Autobiografia męża ambitnej żony.
Żona moja chce koniecznie, żebym się stał sław nym . Jestem pewny, że nim kiedyś będę — bo pani K onstancja umie dopiąć celu.'
W pierwszych latach naszego m ałżeńskiego pożycia gniew ałem się, wpadałem w wściekłość i zaprzeczałem najkategoryczniej, ile razy przy
jaciele moi drażnili mnie tw ierdzeniem , że w ła
ściwym panem w naszym domu je st moja żona.
Ale przyzw yczajenie robi człow ieka nieczułym na niejedno i dzisiaj niezaprzeczam już ani w obec ludzi, ani wobec siebie samego naw et... Żona moja rzeczywiście wodzi rej we w szystkiem .
Nazywam się Cezar Leon X , chociaż ani cezarem ani lwem nie jestem . Przeciw nie. Uspo
sobienie moje je st nader spokojne i łagodne, a w dodatku nie posiadam ani odrobiny am bicji.
Jak się to stało, że bystra K onstancja, wówczas kiedy się o nią starałem , uważać mnie mogła mimo moich wodnisto niebieskich oczu, jasno blond włosów, olbrzymiego apetytu i skłonności do otyłości, za ognistego, pełnego zapału m ło dzieńca, a w spokojnem mojem zachowaniu do
patrzeć się zręcznej m aski i dyplom atycznego zaparcia się siebie samego — tego do dzisiej
szego dnia nie rozumiem. Miłość nie mogła jej znowu oślepić do tego stopnia. Silne takie du
chy, jak moja żona, m iłość nie ujarżm ia. N ale
żałoby raczej przypuścić, że tylko chwilowe za
ślepienie spraw iło, iż mnie pokochała. Gdyby mnie była lepiej poznała przed zaręczynam i, nie oddałaby mi z pew nością swej ręki.
A jaki wówczas byłem szczęśliwy, że na
reszcie posiadłem tę rą c z k ę !
— Otóż takiej żony było ci potrzeba — mó
w iłem sam do siebie — inteligentnej a nie sen
tym entalnej, stanowczej »i am bitnej...
No, i dzisiaj nie żałuję wyboru, chociaż, prawdę mówiąc, o innem m arzyłem szczęściu.
Spodziewałem się, że jako ludzie m ajętni, ku
pimy sobie wieś i gospodarując na niej, wieść będziemy żywot spokojny i szczęśliwy. Tym cza
sem zaraz w pierwszych, miodowych miesiącach, wypowiedziała K onstancja wojnę wszystkim moim nawyczkom i upodobaniom.
Było to w Czerwcu. Zrobiliśmy podróż po
ślubną. W ynajęliśm y na jakiś czas bardzo ł a dną willę nad jednem z jezior szw ajcarskich i w niej spędziliśm y nader przyjem nie kilka tygodni. Chodziłem sobie po okolicy, wyszukiwa
łem zaciszne miejsca i nieraz leżąc w cieniu, patrzałem z niezm iernem zadowoleniem w niebo i obserwowałem bieg obłoków i lot ptaków. Tak leżąc, m yślałem sobie często o m ądrej mojej
żonce, która siedziała w domu i pisała listy albo czytała książki, lub też grała sonaty Beethowe- nowskie. Pewnego razu wróciłem z przechadzki głodny i zmęezony i zasiadlszy do stołu, za ja
dałem z ogromnym apetytem obiad. K onstancja ja d ła mało i nie odzywała się wcale, tylko ba
dawcze spojrzenia, jakie od czasu do czasu na mnie rzucała, trochę mnie zaniepokoiły. Kiedy nareszcie po deserze w yciągnąłem się wygodnie w fotelu i z m iną człow ieka zadowolonego spoj
rzałem żonie mojej w oczy, odezwała się nagle w te słow a:
— J a k uważam, tyjesz bardzo, mój drogi.
— Rzeczywiście — odpowiedziałem — świe
że powietrze i wyborna kuchnia...
— W idocznie jesz za wiele — przerw ała nagle — spostrzegłam to już dość dawno.
— Ależ nie, aniołku, nie jem wcale za dużo, tylko mi jakoś wszystko służy...
— To niedobrze — odparła, w strząsając głową. — Bajron pisze, że ludzie otyli nigdy me mogą być geniuszami.
— J a też wcale geniuszem nie jestem — odpowiedziałem śm iejąc się.
Na to żona moja marszcząc brwi, w yrzekła z stanowczością, nieznoszącą opozycji:
— Ale stać się nim możesz. Zdolności drze
mią w tobie tylko, a ja uważam sobie za obo
wiązek zbudzić je z uśpienia. Gdyby nie moje starania, nie zająłbyś nigdy stanowiska, jakie ci się słusznie należy. Jesteś leniwy, wygodny i po
zbawiony wszelkiej energji. Upodobałeś sobie zatrudnienia, niegodne człowieka, obdarzonego, jak ty, duchem wyższym. W czoraj np. widzia
łam cię jak siedziałeś nad jeziorem i łow iłeś ryby. Przypom nij sobie tylko co pisze J o h n s o n :
„W ędka je st to kij. U jednego końca wisi robak, u drugiego głupiec.
— Ależ aniołku — w yjąknąłem zm iesza- uy — powiedz mi jak spędzać czas na w si?
— Jak czas spędzać ? Daruj, ale to już szczyt naiw ności... Studjnj, twórz, zbieraj mate- rjały do przyszłych d z i e ł ! Uczyń nazwisko twe sławnem , a przedew szystkiem czytaj g a z e ty ! Oto pokarm dla ciebie.
Mówiąc to, wskazała ruchem pełnym go
dności na stół, na którym leżał olbrzymi stos owej nieszczęsnej lektury.
Struchlałem .
— Zajmę się w szystkiem , czem zechcesz — zaw ołałem — tylko nie polityką. Nigdy w życiu nie byłem w stanie doczytać do końca wstępnego
artyk ułu gazety, a kiedy pewnego razu zaprowa
dzono m nie na posiedzenie Izby, usnąłem z nu dów. Pew ny jestem , iż nie ma na świecie czło
wieka, posiadającego m niejsze odemnie zdolności do polityki.
K onstancja potrząsnęła głową i rz e k ła :
— Znam się lepiej na tem i wiem dosko
nale, że posiadasz w łaśnie ogromne zdolności do polityki, to też wiem co mi uczynić wypada.
Zobaczysz, że się okryjesz sławą i zostaniesz bo
haterem chw ili! Ażeby jednak dopiąć tego celu, dzisiaj jeszcze odprawię kucharza i od ju tra roz
poczniesz dyjetę.
— Ależ K onstancjo...
— Tak być m usi... nie życzę sobie wcale mieć otyłego męża.
Skwapliwość, z jaką zabrała się do dzieła, godniejszą była lepszej sprawy. Nie m ogłem n i
gdy pojąć, dlaczego polityk, zdaniem K onstancji m usi być zawsze chudym . Od czasu owego obia
du nad jeziorem genew skiem , udawało mi się tylko kiedy niekiedy pokryjomu najeść się w re stauracjach. Że jednak mimo przymusowej dy- jety, w żaden sposób schudnąć nie mogłem, a badawcze spojrzenia mojej żony zatruw ały mi naw et i ową dozwoloną m izerną straw ę, zrezy
gnowałem tedy dobrowolnie z potajem nych przy
jem ności i zacząłem um artw iać ciało moje z pe
wnego rodzaju szalonę satysfakcją.
Ach, jak to ciężko stać się sła w n y m ! Ile potrzeba ofiar, ile udręczeń ! Po powrocie do kraju rodzinnego zam ieszkaliśm y w mieście. Spokój i wygoda uciekły z mego saloniku. We dnie i w nocy pełno w nim gości, a produkcje artystyczne, roz
prawy naukowe i dysputy polityczne rozbrzm ie
wają w nim bezustanku. Owe dysputy polityczne są dla mnie najsroższą m ęczarnią. Nawet pięcio
aktowa tragedja raz przecie skończyć się musi, ale polityczna dysputa — nie ma końca! Cza
sem wstydzę się m ałych postępów, jakie robię na nowo obranej drodze, i wtedy czynię rozpa
czliwe usiłow ania w tym kierunku. R ezultat by
wa jednak zawsze bardzo sm utny.
Zapał mojej żony do literatu ry spraw ił, iż postanowiłem nareszcie napisać książkę. Siedzia
łem po całych nocach w bibliotece, zniszczyłem sobie nerwy czarną kawą i połknąłem pełną szafę książek. Nareszcie ukończyłem m anuskrypt i w wi- lję Bożego Narodzenia ofiarowałem K onstancji tuzin drukowanych i pięknie opraw nych egzem plarzy mego dzieła.
K azałem wydrukować je własnym kosztem, spodziewając się, że n ik t oprócz mojej żony książki tej czytać nie będzie. Na nieszczęście, nie ob- rachow ałem się z następstw am i! Nie znałem je
szcze dobrze am bicji mojej żony !
K onstancja, nie mówiąc nic, przesłała egzem plarz mego dzieła znanem u powszechnie z suro
wości krytykow i Praw dy. Nieszczęsnej książce nie tow arzyszył ani kom plem ent ani prośba o po
błażliwość, ale przeciw nie na tytułow ej kartce um ieściła jak na złość wyzywający frazes: ex un- gue leonem ! W tydzień później pojaw iła się w Praw dzie następująca k ry ty k a:
„Krwawe róże," poezje Cezara Leona X. Ni
gdy jeszcze nie popełniono literackiej kradzieży z większą bezczelnością. Każdy wiersz w tym zbiorku to rozbój na publicznej drodze. W do
datku autor (?) pozbawionym je st nietylko su mienia, ale naw et i gustu. Obrabował sam ych lawno zm arłych i zapom nianych poetów dziesią
tego rzędu. Jak ieś satyryczne pióro um ieściło na przysłanym nam egzem plarzu szumny fra z e s : ex ungue leonem. Zdaniem naszem nie lwi pozór ale ośle ucho z książki tej w idnieje."
Z ponownem nadejściem wiosny zm ieniło się usposobienie mojej żony. Pewnego pięknego poranku, zap ytała m nie, czy nie zechciałbym przenieść się ze stolicy na wieś. Aż podskoczy
łem z radości. W kilka tygodni później m iesz
kaliśm y już we własnym , wspaniale urządzonym dworze w iejskim , położonym w pobliżu obwodo
wego m iasta. Czułem się niewymownie szczęśli
wym. Nie było tam ani owych niznośnych dy
sput artystycznych, ani sonat Beethowenowskich, a co najw ażniejsza, nie było polityki. Po całych dniach biegałem po lasach i polach, spichrzach i stodołach, słowem, gospodarowałem całą gębą, polowałem, a przyjm owanie i oddawanie wizyt sąsiadom zostaw iłem mojej żonie. Nie było już mowy o dyjecie, ale przeciw nie podawano sute śniadania, obiady i kolacje...
Nareszcie nadszedł dzień moich urodzin i — niespodzianka. Z m iną tryum fującą i już tem samem niewróżącą nic dobrego, zaprowadziła mnie żona do salonu, gdzie zobaczyłem z pół tuzina uroczyście przyodzianych, przeważńie n ie znanych mi osób, które we mnie dziwnie oczy wlepiały...
— Cezarze — rzekła moja żona — ci pa
nowie są zw iastunam i ważnej, radośnej nowiny.
Zostałeś...
Dreszcz mnie przejm uje na samo wspom nie
nie owej chw ili.
Czy wiecie, dlaczego K onstancja kazała mi kupić wieś ? dlaczego robiła wizyty u w szyst
kich w łaścicieli dóbr, sędziów radców, wójtów etc. i dlaczego w ypraw iała owe lukullusowe obiady i wieczerze ? Z b i e r a ł a g ł o s y ! N aj- sroższy cios, jak i spaść może na śm iertelnika, spadł na m nie w tej chw ili. Humor, apetyt, spo
kój, wszystko djabli w z ię li! J u tro opuszczam ukochaną wieś i jadę do stolicy n a posiedzenie.
Mój Boże ! nie na jedno, na w szystkie po
siedzenia ! Zrobiono m nie posłem z m niejszych posiadłości!
— Kumie, nie chcielibyście zostać w ójtem ?
— A m nie na co tej fatygi, abo to ja sobie i tak nie p an ?
S E R E N A D A ,
(2 Lichtwera.)
J u ż zw ierz chrapał, mąż, niew iasty, N aw et czujny drzem ał kur,
K ied y z dachów ogoniasty M ilczkiem zlazł intruzów chór.
W p a ń sk i dom czerń w p ad a cała,
— I śpiew p rze rw ał nocy bieg, T ak i śpiew, że zm ięknąć sk a ła , A w ściec m ógł się k aż d y człek.
M ruczek, teść M aciusia bury, N ielitośnie „prym em 11 w ył, Z aś ste ra n e dw a kocury
C iągną „ s e k u n d “ z w szy stk ich sił.
W reszcie w zapał w padły koty I w nam iętn y id ą tan,
M iauczą, d ra p ią się z ochoty,
— Aż się domu zbudził p a n !
Skoczył, dorw ał się gdzieś pałki, W p a d ł om ackiem n a nie — zuch, G w izdnął — lu stro stłu k ł w kaw ałki, T uzin szklanek rozbił w puch!
— Słuehajno — wyglądasz jak lokaj bez służby.
— E t , stryjaszku — żartujesz, albo się nie znasz na szyku.
Podobnie jak w mieście.
W te m się p o tk n ą ł goniąc w pędy, Z e g a r strąc ił, rozbił nos,W y b ił zębów oba rzędy,
— T a k i to k rw i p ręd k ie j los!
W pamiętniku...
S ą kw iaty, k tó re w żyznej zasadzone glebie N ik n ą i ja s n ą kw iecia schylają koronę,
N a sk a ł szczytach zaś w żarze słońca zaszczepione, C zarem w dzięków i w oni sie ją w koło siebie.
S ą duchy, k tó re żyją w ciągłej w alk potrzebie, K tó ry ch grom nie druzgoce, choć p ad a w ich stronę.
S ą serca, k tó re żyją zdeptane, skrw aw ione, A w iędną, k iedy słońce błyśnie n a ich niebie.
J a k w ędrow iec alpejski, g d y stan ie u szczytu, K w ia t ów n a skale w ita z okrzykiem zachw ytu, B o on w nim siły krzep i w onią i u ro d ą :
T a k i ty , g d y cię życia w ędrów ka udręczy,
G dy staniesz w śród ciem ności bez św iatła, bez tęczy, T ak ich serc, duchów szukaj — one nie zaw iodą...
Kran. Kon.
— Mój drogi, jabym chciał raz wiedzieć dokładnie, co to je s t ta inteligencja m iejska?
— W iesz, to niby my, to jest... tacy, co w drugiej połowie m iesiąca nie dojadają.
J e ś li się, m atko, u m łodego syna D opatrzysz se rc a szlachetnej dobroci, T ej, co o w łasnym bolu zapomina, A łzą w spółczucia n ęd zę lu d zk ą złoci, Je ż e li sy n tw ój w idzi w bliźnim brata, I chciałby cały św ia t objąć w ram iona, I w łasnem szczęściem k u p ić szczęście św iata, Spokojem w łasnym spokój serc m iljona:
N ie radość — sm u tek niech cię zdejm ie szczery, B o syn tw ój w św iecie nie zrobi k a rje ry !
J e ś li, o m atko, dziecię tw e w m łodości Z rozkoszą b a d a ojców dzieje sta re I z n ic h się uczy ojczyzny miłości, I ja k z dó b r sw oich nieść dla niej ofiarę.
Je ż e li syn tw ój, choć m łody w ie o tem, Ż e zd ra d a zd ra d ą w ja k ie jb ą d ź postaci, C zyli w róg za n ią Jud aszo w em złotem, T ytułem , czy też orderem z a p ła c i:
N ie radość, m atko, zaw ód ciebie czeka,
S yn tw ój nie w yjdzie w św iecie n a cz ło w ie k a!
A je ś li czasem, m atko nieszczęśliw a, D ziecię tw e w sercu o gień czuje św ięty, J e ś li się lotem orlim w górę zryw a N ad b ru d n ą ziem ię i fałszu odm ęty, Je ż e li syn twój praw dę, piękno kocha I u cieleśnić chce sw e ideały,
I zburzyć p ra g n ie k ra m a rstw a Molocha, N a now e to ry p ch n ąć św ia t s tru p ie s z a ły : P ro ś B oga niech go zabierze za młodu,
Bo syn tw ój w św iecie pew nie zginie z głodu!
L ecz je ś li dziecię tw e m ądrze pam ięta, Ż e gdzie iść trudno, tam pełzać potrzeba, J e ś li uw aża bliźnich za bydlęta,
K tó re w ybrańcom w służbę d ały nieba, Je ż e li syn tw ój sam j e s t sobie celem, Ojczyzny nie chce, bo to m rzonka pusta, J e ś li m u grosz je s t pierw szym przyjacielem , A ideałem sy n e k u ra tłu s ta :
To niech rad o ścią błyśnie m a tk i oko, Bo syn tw ój stan ie wysoko... w ysoko!
Fran. Kon.