, bo MW swoim zwyczajem „zorganizował”
sobie informacje od statystyków w Zarządzie Miasta Warszawy. Fakt niskiego wynagrodzenia miał tu zna-czenie drugorzędne.
Innym jaskrawym przykładem „wyprowadzania w pole” władz okupacyjnych było konspiracyjne funkcjonowanie SGH na poziomie wyższej uczelni.
Okupant nie pozwalał na funkcjonowanie szkół wyż-szych, ale tolerował średnie szkoły zawodowe. Wobec tego przedmiot wyższej matematyki w SGH nazywał się „arytmetyką handlową” a teoria pieniądza „doku-mentacją transakcji bankowych”.
MW był jednym z profesorów zaangażowanych w nauczanie konspiracyjne w SGH. W grupie studenc-kiej prowadzonej przez niego był m. in. Tadeusz Peche, który później został profesorem rachunkowości i in-formatyki i do końca życia pracował w SGH. Byłem studentem prof. Pechego, który zaszczepił we mnie zainteresowanie rachunkowością makroekonomiczną i był moim „duchowym” przewodnikiem w mojej doktorskiej dysertacji.
W grupie tej był również Wiesław Sadowski, póź- niej profesor i wieloletni rektor SGH i prezes Głów-nego Urzędu Statystycznego. I w tym przypadku mam osobiste skojarzenia – byłem doradcą prezesa Sadowskiego, a na tym stanowisku towarzyszył mi prof. Andrzej Karpiński, który dzięki wieloletniemu doświadczeniu i sprawowanym funkcjom państwo-wym jak mało kto zna polską gospodarkę i od którego bardzo dużo się nauczyłem. Bardzo sobie cenię ten okres pracy w Głównym Urzędzie Statystycznym.
Wracając do MW – do swojej aktywności dodał uczestnictwo w podziemnej organizacji AK. Tu należy zauważyć jego trzeźwy osąd sytuacji politycznej i woj-skowej dot. powstania warszawskiego. Perswadował kierownictwu AK, że moment wybuchu powstania jest niewłaściwy i że nie osiągnie ono zakładanych celów, ale nie uzyskał posłuchu.
Po upadku powstania dzięki swojemu sprytowi udało mu się ulokować rodzinę w Ojcowie, a sam prowadził interesy w Krakowie. Interesy polegały na handlu dolarami i wykorzystaniu różnicy cen między Warszawą a Krakowem; okazało się to bardzo intrat-nym zajęciem.
Operacje walutowe kontynuował po wejściu wojsk radzieckich na tereny Polski. Nowe pieniądze, dru-kowane w Związku Radzieckim były wymieniane w stosunku 1 : 1 w wolumenie 500 złotych za pieniądze okupacyjne. MW był pośrednikiem pobierającym 10% prowizji.
Polska powojenna i Międzynarodowy Fundusz Walutowy
Zaczynały się organizować polskie instytucje w po- wojennej sytuacji. Ministrem finansów został Kon- stanty Dąbrowski, prezesem NBP z lokalizacją naj-pierw w Krakowie, później w Łodzi – został Edward Drożniak (z SGH), a pierwszym zastępcą dyrektora naczelnego – Witold Trąmpczyński. MW otrzymał propozycję dyrektora Wydziału Ekonomicznego NBP.
Jak wynika z treści książki, „mózgiem” w tym towa-rzystwie był właśnie on.
Pojawiają się znane później nazwiska: człon-kiem Wydziału Ekonomicznego NBP został dawny student MW, a później profesor SGH, Mieczysław Kucharski; prezesem GUS‑u był dr Kazimierz Ro-maniuk – późniejszy profesor i rektor SGH. Hilary Minc był ministrem gospodarki, Stefan Jędrychowski ministrem handlu zagranicznego, Czesław Bobrowski prezesem Centralnego Urzędu Planowania (CUP), Kazimierz Secomski dyrektorem departamentu in-westycji w CUP – co było początkiem jego dalszej, niepospolitej kariery.
W tym czasie, w 1945 r. zorganizowany został Oddział SGH w Łodzi, czym zajmowali się zwłaszcza prof. Lipiński i prof. Secomski. MW sprawował dwie
MISCEllANEA͏
funkcje: zastępcy rektora i kierownika Katedry Eko-nomii. Senat SGH mianował go zastępcą profesora, a przedmiotem jego wykładów była teoria pieniądza.
Jeszcze raz powraca do Tadeusza Pechego, którego wy-brał na asystenta; jak to określił: „mojego wybitnego studenta”. MW podkreślił, że późniejszy prof. Tadeusz Peche porzucił ekonomię jako niewygodny politycznie przedmiot i wybrał informatykę. Istotnie, ta cecha ekonomii mogła być przyczyną zmiany dziedziny za-interesowań, bowiem prof. Peche, jako jeden z bardzo nielicznych profesorów w SGH, nigdy nie wstąpił do PZPR. Od siebie dodam, że domeną prof. Pechego była raczej rachunkowość – stworzył oryginalny system dydaktyczny, który jednak został porzucony po jego śmierci. Jednakże niektóre jego rozwiązania przebiły się do praktyki i na stałe weszły w życie po gruntownej reformie rachunkowości w 1976 r.
„Za przyczyną” prof. Pechego byłem pracownikiem Ministerstwa Finansów, jak i Głównego Urzędu Sta-tystycznego. W GUS zaczynałem w Departamencie Bilansów Gospodarki Narodowej (później Rachun-ków Narodowych), którego szefem był prof. Leszek Zienkowski – wybitny specjalista w tej dziedzinie.
Prof. Zienkowski kilkakrotnie proponował mi pisanie pracy habilitacyjnej, ale moja nadmierna ruchliwość zawodowa nie pozwoliła na realizację tej propozycji.
Dla wykładowców opisywane czasy nie były łatwe.
Należało uważać co się mówi. Wykładowca – niejaki Gorzuchowski, prowadząc wykład z geografii gospo-darczej, powiedział, że „zagarnięte tereny wschodnie wrócą do Polski”. Zmarł w więzieniu.
Po wojnie zaczęły się organizować różne specja-listyczne instytucje międzynarodowe. MW zdawał sobie sprawę ze swojej słabej pozycji politycznej, więc zainteresował się Międzynarodowym Funduszem Walutowym i złożył podanie o przyjęcie do pracy.
Przy poparciu swoich zwierzchników został przyjęty i całe swoje dalsze życie zawodowe przepracował w tej instytucji. Uzyskał też obywatelstwo Stanów Zjednoczonych.
Jego praca w MFW nie była „usłana różami”. Sto-sunki w pracy były fatalne: intrygi, przywłaszczanie sobie autorstwa opracowań i pomysłów, zatrudnianie ludzi niekompetentnych z zamiarem ich awansowa- nia i powierzenia zwierzchnictwa nad doświadczo-nymi, a nawet brak elementarnej kultury osobistej ze strony niektórych zwierzchników. Tego wszystkiego doświadczył MW, a jego reakcje obronne spowodo-wały „przylepienie” mu opinii „kontrowersyjnego”.
Na szczęście nie musiał przebywać cały czas w centrali w Waszyngtonie; często wyjeżdżał na „mi-sje” – krótsze lub dłuższe pobyty do krajów, które potrzebowały fachowej pomocy. Te prace dawały mu satysfakcję i wszędzie zyskiwał sympatię i uznanie za swoją fachowość. Poza tym takim wyjazdom towa-rzyszyły imprezy rozrywkowe – zwiedzanie miejsc turystycznych, bankiety, imprezy kulturalne. A więc
jednak Pan Marcin „używał życia”. Zapewne więc jego refleksje, że nie umiał używać życia, dotyczyły tylko zachwiania proporcji między dążeniem do celu a „używaniem”.
Wyjazdy były liczne i o zróżnicowanej długości.
Odnotowałem, że najdłużej był w Birmie – ponad rok i na Cyprze – niemal 3 lata. W Birmie w czasie jego pobytu był wojskowy zamach stanu; kiedy piszę ten tekst, Birma też przeżywa zamach stanu. W Birmie był doradcą ekonomicznym Ministerstwa Finansów, na Cyprze organizował bank centralny.
Pozostałe wyjazdy były kilkutygodniowe lub kil-kumiesięczne. Był w wielu krajach Europy, Afryki, Ameryki Południowej i Łacińskiej, na Karaibach;
w niektórych krajach wielokrotnie, np. w Jugosławii 11 razy. Ogółem w różnych krajach (poza Ameryką) przebywał ok. 4,5 roku.
Przedmiotem jego pracy było: doradztwo w dzie-dzinie polityki ekonomicznej, polityka monetarna, organizacja rynku kapitałowego, organizowanie banku centralnego, reorganizacja struktury gospodarki fi-nansowej.
Kontakty z Polską, rodzina, emerytura Państwo Wyczałkowscy mieli troje dzieci: Annę, urodzoną w Wilnie w 1941 r., Andrzeja urodzonego w 1948 r. i Carinę urodzoną w 1954 r. (rok urodzin dwojga ostatnich dzieci podaję w przybliżeniu). Pan Marcin miał dużo satysfakcji z życia rodzinnego. Jak stwierdza, „z żoną stanowiliśmy jedność”. Z synem Andrzejem (podczas pobytu na Cyprze miał 14 lat) uprawiali nurkowanie w maskach i z butlami sprężo-nego powietrza, podziwiając rafy koralowe, a 8‑letnia Carin towarzyszyła im, nurkując bez maski.
W maju 1976 r. Wyczałkowscy odbyli rodzinną, sentymentalną podróż do Polski jako prezent dla Carin z okazji otrzymania przez nią dyplomu uniwersytec-kiego (jest psychologiem). Odwiedzili Gdańsk, Toruń, Łąck, Pieskową Skałę, Ojców, Kraków, Zakopane.
Pan Marcin był już wcześniej w Polsce – po raz pierwszy w grudniu 1948 r., przy okazji pobytu w Pra-dze czeskiej. Po przejściu na emeryturę wizyty były częstsze. Spotykał się z prof. Czesławem Bobrow-skim, prof. Zdzisławem Sadowskim i przyjaciółmi z dawnych lat.
Nowa ważna przyjaźń to prof. Irena Kostrowicka z SGH, której córka Anna wyszła za mąż za Andrzeja, syna Pana Wyczałkowskiego. Pierwszy kontakt był na lotnisku Okęcie, na którym został powitany przez prof. Kostrowicką i prof. Witolda Sierpińskiego. Słu-chałem długiego, 3‑semestralnego wykładu Pani Ireny Kostrowickiej z historii gospodarczej świata. Chęt-nie chodziliśmy na jej wykłady, bardziej dla niej niż dla przedmiotu, była bowiem piękną, dystyngowaną, szykowną kobietą. Bardzo ceniłem sobie też wykłady prof. Sierpińskiego z historii myśli ekonomicznej,
który z pasją i swadą mówił o teoriach Pareto i o in-nych, światowej klasy ekonomistach.
Państwo Wyczałkowscy mieli dom w Wirginii zbu-dowany na 33 hektarach lasu w górach. Po przejściu na emeryturę Pan Marcin chciał jeszcze pracować w Funduszu i doradzać potrzebującym krajom, ale w końcu zrezygnował z tego zamiaru i zajął się ulep-szaniem domu i kontaktami z rodziną. Dzieci miały swoje rodziny, odwiedzali się wzajemnie.
Żona Marysia – jak ją nazywa w całej książce –
Żona Marysia – jak ją nazywa w całej książce –