Piętnaście temu lat, mój panie, Toż to-m miał bujny zbiór na łanie!
Zyto po pas wznosiło kłosy, Aż giął się jęczmień złotowłosy, No, a pszenica — ta już wcale Dała przepyszne cereale.
Czas mijał szybko, przyszły zmiany — Coś mi jałowiał grunt stulany...
P ra w d a : nie brzydkie były żyta, Jęczmień, pszenica dość sowita;
Ale nie tak już jak przed laty Zbiór moich plonów był bogaty.
Wynikiem z tropu zbity srodze, Jąłem rozmyślać w owej trwodze, Co i jak począć, by znów z ziemi Dobyć plon dawny trudy swemi...
W tedy to sąsiad mój poczciwy Dał radę, jak uprawiać niwy.
•—• „To źle, powiedział, mój sąsiedzie, Ze rady chcemy, gdyśmy w biedzie, A nigdy nie pomyślim wprzódy, By z góry klęskę zmiotły trudy.
Widać, wciąż jeszcze tkwi w narodzie, Owo: „Lach mądry jest po szkodziea.
„Widzisz kochanku, ciągnął dalej, Myśmy już rolę wyzyskali.
Więc przyjdą lata głodomorji, Gdy nie sięgniemy do teorji.
Jam wyszedł z zacofańców kliki I znam ex fis wsze jej tajniki.
„Jeśli ulepszeń sąsiad pragnie, To nie dość beczyć niby jagnię.
Tu już widoczny jest mankament, Więc nie poradzi żaden lament.
Zamiast wyglądać cudu z nieba, Nawieść-by rolę gipsem trzeba. “ Gipsem? Raz pierwszy w życiu słyszę, Ale mi sąsiad w słusznej pysze Prawie łopatą w głowę wkłada, Że to jedyna jeszcze rada.
Dając więc spokój już oborze, Gipsem coprędzej łan nawożę.
Ba! lecz jak los chce zgnieść, to zgniecie.
Nie uszedł doli swej nikt w świecie.
Nie uszły jej też moje niwy:
Lał całe lato deszcz straszliwy I mimo gipsu, wśród lamentu Wszystko przegniło mi do szczętu.
Sąsiad pocieszał mnie po stracie:
— „Jeszcze odbijesz sobie bracie Dotkliwe tegoroczne szkody, Tylko się dobrze weź do wody.
B y bag n ie się nie m ogła gleba, Z ałożyć w szędzie d ren y tr z e b a !“
D re n y ? J a k żyję ich nie miałem...
L ecz zaraz biorę się z zapałem , J u ż p la n gotow y — i robota Idzie... N iech te ra z będzie sło ta!
Od chw ili, g d y zrobiłem swoje, J a sło ty w cale się nie boję!
J e j też n ie było o d tą d wcale...
Sucho, sk w ar, u p a ł po upale...
Choć ślicznie w yszło, d zięk i wiośnie, Zboże m i ja k o ś nic nie rośnie...
P rz y ch o d z ą żn iw a — m ów ić s z k o d a ! S k w a rn a sp a liła ła n pogoda.
— „S łuchaj — pow iada są siad znow u — R a z jeszcze zaw ierz m em u słowu.
W pobliżu sta w e k błyszczy mały, TJczyńżo jeszcze i k anały.
G dy sk w a r znów przyjdzie, to ty w dreny, W p u ś ć w ilgoć, w ielkiej w ów czas ce n y .“
T onący d esk i rad się c h w y ta ; A by p opraw ić moje żyta, A b y pszenice i jęczm ienie Z y sk ały s ił.s w y c h odrodzenie, B u d u ję k a n a ł po k an a le I ju ż o upał nie dbam w cale.
W io sn a przepyszna... W m aju deszcze, W czerw cu znów suchy w ia tr sz e le sz c z e : D ojrzew a ślicznie w szystko zboże,
P ięk n ie jsz e chyba być nie może.
W zm ogły się p a rtje i n a jrz a d s z e : A ż serce rośnie, k ie d y patrzę.
J u ż liczę sobie w duchu sk ry cie I le zarobię n a tem życie.
T ajem nie m oją m y śl zachw yca Z ysk, k tó ry w yda m i pszenica.
A niem niej cieszą i jęczm ienie, Stojące bardzo dobrze w cenie.
Ach, k to m iał cz te ry la ta klęski, A w k ońcu czuje się zw ycięski, K to zaw odam i udręczony, W y g lą d a cudu z każdej strony, T en pojmie, co sie działo w e mnie, G dym zyski liczył sw e tajem nie.
Złożę coś sobie, d łu g w ypłacę, C hętnie podejm ę znow u pracę, A gdy m i do łb a pom ysł strzeli, W y ja d ę n a w e t do kąpieli,
I w espół z żoną w k ońcu przecie Z aznam ro zry w k i ja k ie jś w św iecie.
P a trz ę przez okno, chm ura pędzi, G rom b ły sn ą ł gdzieś n a nieb kraw ęd zi I w ich e r goni ja k szalony,
C ałą n aw ałę w nasze strony.
B r r ! ciark i p rzeszły m i przez plecy...
Czy nowej to zapow iedź h ecy ? O dtrącam p rz y k rą m yśl od siebie, A tu posępniej w ciąż n a niebie, Chm ury, p ioruny i — o, b ia d a! — W ielk o ści g rochu g ra d u p a d a !
* * *
G dym po godzinie w yszedł w pole, U jrzałem całą m ą niedolę.
P om ięty, zb ity n a w sze strony, L eż ał łan, cały wym łócony.
Ze stłuczonego t ą n aw a łą
Z boża — n a siew nic nie zostało.
P rz y sz e d ł i sąsiad, głow ą kiw a, W z ro k załzaw iony, m ina tkliw a...
P a trz y , to p y ta znów czeladzi, A le ju ż ja k o ś nic nie radzi...
T ylko, choć w p ad a w złość nie skoro, K ln ie ; „N iech los ta k i d jabli b io r ą !“
— Maciek — prawda, że to dobrze tak —- bez cały tydzień nic nie robić...
— Abo to człowiek do roboty stworzony, czy co? Józek powiada, naj kapitalista sobie pracuje. — Józek to m ądry c h ło p !
R az, gd y się w łaśn ie po m ej głow ie Snuło to fan ta sty c zn e mrow ie,
Rzecz nie ta jn a zgoła D la całego św iata, Że k obiety zaw sze T a ją sw oje lata.
W tem bow iem spoczyw a A m bicja niew ieścia, A by ja k najdłużej L iczyć la t dw adzieścia.
&
W ię c się nieraz zdarza Z n ie jed n ą dziewoją, Ż e choć w iek uchodzi, L a ta je j w ciąż stoją.
I dopiero w ted y Do p raw d y się przyzna, K ie d y j ą zaskoczy Mąż, albo — siw izna.
W p rz ó d zaś — g d y potrzeba -—
P ro si zw ykle b rata, A żeby nie zdradzał, J a k ie są je j lata.
I ta k go u głaska, I ta k go omami,
Ż e chłopak w ciąż trzy m a J ę z y k za zębam i.
L ecz czasem k u srogiej D ziew iczej rozpaczy, L os je j la te k spraw ę K ie ru je inaczej.
I to, co u k ry w a T roskliw ie jej w ładzą, W y p a d e k złośliw y N ied y sk re tn ie zdradza...
* * *
P ię k n a P a n n a Jó z ia (D otychczas n a w zięciu) Ma dw u d ziesty roczek J u ż od la t dziesięciu.
D a tę sw ych urodzin W ie je d y n ie sama, A oprócz niej papa, B raciszek i mama.
L ecz bardzo ostrożni
W szy sc y z nich w rozmowie,
J e ś li k to ś przypadkiem , Coś o la tac h powie.
..Sam a w iosna ży c ia11,
„B rzask w iośniany w b u z i“ — Oto w y rażen ia
N a w iek p an n y Józi.
K ied y ś tu baw iłem U n ich n a w iz y c ie ; Jó z ia złość w idocznie P rz y tłu m ia ła skrycie.
P y ta m j ą dlaczego T a k sw e czołko chm urzy, Ona — do pogody S tw orzona — nie burzy.
N ic nie odpow iada, M ilczy, n iby m niszka, T ylko grom y spojrzeń C iska n a braciszka.
A w ięc to burzyciel D ziew częcej pogody, N adąsany, gniew ny, Jó z i b r a t te n m łody?
D ość spojrzeć n a chłopca, Oko zaraz zgadnie ; M ówię w ięc do n ie g o :
— „ W ła d ziu to n ie ła d n ie !“
„ T u ta j p aść powinno N apom nienie o s t r e ; K tóż to w idział m a rtw ić S w ą rodzoną sio strę ? “
„W idzisz, ty ś braciszkiem , A w ięc ci korona
N ie spadnie... N uż przeproś...
T y ś malec, a o n a “ ...
U gryzłem się w język, W tem on n a głos w rzaśn ie:
— „ J a wiem , że j a mały, No, a ona w ła ś n ie 11...
W tem go za suk ien k ę P o cią g n ęła m atka,
Cóż — je d n a k nie w strzym a W e ferw orze W ład k a .
„N ie! j a pow iem w szystko, Co się tylko zmieści...
J a m alec, a ona M a ju ż la t trz y d z ie ś c i.l'
G rom padł... Jó z ia r u n ie ! P a trz c ie ja k a blada!
M a tk a chw yta syna I kijem okłada...
„K łam iesz! w oła w ściekle, O dwołaj sw e sło w a !11 P różno się chłopczyna P oza krzesło chowa, I tam go dosięże M atki dłoń za chwilę...
„K łam iesz! Ile Jó z ia L iczy latek, ile ?“
Z ap łak an y m alec, P o d w rażeniem k ija Chce ju ż złe naprawńć, C horągiew kę zwija.
— „Mamo powiem , powiem...
T ylko się n ie kw aście...
J a wiem... Jó z ia nasza K ończy la t — p ię tn aście “ .
M yślał, że kłam liw ie P rz e d sta w ia ją c spraw ę, Tem pew niej odzyska W z g lę d y znów łask aw e.
L ecz co to ? P o w tó rn ie L ec ą ciosy... B iad a!
W ła d e k nieszczęśliw y W osłupienie w pada.
— „K łam iesz, k ła m ie s z ! w oła M a tk a rozsierdzona,
M ówiłam ci w czoraj I le la t ma o n a“ ...
N ie pomni chłopczyna W rozpaczliw ej chwili, W c ią ż inaczej mówi, C iągle la ta m yli.
Aż bez tc h u ju ż praw ie W k ońcu ze łz ą w oku
— „Mamo, krzyknie, Jó z ia N ie m a ani r o k u ! 14