• Nie Znaleziono Wyników

października w sali Sejmiku Śląskiego (Urząd Wojewódzki) miało miejsce spotkanie organizacji kobiecych i osób z całego

„Mąż swojej żony”

6 października w sali Sejmiku Śląskiego (Urząd Wojewódzki) miało miejsce spotkanie organizacji kobiecych i osób z całego

województwa. Głównym tematem spotkania była kwestia równe­

go statusu kobiet na Śląsku i w Polsce.

Przedstawiono ciekawe referaty i bogate informacje doty­

czące nowej sytuacji śląskich kobiet w czasach przemian i re­

strukturyzacji gospodarki. Dominowała różnorodność postaw i wypowiedzi. Akcentowano wolność wyboru przez każdą kobie­

tę dróg samorealizacji. Mimo woli nasuwało mi się skojarzenie, że powtarzana z uporem przez Julię Kristevą (od lat siedemdzie­

siątych) teza o konieczności zachowania pojedynczości każdej kobiety żyje i znajduje swój rezonans. Wspólnota otwiera miej­

sce dla indywidualnych oraz osobistych potrzeb i przekonań.

Także poza centrum, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, toczyły się krótkie dialogi, wymiany zdań. Krótkie — na czas wy­

palenia jednego papierosa. Było zimno, więc „wyskoki” na zewnątrz budynku musiały być ograniczane. W tej przestrzeni

„palaczki” rozpoznawały siebie (kto zacz!) albo pojawiały się w już „swoich” grupach. Rzucały zwięzłe uwagi na temat aktual­

nych wydarzeń albo „chwytały” za słowa. I jednym z takich gorących słów było słowo: feministka. Z tą nazwą-przezwą było jak z ziemniakiem wyciągniętym z ogniska. Jak go zjeść, aby się nie poparzyć. Przyciąga i zarazem odpycha. Odłożony na póź­

niej, straci swój smak. Spożywany w samotności, nabywa walo­

rów występku, zaprzecza idei ogniskowej wspólnoty i biesiado­

wania.

Podobno słowo „feministka” już nie straszy. Podobno kobiety coraz rzadziej odżegnują się od feministycznej etykietki.

Pokątne palaczki przekonały mnie, że jest inaczej. Deklaracje:

„nie jestem feministką, ale...”, wygłaszały kobiety działające na rzecz kobiet, zaangażowane, świadome celów, doskonale zorien­

towane w sytuacji. I właśnie dlatego owe deklaracje wydały mi się ważne. W oczywisty sposób prowokują pytania o źródła tej formuły. Jest w niej negacja tożsamości, klasyfikacji, etykieto­

wania, a zarazem próba neutralizacji: owo „ale” włącza jakieś współczynniki warunkowej akceptacji, przymierza, wspie­

rających głosów. To nie separacja, ale dystansowanie. Nie dy­

stans! Wskazuje raczej na ruch dystansowania.

N iechęć do klasyfikacji wspiera wiele uzasadnień. Tym bar­

dziej, jeśli mamy w pamięci kilka obszernych ksiąg, które wpro­

wadzają w historię myśli feministycznej i z których dowiadu­

jemy się, że nie ma jednego feminizmu, a wielorakie jego warianty. A zatem powiedzieć: jestem feministką, miałoby ozna­

czać wpisanie się w jakiś jeden, już utrwalony (w historii) nurt feminizmu? A jeśli nie, to czy owo samookreślenie (z powodu różnorodności znaczeń) miałoby jakiś wymierny, uchwytny sens? Może wypadałoby czytać każdą wypowiedź jednostkowo?

Dawać jej tym samym szansę na podmiotowe — niepowtarzalne

— zaistnienie? Po to, aby wybierając wspólnotę, zachowała swoją pojedynczość i indywidualny wymiar? W jakim celu? Bo może lęk, jeśli o lęk chodzi, przed jakąś nową formą pułapki — skostnienia — scementowania w grupie, lęk przed „zaszufladko­

waniem” nie miałby racji bytu?

N ie bez znaczenia jest przecież także konsekwencja, która wynika z samego aktu mowy: oświadczenie „ja jestem ” ma charakter konstatywny, unieruchamia, przyszpila. Co więcej, w jakiejś mierze redukuje. Chciałoby się powiedzieć: jestem fe­

ministką, ale... jeszcze jestem tym i tamtym, tą i tamtą. Że owo

„jestem” wyznacza raczej trajektorię mojego ruchu we wszyst­

kich możliwych kierunkach, ruchu myśli, refleksji, jakiegoś na­

w et odruchu myślowego, który próbuje postawić pytanie i zna­

leźć dla siebie niepewną odpowiedź na zaistniałą sytuację.

Jednakże nie mogę przemilczeć oczywistości. Biorąc udział w „manifie”, trzeba być, nakaz chwili wymaga, aby powiedzieć:

jestem feministką..., jestem tu w sprawie..., jestem za..., podpi­

Z jednej strony feministka to ta, która zaprzeczając stereotypo­

wemu nakazowi: bądź piękną i milcz — przede wszystkim działa, odwołując się do krzyku. Jak niegdysiejsze histeryczki (jeszcze nie tak dawno utożsamiano feminizm z histerią) skupia na so­

bie uwagę, to istota narcystyczna, skłonna do hiperbolizacji i wykrzywień w diagnozowaniu rzeczywistości, brakuje jej rów­

nowagi, paroksyzm, a nie logika kieruje jej działaniami. Uprasz­

cza to, co z „natury” jest skomplikowane, neguje samo pojęcie

„naturalnego”, razi perspektywizmem jednego punktu widzenia.

Jest uzurpatorką — wypowiada się zawsze w imieniu jakiejś abs­

trakcyjnej grupy kobiet. Zajmuje w istocie luksusową pozycję (taka sugestia padła w trakcie obrad Forum), która nie daje się w żaden sposób przełożyć na codzienne doświadczenie większo­

ści reprezentantek jej płci. To wreszcie kobieta, która odrzuciła kulturowe podziały ról płciowych i utożsamiła się z męskim gen- derem. Czy zatem jeszcze kobieta? Można mnożyć cytaty cu­

dzych wypowiedzi. To nie są opisy, to są działania. Wykluczają.

Marginalizują. Odbierają siłę głosu. Ostrzegają także. Jeśli masz coś ważnego do powiedzenia, to łatwiej będzie ci skupić uwagę słuchających, gdy przybierzesz maskę jakiegoś płciowego „neu- trum”, gdy zatem użyjesz podstępu albo gdy naprawdę do­

czaj przypisywane mężczyznom atrybuty energii i siły twórczej nie zawstydzają samych kobiet.

Ale jest także druga strona. Deklaracja przynależności do fe­

ministek może kobietę wikłać w rolę ofiary. Mogłaby być przy­

znaniem się do wspólnoty ze światem wiecznie pokrzywdzo­

nych, w stanie represji, słabych, lamentujących. Czy wpisać się na margines? Wykonać dobrowolnie gest samo-wykluczenia?

Przyznać się do mniejszości? Obcości? A jeśli takie przyznanie fragmentu wypowiedzi Julii Kristevej. Jestem do niego przy­

wiązana. Skłania do cennych przemyśleń.

Już w 1974 roku Kristeva pisała: „Nawet gdyby istniała jakaś ogólna kondycja kobieca, to powinna być tylko szczeblem po­

zwalającym każdej z kobiet wypowiedzieć własną jednostko- wość. I owo powiedzenie nie jest bardziej »męskie« niż »kobie­ kobiety, jej zdolność do uwalniania własnej kreatywności, po­

dobnie „ruch kobiet” musi kształtować się w procesie zakła­

dającym różnicowanie. Ruch kobiet miałby rację bytu, o ile stałby się czymś, co Hegel nazywał: „»wieczną ironią wobec wspólnoty«, permanentną kontestacją tego, co zasiedziałe, raz na zawsze urządzone — humorem, śmiechem, samokrytyką, w tym samokrytyką feminizmu” (Kristeva 1996). Kristeva w 1996 roku nawiązuje do „Unes fem m es”, chcąc zapewne wy­

jaśnić nieporozumienia, które ów tytuł wywołał. Nie ma w języ­

ku francuskim formy: „unes fem m es”. „Używam — jak pisze — przedimka liczby pojedynczej w liczbie mnogiej, żeby uwydatnić samotność kobiety, a ona jest tu istotna, ale także aby podjąć

próbę zachowania pojedynczości każdej kobiety, aby nie znik­

nęła ona w jakiejkolwiek wspólnej sprawie” (1966). Upór w apelowaniu o „pojedynczość” nie oznacza przecież nawoływa­

nia do egotyzmu i egoistycznego narcyzmu, który ocierałby się o mizantropię. J e ś li bowiem prawdą jest, że kobiecość jest ob­

cością, ironizowaniem ze wspólnoty, to owa kobiecość powinna mieć możliwość zaznaczenia swej solidarności z innymi forma­

mi alienacji i marginalizacji we współczesnym św iecie” (1966).