• Nie Znaleziono Wyników

jak daleko brzmi ta harfa złota, Której mi tylko echo wieczne słychać!

W dokumencie Biblioteka Warszawska, 1898, T. 4 (Stron 53-63)

dramaty ó’dlnnunzia

jak daleko brzmi ta harfa złota, Której mi tylko echo wieczne słychać!

Drujdyczna z głazów ta to wielkich grota, Gdzie wiatr przychodzi po szczelinach wzdychać 1 ma Elektry głos— ta bieli płótno

I odzywa się z laurów: jak mi smutno!

M ało słó w , ale każde dodaje nutę do akordu, w którym odraza d źw ięczy nam nastrój poety.

A oto „dekoracya" — skoro już tak nazw ać trzeba to, co ten na­

strój w poecie w yw ołuje:

Nad drzwiami grobu, na granitu zrębie, W yrasta dąbek w trójkącie z kamieni;

Posadziły go wróble lub gołębie I listkami się czarnemi zieleni—

I słońca w ciemny grobowiec nie puszcza.

Zerwałem liść z czarnego kuszcza.

Nie bronił mi go żaden duch, ni mara, Ani w gałązkach jęknęło widziadło, Tylko się słońcu stała większa szpara, I wbiegło złote, i do nóg mi padło.

Zrazu myślałem, że ten, co się wdziera, Brzask, była struna to z harfy Homera.

S ło w a ck i i d’A nnuuzio m ówią o złocie; ty lk o autor „Grobu A g a ­ m em nona“ w słonecznym zobaczył j e prom ieniu i pragnie tę strunę ho- m erowej lutni

. . . ułowić i napiąć i drżącą Przymusić do łez, i śpiewu, i złości, N ad wielkiem niczem grobów— i milczącą Garstką p o p io łó w .. .

*

a bohater „Z am arłego grodu“ w ygląd a, ja k A li-B ab a, k tóry, otw o rzy ­ w sz y podsłuclianem Sezam ow em zaklęciem p ieczarę czterd ziestu rozbójników , nieprzytom nie okrzykuje w sz y stk ie św ie tn o śc i z n a le ­ zion ych skarbów. O ślepiają go zło te b lask i, grają mu przed o c z y ­ ma m ig o tliw e ognie i m ieniące się barw y klejnotów i w szy stk o to odbija się w stylu m ateryalu ie św ietn ym , fizyczn ie b ły sk o ­ tliw ym .

P od stylem je s t co innego... je s t transpozycya uczuć, w y tw a rza ją ­ ca traged yę, w której bohateram i są ludzie dzisiejsi, o ży w ien i przed- w iek ow em i nam iętnościam i.

Takich tran sp ozycyi próbowano ju ż nieraz w najnow szych n a w et czasach. R ourget w sk rze sił H am leta w P io tr z e Cornelis; Zola w pro­

w ad ził lady Macbeth do skh pikarskiej sypialni T er esy Ra<{uin, jed en i drugi potrafił tylk o sk rzy w ić fizyognom ię sw oich bohaterów p o życza­

nym grym asem ... D ’A nnunziow i zm ysł a rty sty czn y podsunął o ry g in a l­

ną in w en cyę otoczenia n ow ożytn ych ludzi starożytn ą atm osferą i obudzenia w nich przez su g g e sty ę środow iska klasycznej duszy. U le ­ g a ją w ięc d zia ła ją ce w „Zamarłym g rod zie“ osoby, aż do fizycznego praw ie cierpienia, w p ły w o w i ołow ian ego nieba, rozgorzałej od słońca ziem i, barw, zapachów i tragiczn ych zw alisk; w szy stk ich ogarn ia sto ­ pniow o m ordercza fatalność A trydów , unosząca się w pow ietrzu wraz z pyłem rozkopanych grobów i otw orzonych popielnic— i popychająca m ęża do zdradzenia sw ej żony, brata do pożądania w łasnej s io ­ str y . Przy pom ocy tej fikcyi p oetyck iej, niby w e śn ie pełnym trw ogi, mają nam się p rzed staw ić na w ielkiem tle w ielk ie na­

m iętności.

Co do t ła — w iem y ju ż , ja k je odtw orzyć umie d’Annunzio. M a­

larz p rzew ażn ie i po trochu m uzyk w e „Śnie poranku w iosen n ego“—

je s t skończonym rzeźbiarzem w „Z am arłym g ro d zie“.

R ozm iłow any w poezyi antyku, która w traged yi greck iej objawia się sy n tezą trzech pierw iastków : p lastyczn ego, ep ick iego i rytm icznego, p oeta w łosk i na p ierw szy plan w yprow adza p la sty k ę, a kombinując p o zy posągow e z efektam i p łaskorzeźby, m yśląc w ięcej o pięknościach sn ycersk ich , aniżeli o d ram atyczn ych , tw orzy raczej grupy tragiczn e, an iżeli scen y, i po rzeźbiarska obrazuje bierną sy tu a cy ę, w jakiej uw i­

k łan i są w sz y sc y je g o bohaterow ie.

Bo sy tu a c y a j e s t bierną, co zresztą nie b yło-b y zarzutem .— „Pro­

m eteusz w o k o w a ch ,“ j e s t dram atem , opartym na „biernej sy tu a c y i“ . A le b yw a bierność i bierność—i tu n astręcza się pytanie: co się sk ła ­ da na bierność bohaterów d’Annunzia, i czy nam iętności ich są istotn ie ta k w ielk ie, że je ty lk o w popiołach A trydów w ygrzeb ać by­

ło można?

N am iętności byw ają w ielkiem i w etycznej treści sw ojej, lub w po­

tędze sw ego natężenia. O moralnej w zniosłości, gdy o A tryd ów idzie, m ow y by6 nie może; pozostaje w ięc siła napięcia, która musi być ż y ­ w iołow ą w objaw ach, nieokiełznaną w czynach. Otóż, co nas przede- w >zystkiem uderza w uczuciach, ożyw iających bohaterów d’Annunzia, to lękliw ość ich, dziw nie odbijająca od tła, na ktorem p ow stały i r o z ­ w ijać się mają. P rzez cztery odsłony tra g ed y i do fak tów żadnych nie przyszło; w szy scy tylk o z odpowiednym lirycznym patosem p rzy­

mierzają do sw ej figury „w ielkie nam iętności“ , ja k peplumy, chlam y-

•y *ub tuniki, układając sty lo w e fałdy z wielkim nakładem artyzm u, w ed łu g najceln iejszych klasycznych wzorów; w szy scy tak w yglądają, juk gdyby samym tylko literackim rozpędem w m aw iali w siebie mon- sti ualne rzeczy, przed któremi w ła ściw ie w zdryga się ich natura; w sz y ­ scy naprawdę boją się A trydów , zam iast do nich nam iętnościam i dora­

sta ć — i to je s t jedyne, w idoczne oddziaływ anie starożytnych na n ow o­

żytnych hohatererów .

W eźm y dw ie nam iętności, z których splata się w ęzeł tragiczn y w „Zam arłym g ro d z ie“: cudzołóżny a fek t A lek san d ra dla B lan k i-M a- 1 y i * potw orna p assya Leonarda dla siostry.

W ię c naprzód w iarołom stw o. Czyż isto tn ie jeźd zić po nie trze- ,a było aż do klasycznych M ycen? — i co w niem, oprócz kultu A lek san - it'a dla H om era, przypom ina „w ielki s ty l“ Atrydów?

b ytuacya, zredukow ana do realnych pierw iastków , przedstaw ia si? tak. M łody człow iek , poeta, ma przy sobie niew idom ą żonę, którą s tia s z n e k alectw o oderw ało o d ż y c ia i smutną, zrezygn ow an ą, w prow a­

dziło w in n e, praw ie p ozaśw iatow e sfery, w tedy gdy on, pełen nam iętne­

go pragnienia życia, ch ciał-b y w schłonąć w sieb ie w szy stk ie je g o ener­

g ie, a sp otk aw szy doskonałe ich w cielen ie w B lance-M aryi, siostrze

*wego przyjaciela, archeologa, zapałał dla niej uiepow ściągnionem wczuciem: E s ist eine alte Geschichte, doch bleibt sie im m er n e u , i chyba Z Ce) racy i stosunek tych trojga osób można n azw ać "klasycznym. Bo Zl e szt4, gd zie i w czem tu są ślady ow ego a n a n k e , które z p ogw ałco­

nych grobów dosięgnąć m iało profanatorów? N iem a ich w czyn ach , torych, ja k ju ż zauw ażyłem , brakuje zupełnie. A w słowach?.., posłu­

chajmy tylk o.

Potrzebuję ciebie! potrzebuję cieb ie!— w oła w uniesieniu gA łe- csanderdo B la n k i.Ż y cie moje podobne je s t w tej chw ili do rzeki w ezbranej w szystk iem i wiosennerai wodami, niosącej na falach pow yryw ane z zie- mi la sy i zatam ow anej w biegu sw oim u sam ego ujścia, obfitością tego w łaśnie, co po drodze zabrała. I zdaje mi się, że ty, ty jedna m ożesz Przeszkodę usunąć źdźbłem traw ki, łodygą k w iatka, który trzym asz w drobnej rączce.

Przetłóm aczone na zw y k ły j ę z y k —zn aczy to poprostu: ,,pożądam ciebie!“, co d ziew ięćd ziesięciu d ziew ięciu kochanków na stu, m oże n ie ta k p ięk n ie m ówi, ale rów nie szczerze m yśli, n a w et bez w dania się s ta ­ rożytnej fatalności. Id z ie o to, w czem się od nich różni ów setny ko­

chanek, jeż eli za ta k ieg o , z tytułu je g o poezyi, uw ażać mamy bohatera d’Annunzia.

P ożądanie jeg o ma isto tn ie i inne je sz c z e , prócz głosu k rw i, m otyw y.

— Kiedy na ciebie patrzę— mówi do B lauki-M aryi A leksander, k ied y sły sz ę rytm tw ego oddechu, czuję, ż e s ą n a ziem i inne do od słon ię­

cia piękności, inne do zdobycia b ogactw a, i że można spełnić na św ie c ie czyn y pięk n iejsze od najrozkoszniejszych m arzeń p oezyi... U k a za ła ś się na mojej drodze, ja k posłanniczka, która przyjść m usiała i której, z ufnością oczek iw ałem ... K ie pytam s ię ,c o czyn iłaś w dobie, k iedyśm y je sz c z e byli obcy dla sieb ie... W iem ... w iem . Z an u rzyłaś duszę w T a ­ jem nicy, w Pięknie; piłaś poezyę z najodleglejszych źródeł; p rześn iłaś sny sw oje w b laskach sp ełn ion ych losów . W iem , wiem o w szystk iem , coś u czyniła, aby w krynicznej św ie żo ści sw ego uczucia uprzytom nić poecie prostotę starożytnej duszy ludzkiej. T y także, ty tak że, ja k K assan d ra, której prochów d otykasz, p rzestąp iłaś próg bramy Sceań- skiej. K ied y bierzesz w rękę dyadem , zdobiący czoło prorokini, tym prostym ruchem dokonyw asz idealnego zm artw ych w sk rzeszen ia. J e s t w tobie p o tęg a ew okacyi, o której n ie w iesz sam a. Czyn twój n a jzw y ­ k lejszy odsłania mi ja k ą ś nieznaną prawdę. A m iłość je s t ja k iu te lli- gencya: im w ięcej prawd odkrywa, tern silniej ja śn ieje. T rzeba w ięc było, żebym w istocie żyjącej i ukochanej odnalazł tę c ią g ło ść ży cia , do której dążę w y siłk iem mojej sztu k i. C ała siła, drzem iąca w e m nie, po- z ostała-b y uw ięzioną w mojej duszy i rozp łyn ęła by się w ty sią c a ch w irów w ew n ętrzn ych , gd yb y prom ieniejąca z ciebie rozkosz nie podnie­

c a ła jej do ujaw nienia się w radosnych k szta łta ch . Radości! R a d o ści od ciebie żądam. T rzeba, żebym odnalazł w olność i szc zęście w praw ­ dzie tw ej m iłości: bo w ted y tylk o zdobędę się na sło w a , których ode muie ludzie oczekują... I ty n a leży sz do mnie, ja k gd yb yś b yła tw o ­ rem, mojemi rękom a ukształtow anym , mojem oży wionym tchnieniem . Obli - cze tw o je piękuem je s t w e mnie, ja k piękną j e s t w e m nie m yśl. R u ­ chom tw o ich pow iek odpow iadają tętn a k rw i mojej, a cień od tw oich rzęs opada na dno m ego serca. Ż yć możesz ju ż tylko w e mnie i przeze muie!

I znów pięknie mówi poeta; znów w sło w a c h je g o g ra muzyka;

ale tę m uzykę gd zieś już się sły sz a ło , i to nie nad w yschłym od sło ­ necznej spieki Inakhosem , nie u stóp Id y i A rachny, płonących o za

-d io -d zie tem i sam em i ogniam i, ja k ie prze-d tysiącam i lat z w ia sto w a ły upadek Troi stróżom K litem u estry. Podobne tony, podobne m otyw y od­

z y w a ły się pośród m gieł, zasnuw ających sk andynaw skie fiordy, podo­

bne w estchnienia w y d o b y w a ły się z piersi bohaterów , którzy tak się chełpili ze sw ej „nowożytnej d u szy ,“ że uczuli-by się niem ile d o tk n ięty - mh gdyby w nich odnaleziono „duszę sta ro ży tn ą ,“ choćby to b yła s t a ­ rożytn ość z drugiej ręki.

I dla nich tak że m iłość odsłaniała „nowe praw dy“; i oni p ielęgn o­

w a li w niej najpiękniejszy k w ia t sw ej duszy, rozk w itły ze w szystk ich energii m yśli i uczucia; i oni w id zieli w m iłości decydujący m o­

m ent in dyw idualn ego rozw oju, ostatni w yraz sw ego j a . I oni, w spinając się po szczeblach teg o rozw oju w pogoni za owym k w iatem , gotow i byli deptać naokoło siebie serca, m iażdżyć egzy sten cy e. I im egoizm in tellek tu aln y d yk tow ał te same do zw alczen ia skrupułów ar­

gum enty, a szczerością p osługiw ał się, jak nożem, do u suw ania z drogi zaw ad zających na niej istot.

—- J a k sąd zisz, B lanko-M aryo, czy ci, co zdecydow ani są żyć bez słabości i k łam stw a, nie powinni ujawnić prawd w ew nętrznych, dom aga­

ją cy ch się ś w ia tła dziennego?.. Bo kto kryje, udaje, dławi coś w so ­ bie, ten kłam ie przed życiem . D la czegóż w ięc dotąd nie spojrzeliśm y sobie w oczy? Czy lękaliśm y się dostrzedz w fizyognom ii naszej to co w idzieliśm y oboje?

N ie teg o lęk a ła się B lanka-M arya. C zcicielk a życia, ja k A le­

ksander, ja k on kąpie się z rozkoszą w lazurach i w jasn ości. Oboje w podobny sposób w yobrażają sobie to ży cie, niby w zlo t na w y ży n y , gdzie jednakow o przez poezyę uskrzydleni unoszą się po nad p rzestw o­

ram i czasów . Ona zach w yca się widokiem sokoła, ulatującego z w ierz­

ch ołk a Eubei; oczarow ana je s t pełnią życia w je g o ciele, jak sk a ła bru- Uatnem; czuje się porwana dzikim w dziękiem je g o szarej g ło w y , w k tó ­ rej b ły sz czą czarne, żółto okrążone, źrenice; on z uniesieniem opow iada o jask ółk ach , tysiącam i w yfruw ających z równin ku św iatłu , gd zie giną bez śladu, ja k gdyby się rozp łyn ęły w śpiew ie, jak g d yb y j e słońce pochłonęło. D r ży w tych zapałach jak aś w spólna nuta w yrafinow a­

nego naturalizm u; tylko żo poeta z pogodą a rty sty k oń czy sw oją stro ­ fę o skow ronkach spokojnem napom knieniem o śm ierci ptaszęcia, k tó ­ re spadło mu do nóg m artw e, ciężk ie ja k kam ień, zabite w łasnem upo­

jeniem , n ieżyw e od nadmiaru śpiew u i radości; a E g e r y a p oety, ujarz­

m iona je g o nam iętnością, w zburzona do najtajniejszych głębin swej isto ty , odczuwa w sercu ból tych , których ż y cie na ofiary prze­

zn a cz y ło .

— W ięc pow iedz, pow iedz — pyta gorączkow o B lan k M

a-rya, co ch cesz zrobić ze unię, z tym i, których kochani i który cli ty kochasz?

— P ozw ól, uiech sp ełn ię się losy — odpowiada jej A leksander.

— A leż cierpienie, ależ cierpienie!— p ow tarzaB lan k a-M arya, mo- cujęc się z sob ę.— Czy nie czujesz, że chmura cierpienia za w isła nad naszem i głow am i i że coraz ciężej nas przygniata? C zy nie czujesz, że drogie, blizkie nam dusze cierpię, bo przeczuw aję winę, albo lękają się n ieszczęścia , któremu przeszkodzić nie umieję? P rzed ch w ilę m ów i­

łe ś o Izach, dostrzeżonych w moich oczach na rów ninie M aratonu...

A ch, gdybym potrafiła w yrazić ci litość moję, trw ogę moję! Ona w i­

d ziała... Ja czuję, że ona w id ziała. R ę ce jej ta k ie ż y ję c e — ach! z a ­ nadto ż y ję c e — p rzetrzęsa ły m oję duszę, jak się p rzetrzęsa ubranie, w najsk rytszych fałdach... M ęczarnia niew ypow iedziana! Tajem nica moja była w jej rękach, niby uszczk n ięty k w iat, z k tórego obryw a się po jednym listku. A jednak ja czułam w niej ja k ę ś słod ycz, ła g o d zęcę jej rozpacz; i zdaw ało mi się, że serce jej kolejno za cisk a się ja k w ę zeł, to znów otw iera się, ja k kielich róży, że ch ciała w yrzec się życia. . to

znów bez pamięci z r y w a ła się ku życiu ...

O na— ona, której nie wym aw ia się im ienia— to żona, to n iew id o­

ma A nna.

Ona isto tn ie odgaduje, w ie; patrzeć na to m ateryalnym wzrokiem n ie potrzebow ała, w ew n ętrzn e w iz y e dają św iadom ość tej duszy, k tóra skupia w sobie całe piękno sta ro ży tn eg o bohaterstw a.

P rzen iesion a duchem poza ży cie, s ły s z y jednak około siebie gro ź­

n ie grzm iący przepływ życia; i ch ciała-b y umrzeć, żeby do niej te od­

g ło sy nie dochodziły. Bo czuje, że nurt n aw aln y poryw a jej to w sz y ­ stk o, co ma najdroższego, zostaw iając ją sarnę, odosobnioną, na w y ­ sepce n ieszczęścia, którą k a lectw o fizyczne ponad fale d ź w i­

gnęło.

N ic b ard ziej w z r u sz a ją c e g o nad rozm ow ę jej z n ia m k ą o u c ie k a ją ­ cej m ło d o ści, o o k r u c ie ń s tw ie ś le p o ty , n ie d o zw a la ją ce m j e j p rze k o n a ć

s ię , c z y j e s t j e s z c z e p ię k n ą , czy sr e b r n e prom yki n ie p r z e św ie c a ją ju ż w śró d jej w ło só w , c z y m a rtw e je j o c z y s t r a c iły sw o ją p r z e jr z y s to ść ; n ic g łę b ie j p rzejm u ją c eg o n ad tę p e łn ą sm u tk u c h a r a k te r y s ty k ę s t o ­ su n k u ż o n y do m ęża.

— J e s te m p rzy j e g o d u sz y , j a k ż e b r a c z k a pode d rzw ia m i. N ic mi ju ż p rad opod obn ie n ie m a do d an ia.

A to ja s n o w id z e n ie se rc a , lic z ą c e g o d r g n ien ia m i w ła s n e g o bólu p u lsa'd w óch se r c , w e z b r a n y c h m ord erczem d la w s z y s tk ic h u czu ciem , j a ­ k ie w n iem m ig o cą b ły s k a w ic e , z w ia s tu ją c e b liz k i dram at!

W zm agający się z każdą, sceną tragizm sy tu a cy i nie wybuchnie jednak burzą rozpaczliw ych w yrzutów , gn iew u , nienaw iści; owszem, dosięgnie szczytu w heroicznym spokoju prześw iad czen ia, że co się sta ­ ło, s'a ć się m usiało, że trzeb a podniesione czoło sta w ić temu, co nieco- fnione i nieodw ołalne.

— N ie pow inno się nic ukryw ać przed duszą, godną przyjęcia praw dy — m ówi A lek san d er, a m ów iąc to, dow odzi, że zna sw oją żonę.

T a k , ona j e s t godną przyjęcia prawdy, nie dlatego, ż e b y — ja k poeta sofizmatem samoluba określa jej dolę — była „niew olnicą cierpie­

n ia “, lecz dla tego, że chce w ysw obodzić się w łaśn ie z w ięzów cierpie­

nia w ysiłk iem duszy. która, un iósłszy się ju ż, w ed łu g słów A leksan­

dra, „w inne ż y c ie “, z w yżyn „innego ż y c ia “ sąd zi i rozgrzesza pra­

gn ien ia, nam iętności i żądze ludzkie.

T ylko św ia tła zu p ełn ego potrzebuje; nie te g o , co hzycznem okiem ch w y ta w lo t zam ieniane lę k liw ie spojrzenia, śled zi podstępnie ukrad­

kow e rąk uścisk i, bada zm iany na zbladłych, lub zarum ienionych tw a ­ rzach; co w niedom ówionych słow ach, w niedokończonych gestach sz u ­ ka zdrady, w ystępku; le c z jasn ości w ew nętrznej, która-by jej w inow aj­

ców teg o św iata p rzed staw iła w aureoli nieszczęścia, a przed nią sam ą lo z św ie c iła drogę ofiar i pośw ięceń.

W ię c ona pierw sza w ydobędzie tę jasn ość z m yśli i uczuć drogich sobie istot; ona pierw sza do szczerości je zniew oli, ona pierś w łasną nadstaw i na rany, które jej ukochani zadadzą, i przez te rany w ejdzie św ia tło do jej duszy.

R ozpocznie od B lan k i-M aryi, a z ja k ą serdeczną rozpocznie su b ­ telnością! O dczuje najprzód delikatną dłonią plastyczn ą jej piękność, i przypom ni jej się ateń sk i posąg Z w ycięstw a, rozw iązującego u nóg sandały.

Z daje mi się, że palce tw oje w idzą, że każdy z nich dotyka mię p ow ieką, — m ówi zm ieszana jej p ieszczotą B lanka. A le próżno szu­

k asz sk rzy d eł. N ie mam ich.

K to w ie, kto w ie ,— odpowiada w zadumie A n n a .— N iep och w y- tne sk rzy d ła najdalej lecą!

Z y cie moje zam k n ięte je s t w ciasnem kole, m oże na z a w sz e,—

zapew nia niewidom ą Blanka-M arya. — C zytałam ci niedawno „A nty­

gonę , chwilam i zdaw ało mi się, że los mój tam wy czy tuję. J a także pośw ięciłam się bratu; ja la k ż e zw iązaną jestem ślubem .

A le Anna. nie daje się tym ślubem przekonać.

S iła życia — tłóm aczy d ziew częciu — zb y t j e s t w tobie w ielką, żeb y m ogła straw ić się w pośw ięceniu. T y potrzebujesz żyć, potrzebu­

je s z używ ać, k w ia ty z listk ó w obrywać, ow oców kosztow ać. Zdaje mi się, drogie d ziecię, że czuję w tobie rozpalające się ognisko. C ała krew

tę tn i ci w tw arzy. A serce!., sły sz ę je g o bicie... S erce zdaje się pożą­

dać ca łe g o św ia ta . N ie drżyj! M asz w e mnie jak b y umarłą, p ow racają­

cą z za grobu siostrę. W y d a ję ci się może cieniem — bo jestem z innego św ia ta . Ty w id zisz, czeg o ja nie widzę; ja w idzę, czego ty nie w id zisz...

J a w idzę, że drzem iąca cząstk a tw ej isto ty zbudziła się, że ty sam a sieb ie teraz poznałaś. W słu ch u ję się czasem w od głos tw oich kroków ...

S tąp asz, ja k g d yb yś szła za grającą w tobie znaną m elodyą... To m elo- dya szczęścia ... B o jest szczę śc ie na tej ziem i, i każdy musi m ieć w ż y ­ ciu godzinę radości... T y na sw oją czek a sz i z takiem w y g lą d a sz jej utęsknieniem , że aż cierpisz. P o tęg a niepow ściągniona d ź w ig a się z głębin tw ojej isto ty — uledz jej m usisz. Ach! B lan k o-M ary o, gdyby u sta moje m o gły ci pow ied zieć słow o szczęśliw ości! T y płaczesz! B ie­

dni my, biedni!

A potem , — k iedy to słow o w yp ow ied ział ju ż B lan ce A leksander, k ied y je niew idom a w ew nętrznym odgadła zm ysłem , umie je szcz e A n n a

ukoić trw ogę, ogarniającą jej m imowolną ryw alkę.

— Uspokój się, uspokój s ię ,— mówi, tuląc ją tk liw ie do sieb ie .— N ie lękaj się... nikt ci nic złeg o n ie zrobi... J a tu jestem ... J a cię ocalę.

M iej ufność, miej ufność! P oczek aj je sz c z e trochę!

— Anno, A n n o ,— w oła ze w zrastającem w zruszeniem B la n k a ,— ja ch ciała-b ym nie opuszczać cię w ięcej, nie rozłączać się z tobą nigd y.

C h ciała bym uciec z tobą gd zieś daleko, zostać na za w sze u n óg tw o ­ ich , być ci w ierną n iew oln icą, m odlić się za ciebie, umrzeć za cieb ie.

G dybym m ogła krw ią okupić te dni trw ogi i p rzek lęcia, gdybym m o­

g ła kosztem najsroższych katuszy zn iszczyć ślady tych chw il, nie w a- hała-bym się, wierzaj mi, A nno!

— A ch , d rogie dziecię!., w sz y stk a krew tw oja, w sz y stk ie łz y tw o ­ j e nie m ogły-b y w sk rzesić uśm iechu. N ie dręcz się rzeczam i sp ełn ion e- mi i zapadłem i w otchłań czasu. J a uw olniłam ju ż duszę moją od m i­

nionych dni, od rozw ianych m arzeń. T eraz p ragnęła-bym , żeb y nikt się

nionych dni, od rozw ianych m arzeń. T eraz p ragnęła-bym , żeb y nikt się

W dokumencie Biblioteka Warszawska, 1898, T. 4 (Stron 53-63)