BIBLIOTEKA WARSZAWSKA.
W drukarni J ó ze fa Sikorskiego, W a rec k a 14.
O G Ó L N E G O Z B I O R U T O M 2 3 1
BIBLIOTEKA
WARSZAWSKA.
P I S M O M I E S I Ę C Z N E ,
poświęcone naukom, sztukom i sprawom społecznym.
R o k 18 PS.— T o m
W A R S Z A W A .
A dres R edakcyi: u lic a W a r e c k a Nr. 1 4. 1 8 9 8 .
HCZ/ö. mt . t
3 C ’0 °
jtosBOJCiiu Ljcnaypoio.
Bapmaua 12 ÜKTiiöpa 18U8 r o j a
X - ^ / 3 3 3
7 * 8 9 8
Niebezpieczny człowiek.
P O W I E Ś Ć .
V I I I .
N ie łam iąc sobie zb yteczn ie g ło w y niespodziew aną zm ianą, ja k mn się zdaw ało, tem p eratu ry pań dla n iego, poszedł zaraz do sleep in g u i p ołożył się spać. K onduktor, p o słu sz n y je g o in strukcyi, obudził go słowam i:
— P eschiora, sign ore.
P o śp ieszn ie się umył i w y sz e d ł na g a le r y jk ę w agonu, aby przyj
rzeć się jezioru G arda. P o c ią g w y szed ł w ła śn ie za sta c y ę i o czy W o r - cz y ń sk ie g o , je sz c z e senne, uderzone z o sta ły kolorow ą w iz y ą ja k ie g o ś św ia ta z czarodziejskiej b aśni, k tóry, n ie sposób, aby za m ieszk iw ać m ieli śm iertelni i ułom ni ludzie. Tu n ied alek o leż a ło pole wodne, ciche i nieruchom e, a tak mocno n ieb iesk ie, ż e zd aw ało się, iż to nie b y ła w oda, le c z roztopiona la w a szafirów najpiękniejszych; naokoło tej tafli szafirow ej, fa le m ocnej zielen i b ie g ły po pagórkach, które tej w od zie, czy stszej od n a jczy stszeg o nieba w łosk iego, zew szą d za stęp o w a ły dro-
') P atrz zeszyt wrześniowy.
gę. P oranek był bardzo w czesny, i w sz y stk o w tym św iecie spało j e szcze; ani jednej łod zi na tej szafirow ej tafli, ani jednej ludzkiej p o sta ci na polach, a cisza nad aw ała temu św ia tu jeszcze w ię k sze złu d zen ie ja k ie g o ś zak lęcia, i z pew nością w jednym z tych domków, p rzegląd a
jących przez zieleń białą lub ja sn o -źó łtą ścianą marmuru, w n a jp ię k n iejszym , śpi zaczarow ana królew na, oczekująca na pocałunek o d w a
żn ego rycerza, który zbudzi ją do życia, a w raz z nią i ca ły ten św ia t, jak sen, jak raj, piękny...
W orczyński czuł ła sk ę życia w duszy sw ej, młodej i św ieżej.
J a k ą doskonałą m yśl m iałem z te m i W łoch am i,— w in szo w a ł sob ie
— ta jed n a chw ila w arta je s t w ielu m iesięcy życia.
D oznaw ał w rażenia, które przed ew szystk iem było jakąś u roczysto
ścią, i zadow olenie czul niezm ierne, że byt tu sam , na drżącej od g w a ł
tow n ego ruchu żelaznej kładce, tak doskonale sam otny pomiędzy dw ie
ma ścianam i wagonów . K a żd e podzielenie się takiem w rażeniem b y ło b y niepokojem i dyssouansem .
N a ch w ilę w y jrza ł jed n a k ze sw ojego egoizm u:
— Czy T onczyńska aby nie śpi? nie nrzemie?
Ż y czy ł dobrze tej k ob iecie, za tr o sz czy ł się w ięc o to, czy n ie zm arnow ała tego w rażenia sło d k ieg o , k ojącego, zach ęcającego do ż y cia , insynuującego szcz ęście.
A le zaraz utonął napow rót duszą w tern slodkiem , kojącem , z a chęcaj ącem do życia i insynuującem szc z ę śc ie w rażeniu, a oczym a w ciągnącej ku sobie tafli szafirow ej i tych radosnych, cytrynow ych gajach.
Z robił postanow ienie:
— Z R zym u niezaw odnie tu przyjadę, pom ieszkać choćby i m iesiąc.
I drugie postanow ienie:
— I m łodą parę nam ówię, aby tu przyjech ali, tylk o n ie razem ze mną, nie razem ze mną...
A le to n ie było to, co ch ciał w yrazić. N ie . W ła śc iw a m yśl p rzy
sz ła mu w krótce:
— K och ać, kochać i z ukochaną kobietą żyć tu, m ieszkać w je dnym z ty c h marmurowych dom ków n a stoku w zgórza, oddychać tern pow ietrzem , przesyconem zapachem k w itn ących cytryn , i w m iesięczne n oce p ły w a ć po tern jeziorze ze spleciouem i rękom a. T u, tu. W y p e łn i- ły -b y się w tedy sło w a poety, i byłoby to ży cie w św iecie, g d zie-b y
Rzeczywistość się pomału W kraj zm ieniła ideału, W sen ze srebra i kryształu...
S p ie sz ą c y się kuryer prędko, zaprędko, w yn iósł W orczyń sk iogo z tego św ia ta , i niósł go teraz po rów nych polach, g d zie każda chałupa chłopska z białych marmurów była zlepiona i g d zie k a żd y w iejsk i sad pełen był wonnych pom arańczy. D u sza W o rczyń sk iego nie p rzesta ła jed n a k drżeć długo poruszonem i marzeniam i i tęsknotą.
D la c z e g o czło w iek ż y je— m ów ił sob ie— tego nikt z ludzi nie w ie.
M oże bez celu, prosty przypadek, rzucony w szczęśliw ą ch w ilę na sprzyjające w arunki, — może, aby p rzy g o to w a ć ty sią czn e pokolenie do ja k ic h ś w ielk ich dzieł, o jakich się dziś nie ma p ojęcia, ani n a w et prze
c z u c ia ,—może... m oże... może... a może po prostu po to, ab y przez chw il k ilk a za zn a ł szczęścia . T ylk o, jeż e li ta k je st, to za długo się na te ch w ile czeka, i za długo się po nich żyje. C złow iek p ośled n iejszą j e s t isto tą od tych ow adków złotych , które budzą się do życia tylk o na czas jed n ego zachodu słońca i tylk o do m iłości, ta k w y łą czn ie do m iłości, że organy traw ien ia mają zarosłe i bez użytku.
Czy człow iek je s t pośledniejszem od nich stw orzeniem ? N ie...
P rzy pomocy rozumnie u żytego sp ołeczn ego narzędzia, zw anego in s ty - tucyą m ałżeńską, m oże k rótk i sen m iłości zam ienić na d ługą ja w ę po
życia we dw oje, w ielk i k a p ita ł szczęścia i radości ulokow ać w p ap ie
rach, przynoszących sta ły dochód w drobnej m onecie zadow olenia i przyjem ności. T ak radzi nauka, której samemu trzeb a się nauczyć, bo jej na żadnym nie w ykładają uniw ersytecie: ekonom ia ż y c ia . K to jej nie umie, lub nie chce stosow ać, ten traci sw oje k a p ita ły w sposób m arny, p ozostając przy bezw artościow ych kuponach w spom nień.
W orczyński p o sta n o w ił to już sobie od p ew n ego czasu:
— J a k tylk o się zakocham , zaraz pójdę do ołtarza.
S tan ęło mu w m yśli to m iłe kob ieciątk o, na które od ty god n ia pa
tr z y ł z uśm iechem sym patyi i pobłażania.
— Jed n ak — przyznał przed sobą — ja jadę do M edyolanu w ię cej dla niej, niż dla czegok olw iek b ąd ź innego.
F a u ta z y a je g o za k reśliła braw urow ego floresa:
— A cóż? gd yb y ona nie m iała dw óch dorosłych córek...
P o z b a w iła go ta myśl:
— J a — ojczymem tych .d w ó ch panien?— takich dwóch panien?!
D zięk u ję...
Ż a l mu się jed n ak zrobiło tej kobiety.
C zyż przem arnuje ona tak ca łe sw oje życie? sp op ieli nienaruszone praw ie skarby czu łości j i d elik atn ości, których n iezaw od n ie pełnem je s t jej serce?
— N ie, ja ją o strzeg ę, ja ją obudzę, ja ją o św ie cę.
W r ó cił do sleep in gu dokończyć sw ojej toalety.
— Buon giorno, signore?
— J a k się pan ma, panie O w czarkiew icz.
— E xcellen tissim o. W ybornie sobie poradziłem , pan w ie, co do p ien ięd zy...
— Bardzo się cieszę...
— B ędę m alow ał dwa p ortrety, portrety k ob iece, panny A n ie li i panny W andy. J u ż są obstalow ane oba...
— I zadatkow ane...
— W łaśn ie.
— P anny się zg o d ziły pozować?
— Z god ziły
— I w iedzą, dla kogo będą te p ortrety robione...
— Hm , tym czasem b yła z niem i m owa tylk o o portretach. A le to się zrobi...
— P an ie nie śpią już?
— D aw no.
— Z araz przychodzę do tow arzystw a.
— A w ięc a riv ed ersi.
P rzyp om n iał sobie W o r czy ń sk i teraz dopięto to chłodne przyję
cie w iad om ości o jego podróży do M edyolanu przez panny i to d zi
w ne zalęk n ien ie, czy zakłopotanie mam usi, którego nie um iał w y tłó - m aczyć.
P rzejrza ł się raz ostatn i w lu strze.
— T rzeba to będzie w yjaśnić. Co to m oże bo być istotnie?
I p oszed ł do przedziału, w którym zebrane ju ż było ca łe to w a rzystw o:
— N ie p rzesp ały p an ie je z io r a Garda?
I X .
— N ie, to zabaw ne, one są dla m nie dziś w sz y stk ie zup ełn ie inne, najw yraźniej inne,— za sta n a w ia ł się W orczyń sk i, ogląd ając z paniam i w sp a n ia łe sk lep y w passażu W ik to r a Em anuela, pełnym sm aku i e le - ga n cy i, k tóry, zd aw ało się , przyfrunął tu z brzegu bulw arów paryskich,
przez A lp y , w środek zepsutej już europejską banalnością w łoszczyzn y m edyolańskiej.
— A w ejdziem y na dach katedry m edyolańskiej, panno A nielo?
— Im w yżej, tern lepiej...
— N ie boi się pani zaw rotu głow y?
— .Ja? nigdy.
— J e s t pani sieb ie bardzo pewną...
— N ajzu p ełn iej.
I ten ton, ten ton. M ów i do W orczyń sk iego tak praw ie, ja k do U irycza.
D z ie się ć razy już W orczyński pow iedział sobie:
„N ie, u dyabła, to mi się tak tylko zdaje...
Z d w ajał grzeczn o ść i posuw ał się aż do kom plem entów, które panny przyjm ow ały bez żadnego uniesienia, malutkim uśm iechem w k ą cikach u st, ot, p ok w itow an ie z odbioru.
„N ie, jednak nie zdaje mi się... J e s t coś, je st. A le co, u stu ty s ię cy dyabłów!?
Z aczyn ał się gniew ać; nie ty le drażniła go ciek aw ość — każdej ch w ili gotów był na w szy stk o machnąć ręką i pójść sw oją drogą (na m ałe m ia steczk a T o sk a n ii)— ile podnosiła się w nim złość. O b aw iał się o zepsucie sobie dnia, usposobienia, M edyolanu.
S ta n ęli na ch w ilę przed szyb ą sk lep u z bronzami.
— P o d o b a się pani ten gladyator, panno W ando? P ra w d a , że piękny?
— N ie znajduję.
— P ięk n y, pani, niech tylk o pani mu się przyjrzy. P ięk n y , i jak o dzieło sztuki, i jak o m ężczyzna. I w jakim ruchu naturalnym ...
— N ie podoba mi się...
— W oli pani może te g o ty g r y sa , przedziuraw ionego strza łą . J a k ryczy! B o leśn ie i p rzeraźliw ie — praw ie słychać.
— N ic nie wolę.
— A n i to, ani to?
— A n i to, ani to.
— Trudno zadow olnić pani w ym agania, jak sp ostrzegam .
— T o pewna, że na byle co się nie biorę...
N ie , ona mnie degraduje — pom yślał, ju ż na dobre raczej rozba
w io n y , niż rozgn iew an y — do jednej rangi z T oczew sk im ...
M niejsza tam zresztą o nie, — ale mam usia, m amusia...
M amusia, której W łochy tak służą, ja k gd yb y codzień tu piła przepisane przez ja k ie g o ś tajem niczego doktora trzy kubki m ineralnej wody ze źródła „M łodość"; mamusia, która ma cerę codzień św ieższą , u sta codzień różow sze, rączk i codzień b ielsze i oczy codzień mocniej
szafirowe; mamusia, której tak do tw a rz y z tym uśmiechem, w którym je s t pobłażliw ość, p ełn a in tellig en cy i, i życzliw ość, p ełn a serca, mamu
sia rów nież dla W orczyńskiego n ie je s t ta sam a, co wczoraj. I ona się zm ieniła. Z robiła się ta k a ja k a ś w strzem ięźliw a w słow ach i z a p y ta niach, w uprzejmości i uśmiechu; zachow uje się tak, jak b y zaszło m ię
dzy nią i W orczyńskim coś n iezręczn ego i niem iłego, jak b y sta n ą ł m ię
dzy nimi ja k iś n ietak t, po którym nieprzyjem nie j e s t im spojrzeć sobie w oczy.
— D al-b ym sto lirów p r z ecież,—m y śla ł, zły coraz b ardziej,— że
by mi kto pow iedział, ja k się n azyw a ten owad, który je w sz y stk ie u gryzł...
S tali teraz przed m edyolańską katedrą, białym kolosem marmu
row ym , z tysiącem w ieżyc i nisz, gd zie strze g ło teg o w ysiłk u ludzkiej m yśli i ludzkich rąk ca łe niebo kam iennych Ś w iętych .
— To j e s t w ielk ie, ogrom ne, kolosalne, w spaniałe, — odezw ał się W o rc zy ń sk i po długiej chw ili kontem placyi — ale to n ie je st piękne.
I lir y c z nie w ypow iadał n igd y sw eg o zdania przez n ieśm iałość, T o czew sk i bo go nie m iał.
Panny przez długą chw ilę m ilczały.
— M nie ten k ościół bardzo się podoba, — o d ezw a ła się w reszcie A n ie la — ja znajduję, że j e s t piękny. A ty, W andziu?
— I dla mnie je s t piękny, praw dziw ie piękny.
W o rcz y ń sk i się uśm iechnął.
— One mnie czyn ią stanow czo trop d 'h o n n e u r...
P a n n y ch cia ły naprzód w ejść na dach, a potem dopiero obejrzeć w nętrze.
Ot, będzie sposobność pogadania z mamusią bez przeszkody, ukła
dał sobie W orczyński, p ew ny, że niech tylk o m a ją samą na kw adrans, potrafi przełam ać lody, które tak n iesp od ziew an ie ozięb iły stosunki, i dow ied zieć się raz, ja k się n a zy w a ów szc zeg ó ln y ow ad, który w s z y stk ie je u kąsił.
Z b liży ł się do T on czyń sk iej z uśmiechem:
— M łodzież zacznie się drapać po schodach. A cóż będziem y ro
b ili my, starzy?
T o n czy ń sk a spojrzała na dach k ated ry.
— T o przecież nie je s t tak bardzo w ysoko — rzekła.
To nie j e s t tak bardzo wysoko?.. To je s t dw a razy w yżej, n iż na w en eck ą w ie ż y c z k ę , pani dobrodziejko?!— ch ciał już z form alną złością za w ołać, d od aw szy do teg o ja k ie u lg ę czyniące: sa p risti!
A le poham ow ał się natychm iast i zdobył na bardzo m iły w yraz tw arzy.
— W id zę, ż e pani ma ochotę zobaczyć A lp y ,— r z e k ł— doskonale!
ja za panią! une folie!
P u ścił w szystk ich przed sobą, i szed ł ostatn i po schodach.- T en ow ad szczeg ó ln y , który ukąsił panie, drażnił go ta k mocno, ja k b y w le ciał w ucho. Co za szczególn a zm iana — od w czoraj do dziś... A le nie, ale nie, zaczął za sta n a w ia ć się uważniej i przypom inać sobie. S ta ło się to w szy stk o w ła ściw ie wczoraj, w jednej chw ili, ta k — w tej chw ili, k ie dy pow iedział, że jedzie razem ze w szystk im i do M edyolanu. C hw ilę przedtem je sz c z e był dla nich w yrocznią, chw ilę potem już sta ł się tern, czem j e s t dziś, czem ś pośredniem pom iędzy T oczew skim i Iliryczem ...
„Panny, rozumiem — p ow iedział sobie — są przekonane, że ja za niem i poleciałem do M edyolanu. Jak że... miałem jechać do P ad w y i Cremony... B yło to postanow ione, w ykreślone naprzód,— po dn dze do R zym u... o M edyolanie mowy nie było, M edyolan j e s t z drogi... A tu m asz... zach ciało mu się M edyolan koniecznie zobaczyć. To jasn e. A ja k że! W s z y s tk ie te uśm iechy i poufale spojrzenia, tak szczodrze w y sza - fow ane przez panny, w ca le nie utonęły w morzu, ja k p ierścień D oży, rzucony do A dryatyku; zo sta ły one połk n ięte przez rybę, która w p ły
n ęła sobie spokojniutko do sieci. To jasne. O becna zmiana frontu je s t n atu raln a— to system . N ajadłem się d ostateczn ie pierniczka, aby prze
konać się, że jest dobry i słodki; teraz będę d o sta w a ł bacikiem , a pier
niczek poszedł do szafk i, pod klu czyk . J e ż e li będę bardzo, ale to bar
dzo grzecznym ... Oh! to jcsne!..
P r z y sz ło mu o pannach ua myśl n ielitera ck ie słow o.
A le mamusia?! mamusin?!
T ak a chłodna — po rozm owie o sta tn iej, tak serdecznej...
W arczyń sk i na raz rozjaśn ił się. Z tą sam ą chw ilą, k ied y z c ie mnej schodow ej rury w yszedł pod jasn y b łęk it w łoski, p ow ied ział s o bie, nie m ogąc w strzym ać tw arzy od uśmiechu:
— Eh! rozumiem w sz y stk o .
P ro ste bo to było, tylk o należało bacznie się z a sta n o w ić i zebrać pod u w agę w sz y stk ie okoliczności. M am usia, d u sz y czk a niew inna, m o
g ła to sam o sobie pom yśleć, co i o podróży W o r c z y ń s k e g o do M edyo
la n u ,—je ż e li nie sam a z siebie, to przy pom ocy córeczek, które rozm a
w iały sobie w jej obecności, — naprzykład rozbierając się wieczorem ; na tem at: „patrz, tak nie chciał naszej znajom ości, tak jej unikał, a teraz na krok nas u e od stęp u je...“ B a, i nie dość na tern... S taran ia panien nie są zm arnowane. A sta ra ły się, sta ra ły ... Bardzo dobrze.
A le ty coś robiła, moja mamo? C zyś pom ogła troch ę tym staraniom , (k tó re — kto w ie, ja k i łańcuch skutków ciągn ą po za zasłon ą p rzyszłości), cz y ś im pomogła? A jakże?! T y, moja mamusiu, tyś je zdradziła i sprze
d ała w sposób ohydny! P am iętasz ty z w ierzen ia tw oje na L ido, —
zw ierzen ia, ja k ie zwierzenia?! I przed cz ło w iek iem — w szystk o inne od
k ład ając na stronę, — którego znasz cztery dni (już dzień d zisiejszy w łą c z y w s z y ) .. Mamusiu, coś ty najlepszego zrobiła?!
W orczyń sk i tak b y ł ubaw iony i ucieszony tą sytu acyą, że m iał ochotę podskoczyć do tej mamusi, p ow ied zia w szy jej: „ależ pani..." w y b a w ić ją z teg o kom icznego kłopotu i ucałow ać, u całow ać obficie jej ręce.
A le oto był pomiędzy niebem i ziem ią, na dachu katedry, i wśród w ie ż y c i w ieży czek , które zb lizk a utraciły sw oją str z e listo ść i lekkość, pokazując poufale, ż e b yły to ciężk ie i grube k aw ały kam ienia, dość ordynaryjnie pozeszy w ane cem entem do kupy. P o za w ieżycam i tem i le żał jed n ak k aw ał św ia ta ta k ogrom ny, że oczy ludzkie nie były w s t a n ie go obejrzeć; sine ściany gór dalekich, zam glone od chmur w poło
w ie sw ojej w ysok ości, a w górze rysujące c z y stą , śnieżną białością po
szczerbioną linię sz c z y tó w , zam ykały ten św ia t z jednej strony; ta ściana, to A lpy; druga ściana, mniej sina i mniej w ysok a, A p en in y, w zn osiła się naprzeciw ko. Od gór do gór leżała olbrzym ia, g ęsta tk a
nina ziele n i ogrodow ej, nabijana domkami w si w łosk ich i w ieżycam i klasztorów i m iasteczek.
T ak św ia t w ygląda w oczach ptaków — m yślał W o rc zy ń sk i, za
trzym aw szy się w pewnej od leg ło ści od tow arzystw a.
I ogląd ał się dokoła z zachw ytem i zarazem z ja k im ś lękiem du
szy , n iep rzyw yk łej patrzeć na św ia t boży okiem orła i niespokojnej od te g o ogromu i rozmiaru, które rozum iała ty lk o jak o m artw e cyfry p rzepełźniętych po drogach w iorst i straconych na nudzie podróży godzin.
P o pierw szem wrażeniu p rzyszła W arczyńskiem u z ło śliw a m yśl do gło w y .
Z bliżył się do tow arzystw a.
W szy scy sta li w milczeniu, przejęci i zachw yceni.
— P ow iem , że piękne,— u ło ż y ł sobie— panny zaraz tw ierd zić z a czną, że brzydkie.
I zaczął głośno się zach w ycać tym obrazem zielonym , k tóry le ż a ł w sinej ram ie gór pod błękitnym kloszem ja sn eg o nieba.
P an n y jednak m ilczały. M oże i chciały zrobić W arczyń sk iem u przyjem ność, na jaką liczył — ale nie m ogły.
X .
N a teu w ieczór panny (przy pomocy, zdaje się, pom ysłow ego O w czark iew icza) u łożyły projekt, który m iał ch arak ter m ałego spisku.
W o rczyń sk iego w ciągn ięto do zm owy, k ied y już w szystk o było ułożone
— D z iś w ieczorem pójdziem y do cafó-concert... J e s t tu tea trz y k , g d z ie śp iew ają szan son istk i paryskie. T ylko, panie, to je s t tajem nica.
— P rzed kim-że?
— P rzed mamą naturalnie.
W orczyń sk i roześm iał się.
— Mają panie racyę,— rzek ł z przesadzoną p ow agą — nie można p row adzić mamy do cafó-concert. Z epsuła-by się.
— W ła śn ie... My już w szy stk o ułożyłyśm y. M am a je s t trochę zm ęczona, przytem płacze już od tygodnia, że nie ma k ied y listó w n a pisać. P o w iem y w ięc mamie, że idziem y po prostu na k on cert i z o sta w i
my ją w domu.
— Brawo!
W orczyń sk i je rozumiał; mama im nic nie m ogła zabronić, ale ch cia ły być zupełnie swobodne.
W ciągu dnia podżartow yw ano sobie na stro n ie z sy tu a c y i i z t e go m iejsca, gdzie panny w żaden sposób nie m ogły ze sobą zabrać mamy.
W orczyński również był zadow olony z teg o projektu. O snuł na nim inny.
— N ie ch się o n i ja k najlepiej b a w ią —ż y c z y ł im— słu ch ając p a ry sk ich szan son istek (co im nie będzie w cale trudno). T ylk o baw ić się b ę dą tam beze mnie. J a będę się także b aw ił — ale g d ziein d ziej i w inny sposób.
P o g a d a sobie dziś w ieczorem z T onczyńską. I trzeba p rzecież uspokoić biedaczkę.
C hętnie bardzo potrzym ał-by ją w tej błędnej, ale tak kom icznej, sytuacyi: matki, która los zepsuła córkom; nie d la teg o , że to było tak zab aw n e z powodu niepraw dopodobieństw a za ło żen ia (m usiał-by chyba la ta przepędzić z pannami T onczyńskiem i na bezludnej w y sp ie, aby mu ja k a k o lw ie k g rzeszn a w zględem nich myśl przyjść m ogła), ow szem ,
podnosi to je sz c z e ten efek t, który p rzygotow ał W orczyń sk i na pożegnanie się z Tonczyńską; im dalej będzie ona od praw dy, tern g łę b sz e w rażenie zrobi na niej od k rycie W o rczy ń sk ieg o (a sp ecy a lista je s t, proszę pani dobrodziejki). T eraz je sz c z e, do w szy stk ieg o tego, co u łożył w W enecyi, doda:
„A w ie pani łask aw a, d laczego ja zm ieniłem plan podróży i poje
chałem na parę dni do M edyolanu, zam iast do Cremony? Ż eby zobaczyć A lp y i A peniny z dachu katedry m edyolańskiej? N ie, pani. Ż eby po- flirtow ać je sz c z e trochę z piękną pannę W andę i uroczą panną A nielą?
N ie , pani. Ż eby ja k najdłużej zo sta ć w to w a r z y stw ie dzielnego pana O w czark iew icza i przyjem nego pana T oczew sk iego? J to nie, pani. P o jechałem do M edyolanu dlatego, aby je sz cze trochę pobyć przy pani, przy pani, przy pani, aby je sz c z e trochę popatrzeć na panią, na panią, na panią, aby jeszc ze trochę posłuchać pani, pani, pani...
Z a ciera ł ręce z uciechy na m yśl, ja k ie to na niej zrobi w rażenie.
To w szystk o — już przy pożegnaniu.
P o sta n o w ił jednak dziś je sz c z e w yprow adzić z błędu, jak ob y ona cok olw iek m ogła zaszkodzić córkom w jeg o opinii. To ją w idocznie m artw iło i kłopotało — a kłopot i zm artw ien ie nie b yły jej do tw arzy.
P r zez ten ostatn i dzień, (a kto w ie, czy to już nie o sta tn i raz), ch ciał ją m ieć piękną, a w ięc pogodną i uśm iechniętą.
W ysłuchaw szy projektu panien z w ielką uw agą, sk w ap liw ie w y p y ty w a ł się:
— A le g d zież się zbierzem y?
A dow ied ziaw szy się g d zie (w szy stk o było już ułożone), pow tó
r z y ł sobie parę razy, żeby nie zapom nieć, broń Boże:
— C afś Gai ini? przed katedrą, doskonale, cafe Carini? nie za pomnę.
1 d oczek aw szy się ch w ili zebrania w kaw iarni tuż przy h otelu , gdzie sta ły T ou czyń sk ie, p iln ow ał panien, a k iedy te w y szły na m iasto, dążąc do Cafe Carini, poszedł n atych m iast zapukać do drzw i T on - cz y ń sk ie j.
— Ach! to pan, moje panny tylk o co w yszły, praw ie, że w tej ch w ili.
— Gdzie? proszę pani.
— G d zieście się panow ie m ieli zebrać.
— A le gd zie to? ja zapom niałem zupełnie.
— J a nie w iem .
— M ieliśm y iść na koncert.
— W łaśnie poszły.
— N ie w ie pani choć, do k tórego tea tru , czy sali?
— A ch , nic nie w iem .
— T o dziękuję paui, cóż ja teraz n ieszczęśliw y pocznę?
— N iech pan tylko p ośp ieszy trochę, to z p ew nością j e pan d ogo
ni; niem a, doprawdy, trzech minut, jak w yszły.
— R ze czy w iście. L ecę. D o w idzenia pani, przepraszam . A le, ale, czy p oszły prosto, czy na prawo?
— N ie wiem .
P o sta w ił kapelusz na stoliczk u , i r zek ł do niej z w idoczną pre- tensyą:
— P an i nie była łask aw ą zapytać panny, g d zie idą, ja ju ż nie mó
w ię, przez obow iązek, ale przez prostą choćby ciek aw ość.
W yrzuty? B y ła zm artw ioną, że tak się głupio sta ło , zm artw ioną za córki, k tóre są pozbaw ione ta k ieg o to w a rz y stw a i za n iego, bo by- ło -b y mu p rzecież miło przy nich spędzić w ieczór, ale cóż ona? je s t zu
p ełn ie niew inną.
R zek ła w ięc energiczn ie i n iecierpliw ie:
— P roszę pana, skoro ma się pam ięć, której nie można ufać, to n a leży za p isy w a ć sobie w n otesie tak ie rzeczy.
W orczyński led w ie że pow strzym ał uśm iech.
„Jak ona się ładnie g n ie w a “ — zau w ażył zd ziw ion y.
U k ło n ił się poważnie:
— M a pani słuszność, dziękuję. J u tro zaraz kupię sob ie n otes.
W id zą c je g o ukłon, przypuszczała, że się żegn a, i podała mu rę
kę. On zaś tej ręki delikatnie dotknął ustam i i potem spokojnie z a c z ą ł rozpinać ręk aw iczk i i przechadzać się po pokoju.
— A m oże to n a w et i dobrze się sta ło ,— r z e k ł—jestem zm ęczony podróżą, nie wiem , czym spał trzy god zin y w szy stk ieg o . Mam ziew ać przy pięknych pannach? nie, w olę poprosić panią o filiżankę herbaty i w cześn ie pójść spać. N iem a teg o z łeg o , co-b y na dobre n ie w yszło- Jutro za to będę św ieży.
— W ieczoru szkoda...
— Hal trudno! zresztą, ż y c ie ludzkie je s t tak dłu gie...
N ie w ierzyła je sz c z e, aby chciał napraw dę zostać. P o d e sz ła w ol
no do drzw i i podniosła rękę do dzwonka.
— J a dzw onię — rzekła tonem ostrzegającym .
— J e ż e li pani będzie ła sk a w ą pragnącego napoić...
T e ra z dopiero p ocisn ęła palcem guzik.
— A le d laczego-to pani z o sta ła w domu?
— Je ste m zm ęczona trochę, mam parę listów do napisania i moje panny nie bardzo m iały ochotę zabrać mnie dziś ze sobą.
— A ch , ma pani listy do pisania?
— 1 to kilka.
— A ż kilka?!
„Oua j e s t naiw ną, ja k podloteczek — m yślał, patrząc na nią — w yp ęd za mnie, bo jej na myśl nie m oże przyjść, że ktoś b y ł-b y w sta nie przepędzić z nią w ieczór dla w łasnej przyjem ności. M e, ja k ja jej w końcu pow iem , co o niej m yślę, to będzie piorun...
W szed ł garson.
T on czyń sk a je s z c z e raz zw róciła się do W orczyń sk iego.
— W ięc chce pan herbaty? A lo rs, d u tlić — et d e u x tasses.
X I .
P o sta w ił sobie W orczyń sk i zadanie, jeżeli nietrudne (p otrafił n ie raz jed en w życiu baw ić *ię trudnościam i z lekkością żonglera, k tóry rzuca talerzam i w pow ietrze), to w każdym razie dość subtelne i w ym agające uw agi. C hciał przekonać T onczyńską, ż e nie uczyniła ona nic z łe g o , obgadując tam , na L ido, tak stra szn ie w łasn e dzieci, — p ragn ął jej troskę zdjąć i wrócić humor; ale niech sobie ona i p ozosta
je w złudzeniu, że to za płow em i w arkoczam i panien przyleciał aż tu taj; najprzód będzie 1 0 le k cy jk a dla panienek, ja k się d ow ied zą pra
w dy (a panienki potrzebow ały-by nie jednej je sz c z e le k cy i — i nie ta
k iej), a potem id zie mu o ten e fek t końcow y: „N ie, pani, nie! córeczki?
gdybym pani pow iedział praw dę, ile one są dla mnie warte?.. A le le piej mówmy o czem innem ...“ Id zie mu o ten konieczny efek t, tym cza
sem w ięc niech sobie m amusia m yśli, co chce.
U dało mu się też, co sobie zam ierzył, w zupełności.
J u ż przy drugiej filiżance herbaty T onczyńska była uspokojona i rozpogodzona.
— T ak, panie, niezaw odnie pan ma racyę. W tym w ieku dusza j e s t ja k wosk, i nic je s z c z e nie można pow iedzieć, jak ą formę o sta te
czną przybierze. Mają one drugi, trze ci rok swobody, i nieraz, dopra
w dy, przypom inają mi tych chłopców w cukierni, którym dają do z je dzenia ty le cia stek , że aż dostają w strętu do sło d y czy ,— i w ted y dopie
ro ma się z nich pożytek. T ak i u nich, je s t to stan przejściow y; jed n a ciek aw ość ż y cia j e s t w nich rozbudzona, dusza śpi, serce je sz c z e ani nie śni o tern, co je spotka.
Od pew nego ju ż czasu W orczyński ma łatw e zadanie kiw ania ty lk o głow ą.
— J a je surowo jed n ak sądzę, ale to d latego, że o ile jed n e m atki są zaślep ion e, o ty le j a znowu jestem w ym agająca. N ie w iem , dlaczego to ta k je st, dość, że je s t. Chciała bym, aby to b yły dzielne, rozumne, dobre, sz la ch etn e i proste d ziew czyn y. Tym czasem muszę się zado- w olnić tern, że są in tellig en tn e, i mają w id oczn ie szczęście do ludzi (w szęd zie się podobają), reszta się wyrobi niezaw odnie, bo grunt je s t n ajlep szy w św iecie. I nie m oże być inaczej. Przew rócon e trochę g łó w ki — nie wiem , może pan ma rac.\ ę, że to w łaśn ie podoba się i pociąga n iejednego (nie każdego?! to naturalne); roztrzep ane w ięcej, niż lek k o
m yślne, ależ m łodość nie m oże b yć tak odrazu pow ażua i sensatka.
T eraz p rzyszła kolej na w dzięczność.
— N ie umiem panu dość podziękow ać, dopraw dy, że pan ch ciał mi pośw ięcić tę godzinkę. Przyznam się panu, że, po nam yśle, bardzo żałow ałam , iż tak obgadałam przed panem moje córki... N ie w ied zia łam . że pan to w ła śc iw ie zrozum ie, bałam się. A ch, panie, bodaj to m ieć całe ży c ie z rozumnymi ludźmi do czynienia. Ile ż łatw iejszem by- ło-b y sz c zęście. Z d jął mi pan ciężar z g ło w y p raw dziw ie... J e sz c z e fili
żankę? Czy herbata bardzo jest niedobra?
W o rc zy ń sk i słuchał c ią g le i ciągle się dziw ił:
„Jak można być tak m iłą, ładną, w dzięczną — i nic o tern nie w iedzieć?!“
D o zn a w a ł n iezw yk łej radości na m yśl, że jutro, jak J o w isz , ta k i piorun w ystrzeli.
— W ięc nalać?
— Proszę. .
— Choć w łoska, ale nie j e s t najgorsza. M ożna pić, nie prawdaź?
— M ożna, m ożna...
Późno w nocy, na ch w ilę przed położeniem się do łó ż e k , panny sz e p ta ły między sobą:
— K a w a ły , pow iadam ci, W andziu, k aw ały. P o prostu metoda. N ie p rzy szed ł um yślnie. Zapom niał? A jak że. T rzy razy sam pow tórzył:
cafó Carini. S ły sz a ła ś przecież. A zresztą, choćby i tak, to n ie m ógł p rzyjść do teatru, przecież w ied ział gd zie. T ylk o w jednym tea tr ze są tu p aryskie szan son istk i. 1 patrz, sied zia ł z mamą dw ie godziny. U w a
ża sz, z mamą?! Z apytaj się ju tro mamy zręczn ie, o czem b y ła przez ca
ły ten czas rozmowa? Z o b a czy sz, że o nas. M etoda, m ówię ci...
N azaju trz rano W an d a szep ta ła do A nieli:
— W iesz, ca ły czas wczoraj rozm aw iał o nas z mamą,. D opraw dy, N iela , ty je s te ś genialna, i—je ż e li ci tylko twój tem peram encik nie z a szkodzi, bo ty masz tem peram encik, daj pokój (.wiesz, że z tym O w czarkiew iczem ju ż sensu nie ma) — to ty zajdziesz daleko.
X I I .
— W łaściw ie, tośm y nie zw iedzili jeszcz e dobrze M edyolanu; dw a dni na tak w ielk ie i interesujące m iasto, to prawie nic. M ogły-b y panie je sz c z e choć jeden dzień zabawić.
W orczyn sk i nie m iał w ielk iej ochoty dziś już rozstać się z tow a
rzystw em , w którem mu było tak — nienajgorzej.
Panny m iały jednak w ie lk i projekt.
N ie , nie, na ten raz mają już dość „ w ło szczy zn y “, nie trzeba w y pijać do końca k ieliszk a , aby coś zo sta ło , jak się znowu pić zachce...
Ju tro raniutko w yjeżd żają do Interlaken, raniutko, aby nie str a cić p ię
kności, jakich j e s t pełną cała droga: Como, L ugano, św ię ty G othard, jezioro C zterech K antonów , K igi, L ucerna, P ila tu s, — cała litania.
— P a n O w czarkiew icz jed zie z nami. B ęd zie m alow ał n a sz e por
tr ety — m ówi A n iela.
— K upiłem już płótna i farby.
W anda zw raca się do T oczęw sk iego:
— Pan T oczew sk i w ła śn ie ma in teres w B ern ie, i to dosyć w a żny, nie prawdaż? a to tak n iedaleko już In terlak en ...
T oczew sk i odpowiada na tę ironię fałszyw ym jakim ś uśm iechem , z k tórego najsubtelniejszy sp o strzeg a cz nie odgadł-by, czy on się tak cieszy , czy też ze zło śc i — zęby pokazuje...
T on czyń sk a przez dobroć serca zw raca się do Ilirycza:
— Pan Ilir y c z pew nie tak że nas nie opuści...
— P ro szę pani...
— W In terlak en przyszło M endelssohnow i natchnienie do „w io
sennej p ie śn i“— pom ógł mu W orczyński — może i dla pańskiej m uzy to m iejsce będzie szczęśliw e... N iec h -ż e i panie m nie poprą...
Z w r ó c ił się g łów n ie do A n ieli.
A n ie la jednak dość zręczn ie udała, że teg o nie sp o str zeg a , i z a c zę ła z T oczew sk im rozm awiać.
— J a je szc ze zob aczę — rzek ł Ilirycz.
W anda, która się nim rów nież w cale nie zajm ow ała— przez uczu
cie solidarności dla sio stry — rzuciła mu jednak jak b y przez litość:
— A le pojedzie pan, p ojedzie. Tam tak ład n ie...
W arczyński p atrzył na m łodego chłopca ze w spółczuciem i ze z ło ścią zarazem:
„Jak to można tak się kochać, — g n iew a ł się w duchu — ja rozu
miem korzyść i potrzebę n aw et męki w m iłości, i chętnie pozw olę się p rzew lec przez jak i gorący zak ątek p iek ła, ale pod warunkiem , że to będzie w drodze do raju. A le sied zieć po uszy w kotle z gorącą sm olą po to tylk o, aby cię nazajutrz wsadzono do innego kociołka z rów nież gorącą sm ołą— i to dobrowolnie, dobrow olnie, nie, to j e s t sport, w k tó ry led w ie m ogę u w ierzyć w obec bijących w oczy faktów . Z apew ne, że on musi przecież choć troch ę w ierzyć, że to je s t tylk o c zy ście c, ale on tak nic nie robi, aby otrzym ać prędzej w yb aw ien ie, i w ydaje się tak zrezygn ow an ym ... J a k to można tak kochać?!..
N ie p ierw szy to raz W arczyń sk i u siło w a ł Iliry c zo w i poraódz tro
chę,— zaw sze napróżno; ale on to rozum iał i dziękow ał przy sposobności W arczyńskiem u silnem , pełnem w d zięczn ości, uściśnieniem ręki.
Tym razem zd aw ało się W arczyńskiem u, że am bicya Ilir y cza z o sta ła zb yt mocno dotknięta, i że nareszcie zrobi on ja k iś ruch n iecier
p liw y , ja k ie ś p ostanow ienie, godne m ężczyzny. T rochę się tego W o r- czy ń sk i spodziew ał i n a w et, przez sym p atyę dla n iego, pragnął:
Z a p y ta ł go * ię c po c h w ili na stronie:
— Cóż, je d z ie sz pan do Interlaken?
— N a tu ra ln ie—r z e k ł ten sm utno, głosem , który w idocznie ch ciał pow iedzieć: „d ał-b ym w ie le, żebym m iał s iłę pojechać gdzieindziej".
B y ł już w idocznie zrezygnow any przyjąć od tej d ziew czy n y — w szystk o.
„A niech cię, m azgaju". — P r zek lą ł go w m yśli W arczyń sk i.
W ielk i projekt panien p olegał na sprow adzeniu do In terlak en s a m ego W orczyńskiego. J e g o podróż do M edyolanu uw ażały za tryum f sw ój n iezaw od n y, piękny, w spaniały; zachęcono pow odzeniem , zam a
r z y ły o tryum fie je s z c z e w ięk szy m , je sz c z e pełniejszym , k tó ry — pom i
mo w ia ry w sw oje s iły — w yd aw ał się im trudnym.
U ło ż y ły sobię, że teraz n ależy d zia ła ć na niego słod yczą, b y ły w ięc uprzejme, ujm ujące, pełn e pochlebstw i uśm iechów ,
„Aha! teraz troch ę pierniczka dla odm iany i na zakończenie.
Id zie o dobre w rażen ie ostatnie..."
A le w k rótce przekonał się, że pannom w cale nie szło o dobre w ra żen ie ostatnie:
— W ie pan, panie W o rczy ń sk i, że A n ielcia bardzo b y ła-b y u szczę
śliw ion ą, gd yb y pan tak zd ecyd ow ał się odprow adzić nas do In ter la k en ...
— U w io zę to ze sobą, ja k o m iłą pam iątkę znajom ości...
— D o Rzymu?
— D o Rzymu i je s z c z e dalej.
— Pan ma przecież dość czasu, m ógł-by pan, doprawdy, na parę dni pojechać z nami. Zrobili-byśm y w y cie czk ę w góry... M oja sio stra b y ła -b y zachw ycona...
— A pani?
— O! ja? teg o się pan ode mnie nie dowie.
— J a k a szkoda...
— J e ż e li jednak panu naprawdę zależy...
— W takim razie?
— N iech pan pomówi z A nielcią. M oże ona panu powie.
A n ielcia się sam a jak oś koto n iego znalazła w k ilk a minut potem:
— W an d zia nam aw iała pana na Interlaken, prawda?
— T ak je st.
— I z powodzeniem ?
— W każdym razie z przekonaniem . M ówiła mi, że pani b y ła -b y tern zachw ycona.
— A g łó w n ie ona.
„Bardzo ładnie, — zgadnij tera z, k to cię bije?"
M anew ry te b aw iły W orczyń sk iego um iarkow anie ty lk o , a tu d la teg o , że m yśl je g o pow ażnie zajętą b yła w ła śn ie kw estyą: j e chać do In terla k en , czy nie jech ać. N ie chciało mu się ju ż rozstaw ać z T onczyńską, tem bardziej, że do ślubu A n tolsk iego m iał je szcz e trochę czasu, a po m ałych m iasteczk ach w łoskich nie b a w ił-b y się z pew no
ścią tak dobrze, ja k w tow a rzy stw ie tej piękniutkiej mamusi.
D z iś m iał w łaśnie p ożegn ać się (i w y strzelić, ja k J o w isz , swój piorun), ale w ła śc iw ie to b ęd zie ty lk o proste „do w id zen ia “. T on czyń - sk a połow ę je sie n i spędzi u siebie na w si, w Zadębiu, i W orczyński (choć ani słów k a o tern nie pisnął), od w iedzi ją tam koniecznie — zresztą, to tak blizko od W a r sz a w y , „godzina jazd y sz o są “. O dw iedzi ją, aby przeczytać jeszcze parę rozd ziałk ów z tej k siążk i, jak ą ona by
ła , zobaczyć, ja k w y g lą d a w sw oim domu, na tle w si polskiej i jesiennej, bladej zie len i, w otoczeniu, w którem , ja k m ów iła sama, j e s t ener
giczną...
„ Jak też ona w y g lą d a , k ied y je s t energiczną..."
I w yobrażał ją sobie pow ażną i trochę surow ą, niecierpliw ą i tro chę szorstk ą, a taką przytem m iłą, że tylk o — całow ać.
P ojed zie ją zobaczyć w Z adębiu. To postanowione; a le tym czasem nie chciało mu się już zo sta ć znow u samemu...
B y ć sam?! ja k to w pew nym w ieku zaczyna ciężyć czło w iek o w i.
„A cóż, panie T om aszu, zająłeś się znow u k ob ietą, najw idoczniej bo się zająłeś (teg o p rzecież nie z a p rzeczy sz, ty , człow iek lojalny), w ięc doskonale. N ied a w n o w zdychałeś do ożenku. M asz oto — partya. Co chcesz?
W o rcz y ń sk i ręką m achnął.
„G łu p stw o!“ — p om yślał krótko.
A le jednak m oże-by i do In terla k en pojechać?!
Z chw ilą, kiedy W orczyń sk i p o sta w ił sobie dw a razy takie p yta
nie, k w esty a była ju ż zdecydow ana. S k w a p liw ie c h w y ta ł on ta k ie s ta ny duszy, w których czuł, że mu się cz eg o śk o lw iek chce. C zegoś chcieć
— to juz jeden w arunek do szczęścia.
N azaju trz ten człow iek, k tóry m iał oto, ja k J o w isz , w y strzelić piorun, sta w ia ł w b lizk o ści A irolo do góry k ołn ierz u sw ojego sak- p alta, i dzw oniąc zębam i ja k n ajśm ierteln iejszy ze śm iertelników , po
szu k iw a ł w w a lizie pleda, aby zab ezp ieczyć od zim na tę, w którą w ła śn ie m iał piorunem ugodzić.
A tej ch w ili panny, w su n ięte w k ą cik przedziału, jed n a o drugą oparta, szep ta ły do siebie:
— P a trz, i je d z ie do In terlak en .
— I nie robił n aw et w ielk ich cerem onii...
— P raw ie odrazu pow iedział: ow szem .
U m ilk ły na ch w ilę, a potem A n ie lk a szep n ęła z ironią:
— A tak i — „niebezpieczny c z ło w ie k “.
X I I I .
— Słuchaj, W anda, ty b y ś w y sz ła za W o rczy ń sk ieg o , co?
— Bah!
— B e z namysłu?
— J a ju ż się nam yśliłam . A ty?
— N o , naturalnie.
P o ch w ili m ilczenia:
— P ow ied z mi, N iela, — ty je ste ś tak a sprytna, — czy u w ażasz ty to za prawdopodobne?
— N ib y — co?
— Ż e on m ógł-by się ożenić z którą z nas?
— Oli! z którą z nas? — to nic nie mówi...
— W ięc ze mną...
— N ie sądzę.
— A z tobą?
— Oli! prędzej.
— Eli! błaznujesz, a ja chcę porozm aw iać pow ażnie.
— A w ięc pow ażnie powiadam ci, że w tern niem a nic n iepraw do
podobnego; ja nie w idzę przecież żadnej przepaści pom iędzy nim a nam i.
J e s t on dobrą partyą, niezaw odnie, — p ięk n y, (choć nie je s t zupełnie w moim g u ście), elegan ck i, bardzo bogaty, znakom ite stosunki— ale ty, albo ja — czyż je ste śm y ostatnie?
— T a k to się mówi, jed n ak ...
— Od d ziesięciu dni nas nie opuszcza.
— T ak, ale żeby się ożenił?! N ie , tak i głupi nie będzie. T o je s t mądra ryba, oho!
— W anda, ty już wpadasz?!
— A n i trochę, choć w iesz, że gd yb y on tak napraw dę, gdyby się chciał ożenić ze mną, to ja m yślę, żebym go kochała, i długo.
— I b y ła -b y ś n ieszcz ęśliw a , ot, co!
P o chw ili m ilczenia:
— Jed n ak , to ciek aw e, za którą on leci: za mną, czy za tobą.
— N iedługo się ten se k re t w yda, bądź spokojną.
— Ja-bym chciała już dziś być pew na. J a k ty przypuszczasz, N ie la , ty je ste ś taka sprytna...
N ie la za m y śliła się.
— J a sąd zę, że za tobą.
— B łaznujesz?
— N ie , m ówię sery o.
— A le po czem to sądzisz?
— J estem pew na, praw ie pew na przynajm niej, (żeb y to nie szło o ta k ieg o czło w iek a , ja k W orczyński, z którym sp raw a n ie j e s t ła tw a , to b y ła -b y m pew ną zupełnie), że nie ja mu się podobam; to się odczuw a, praw ie, że w idzi. A w ięc, je ż e li n ie ja, to ty.
— Ja? m yślisz...
— P rzypuszczam .
— Bo mnie znowu się zdaje p rzeciw nie. Czuję jakoś, że to on w ię cej dla cieb ie, niż dla mnie.
P o ch w ili m ilczen ia:
— W anda, ty w iesz, że ja cię kocham?
— W iem , bo?
— Szczerze?
— N o, szczerze, bo?
— Otóż, powiem ci jednak otw arcie, że w olała-bym , abym to ja była...
— N ie la , ty w iesz, że j a cię kocham?
— W iem , i szczerze. I wolała-bys' to samo, co ja . P rzynajm niej się rozum iem y. A le , żebyś w ied ziała, ja k jestem ciekaw a...
— A ja ?
X I V .
W Interlaken stanęli w szy scy w jednym hotelu, ale zaraz naza
jutrz O w czarkiew icz praw dziw ie się odznaczył, w y n a la złszy w M atten P en sio n , k tóry tow arzystw o zajęło cały, i g d zie byli jak u siebie; na do
le zam ieszkali: W arczyń sk i, T oczew sk i i Iliricz, na pierw szem piętrze panie za jęły apartam encik, m ając za sąsiad a O w cza rk iew icza . B y ło tu mniej w ygód , choć poczciw a frau K nopke robiła, co m ogła, aby g o ści zadow olnić; na stole obiednim zjaw iła się czasem potraw a, ow oc k u li
narnej fa n ta zy i szw ajcarsk iej, którą obejrzano, ja k ciek a w y okaz w muzeum („nie wolno dotykać p rzedm iotów “),— i w szędzie było stą d trochę daleko; ale te drobne przykrości w ynagradzała so w icie w sp a
niała, obszerna w erenda na pierwszem piętrze, suto umajona blu
szczem , w którym pachniały w dzięczne k w iatu szk i pnącego się g ro
szku, i skąd był otw arty w idok na śn ieży ste sz czy ty Jungfrau. P ogod a się w łaśn ie zepsuła, z a cz ęły po parę razy na dzień przepadyw ać d e szcze, w przerw ach zaś w szędzie po stokach gór, w yżej i niżej, w a łę sa ły się szare i p op ielate chmury, już to przysiadające . czasem , ja k b y tajem nicze gniazda w górskich zak ątk ach , ju ż to w poszukiw aniu w y god n iejszego m iejsca w lokące się len iw ie, pasm am i, niby przędza, o ostrza w ierzch ołk ów drzew poszarpana.
N ie zaw sze też można było w idzieć i w ierzch y Jungfrau, które na h otele In terlakenn p a trzy ły z dali, z poza ścian górskich, w jednem m iejscu tak um yślnie nachylonych, aby w idok uczynić, że niem al p rzy
puścić było można, iż to grzeczn e siod ełk o je s t ta k ż e ow ocem pracy
rąk zapobiegliw ych Szw ajcarów . O ile w siodełku tern nie nagiom adzi- ly się chmury, w erenda sta w a ła się w ygodną lożą w tea trze alpejskim .
W niepogodę był to salon, ogród i naw et, dla osób nie w ym agają
cych za w iele od życia, aleja do prom enady.
— Trudno dopraw dy w yobrazić sob ie, cobyśm y robili tu b ez tej w erendy...
— Trzeba-by było uciekać, nic nie zob aczyw szy. N ieoceniony pau O w czark iew icz...
To nie przeszkadzało posyłać szw ajcarskiem u niebu spojrzeń, pełnych w yrzutów . Z aled w ie bo, doprawdy, zn aleźć można tylko ch w il
kę w dniu przyjaźniejszą na zrobienie m ałego spaceru, po prostu dla zdrow ia, od jeziora B rienz do je zio ra Thun, nad brzegiem A aru, za je go zielonem i, ciężkiem i, nieprzezroczystem i, ja k b y z zimnej law y m a la chitu, falam i. O w ycieczkach, o zagłęb ien iu się w ten św ia t górski, k tó ry le ż a ł naokoło, ponury, mokry, o ślizg ły , zniechęcający, ani m yśleć nie było można.
Spędzano w ięc dni ca le na w erendzie.
N arzekano obficie.
— Znowu deszcz będzie padał.
— P e łn o chmur.
— A leż się zaniosło rozp aczliw ie.
— Ż e s ię to raz w reszcie nie w yczerp ie.
O w czarkiew icz błaznow ał:
— Ja, gdybym był deszczem , to-bym lubił sobie popadać w t a k ich m iejscach, g d zie je s t ładnie, trochę w idoki p ozasłaniać, trochę drogi popsuć, trochę ludziom krw i napsuć. A le żebym się m iał ta k w n ę
cić w jedno m iejsce... nie, to dow odzi braku in te llig en c y i... to ju ż nie robi efektu. M arny artysta, bez talentu, zm anierow any...
— C zy to się n igd y nie skończy?
— M iły k on trast po w łosk ich jasn ościach .
Pomimo ty c h trenów załośliw ych , n ik t się w tym św ia tk u , z ie lo ną ramą bluszczu otoczonym , nie nudził ani przez ch w ilę. Rano w y sy łan o do In terlak en u T o czew sk ieg o po „czytanie na ca ły d zie ń “; p rzy
n o sił ogromną moc niem ieckich i francuskich dzienników , do k tórych najczęściej w cale nie zaglądano. G rano w szach y i w arcaby. Z a s z y wano się po kącikach, parami, w fotelach plecionych, w ygodnych do sied zen ia, tylk o niem iłosiernie skrzypiących, dla poufnej gaw ęd y. P r z y sto le b y ło tak w esoło, ż e się nie chciało w cale w staw ać. P r z e d połu
dniem O w czark iew icz robił portrety panien. O szarej godzinie I lir y c z sch od ził do saloniku i grał na pianinie.
O dznaczył się i W orczyński.
— N au czę państw a grać w polcera. N ajm odniejsza to gra w e W szystkich szanujących się klubach.
— Może trudna — bały się panny.
— A le ż pani, gra dla panienek na pensyi.
W c ią g n ą ł i mamusię oczyw iście.
— N ie , nie, ja się będę tylk o przypatryw ała...
N ic z tego, w szy scy pojadą na jednym w ózku. B rzyd k a ambicya:
zaw sze być lep szym od innych.
P ierw sza god zin a tego p o k e ra była-by bardzo ciężką, gd yb y nie b yła tak w esołą. A le potem gra zaczęła się na prawdę. Porobiono ż e to ny z papieru, i ten, i ów, zagarniając sobie w ygraną kupkę, w ołał:
— D osk o n a ła gra, doprawdy.
P an n y b yły zach w ycon e, rozpogodził się n aw et sm ętny Ilir y cz, mam usia z a cz ęła trak tow ać p o k e ra coraz pow ażniej. W o r czy ń sk i po
w ażnie w nią w m aw iał, że posiada „niebezpieczną żyłk ę" , której się strzed z należy.
I w esoła werenda w M atten dzw oniła w ybucham i śm iechu długo jesz cze potem , g d y cały ten św ia te k m alutki, góram i ściśn ię ty i oblany jezioram i, i zasian y hotelam i, usnął w ciszy w ieczornej. Ćmy nocne p rzy la ty w a ły do św ia te ł, i jak w ianuszki, k rą ż y ły naokoło lamp. P o cz ciw a frau K nopko, nierozum iejąca ani gry, ani ludzi, i którą aż ję z y k św ierzb iał, aby d ow ied zieć się, kto tu czyim j e s t narzeczonym , k w a dransam i w y sta w a ła poza krzesłem z uśm iechem na czerw onej tw arzy.
P an oy zoryen tow ały się szybko, grały sprytnie, ale się zap alały zanadto i p rzeg r y w a ły zaw sze. O w czark iew icz g ra ł ch ciw ie, z żądzą w y g r a n ia , a le robił je szcz e błędy i karta mu nie szła; p rzegryw ał w ięc i b ył zły . Iliry cz o w i, ja k b y dla spraw dzenia przysłow ia, karta sz ła mo
cno, był też zaw sze niebezpiecznym ; nic go to, zda się, nie k o szto w a ło , mieć- trzy króle, albo „pełną r ę k ę “; nie um iał jed n ak n a leż y cie w y z y sk iw ać sw ojego szczęścia, i często w ym yślał mu W orczyń sk i od fu sz e rów . T oczew sk i się c ią g le plątał; nie rozum iał jeszcz e dobrze gry, a nie c h cia ł n igd y o inform acyę poprosić; g r a ł zresztą bez przyjem ności, choć, dostrająjąc się do ogólnego tonu, udaw ał, że się bardzo baw i. M a
m usia na seryo w ciągn ęła się do kart i, zrobiw szy na początku k ilk a k olosalnych błędów , chytrze potem w y z y sk a ła opinię, ja k ą jej błędy zrob iły, i w prow adziła parę razy w zasad zk ę w sz y stk ic h , zagarn iając ca łe góry papierow ych żetonów . W orczyński nie m ógł traktow ać tej zab aw y, jak o praw dziw ego p o k e ra — choć parę razy za w zięto ść pań po
ru szyła w nim nerw szu lersk i — grał w ięc fa n ta zy jn ie, robił ek sp ery m enty i drażnił się z kobietam i.
To w spólne ż y c ie w yrodziło w k ió tc e atm osferę poufałości, w k tó rej każdy p ok azyw ał się, jakim był bez form w izy to w y ch , które docią
gają ludzi do szablonu.
Z y sk a ł na tern Iliry cz. O trzym aw szy k ilk a grzeczn iejszy ch słów od A n ieli, którą w końcu nużyło ok azyw an ie mu w yrafinow anego ch ło
du, od zysk ał pod w pływ em tych okruszyn łask i sw obodę, i zaczął d zi
w ić G o rczy ń sk ieg o sw oją in tellig en cy ą r o z le g łą , i bystrością, i trafno
ścią sw oich obserw acyi.
G o r c z y ń sk i patrzył na to przeobrażenie z sym patyą, m ów iąc sobie:
„D alibóg, p rzecież to jego szcz ęście, że ona go nie chce".
I le razy jednak zobaczył w b łęk itn ych jeg o oczach w y ra z smu
tku, z ło ść go na nowo poryw ała:
„Taki nie głupi, a kocha się, ja k konkursow y b a łw a n “...
N a tle tego praw ie w iejsk iego i praw ie rodzinnego życia na we rendzie, z której uparte d eszczyki szw a jca rsk ie uczyniły tak m iłe w ię
zien ie, z y sk iw a ła p rzedew szystkiem mamusia. G o r c z y ń sk i dokonał, czego chciał; oddając jej p ierw sze w zg lę d y , uczynił jej tu pierw sze m iejsce. S ta ło się to pow oli i n ieznacznie, niewiadom o jak , i n iew iad o
mo kiedy; przed tygodniem je sz c z e m ilcząca i posłuszna swoim córkom, ja k duenna z hiszpańskiej kom edyi, dziś była to m łoda i m iła kobieta, która tu, łagod n ie i m iękko, ale faktycznie rząd ziła, decydow ała, po
zw a la ła i nagradzała.
K ara ła naw et.
R az O w cza rk iew icz przeskrobał coś przez zb ytek bujuości sw e g o humoru, i trzeba było w id zieć tę kobietę, z ja k ą pow agą w yp ow ied zia
ła mu k ilk a słów praw dy, w yk w intnych, a jed n ak dobitnych, podkre
ślon ych spojrzeniem surowem . A le ledw ie sk o ń czy ła burę, zaraz na usta w yp łyn ął jej zw y k ły m iły i ży cz liw o ści pełen uśmiech; karała słu szn ie i w m iarę, jak w zorow y sędzia, który nie unosi się uczuciem gniew u; kara skończona, — przyjaźń daw na n atych m iast wraca, epizo
dem niem iłym najlżej n aw et niezam ącona.
T o się tak G o rc zy ń sk ie m u podobało, że gdyby potrafił ściągn ąć na sieb ie ta k ie ch w ile wymiaru spraw ied liw ości, cz y n ił-b y to n iezaw o
dnie po parę razy na dzień.
„Jak ła tw e je s t z tą kobietą ż y c ie “...
D om yślał się w niej niew yczerpanej w yrozum iałości dla błędów natury ludzkiej, w yrozum iałości, płynącej zarów no z dobroci serca, ja k i z filozofii życiow ej, pełnej pogody, opartej na w ierze w zasadniczą dobroć czło w iek a .
P ew nego razu, gd y m ężczyźn i zostali po obiedzie sam i, aby w y
palić papierosa, O w cza rk iew icz zauw ażył:
— W iecie, panow ie, co? n asze panny są śliczne, ani słow a, ale i mama w cale je s z c z e niczego.
Ilirycz p ośp ieszył poprzeć dobrą tę opinię:
— I miła, i dobra.
— Co tam dobra, ale je sz c z e ładna i św ieża, i, dalibóg, w arta grzechu.
Obadwaj zg o d zili się na to.
T ylko W orczyń sk i p ociągał dym papierosa w m ilczeniu, m yśląc sobie:
nW cale je s z c z e niczego?., o sły “.
W ie d z ia ł zresztą, ile jeg o je s t w tein zasługi.
„P rzecież, k ied y (na pożegnanie) postaw ię ją przed lustrem i pal
nę sw oją m ow ę— cie sz y ł się, ja k a rty sta własnem d ziełem —to n ik t n ie b ędzie ch cia ł przy niej spojrzeć na panny.
X V .
D o c z e k a li się n areszcie pogody. Z a św ieciło słoń ce, choć je sz c z e tylk o w p rzerw ie pom iędzy chmurami, zaraz jednak Interlaken przed
staw iło się, ja k o m iejsce św ią teczn e, gd zie w szy stk o stw orzone było dla w ypoczynku i przyjem ności. Chmury, choć w w ielk iej liczb ie sie d ziały na w ysok ości, nie w y g lą d a ły w cale na pogróżkę deszczu, lecz laczej na d ek oracyę, m iejscam i b iałą, m iejscam i bogato wysrebrzoną, N iebieskiego tła , które w ydaw ało się w ielkim parasolem , rozpiętym na cianach górskich. P om iędzy tem i ścianam i, trochę dziś w yzłoconem i, j tym parasolem, Interlaken w ygląd ało, ja k duży nam iot po
dróżniczy.
~ J ed ziem y dziś na Sch in n ige P latte? co? jakże?
K to tylko się obudził i ujrzał w oknie trochę blasku słon eczn ego, o tern tylko m yślał.
S ch in n ige P la tte b yła to ich najbliższa znajom a, sta ła ona tuż p iz e d w erendą, ogrom ną ścian ą ciemnej z ielen i, gniazdam i chmur nabi
ał je sz cze, ze szczy ta m i w obłoki cią g le zaw iniętem i. Po górze tej c od ził k ilk a razy w d eszcz i w pogodę pociąg, n iew olnik rozkładu ja-
? m alutki, ja k dziecinna zabaw ka, sapiący i w yrzekający głośno, ja k olbrzym , a gram ojący się na w ierzch pow olutku, ja k robak po ścian ie.
■ T ow arzystw o, uw ięzione na w erendzie, p osyłało mu tęsk n e spojrzenia.
— K ied y to my nareszcie pojedziem tak?!
— Pilno im było z górą-sąsiad k ą, znaną tylko „z w idzenia" do
tych czas, poznać się raz osobiście.
Tym czasem dla rozryw ki śledzono w zrokiem m alutki, a tak h a ła śliw y pociąg, który w ił się po górze ja k w ąż, to zn ik ał, to się p ok azy
w a ł, raz w chodził w ciem nie św ierk ow ego lasu, to znowu pokazaw szy się na gołej polance, chow ał się w zdrzem niętej chmurze; raz sapał, to znowu jęcza ł, budząc w sz y stk ie echa górskie, raz przechodził na tę , to znowu na tam tą stron ę góry, ciągn ąc w szęd zie za sobą popielaty war
kocz dymu, śc ie lą cy się po górze od dołu aż do tych pól w ysokich, leż ą cych nad lasam i, tuż pod niebem .
— W ięc ja k że , panie, — zw róciła się T onczyńska do W orczyń- sk ieg o , gdy ten w szed ł na w erendę — jed ziem y dziś na Sch in n ige - P latte?
B y ła dziś jeszcze św ieższą i ładniejszą, niż k ied yk olw iek . W or- czyński z praw dziw ą przyjem nością p ocałow ał jej b ia łą , w y cią g n iętą do n iego rękę.
O dpow iedziała mu na to uściskiem , pierw szy raz tak śm iałym i mocnym.
— Czy pojedziem y na S c h iu n ig e -P la tte ? —rzek ł w eso ło — pani p y ta?! N iech pani rozkazuje.
O bjęła zaraz komendę.
— K tó ra godzina? O której najbliższy pociąg w ychodzi? J a k da
lek o do stacyi? T rzeba p ow ied zieć pani K nopke, żeb y nie p rzy g o to w y w a ła obiadu.
W godzinę potem b yli ju ż daleko w drodze na górze, w śród la sów , rosnących dziko na sk alach . Tu i ow dzie sk a ły , odarte z w sz e l
kiej zielen i, ś w ie c iły nagiem i i groźnem i ścianami; tu i ow dzie w idać było małe pólka sp ad ziste, zasian e żytem , lub zasad zon e ogrodow izną, ale prędko się one sk o ń c zy ły . D alej pociąg szedł już bez przerw y przez leśną p uszczę bez dróg i ścieżek , w której rosło w sz y stk o , co chciało, i ja k ch ciało, gęstw in ą splątanych bezładnie g a łę z i
P o cią g piął się w górę z w ysiłk iem , jęcząc okrutnie.
Panny żartow ały:
— W anda, to ty je s te ś ta k a ciężka.
— O! ciek a w a jestem , kto z nas cięższy . P anie W a rczy ń sk i, niech pan będzie sędzią, ty lk o spraw iedliw ym .
Chwilam i w ch od ził p ociąg w w ąw óz, w ydłubany w sk a ła ch dla w yrów nania drogi, k tóra mimo to tak ostro w górę się p ięła, że w y d a w a ło się to cudem, iż te w agon y mogą się trzym ać na takiej pochyłości.