• Nie Znaleziono Wyników

lllem a przytem ani jed n ego k rzyczącego słow a, ani jed n ego naciśnię

W dokumencie Biblioteka Warszawska, 1898, T. 4 (Stron 63-69)

dramaty ó’dlnnunzia

1 lllem a przytem ani jed n ego k rzyczącego słow a, ani jed n ego naciśnię

teg o rysu, ani jednej jask raw ej barwy; a jednak w całem tern arcyd zie­

le n a n a c y jn e g o stylu najw iększą p lastyk ę ma w łaśn ie to, przed czem opow iadający z odrazą zdaje się oczy sobie zasłaniać: opis n ocy, spę­

dzanych wśród g orączk ow ych hallucynacyi pół-jaw y i zm ysłow ych w i- zy i pół-snu B oh ater rozd ziera niby sz a ty wraz z autorem , ale w szy ­ stko to tak w ygląda, ja k gdyby jeden i drugi podniecali się w zajem nie szczegółam i obrazu, który w nich św ięte budzić ma oburzenie. To też w całej scen ie więcej odzyw a się literatu ry, niż tragizmu; a w yw arte nią w rażenie tern je s t niepew niejsze, tembardziej niezdecydow ane, p raw ie bałam utne, że opow iadanie Leonarda ani na krok dramatu posu­

nąć nie może, odsłonioua bow iem już w drugim ak cie kazirodna m iłość, z natury swojej i przy charakterze kochanka, nie ma w sobie w arun­

ków dalszego rozwoju, odkrycie zaś samo odbyw a się w takich ok oli­

cznościach, że zdaje się, ow szem , u trw alać bierność sy tu a cy i, i n aw et w prow adza do niej w prost n iedram atyczne p ierw ia stk i.

„W szyscy cierpię i w szy scy usiłuję ta ić przed sobą sw oje c ie r ­ p ienia“. T ak było w pierwszym ak cie, tak je st i w czw artym , w którym n astąp ić ma zw rot ku katastrofie, a ten z w r o t odbyw a się, — któż-by to przypuścił?— pod działaniem takiej sprężyny, ja k ... nieporozum ienie!

W stanow czej niby i, zd aw ało-b y się, decydujęcej scen ie, męż i żona pow tarzają uroczyście, że przyszedł czas w yjaw ien ia sobie w sp ól­

nie prawdy; tylko pod tę praw dę k ażd y co innego pojmuje. N iew idom a, mając na m yśli m iłość wzajem ną B la n k i-M sr y i i A lek san d ra, i podda­

ją c się m ężnie naturalnem u, w edług siebie, prawu do życia obojga z a ­ kochanych, wspom ina o rozm owie swojej z Leonardem i o usiłow aniach pogodzenia brata z uczuciem siostry; A lek sa n d er znów przypuszcza z napomknień żony, że A nna p rzen ik n ęła straszną tajem nicę L eonarda.

I tak szam ocą się we czw oro w jakiem ś złow ro g o -w o d e w iło wem qui- pro-quo. z k tórego w yprow adza bohaterów nie rozw iązanie — bo to nie

tk w i ani w charakterach, ani w sytu acyi — ale po prostu aw antura.

B ra t zabija siostrę — L eonard topi B lankę-M aryę w fontannie P ersei.

D laczego?

O dpow iedź na to pytanie zbyw ano w k rytyce ogólnikow em i okre­

śleniam i samej aw antury, którą jedni nazyw ali dzik o-w zn iosłą, inni

„tres A tr id e “, bez zatrzym ania się na pobudkach czynu, zdum iew ają­

cego... n aw et w My cenach.

Z apew ne, że p rzypuszczeniem najbliższem praw dopodobieństw a b y la-b y in ten cya ochronienia c z y ste g o d ziew częcia od czyhającej na nie hańby. A le jak iej hańby? c z y tej, od której sam a czuła się b ezp ie­

czną, za p rzysiągłszy czy sto ść A n n ie i L eonardow i, i schroniw szy się m yślą w objęcia dobrowolnej śm ierci; czy tej, o której B lan k a-M a- rya nie w iedziała, a która calem brzem ieniem brata jej tylk o w inna była obarczyć? Z bezładnych napom knień L eon ard a w jedynej scen ie aktu piątego nikt nie w yrozum ie, o ja k ą to hańbę i grozę chodzi; nikt zresztą nie uw ierzy mordercy, który nad trupem zam ordow anej mówi do sw ego ryw ala:

— N ie ch cesz, żebym jej d otykał... sądzisz, że sprofanow ał-bym ją dotknięciem ... nie... nie... T eraz jestem c zy sty , zupełnie czy sty ...

G dyby ona teraz zm artw ych w stała, m ogla-by stąpać po mojej duszy, jak po śn iegu niepokalanym ... G dyby odżyła, w szy stk ie moje m yśli o niej do białych lilii b y ły -b y podobne. Ach! czy ż j e s t na ś w iecie człow iek ,

który by m ógł pow iedzieć że tak kochał isto tę ludzką, jak ja tę oto kochałem ? T y rów nież nie kochasz jej tak, jak ja ją kocham. Żadna na ziem i m iłość nie dorów nyw a mojej. K tóż-b y uczynił dla niej to, co ja uczyniłem ? C zy ty m iał-byś odw agę spełnić tę rzecz okropną, ażeby duszę jej ocalić od zgrozy, która ją porw ać miała? J a to spełniłem , i w sz e lk a zm aza zn ik ła z mej duszy, do której cała św ięto ść dawnej m iłości w eszła, ja k potok św ia tła ... J e sz c z e jedno przez śm ierć swoją w yśw ia d czy ła mi dobrodziejstwo!..

T ak m ajaczy tylk o w aryat... albo nad-człow iek. I tu w idocznie po M aeterlincku, po Ib sen ie, przyszła kolej na N ietzschego, na ideał ary - stok raty-rad yk ała, urządzającego życie w edług dw ojakiej moralności:

cierpienia i ofiar „niew olników ch rze śc ia ń stw a “, którzy pow inni umierać dla w ygody „pana“— i bezw zględnego rozwoju tego „pana“ kosztem ży­

cia tych n iew olników , których obow iązkiem j e s t słu ży ć za m ierzwę pod nasienie takiego w sp an iałego indyw idualizm u, w ydające bohatera Zara- thustry: barbarzyńcę, poganina, człow iek a drapieżnego, o in styn k iach nieskrzyw ionych żadną kulturą moralną. K tok olw iek zam ierzy pisać d zie­

je literatury naszych czasów , ten musi osobny rozdział pośw ięcić owemu karykaturalnem u potom stw u n a d -c zło w iek a , w ałęsającem u się n ie ty l-

0 w książkach i na scenie, ale i po w ielkich m iastach Europy, k lo ­ ty ch ulice przestają być bezpiecznem i. M a ono rozm aite cechy i o d rę­

bną fizyognom ię, stosow n ie do stopnia szerokości, pod którym się uro­

dziło. N a północy i w N iem czech, oblicze je g o w ynurza się z m gieł m yślow ych, zasępione zm arszczk ą in tellek tu aln ego w ysiłk u nad w y­

produkowaniem najdoskonalszego, najkom pletniejszego i abstrakcyjnie iiajn iezależn iejszego od p ozytyw n ej m oralności ja \ na południu, z w ła ­ szcza w e W ło sz e c h , natura potęguje w nad-czlow ieku siły tw órcze i n iszczące, a sztuka rafinuje w nim typ nad-artysty.

T eoretyczn ie w yp ow ied ział d’A nnunzio w tym kierunku sw oje credo w głośnej an k iecie francuskiego litera ta , H ureta, i p ostaw ił ideał renesansow ego despoty w V ergini delle rocce-, w praktyce tw orzenia 0 azało się, że co z jednej strony d aw ała bohaterom p oety w ulkani­

czna natura— g w ałtow n ość tem peram entu —to im z drugiej odbierała sztu k a tęgość w oli. J e s z c z e w „Z w ycięstw ie śm ierci“ kochanek, z a b i­

jający kochankę w p rzystęp ie B ourgetow skiej histeryk ma przynaj­

mniej odw agę umrzeć z nią razem; bohaterow ie „Z am arłego grodu“ na­

leżą ju ż do k a teg o ry i rozm iękczonych artyzm em ż y cia zdechlaków N ietsch eizm u , którzy w olą, żeby dla nich um ierano. W szak że A lek sa n ­ der uw aża sw oją żonę za „skazaną na b ól“, za „niew olnicę cierpienia“, 1 „w spełnianiu się lo só w “ w idzi jedyny w arunek „w ypow iedzenia słów , których św ia t od niego oczek u je“; w szak że Leonard jeden tylko znaj­

duje sposób o czy szczen ia się z w łasnych zmaz: zam ordow ać istotę

bez zm azy. Tam ten n ad -człow iek potrzebow ał aż nadludzkiej rezy g n a - cyi swojej udary, żeb y jeg o n ad człow ieczeń stw o lepiej się wydało; ten n a d -a rty sta , p opełniw szy zbroduię, pam ięta p rzed ew szystk iem , że to się sta ło pięknie. To, co, w y sz ed łsz y ze skandynaw skiej w yobraźni, u p lastyczn iło się w niezdarnym , praw ie kom icznym obrazie H eddy G a­

bler, w cisk ającej L öw bergow i „pistolet g e n e r a ła “ z zastrzeżeniem , że­

by um arł „in S c h ö n h eit“,— to im agin acya w ło sk a o to czy ła pełną uroku sceueryą.

M orderstwo spełniło się w miejscu ustrounem ^dzikiem , w pobliżu w ąw ozu, zagłęb iającego się m iędzy drugim cyplem góry E ubei i n ied o ­ stępnym bokiem cytad eli. Pachną tam m irty w śród dzikich sk a ł i c y ­ klopow ych zw alisk. W oda, w ydobyw ająca się z fontanny P e r se i, rozlew a się m iędzy skałam i i sp ływ a do w ydrążenia, podobnego do m uszli, skąd spada i g in ie w kam ienistej w yrw ie. Wśród tajem niczej ciszy nocy, ogarniającej już sam otny w ąw óz sły ch a ć szm er źródeł.

N a kraw ędzi fontanny, koło m irtow ego krzaku leży trup B lan k i M aryi. Zm oczony ubiór p rzylega do stę ż a łe g o ciała; w łosy, nasiąk łe wndą, otaczają niby opaski tw arz zam ordowanej; ręce ułożone są w zdłuż boków; nogi stulone, jak u posągów na grobow cach. L eonard stoi, oparty o wysoką sk a łę, której czepia się rozp aczliw ie rękom a, ja k ­

by ch ciał wpić się palcam i w głazy.

W takiej m alow niczej p ozie w idzim y zabójcę za podniesieniem z a ­ słony; je szc ze plastyczniej ujrzym y go w ciągu opow iadania o samym zbrodniczym akcie. N a pochyloną do picia z fontanny B lankę, kiedy

„woda, łkając łagod n ie, sp ły w a ła do jej k rtan i,“ rzucił się szaleniec, i tę sam ą spokojną wodę w ciągnął do w sp óln ictw a zbrodni.

— Śm ierć usiadła mi na karku i cisn ęła m ię żelaznem i k ola­

nami.

M ówi to niby w o b łę d z ie —ale ma zap ew n e w id zen ie p rzerażają- cejS grupy, splątanej z tego ciała przew ieszon ego przez fontannę, z t e ­ go torsu, zg ięteg o nad ofiarą, i z tej śm iertelnej mary, pod której prze­

mocą w y tęża ją się m uskuly torsu do o sta tn ie g o d ła w ią ceg o uścisku.

A potem r o ztk liw ia się.

— Podniosłem ją! P o d n io słem ją! I zobaczyłem znó"W tę tw arz zimną już, z której la ła się woda. O puściłem jej pow ieki na za g a słe oczy... kw iaty przysłoniłem k w iatam i... Z abiłem ją, żeby módz ją k o ­ chać bez w yrzutów .

D alej aberracyi posunąć nie można; d oszła i ta k do granic, gd zie k ry ty k a symbolem już tylk o ratow ać się próbuje. gJed en z kom m enta- torów teg o symbolizm u nie w aha się w „Gońcu E u rop ejsk im “ podsu­

wać tw órcy „Z am arłego grodu" etyczn ych id eałów , tłóm acząc, że

„w osobie B lau k i-M aryi ginie P ięk n o odciągające ludzi od życia" , n ie­

widom a zaś A nna, to dusza, szukająca prawdy instynktem i odzyskująca zdolność w idzenia w tedy, „gdy zło, ch ociaż-b y pełne uroku i choć-by ukochane, istn ie ć p rzestaje“.

Co w inna n ieszcz ęśliw a dziew czyna, że je s t piękną, i dlaczego, w y ­ ryw ając się do ż y cia z całą en ergią swej natury, od życia w łaśn ie ma odciągać; dlaczego kazano isto cie, pełnej szlachetności, być „ziem , uro­

ku pełnem i skazanem za to na zagład ę“— tego nie d ow iedzieliśm y się od ow ego k rytyka, który poprzestał tylko na konkluzyi, „że

d Annunzio różni się tu odM aeterlincka; nie rozw iązuje bowiem tajem ni­

cy bytu, ale g ło si m oralność praktyczną, zapom nianą przez este tó w .“

W idzieliśm y już, ja k w ygląda la „H errenm oral“ . A symbol?

B ob rze— zgódźm y się na symbol; tylko w takim razie, jak że p rzed staw i się sym bolicznie artysta, zabijający P ięk n o z m iłości, pod piórem poety, który to samo piękno chciał . bronić od barbarzyńców ?“

Co począć z tern Pięknem , zamordowanem w psychopatycznym uścisku, je ż e li przedtem niewidom a A nna rów nie sym bolicznie stw ier­

dziła jego nieśm iertelność tam, gdzie ono w zięło początek i g d zie w ie- ozną czerpie m łodość— w Naturze?

— Czy nie zdaje ci się — mówi do B lanki-M aryi o fontannie P er­

sei, że w nieruchomej i trw alej piękności posągów w odotryskow ych viąży dusza żyw a, odnaw iająca się bezustannie i zespolona płynnością swoją z dalekiem i góram i, skąd p rzybyły pew nego dnia senne jesz cze i uw ięzione w b ezkszałtnym głazie? Ze zdum ieniem słuchają słów , napływ ających im do ust z głębin ziemi; ale nie są też głuche na roz­

mowy poetów i mędrców, odpoczyw ających w cieniu rozdzw ięczonym szmerem źródeł, gdzie w marmurze uw iecznił się g e s t spokojny. Chciała

ym być jednym z tych posągów, skoro mam z niemi wspólną ślepotę.

Pę wspólność odbiera poeta niewidom ej, przy tejże samej fon- annie P e r se i, w chw ili, kiedy Anna, dotk n ąw szy trupa B lan k i M aryi,

W 0 & ,,ja w idzę, ja w idzę!“, przeraźliw ym głosem , który zdaje się w niej, czy kolo niej, rozdzierać ciem ności.

Jak iem i oczym a— ducha czy c ia ła —i co zob aczyła A n n a ' Cży do duszy jej w targn ęła w ew nętrznym błyskiem zagadka życia, rozjaśniona m istyczną spójnią m iłości i śmierci?

Spadająca na zakończenie traged yi zasłona przecina w ą tek za­

pytań i m etafizycznego symbolizmu; tylk o z za kurtyny zdają się dolatać słow a poety, przem aw iającego, ja k doktor ze S n u w iosennego p o r a n k u : ,,k to w ie, kto w ie— m oże też ona żyje życiem głębszem , rozleglejszem ; może zstąp iła w otchłań absolutnej tajem nicy?“

I ponad tą otchłanią, w w yobraźni czyteln ik a,' czy w id za , podają so b ie ręce... w aryatk a i ślepa, dwa sym boliczne w cielen ia poezyi

Ha-bryela d ’Anuunzia, uosabiające poniekąd dw a czyn n ik i je g o tw ó rczo ści:

zm y sły chore od rea listy czn y ch hallucynacyi i lunatyzm duszy, śniącej sn y a rty sty cz n e i błąkającej się w biały dzień po w yżyn ach i przepa­

ściach nieśw iadom ości.

Słońce południow e p rzyśw iecało tej tw órczości; słoń ce, które krw aw o dla niej zabarw ia ży w e k w ia ty na łąk ach i p yły zam arłych ru ­ in w klasycznej piękna ojczyźnie, słoń ce, które śm ierć w ydobyw a z atm osfery zarów no A n tyk u , ja k O drodzenia lub M odernizmu. J e s t - że to to samo sło ń ce R ostan d a, m ające m łodość przyw rócić liter a tu ­ rze i sztuce?

S ta ry Shakespeare dał już na to odpow iedź przez usta H a m le ta tłum aczącego Poloniuszow i, że sło ń ce j e s t bóstw em , które w jednym pocałunku spraw ia poczęcie i rozkład.

W ł a d y s ł a w Bo g u s ł a w s k i.

W dokumencie Biblioteka Warszawska, 1898, T. 4 (Stron 63-69)