Królowę znam,
Co światem rządzi wieki;
Od Wschodu bram Po Zachód aż daleki, Gdzie myrtów woń, Lodowców gdzie iglice, Jej sięga dłoń,
Jej państwa tam granice!
Czas rozwiał w puch Już mnogie ludy świata, Jej tylko duch
Jak Feniks z gruzów wzlata.
Ni ciężar lat,
Ni nęka ją przygoda, Posiwiał świat,
- - Zaś ona wiecznie młoda!
I jakiś cud
Lub czarów moc zaklęta Niewieści ród
W jej zgubne rzuca pęta, Bo niskich strzech I dumnych sal mieszkanki,
— To bratni cech, To wszystko jej poddanki.
Lecz przesyt, kwas, Splenem jej życie poją,
Więc pędzi czas
Nad płcią się pastwiąc swoją.
I smutnych dum
Tem długie chwile skraca, Że sług swych tłum Przystraja, jak — pajaca!
Więc wszystek dwór,
— Niewieści naród słaby — Stroi w pęk piór,
W pająki, muchy, żaby.
Znów w inny czas, Kpiąc w sposób oczywisty, W balony raz,
Raz go znów zmienia — w glisty ! W kąt dobry gust,
W kąt rozum i swoboda, Gdy z strasznych ust Obwieści rozkaz moda.
W krótce też mieć Będziemy pomysł nowy I piękna płeć
— Ogoli z szczętem głowy!
A biedny mąż
Pod jarzmo niesie szyję, Choć jęczy wciąż,
Jak piskorz choć się wije.
Najsłodsza z żon
Czyż nie drze z męża skóry, Gdy nie ma on
Na fioki i tiurniury?
Mężowie! srom
I wciekłość mnie ogarnia, Wszak każdy dom To u nas — pantoflarnia!
Więc naprzód, w bó j!
Tyranka niechaj skona!
— Na Boga! stój!
Ktoś idzie... moja żona!!
Habalculc.
:E 3r a , l £ t 3 r c ! z ; : n . o ś ć _
(Z H e in e g o .)
Miłość pyta boga pieśni 0 treść jego wieszczej kasy, Nim się odda mu na wieki,
— Bo djabelnie kiepskie czasy!
Na to rzecze bóg z uśmiechem:
■— O tak, czasy się zmieniły, 1 ty mówisz dziś, jak lichwiarz, Co na fant grosz daje miły.
Ach, ja lirę mam jedynie, Ale szczere na niej złoto, Ileż więc całusów na nią Skredytujesz mi pieszczoto ?
Habalculc.
(Z angielskiego.) Z darzają się wypadki, czasam i na pozór nic wspólnego z nami nie m ające, a które mimo to w ielki wpływ na los nasz wywrzeć mogą. Inne znów są tak blisko nas, że się o nie niem al ocieram y, przecież nie zw racają na siebie naszej uwagi, i na życie nasze nie w yw ierają żadnego wpływu. Gfiybyśmy w ie d z ie li, co nas czeka w przyszłości, nie byłoby już dla nas ani chwili spokoju, życie byłoby jednym ciągiem bojaźni i
uadziei, radości i rozczarowania.
Jako przykład może nam posłużyć chw ila z życia Jerzego Swona.
Nic tak dalece ciekawego o nim powiedzieć nie mogę do chw ili naszego spotkania. J e st on dw udziestoletnim m łodzieńcem i idzie pieszo z domu rodzicielskiego do Bostonu , gdzie wuj jego, k u p ie c , obiecał mu m iejsce kom isanta w swoim kantorze. N iech ci zresztą wystarczy c z y te ln ik u , że Jerzy pochodzi z wysoce powa
żanej rodziny w N ew -H am pshire, i że oprócz nauk, jak ie odebrał w szkole m iejscowej, prze
by ł jeszcze rok w kolegjum w Gilmauton.
O wschodzie słońca wyszedł z d o m u , a że to było lato, więc koło południa czuł się tak zmęczonym, że postanow ił w cieniu pierwszego przydrożnego drzewa czekać na dyliżans, codzień tam tędy przejeżdżający. Jakby na żądanie, ryso
w ała się o kilkaset kroków cała grupa rozłoży
stych klonów, rodzaj prześlicznej oazy, w po
śród której cienką wstęgą wił się m ały strum y
czek, a woda jego była tak czysta, jakby jej n i
gdy nie zm ąciły usta spragnionego wędrowca.
Dziewiczą czy nie, ale świeżą była zawsze ; to też Jerzy Swon ugasił nią pragn ien ie; z m ałego zaw iniątka, które m iał ze sobą, zaimprowizował poduszkę i jak długi wyciąarnął się na m iękkiej traw ie nad strum ykiem . T ak skrył się przed prom ieniam i południowego słońca, a traw a wy
d aw ała mu się najw ybredniejszem posłaniem . Z upodobaniem słu ch ał szmeru wody, gałęzie klonu leciutko w iatrem poruszane były dlań w achlarzem ; przym knął oczy, a po chw ili zmo
rzy ł go sen głęboki.
Śniło mu się zapewne coś przyjem nego, ale nas obecnie nie sny, lecz rzeczywistość zajm uje.
Otóż gdy Jerzy tak smacznie spał, inni przechodnie szli i w racali obok jego polnej sy- jia ln i, jedni pieszo, drudzy konno, inni znów na w ozach lub bryczkach. Byli tacy, którzy na nie- go nie zwrócili całkiem uwagi, i znowu tacy, co ] opatrzyli, a dwa kroki dalej, zapom nieli o śp ią
cym m łodzieńcu; ktoś się uśm iechnął, patrząc, jak mocno śpi. a ktoś drugi powitał go lekcew a
żącym wykrzyknikiem . Młoda wdowa, pow racają
ca z m iasta, korzystając z chw ili, gdy nikt nie przechodził, rozsu nęła g ałęzie drzewa i powie
działa sobie pew nie w duszy, że chłopiec jest bardzo ładnym chłopcem . P rezy den t towarzystwa w strzem ięźliw ości p rz y sta n ą ł, pokiw ał z ubole
waniem głową, m yśląc, że ma przed sobą p ija ka, a idąc dalej drogą, zanotow ał go sobie do wieczornego w ykładu, jako odstraszający przy
kład pijaństw a, którego ofiary na gościńcu pod nogami przechodniów się walają. Ale czy k ry ty ka, kom plim enta, lekcew ażenia, żarty lub obo
jętność, obchodziły co Jerzeg o ?
M inęło może pół godziny od chw ili jak z a snął, gdy berlinka, zaprzężona parą rosłych koni, zatrzym ała się obok grupy klonów. Jedno koło zsunęło się z o s i; jakkolw iek obyło się to bez żadnego przykrego w ypadku, przecież zanie
pokoiło chwilowo starego kupca z Bostonu i je go szanowną m ałżonkę, w łaścicieli owego po
wozu. Podczas gdy woźnica i lokaj zajęci byli naprawą powozu, kupiec z żoną, szukając pod klonami cienia, zobaczyli śpiącego nad stru m y
kiem m łodzieńca. Szanując instynktow o chwilę snu, choćby tak mało znaczącej istoty jak J e rzy Swon, sta ra ł się stary kupiec iść lekko, o ile mu na to podagra pozw alała, a jego n ie
oceniona m ałżonka uw ażała pilnie, by szelest jej sukni nie zbudził śpiącego.
— Jak on s p i ! — szepnął stary kupiec — jak swobodnie szeroką piersią oddycha! O ddał
bym chętnie połowę mych dochodów, by módz bez opium zasnąć tak spokojnie. Byłoby to u mnie oznaką fizycznego i m oralnego zdrowia.
— I oznaką m łodości — dorzuciła dam a — bo gdy się jest starym jak my, spokój i zdrowie nie w ystarczają do podobnego snu. Nasz sen i przebudzenie nie podobne do jego snu i prze
budzenia..
W m iarę jak się tak oboje przypatryw ali, zajmował ich coraz bardziej młody nieznajom y, którem u piędź ziemi przy drodze i cień kilku drzew, tworzyły tak w spaniałą sypialnię. Z a
uważywszy, że niebawem promień słońca bę
dzie mu padał w samą twarz, litościw a dam a zapobiegła tem u , związując razem dwie gałęzie klonu.
D opełniw szy tego aktu troskliw ości, uczuła dla przedm iotu tejże tkliwość prawdziwie m a
cierzyńską.
— P rzypadek — m ówiła do męża — zdaje się sprowadził nas um yślnie teraz, byśmy w nim znaleźli wynagrodzenie za zawód, jak i nam nasz młody kuzyn zrobił. A naw et czy nie uważasz, on zdaje mi się podobnym do biednego naszego
■ syna H enryka. J a k m yślisz, możeby go obudzić?
— Ale po co ? — odpowiedział z pewnem w ahaniem stary kupiec — nie znamy go przecież.
— T en pogodny wyraz tw arzy — szepnęła ko
b ieta — ten sen spokojny...
Podczas gdy tak oboje koło niego szeptali, Jerzem u serce bynajm niej nie biło przyspieszo- nem tętn em ; oddech m iał jednostajny i spokojny, a twarz nie zdradzała żadnego w zruszenia;
a przecież pochylona nad nim fortuna otw ierała rękę i już m iała go zarzucić swymi daram i.
S tary kupiec stra c ił jedynego syna, a spadkobier
cą mógł być tylko daleki kuzyn , który swojem złem prowadzeniem się nie zjednał sobie wcale jego sym patji. W podobnych okolicznościach lu dzie bogaci robią czasem m niej stosowne rzeczy, jak chwilowe przybranie roli przeznaczenia, by zawołać na ubogiego śpiącego chłopca: „Obudź się w d o sta tk a c h !“
— Czy chcesz, bym go zbudziła? — powtó
rzyła dama głosem łagodnie przekonywującym.
— Powóz czeka, proszę państw a — oznajm ił podchodząc lokaj.
Staruszkow ie zm ieszali się, zaczerw ienili i oddalili szybko, dziwiąc się sam i sobie, jak mo
gło im przyjść na myśl zrobić coś tak śm ie
sznego. S tary kupiec zagłębił się wygodnie w swojej berlince, rozm yślając nad planem do
mu przytułku dla zrujnow anych przemysłowców.
Tym czasem Jerzy spał spokojnie dalej.
B erlinka nie u jech ała pew nie jeszcze jednej m ili, gdy lekko i zw innie jak wiewiórka n ad biegła śliczna m łoda dziewczyna. Czyż bardzo niedyskretnem będzie przypuszczenie, że się jej w tych podskokach rozw iązała podwiązka. Czu
jąc zsuwającą się wstążkę, m iły rozstrzepaniec poskoczył za drzewo, by tem u nieszczęściu za
radzić. I kogo spostrzegła ? Jerzego. Zaczerw ie
n iła się jak w iśnia, bo jakżeż mogła tak wejść do alkowy młodego ładnego chłopca i to jeszcze z jakiego powodu ? Już się m iała na palcach wysunąć, gdy wielki szerszeń zaczął uparcie w kółko latać i brzęczeć wśród liści, a co gor
sza, zbliżać się ustaw icznie do ust śpiącego.
Czasem ukłucie owada może być śm iertelne.
Dobra i niew inna w swej dziewczęcej naiwności, zaczęła z chusteczką polowanie na tego skrzy
dlatego potwora i w końcu udało jej się wygnać go z gaiku klonów. Po tem zwycięztwie z g o rą
ca różowa, z sercem bijącem silnie ze zmęczenia, w róciła na palcach rzucić jeszcze okiem na m ło
dego chłopca, w obronie którego dopiero co taką zaciętą stoczyła walkę.
— Ależ on jest bardzo przystojny — pom yślała i zaczerw ieniła się bardziej jeszcze od w iśni.
Jakto, i Jerzy nie m iał we śnie jakiego wi
dzenia, któreby go uprzedziło o zjaw ieniu się m łodej rusałki ? Jakto, uśm iechem bodaj nie podziękował jej, że przyszła tak w porę ? A któż wie, czy w łaśnie dusza je j, w edług starożytnego podania, nie była połówką jego duszy i czy jej
obraz nie stan ął mu kiedy w snach m łodzień
czych przed oczam i? To ona mogła być w łaśnie tą, którąby ukochał całem sercem i której s e r
ce dziewicze byłoby mu odwzajem niło uczuciem pierwszej m iłości.
Zarumieniona tw arzyczka dziewczęcia odbi
ja ła się w wodzie strum yka. Odchodzi już, a J e rzy nie zobaczy jej nigdy!
— Ja k on śpi! — szepnęła.
I odeszła, ale już nie tak lekkim i swobo
dnym krokiem .
Ojciec m łodej dziewczyny był bogatym kup
cem w okolicy i poszukiwał właśnie kom isanta takiego jak Jerzy Swon. Gdyby się młody czło
wiek był zaznajom ił z tem ładn em dziewczę
ciem, byłby został kom isantem , a później jako zięć, spadkobiercą bogatego kupca. W ięc znowu fortuna w swej najw dzięczniejszej postaci uśm ie
chnęła się doń — a on spał.
Gdy m łoda dziew czyna się oddaliła, dwóch ludzi zeszło z drogi w bok m iędzy klony. Źle im z tw arzy patrzyło, a czapki nasunięte na oczy jeszcze m niej budziły zaufania. Ich odzież bru
dna i w ytarta, niegdyś m usiała przyzwoicie wy
glądać. N ajw yraźniej było to dwóch łotrzyków, którzy pew nie nie przebierali w środkach, by módz żyć wygodnie, ale na razie czekając jakiej dobrej gratki, przyszli w cieniu drzew dzielić się zyskiem z ostatniej wycieczki.
Spostrzegli Jerzego, a jeden z nicponiów rzekł do drugiego:
— P s t !... W idzisz to zawiniątko, które ma pod głowa ?
Łotrzyk odpowiedział znacząco porusze
niem głowy, mrużąc niem niej znacząco oczy.
— Założę się — dorzucił pierwszy — że ten gamoń zaw iązał w worku swoją sakiew kę w y
pchaną, lub może naw et pulares, a kto wie, czy nie jedno i drugie ; chyba że schow ał do k ie
szeni.
—- A jak się zbudzi ? — zagadnął pierwszy.
Towarzysz odpiął kam izelkę i pokazał mu rękojęść sztyletu.
— To dobrze.
Zbliżyli się do Jerzego i podczas gdy j e den trzym ał przy piersi sztylet, drugi zaczął dobywać się do zaw iniątka, które śpiący m iał pod głową.
Twarze złoczyńców ponure, blade, z zam ia
rem popełnienia zbrodni, były tak odrażające, że gdyby się ich ofiara była teraz obudziła, uw ie
rzyłaby, że widzi dwóch dem onów ; ale Jerzy nigdy nie był spokojniejszym , naw et gdy m ałem dziecięciem spał na rękach przy piersi m atki.
— Muszę wyjąć zaw iniątko — szepnął jeden.
— Jeż eli się p o ru sz y , to uderzę — pow ie
d ział drugi.
W tej chw ili ogromny pies nadbiegł, szcze
kając głośno, obwąchał złoczyńców, potem śp ią
cego, a nareszcie zaczął chłeptać wodę ze strum yka.
— Nie ma co robić — pow iedział jeden — m yśliw y m usi być niedaleko.
— A no to jeden ły k i w nogi — odparł drugi.
Schował sztylet i w yciągnął z kieszeni inną broń, ale już nie m orderczą. Była to flaszka wódki. Jed e n i drugi pociągnęli je j sporo i od
dalili się, kpiąc sobie z nieudałej spraw ki. Za chwilę zapomnieli już o tem. Nie myśleli, że anioł pamięci tam w górze zapisał ich zamiar zbrodniczy, a w ostatniej godzinie wydobędzie jedno więcej straszliw e świadectwo. A cóż J e rzy ? Spał — nie wiedząc, że widmo śm ierci przez chwilę rozpostarło nad nim swój całun.
Ale nie był to już sen mocny. Godzina od
poczynku w ystarczyła, by mu w róciła poranna rzeźwość. Zaczął się przewracać, m ruczeć coś przez sen, wyciągał to rękę, to nogę; krótko mówiąc, wszystkie jego ruchy zdradzały bliskie
B a ła m n tk a .
S uk ien k ę m am różową, K u z y n k a przytem m a m ! Z w ie zaw sze m nie królow ą, L ecz chętniej, daję słowo,
K ró lo w ać ra d b y sam.
*
W sukience m i do tw a rz y (U w ierzyć trzeba wam), K uzynek, ja k się zdarzy, Szaleje, to znów m arzy —
N iew iele o to d b a m !
* W ieczorem raz w altanie,
G dy został ze m ną sam, N a u sta ch m iał w yznanie...
K to ś n ad szed ł niespodzianie I... w szystko zepsuł nam .
Z ak w itły bzy w ogródku,
„C hodź — rzekłam — pójdźm y ta m !“
On w estch n ą ł pełen sm u tk u I szepnął p o cichutku:
„D o p ie k ła choćby b ram !...“
* K u z y n k u bałam ucie
Oj znam cię, dobrze znam!
T y tk liw e sw e uczucie N a je d n ej śpiew asz nucie
D la w szy stk ich pięk n y ch dam.
przebudzenie. Turkot zbliżającego się pojazdu dokonał reszty. Jerzy zerw ał się prędko i oeknął zupełnie; był to dyliżans.
— H ej! panie konduktorze! — z a w o ła ł— czy jest jeszcze m iejsce?
— Jest, na koźle.
Jerzy skoczył szybko i rzucił się na ła weczkę.
I oto jedzie żwawy i wesół do Bostonu, nie rzucił naw et jednego spojrzenia w stronę gaiku, gdzie nie przeczuwając nawet, był przez godzinę igraszką losu. Nie w iedział, że fortuna przyszła się przejrzeć w przejrzystej wodzie stru myka; nie wiedział, że z szumem wody uleciało w estchnienie m iłośn e; nie wiedział wreszcie, że przez jedną chwilę widmo śm ierci już, już miało ten przejrzysty strum ek sm ugą krwi zabarwić — i to wszystko w przeciągu jednej godziny!
S u k ien k a w yjdzie z m ody — W zapasie in n ą mam.
K u zy n e k póki młody, G dy użyć chce sw obody,
J a sam a u rlop dam...
Czesław.
— P an i mnie nie poznaje?
— W istocie... trudno mi sobie przypomnieć...
— To ja, ten „młody A d aś‘\ któremu papa ka
zał o panią konkurować.
A P I S .
N ie w d a n k za zasług d ań bogatą N iósł A pis b óstw a aureolę,
0 nie, on św iętym został za to, Ż e — b ia łą g w iazdkę m iał n a czole!
M otłochu bogów szereg dłu g i N iech się tam cnotą oprom ienia, On z p rac y d rw i i k p i z zasługi,
— Bo on je s t bogiem z u r o d z e n i a ! Memfis, n ad N ilem gró d p ra sta ry , S tolicą je s t A p isa rodu,
T u sk ła d a E g ip t m u ofiary 1 tu on cześć o dbiera W schodu.
Od złota, sre b ra i kam ieni
L śn i pyszny ginach bydlęcej Mości, P u rp u rą T y ru się czerw ieni
I dym em k łę b i się w onności.
W tym gm achu, p rzy złocistym żłobie D zień cały stoi b y k spasiony,
I tylk o czasem ry k n ie sobie, Ogonem k ręc ąc na w sze strony.
A tłu m kapłanów w znosi dłonie I kornie schyla łyse czoła, W y ro c zn ię w idząc w ty m ogonie I w idjotycznym ry k u woła.
D ziew ice n ajk ra śn ie jsze w św iecie, To je g o w ygód są p iastu n k i, One m u najw onniejsze kw iecie I najsm aczniejsze znoszą tru n k i.
A g d y ju ż k w iaty zjadł do lis tk a I kości sw e do snu układa,
N a palcach chodzi służba w szystka, A biada, k to go zbudzi — biad a!
N a rok, niestety , raz je d y n y W id zie ć go m ogą w iern y ch obcy, A to, g d y w sw oje urodziny Z procesją dum nie m iastem kroczy.
A w ted y zachw yt w iern y c h serce I radość poi nieustanna,
P o d nogi ścielą m u kobierce, N iech ży je! — krzyczą i hosanna!
G dy w reszcie M iłość je g o raczy O puścić padół te n niedoli, To E g ip t tonie w łzach rozpaczy I b rw i i głow y w sm u tk u goli.
W ię c b alsam ują św ięte ciało, W ię c grubo św ięte złocą rogi, I tru m n ę robią okazałą, I szum ne głoszą nekrologi.
W końcu po długiej m odłów dobie D o S erapeum niosą byka,
S k ład a ją w m arm urow ym grobie I w ie lb ią cnoty nieboszczyka
A z gro b u jeszcze n a cię w oła Z łocistych lite r dum ny n ap is:
— P rzechodniu, uchyl kornie czoła, T u leży w ielki, św ięty A pis!
T rzydzieści w ieków ju ż n as dzieli Od głupiej F arao n ó w ery,
Z bezm yślnych kpim y dziś czcicieli, Co wołom hołd sk ład ali szczery.
A czyż w śród starć, dośw iadczeń w ielu Ś w iat z g łu p stw a w y b rn ą ł ju ż k ap ry só w ? R zu ć w koło okiem, przyjacielu,
— T ł u m u dopatrzysz się A p isó w ! Frań. Kon.
— Proszę dziadzia, czy papa także we
teran ?
— Oj, papa to prawdziwy wytyran — ale w wojnie z długami.
— Słuchajcie-no, mój syn m usi być posłem.
— No tak, przyznajem y, ale twój syn, nie ubliżając, trochę w głowie ma jakoś niby tak...
— Ale słowo honoru sąsiad dasz, że będziesz głosował na mojego syna?
— A, słowo honoru dam... To już spraw a sąsiedzka.
F a n ta z ja .
Stój, czem uż grom em przeszyw a T w e słowo sk rz y d ła me chyże?
N ieczuły n a w szelkie dziw a!
Czyliż przed to b ą się zniżę?
G dziekolw iek b ie g n ą me d rogi P rz e z iz b ę św iatów stubram ną, W szędzie, o cieniu złowrogi,
W id zę ja k gonisz w tro p za m ną.
W szęd zie tw e zim ne spojrzenie Z mojego szydzi za p ału ; U ciekam , moje przestrzen ie
T obie oddając pom ału.
J u ż ziem ię chw ytasz w ram iona, J u ż ludzkość tobie hołd n ie sie ; I w chodzę dalej, strw ożona
J a k p rze d m yśliw cem zw ierz w lesie.
L ecz nadarem nie. Od ciebie P różno uw olnić się silę;
O mało, n aw e t n a n iebie Ś w iaty w ita ją cię m ile.
N ienaw iść, zazdrość zaw rzała W sercu, łaknącem tw ej zg u b y ; L ecz te ra z rozpacz w niem p ała
I k ru sz y m ściw e żądz śluby.
Ach, niem i m oże surow o S ądzisz me czyny i dzieła, P ra w d ę odsłania tw e słowo,
Bo czyżem czego do p ięła?
Szał m nie o p ętał i w szale U łu d ę istn o ść m a nieci;
Albo nie stw arzam nic wcale, L u b sam a zjadam sw e dzieci.
Lecz k to ty je ste ś, o m aro?
P a trz zwyciężona, w pokorze P y ta m cię, ja k ą ofiarą
Ż yw ność m i d an a być m oże?
P ow iedz, ja k ciebie nazw ano,
R adź, co m nie wzm ocni niezłom nie?
* * *
— F a n ta z jo ! R ozum me m iano A ra d a : oprzyj się o m nie.
Ross.
— Aronku, zlituj się, daj trochę monety, tam ten pan ręczy za mnie.
— Nu — a kto za tam tego pana ręczy?
— J a ci ręczę za niego.
— Nu — to git geszeft. Panowie mają już tyle poręków, że nie potrzeba pieniędzów.
Z E M S T A R A B I N A .
(Z augielskieg'0.) Spożywszy sum iennie w knajpce dwa knaek-
Wursty, porcję nóg wolowych i zapiwszy trzem a kultami piwa (razem 50 fenigów), pan porucznik Otto von H aeringshaff, którego pułk stał g arn i
zonem w S trasburgu, udał się do swej kwatery, gdzie znalazł list od m atki.
Hocliwohledelgeborene F rau Grafin F rieda Von H aeringshaff pisała co n astęp u je:
„Drogi Ottonku!
W szystko składa się jak najgorzej i jeśli tak potrwa, siostry twoje um rą pannam i. Poprostu nie ma za co kupić im sukien, żeby mogły wy
stąpić na dorocznym balu u przedsiębiorców okrę
towych z H aeringshaffu.
Twój nieboszczyk ojciec (niech Bóg opiekuje się jego duszą) zgrzeszył przez dumę. Poświęcił wszystkie pieniądze, które przyniosła mu wojna francuska, na odnowienie naszego rodzinnego zamku i nie sprzedał tych w szystkich mebli, a zwłaszcza zegarów, które przywiózł z F rancji.
I co m iał za powód? Oto mówił, że przypom i
nają mu one zwyeięztwo pod W elches; a teraz ciążą nam te zegarzyska na karku, zapełniają wszystkie pokoje, psują się, rdzewieją i tyle!
Byłabym za to, eo one w arte, przepędziła ze dwa lata w Berlinie, gdzie i nasze nazwisko i piękność twoich sió str z pewnością zrobiłyby wrażenie, a teraz i sprzedawać tych rupieci fran cuskich nie można, bo byłoby to przyznać się do zupełnej ruiny. Już sam a nie wiem, co robić. Co- dzień upokorzenia! W czoraj żyd M ayerle przy
chodził po raz dziesiąty po te trzy tysiące tala
rów, które jeszcze ojciec twój nieboszczyk przed sześciu laty pożyczył! Co mnie to kosztowało
rów, które jeszcze ojciec twój nieboszczyk przed sześciu laty pożyczył! Co mnie to kosztowało