Dawno, dawno temu czytałam z zapartym tchem Przybyszew
skiego, próbując skompletować wcale nie łatwą do zdobycia całość jego utworów, a nauczycielka języka polskiego, prze
glądając mój dzienniczek lektur (takie wtedy się prowadziło), mawiała: „za wcześnie, kwiatku, za wcześnie”. Wówczas ani nie rozpoznawałam jej literackiej aluzji, ani także nie rozumiałam skojarzenia atmosfery powieści Przybyszewskiego z obrazem Muncha: Krzyk. O ile jednak czas zacierał pamięć fabuł, postaci, o tyle utrwalał i zatrzymywał niemalże na powierzchni oka wy
jętą z obrazu ekspresjonisty dziwaczną sylwetkę, która wydawała się bardziej spokrewniona z jakimś przybyszem z kosmosu niż z ziemską postacią. Kosmita albo kosmitka? Skoro jednak sam Munch w autokomentarzu do K rzyku pisał, że przedstawia on
„ogromny i nieskończony krzyk natury”, można niepokój i prze
rażenie skamieniałe w twarzy postaci odnieść do kobiety — wszak to kobieta została w naszej kulturze utożsamiona z naturą.
Munch użył także znamiennego sformułowania. Jego wy
obraźnia zapisała chmury zawisłe nad postacią — alegorią ja
kiejś krańcowej rozpaczy — w postaci porównania, mówiącego, że są one „jak języki ognia”. I rzeczywiście „scena” Muncha przedstawia płonący świat i odpowiedź kobiety, która ma otwar
te usta, jakby krzyczała, ale sama nie słyszy swego głosu, tłumią go bowiem mocno przyciśnięte wzdłuż całej twarzy ręce, ręce jakby przerosłe z nadmiaru przerażenia.
Po cóż właściwie „odkurzam” jakąś starą historię? Zapewne jednym z powodów jest ciągle nieodgadniona odpowiedź na py
tanie, pytanie kierowane do mnie także przez innych: dlaczego krzyczę? Dlaczego krzyczę, pomimo że mój własny krzyk mnie poraża i przeraża? Dlaczego krzyczą kobiety? Czy krzyczą?
Mówi się raczej o babskim jazgocie niźli krzyku. A jazgot, w swoim kulturowym usytuowaniu, jest mniej szlachetny niż krzyk. Jazgot jest bliższy popędowej cielesności, graniczy z tym, co bardziej zwierzęce, co mniej ludzkie. Babski jazgot
rej nikt nie chce słuchać. Niezrozumiałym kakofonicznym zesta
wem dźwięków. Zgrzytem pośród powszechnej skłonności do twarz wiecznej i niezmiennej kobiecej „natury”. Właściwym jej, pożądanym przez nią emploi jest przecież milcząca cisza. Mu- tyzm ma niewątpliwie jedną zaletę — czasami chroni przed agresją z zewnątrz. Niestety, nie stanowi obronnego pancerza ani przed autoagresją, ani przed wszelkimi innymi, symboliczny
mi sposobami samobójstwa. Są oczywiście pośrednie formy międzyludzkiej komunikacji — ktoś zaakcentowałby słowo „ludz
kie”. Ale w tym miejscu rodzi się istotny problem „ludzkiej” ko
munikacji dla kobiety. Bo jak to się dzieje, że mówię „po ludz
ku”, „ludzkim”, powszechnie dostępnym językiem, a jednak nie nawiązuję porozumienia? Może rzeczywiście jest tak, pytam w desperacji, jak powątpiewał sędziwy i mocno zaskorupiały
w swoich poglądach major w Emancypantkach Prusa: czy kobie
ty rozumieją ludzki język? Czy one umieją mówić? W jego mnie
maniu „ludzki” znaczyło — męski. Czyżbym zatem nie rozumiała
„ludzkiego” języka i sama była pozbawiona kompetencji posługi
wania się nim?
Wątpię, aby tak było. Problem zatem tkwi w czymś innym.
W jakich sytuacjach krzyczę? Kiedy natrafiam na długotrwały opór wobec rozumienia. Kiedy rozpoznaję, że mój słuchacz uda
je idiotę. Podczas gdy ja, tak mi się wydaje, wypowiadam się niezwykle precyzyjnie i artykułuję wyjątkowo proste kwestie.
Owe kwestie, wiem o tym, nie mają jednak charakteru neutral
nego. Zawsze wiążą się z moją kondycją: kondycją kobiety. Ak
centowanie różnicy płci, próba wskazywania na zapis owych efektów w codziennej mojej rzeczywistości, przedzieranie się z wypowiedzeniem mojego doświadczenia zawsze spotyka się z „zatkaniem sobie uszu” przez mojego słuchacza. Mam pełną świadomość, że on rozumie, o czym mówię, nie chce natomiast przyjąć tego, co mówię, do wiadomości, albowiem wszelka pró
ba manifestacji takiego rozumienia czyniłaby go winnym, w ja
kiejś mierze współwinowajcą opisywanych przeze mnie do
świadczeń. porze, wypowiadałam niestosowne (!) kwestie. Jestem zatem postacią konfliktową. Jeśli bliżej przyjrzę się tym sytuacjom, to możliwe zakomunikowanie mojego doświadczenia w języku
da-nym mi do dyspozycji przez kulturę? Czy w owej kulturze jest miejsce, jest jakaś szczelina, przez którą ono mogłoby się prze
cisnąć? Trzydzieści lat temu francuskie pisarki, przynajmniej pewna grupa, odpowiadały na tak postawioną kwestię negatyw
nie. Język oficjalny jawił się im jako trucizna, pułapka, jako śmiercionośny dla kobiet. Dlatego też Marguerite Duras, Mo
nique Wittig, Xaviere Gauthier proponowały zapisy ciszy, zna
czących interwałów, bieli stron, marginesów. Te puste miejsca miały być sygnałami do odczytania. Ale już Hélène Cixous kre
owała teksty, które eksplodowały słowami, język miał w nich wypływać jak mleko, łzy i krew. Jednakże ten „wymiot” słów wypełniający ciszę także nie mógł przekroczyć granicy niezdol
ności do komunikowania się. „Moje słowa — pisała Chantai Cha- waf w Rougeâtre — nie chcą niczego powiedzieć. Moje słowa nie mają sensu. Moje słowa nie są już mową. Mówię tak, jakbym utraciła krew. Język pomiędzy mężczyzną i mną pustoszeje, bezkrwista gadanina. A zatem powtarza się ten codzienny upa
dek wypowiedzi”.
Pozostaje krzyk. Rozedrgane ciało, ekspresja samego głosu.
Chciałabym, aby moi bliźni też uznali, rozumiejąc świetnie ten aspekt (w) teorii, że wszystko jest w naszej kulturze „tekstem”
do odczytania (Freud). A zatem nie ma już bełkotliwych szaleń
ców, których można uwięzić albo zmarginalizować. Nie słuchać i nie słyszeć. Centra wylały się na marginesy. Krzyk jest symp
tomem. Język ciała też mówi. Mówi o bezsilności. Ale tylko przez chwilę. Ten „język” buntu i subwersji także odnajdzie właściwe słowa, właściwe metafory. Wyleczy się z anemii. Ko
munikacja między płciami również. Na razie przyzwalam sobie samej na krzyk. Staram się wsłuchiwać w krzyk innych. Krzyk wyciąga z bezpiecznych nisz, pozbawia komfortu ciszy — krzyk, paradoksalnie, otwiera na innego. Trauma, jaką rodzi, jest poży
teczna. Usuwa grunt pod nogami i zawraca z uładzonej, zapro
jektowanej „fabuły” zdarzeń. Takie „trzęsienie” ziemi pozwala na nowo zobaczyć jej powierzchnię: już nie gładką, ale spękaną i pełną szczelin.