• Nie Znaleziono Wyników

panorama, malowana przez Juliana Fałata i Wojciecha Kossaka

W dokumencie Biblioteka Warszawska, 1898, T. 4 (Stron 161-181)

P anoram iczny rodzaj m a la r stw a j e s t w ytw orem czasów dzisiej­

szych. R ozmiłow anie się w kra jo b razie, a zarazem pragnienie odtwo­

rzenia na płótnie j a k najwięcej św iatła i pow ietrza, ogarnięcia ja k naj- rozleglejszycli przestrzeni, popychało arty stó w do coraz większego roz­

szerzania ram swoich obrazów, aż znalazło ujście w panoramie, k tó ra ani ram, ani granic nie posiada. J u ż nie fragm enty, lecz cały widno­

k rą g wkoło, ile wzrok sięgnie, da się zam knąć w jednej panoramię. Nie g ru p y pojedyncze, lecz całe szeregi grup w różnych k ierunkach i o dda­

leniach za jednym zamachem pokazać można widzowi, otoczyć go n ie ­ mi i, połączywszy fałszywym terrenem, ta k złudzeniem zahypuotyzować, by czuł się nie widzem, lecz p ra w ie współaktorem. To też w ra że­

nie, doznawane we wnętrzu panoram y, nie da się porównać z temi w r a ­ żeniami, których d o starc za zw ykłe m alarstw o galeryow e.

Człowiek, wysoko estetycznie wykształcony, w ytw o rn y znaw ca sztuki, znajdzie zapew ne w panoramie mniej, niż wogóle szukał; lecz 2a to widz przeciętny, widz, u którego potrze b a uczuć i w rażeń e s te ­

tycznych j e s t tylko dodatkowym czynnikiem w jego istnieniu ducho- wem, któ ry zw ykł poddawać się je d y n ie instynktow em u wrażeniu, do­

piero w obce panoram y pojmie, co może mu dać m alarstw o.

Celem panoramy j e s t wywołać możliwie wielkie złudzenie r z e ­ czywistości. W s z y s tk ie techniczne środki pomocnicze zmierzają do t e ­ go celu: i „fałszywy t e r r e n “, k tó ry zaciera dla oka różnicę plastyki rz e ­ czywistej od udanej, i wielki, und widownią rozpięty, parasol, pozw ala­

ją c y zakończyć się niebu dalej, niż sięga wzrok widza, i odpowiednio uregulow ane ekranam i oświetlenie, i, w końcu, cała m asa drobnych sztuczek, j a k tran sp a ren ty , połyskujące p ła tk i złota itp.

M alarstw o , które zawsze s ta r a się p rz ed staw ić każ dą rzecz nie tak ą, j a k ą ona j e s t w rzeczywistości, lecz j a k ą się z pewnego punktu widzenia w ydaje, w panoramie musi tę zasadę podnieść do m axim um .

M a la r z całe swoje poczucie dekoracyjności musi przyw ołać na pomoc, by się nie zagubić w tych przestrzeniach, by dać widzowi to tylko, co p a trz ą c y z tej odległości w n aturze mógł-by dojrzeć; musi z całą ro z w ag ą rzucać n a płótno kolorowe płaszczyzny i plamy, i od­

czuwać efekt, ja k i one w y tw a rz a ją z odległości.

To też tem aty do panoram, a szczególniej przyoblekanie ich w plastyczny pomysł, pomimo bogactw a środków technicznych, p r z e d ­ staw ia ogromne trudności i doznaje wielostronnych ograniczeń, n atu ry arty sty cz n ej.

Bo, pomijając już okoliczność, że panoram a pochłania ogromny k a p ita ł nakładow y i musi p rzedstaw iać dla ogółu te m a t sympatyczny lub ciekawy, aby odpowiednio mogła rentow ać, to, pomysł i kompozy- cya dążyć tu muszą do najszerszego w yzyskania tej przewagi, j a k ą ma p a n o ra m a nad zwykłym, choćby najw iększym obrazem, j a k nie mniej, do u trzym a nia tem atu i kompozycyi w granicach, poza którem i więcej wypowiedzieć da się przez obraz zw ykły.

W panoram ie indywiduum zejść musi na drugi plan, na pierw szy wyprow adzić trz e b a masy, a jeżeli a u to r nie umie uczynić ich iuteresu- jącemi, minął się z celem panoramy. To samo wypadnie powiedzieć i o krajobrazie, k tó ry o tyle j e s t tylko w panoramie zajmującym, o ile całą plastyczną jeg o tre ść można w j powiedzieć w uogólnionych z a r y ­ sach. W sz y stk ie szczegóły z sw ą subtelną c h a r a k te r y s ty k ą w samym obrazie przepadają, a w ystępują tylko w „fałszywym te rr e n ie “, jako ta - picersko-m odelatorski efekt teatralny.

W rzeczywistości, gdy w oczach naszych dzieje się jakieś in te r e ­ sujące nas zdarzenie, s ta ra m y się obserwować je z odpowiednej odle­

głości, oddalając się lub zbliżając; mamy świadomość, że od odległości, z której obserwujemy, zależy nasze bezpośrednie wrażenie.

W obrazie malarz samem traktow aniem motywu ustanaw ia, rz ę c ­ hy można, tę odległość między widzem i swojem dziełem, subtelnem ob­

robieniem szczegółów p rzyciągając w zrok jego, lub oddalając przez de­

k o ra cy jn e uogólnienie.

Inaczej w panoramie.

Tu sztuczny te rr e n trz y m a patrzącego w granicach b alu stra d y

„podyum“, bez względu na to, w jakim stopniu zain te reso w a n ia się po­

zostaje widz względem figur kompozycyi. To też w artość układu akcyi zależna j e s t w większej części od ustosunkowania odległości, z której widz p a trz e ć musi, z artystycznym intreresem grup i pojedynczych fi­

gur, j a k i one dla widzów posiadać powinny.

W „B erezynie“ zarówno sam tem at, j a k i ujęcie go w plastycz ną kompozycyę, wytknięcie punktu widzenia, ja k i uscenizowanie tłumów, obmyślane j e s t przez autorów doskonale.

T ra g e d y a dziejowa, której pamięć do dziś dnia przechow ała się w całej świeżości, a w której bezpośredni udział b ra ły trz y narody i po­

średnio zainteresow ana była ca la E uropa, szczególnie n a d a w a ła się, ja k o temat, do tego rodzaju kompozycyi.

M a ona swój zewnętrzny, plastyczny w y ra z w poszarpanej odzie­

ży, wychudłych ciałach i błyszczących gorączką głodową oczach; w c a ­ lem tern ohydnem rumowisku trupów, arm at, wozów, broni i żywych

„ m o r itu r i“, wygłodzonych obszarpaóców, niedawno jeszcze ta k św ie­

tnych i tryumfujących.

A r t y s t a nie potrzebował tu silić się, by wyczuć, co czuje k a ż d a z tych istot z osobna. P o trz e b o w a ł tylko w czytać się, wmyśłić i w y o ­ b ra źn ią dopełnić sobie obrazu tego barw nego piekła, i p rzedstaw ić j a k najpraw dziw iej, ja k najzew nętrzniej, niby aktualne zdjęcie momental­

nym a p a ra te m fotograficznym.

Psychologia mas j e s t tu ta k wymowna, że widzowi na myśl nie przyjdzie z a sta n a w ia ć się, kto czuje głębiej i cierpi więcej.

I nietylko cierpienie, lecz jeszcze coś potwornego, coś, co niw e­

czy w szystkie lepsze in s ty n k ta — nienawiść i głucha wściekłość w alki 0 istnienie przenika już te tłumy, zw iązane jeszc ze poczuciem społe- cznem i dyscypliną. P rę d z e j czy później każdy poczuje się samotnym, 1 dojrzy nieubłaganego w ro g a t a k dobrze w tow arzyszu, k tó ry mu o s ta ­ tni kęsek wydrze, j a k w koniu, k tó ry go do wody zepchnie, lub s t r a t u ­ je, albo w tej śnieżnej płaszczyźnie, k tó r a się nad nim śmiertelnym c a ­

łunem rozciągnie.

T en niezw ykle ciekaw y i wzruszający motyw, szczególnie n a d a ­ jący się do panoramy, został wybornie przez a rty s tó w rozw inięty i w y ­

zyskany.

*

* *

W idz, dostawszy się na „podyi m“, do śro d k a panoram y, znajdu­

j e się n a wzgórzu, tuż nad brzegiem Berezyny, k tó ra w wężowych s k rę ta c h na prawo i na lewo rozlew a się daleko po śnieżnej równinie.

W p r o s t przed sobą, na wschodzie (sądząc po słońcu, k tó re w łaśnie za­

chodzi za laskiem), ma się wioskę Studziankę i brzeg przeciw legły rzeki, nad k tó ry nad c ią g ają stopniowo oddziały francuskiej armii, nie­

pokojone przez forpoczty K u tu z o w a i W ittg e n ste in a . P łaszczyzna cała, ja k okiem sięgnąć, p o k ry ta grubą powłoką śn'egu, nad k tórym tu i owdzie czernieją laski sosnowe i brzozowo, i zamarzłe, bezlistne łozi­

ny. Przez taką okolicę ciągną wynędzniałe w ojska Napoleona, i pod wioską S tu d z ian k ą, przy pomocy dwóch, naprędce skleconych mostów, przechodzą na praw y b rz e g w pośpiechu i ścisku,— po jednym piechota, po drugim jezdni.

W łaśnie widz ma przed sobą ów pierwszy most, i j e s t świadkiem piekielnej przepraw y.

Tłum różnobarny, zbity w bezładną, wydłużoną masę, posuwa się, spychając w wodę, tra tu ją c się i dusząc wzajemnie. G r a n a ty a r ty le ry i nieprzyjacielskiej wpadają co chwila w tę ciżbę, szerząc jeszcze wię­

kszą klęskę i zamieszanie.

Tłumy, k tóre ju ż na ten b rzeg zdołały się przedostać, kopią się w głębokim śniegu, pokrywającym błotniste brzegi rzeki, i torują sobie drogę wśród potrzaskanych sań, kół, arm at, trupów końskich i ludz­

kich, leżących zbitym walem, jako ślady poprzedniej utarczki, stoczo­

nej na tern miejscu w celu zdobycia przepraw y.

J e s t to miejsce najw iększego zamieszania, i w obrazie stanow i punkt główny, około k tórego roz w ija ją się oderw ane epizody.

Tuż za mostem padł koń żydowski, w przęgnięty do sanek, n a k tó­

rych spoczywa kilku rannych. W yborny w typ ie litewski żyd-furman z rozpaczą skrobie się w głowę. T rochę dalej drobny koń kozacki z ca­

łych sił ciągnie pod batem ciężkie sanki, w których umieszczono r a n n e ­ go m arsz ałk a Oudinota, pod opieką żony i a d ju ta n ta . T u znów jaszc zy k z amunicyą, z a trzym any na środku drogi. J e d e n koń padł; a rty le rz y s ta ,

w yprzągłszy drugiego, a p a ty c zn ie p rz y p atru je się przejeżdżającym.

K a ż d a z tych grup bardzo dobrze j e s t skomponowana i a r ty s t y ­ cznie zw ią zana z całością. K a ż la postać z osobna utrzym ana w

chara-k te rz e i dobrze umieszczona w tle. K ra jo b ra z doschara-konały w tonie. T r u ­ dny efekt sinych refleksów prz y zachodzie słońca przeprowadzony z wielkiem poczuciem prawdy. P rze m o k ły i zmieszany z błotem śnieg na pierw szym planie j e s t łudzący w kolorze i modelacyi.

Z w ra c a ją c oczy w prawo, dostrzegamy przepraw ę po drugim mo­

ście, gdzie panuje jeszcze większe zamieszanie i częściej padają g r a n a ­ ty rossyjskie, pomimo b a te ry i a r ty le r y i francuskiej, k t ó r a z rozkazu Napoleona umieściła się tuż przy moście, aby „osłaniać“ przeprawę.

Kompozycya tej strony składa się z szeregu pojedynczych epi­

zodów. J e s t to, że ta k powiem, illu s tra to r s k a część panoramy, k tó ra uprzytomniać m a widzowi szczczegóły historyczne, pomieszczone tu i owdzie w dyaryuszach i pam iętnikach przeprawy. Oto je d n a z figur

„tragicznej m ask a ra d y :“ kirasyer, który, straciw szy konia, dosiadł mie- rzyna, i otulony po wąsy w kolorową p a s ia s tą płachtę, w błyszczącym hełmie na głowie, kopie się, wlokąc nogi po ziemi, przez głęboki śnieg tuż za k arocą pięciokonną, w której umieściły się a r ty s tk i komedyi francuskiej, umyślnie sprowadzone z P a r y ż a przez N apoleona do Mo­

skw y na sezon zimowy.

W ła ś n ie g r a n a t pęka w pobliżu, w ywołując szalone zamiesza­

nie wśród koni pociągowych, k tóre poczynają się szarpać i plątać W uprzęży.

P a n a M ars z „Comedie“ w przestrachu chce wyskoczyć i uciekać, i w pozie śmiesznie trwożnej s ta je na stopniu pojazdu, co tw orzy mo­

tyw komiczny wśród tragicznego tła.

Obok tęgi „jamszczyk“ z całej siły s ta r a się utrzym ać na miejscu rozhukaną o g n istą „tró jk ę .“

A dalej znów trupy, wywrócone sanie, dogoryw ający ra n n i.

W głębi a rty le rz y śc i re k w irują doraźnie konie od p ry w a tn eg o powo­

zu n a potrzeby artyleryi; owdzie oddziały piechoty w ja k im takim szyku bojowym posuwają się na zachód, gdzie właśnie w tej chwili skryło się ogniste słońce za pagórkiem leśnym w stro n ie wsi S ta - cliowej.

Tu ta k ż e widzimy szarżę n a broniące dalszej p rz e p ra w y w ojska Czyczagowa i, wiodąc wrokiem coraz dalej na prawo, postrzegamy od­

dział ja z d y baw arskiej, konwojujący jeńców rossyjskich.

l l

Zwróciwszy się znowu na prawo, widzimy na boku, zdała od linii przem arszu wojsk, ognisko lozpalone, w k tóre podchodzący kolejno żoł­

nierze rzucają poszarpane sztandary. P rzy akcie tym obecny j e s t N a ­ poleon w otoczeniu swego sztabu i generalicyi.

Scena ta, logicznie biorąc, j e s t sama w sobie wielkim dramatem psychologicznym, lecz wrażeniowe, ze względu na środki, jakiem i rozpo­

rz ą d z a panorama, musi pozostać tylko jednym z epizodów. Widz z a ­ ledwie rozpoznaje po sy lw etk ac h historyczne postaci, zaledwie jest w stanie doszukać się podobieństwa w zasadniczych liniach rysów tw arzy. O wyrazie, o psychologii, o uczuciach nie może tu być mo­

wy. Napoleona c h a ra k te r y z u je to najbardziej, że ma swój historyczny kapelusz i równie histyryczną zieloną szubę, podbitą sobolami— d a r ce­

s a r z a A le k sa n d ra I-go, a przytem, że siedzi na zaimprowizowanym z bębna taborecie, gdy inni stoją w etykietalnem oddaleniu za nim.

Z e sztabu jego zaledwie po kostiumach odróżnić można generałów, a widz p ra g u ąl-b y przeskoczyć ballustradę, podejść blizko i każdemu w oczy zajrzeć, by dostrzedz, czy rozpacz, czy nadzieja, czy żal z oczu im patrzy. G ru p a ta, bardzo zresztą dobrze skomponowana i m alow a­

na, właśnie z powodów, o k tó ry ch wyżej wspomniałem, spraw iać może tylko połowiczne wrażenie, ja k o doskonale pomyślany sztafaż.

Tuż za tą sceną mameluk, Rustan, dzierży za cugle arabskie ko ­ nie; jeden z nich, biały, j e s t wierzchowcem cesarskim.

W głębi grom ada jeźdźców różnych znaków tw orzy jednolity oddział trzy m a ją cy stra ż nad cesarzem. G ru p a ta doskonale j e s t namalowana, nadzwyczaj subtelnie przeprow adzono tu etek t św iatła, które, padając od skośnych promieni zachodzącego słońca, czepia się lu i owdzie głów jeźdźców i koni. Z a to śnieg w tej stronie malowany j e s t gorzej, niż w stronie rzeki, kouwencyonalny w kolorze i z byt tw ardo mode­

lowany. .

N a dalszym plunie s t a r a g w a rd y a cesarska rozłożyła się, ja k zw y­

kle, obozem tuż przy głównej kw aterze.

Z w racjąc się znów n a prawo, widzimy cesarskie ekwipaże, pocz- tylionów, m asztalerzy, trzym ających konie, wśród stogów siana i chrós- tów —epizod rodzajowy, bardzo praw dziw y pod względem charakteru.

P rz y jednym ze stogów rozpalono ognisko, pieką przy niem k a w a ły świeżej koniny. Chmury wron unoszą się nad t ą improwizowaną k u ­ chnią i trup iarn ią zarazem.

Zrobiw szy wzrokiem praw ie cały obrót wokoło horyzontu, zw racam y się znów na prawo i, minąwszy sylwetkę stogu, spostrzegamy znów ciemną wstęgę B ere zyny z płynącemi po niej k aw ałam i kry, tu i owdzie z pojedynczymi jeźdźcam i, którzy, do mostu się nie dostaw sz y

przechodzą rzekę w pław. J e s t to strona wyłącznie pejzażowa, a malo­

w a n a znakomicie. Niezmiernie prawdziwie zaobserwowane są b arw y ciemno zielonej wody i złotoróżowe połyski śniegu; a g ru p y obnażo­

nych drzew są doskonale i z wielkiem poczuciem ch a rak teru r y s o w a ­ ne. K ilk a tylko figur p rz ery w a ja s n ą płaszczyznę pejzażu. Ń a brze­

gu, na ziarnkach desek, siedzi przy ognisku g en e rał Ebló. On-to j e s t twórcą tych mostów, ostatniej deski ra tu n k u dla zdziesiątkowanej a r ­ mii. Czeka, aby most po przejściu wojsk francuskich zniszczyć i tym sposobem przeciąć drogę następującemu pościgowi. Opodal k irasyer z siodłem w ręku prowadzi od rzeki zmoczonego konia, na którym

w p ław j ą przebył.

W głębi, za rzeką, migają w czerwonem słońcu barw ne plamy nadciągających maruderów.

*

T a k przedstaw ia się w streszczonym opisie obraz F a ł a t a i Kos­

saka. J e s t to jedna z lepszych panoram , ja k ie w E uropie w ciągu lat kilkunastu malowano.

T ru d n o napraw dę je st określić z góry, j a k daleko może sięgnąć złudzenie, wywołane środkami, k tóre mi rozporządza panorama. W ą t ­ pię, ażeby kiedykolwiek udało się osiągnąć któremu z m alarzy złu­

dzenie zupełne, aktualne; lecz złudzenie częściowe, złudzenie, że te m a­

sy żyją, że idą, gniotą się, padają i m rą —n a w e t przy małej chęci pod­

dania się temu wrażeniu, w obecnej panoramie j e s t zupełne. P r a w d a w ruchach, bez której niepodobna nadać malowanym postaciom w r a ­ żenia życia, j e s t miejscami zaobserw ow ana nadzwyczaj subtelnie. Na- prz ykła d ta k bardzo trudny i złożony w m alarstw ie motyw, j a k k o ń , je st tu użyty z całą rozmaitością i swobodą, na ja k ie może się zdobyć

ty lk o wielkie poczucie i obserw acya artystycz na.

Równie bogato rozrzucone są, je d n o lite pozornie, a t a k różnoro­

dne i odrębne, typy żołnierskie, tak, że, przy całej umiejętności i znaw ­ stw ie kostiumów i uzbrojenia epoki, k tó re autorow ie w „ B erezy n ie“

wykazali, widz ani na chwilę nie uczuwa p rz ew agi erudycyi archeolo­

gicznej nad twórczością i tem peram entem a r ty s ty .

Co do krajobrazu, to ten, szczególniej w niek tó ry c h miejscach, j e s t niezmiernie praw dziw y i wywołuje swoją plastyką całkow ite w r a ­

ż e n ie n atu ry . Sczególniej w stronie wschodniej obrazu znaleźć mo­

ż n a fragm enty, malowane z niezw ykłą w ytw ornością a rty s ty c z n ą g d z ie widz poprostu oddycha czystem mroźnem powietrzem zimowego zachodu i nie j e s t w stanie oprzeć się złudzeniu, że ma p rzed sobą wielkie, na dziesiątki mil rozległe, śnieżne płaszczyzny.

Dobrze ta k ż e j e s t przeprowadzony w k ra jobrazie efekt zacho­

dzącego słońca i rozrzucenie lekkich różowych plam św ietlanych na za­

padającą już w siność wieczornego mroku, śniegiem p o krytą, ziemię.

J e s t to praw dziw e dzieło szczerej sztuki, lecz niedźwiedzią przy­

sługę oddaje mu ów ta p ic e rs k o -s z tu k a to r sk i produkt, zw any „fałszy­

wym te rr ^ n e m “ .

G ru b y ten efekt, obciążający zawsze artystycz ne sumienie p ano­

ram, ja k o p astw a dla tłumu, n atu ra ln ie nigdy nie j e s t w stanie zado­

wolić w ym agań ludzi, obdarzonych subtelną obserw acyą zjaw isk przy­

rody; lecz właśnie w rękach artystów , poczuciem b a rw i form p rz e ­ wyższających innych ludzi, ten te a tr a ln y efekt powinien p rz y b ra ć ce­

chy możliwie artystycz ne, a przynajmniej nie psuć w rażenia.

Pod tyra względem „ B e r e z y n a “ zajm uje chyba ostatnie miejsce w rzędzie głośnych panoram.

Śnieg, t a k wybornie malowany w niektórych miejscach n a obrazie, nie m a nic wspólnego z kaw ałam i gipsu, rozlanemi między widzem a płótnem i wcale się perspektyw icznie z te rre n e m nie łączy. P r a w d a , że te rre n ów, ze względu na kurczenie się i rozszerzanie p łótna pod wpływem zmian atmosferycznych, nie może nigdy ściśle d otykać malo­

widła, lecz tu właśnie, środkami artystycznem i, dobraniem właściw ego tonu i modelacyą, jako tako złudzenie łączności da się między płótnem i narzuconym na rusztowanie gipsem wywołać, a odpowiednem z a b a r­

wieniem rozrzuconych na niem przedmiotów za tra c ić ostre św iatło górne.

Terren „Berezyny“ sprawia wrażenie, jakby autorom o nadanie mu pozorów prawdy zupełnie nie chodziło, jak gdyby robiony był po­

dług recepty z panopticum, i jest poprostu dyssonansem wogólnem wra­

żeniu, jakie widz wynosi z panoramy, dyssonansem właśnie dlatego, że bezpośrednio styka się z dziełem prawdziwej, nietuzinkowej wartości artystycznej.

Kilku jest autorów tej mozolnej pracy rzucenia olbrzymiego obrazu na 6-ciu tysiącach łokci kwadratowych płótna. W zbiorowym utworze trudno wyróżnić osobistą zasługę każdego z artystów, co nawet ogromnej pracy wychodzi na dobre, gdy indywidualne wysiłki złączą się harmonijnie w imponującą a uierozdzielną całość.

Ogólnie tylko można powiedzieć, że stro n a pejzażowa j e s t głów­

nie dziełem prof. J u lia n a F a ła ta , w raz z sztafażow ą g ru p ą na p ier­

wszym moście, a r e s z ta tłumów i w szystkie sceny epizodyczne są po ­ mysłem Wojciecha K ossaka, wykonane z pomocą K a zim ie rza P u ła w ­ skiego.

W malowaniu k rajobrazu pomagali F a ła to w i: Stanisław ski, W y- w iórski i w części P iotrow ski.

St e f a n Po p o w s k i.

PIŚMIENNICTWO

K R A J O W E I Z A G R A N I C Z N E .

G enerał K lemens K ołaczkow ski. „W spom nienia“ K sięga I oil roku 1793 do 1813 K raków , 1898.

S praw ozdanie rozpocząć muszę tym razem od zarzucenia wydawcy, że, puszczając w obieg pierwszą księgę pamiętników g e n e ra ła K ołacz­

kowskiego, nie zamieścił na czele żadnego biograficznego szkicu, k tó ry ­ by objaśnił i zarazem zachęcił czytelnika do zopoznania się z treścią pierwszej księgi. B iografia była-by n a w e t wówczas potrzebną, gdyby się uk az ały w d ru k u wszystkie pamiętnicze księgi Kołaczkowskiego;

rozważnemu czytelnikowi bowiem przedew szystkiem zależy na wiadomo­

ści, kim był autor pamiętników, co o nim pisano i j a k sądzono jego my­

śli i czyny; tymczasem w ydaw ca ozdobił pierw szą księg ę wspomnień siedmiu rycinami, znanemi pra w ie powszechnie, a nie objaśnił ani jednem słowem czytelnika o czynach g e n e ra ła K ołaczkow skiego, ani

o stanowisku, ja k ie sobie zdobył w historyi wojskowości polskiej.

Księgę p ierw szą wspomnień rozpoczyna g en e rał K ołaczkowski od najwcześniejszych w rażeń młodości. Je d u y m z tak ich momentów, k tó ry się w yrył trw a le w umyśle młodzieńca, b y ła k a r a rózgi, wymie­

rz o n a dwóm dezerterom pruskim n a rynku poznańskim. Widok zakrwaw ionych pleców długo się przypominał wyobraźni dzie- cęcej, a były to, prawdopodobnie, plecy r e k r u t a polskiego, którego trz e b a było przew ażnie odstawiać w k ajdana ch do pruskich regim entów . W r. 1804 młody Kołaczkowski odesłany został do szkół we W r o c ła

-win, i ja k o uczeń szkół publicznych, doczekał się oblężenia tego miasta przez F rancuzów . W ielka liczba domów d otkniętą została gra n atam i i bombami. N iektóre z gruntu zniszczone, inne mniej więcej ucierpią • ły, wielu mieszkańców legło. Dom, zamieszkany przez młodego Ko­

łaczkowskiego, otrzym ał ta k ż e k ilk a pocisków. J e d e n g r a n a t wpadł n a w e t do izby sypialnej uczniów, po wyprowadzeniu się do dalszego p ię tra , i piec przewrócił, inne na podwórzu pękały. Uczniowie w czasie największego bom bardow ania udawali się zazwyczaj do piwnic; gdy się uspokoiło, porzucali niemiłe tow arzystw o szczurów, aby odetchnąć swobodnie, na powietrzu. Kołaczkowskiemu udało się kilk a razy, pod przewodnictwem k a p ita n a Zabłockiego, z regim entu Hohenlohego, w y ­ mknąć n a wały, ażeby rozpoznać położenie nieprzyjacielskich bateryi, ich okopów, obrony drogi sk ry tej i b a te r y i wałowych pruskich. Od tej chwili Kołaczkowski n a b ia ł zamiłowania i zaczął się oswaiać z przyszłym swoim inżynierskim zawodem.

W ojsk a pruskie, ciągnące w 18GÖ r., przeciw Francuzom, nie zro­

biły na Kołaczkowskim dodatniego wrażenia. Oświadcza też, że wy­

marsz regimentów Hohenlohego i Treuenfelsa, oraz k irasyerów Dolifsa,

marsz regimentów Hohenlohego i Treuenfelsa, oraz k irasyerów Dolifsa,

W dokumencie Biblioteka Warszawska, 1898, T. 4 (Stron 161-181)