• Nie Znaleziono Wyników

53 Chwilę zatrzymał się przed oknem , potem

W dokumencie Cztery dni : powieść. Cz. 1 (Stron 57-92)

zbliżył się do syna, który z miną zasępioną cmo­ kał machinalnie cygaro i kładąc mu dłoń na ramię, rzekł półgłosem:

— Dziś przyjdziesz do mnie; będę czekał na ciebie pomiędzy 7 a

8

. Rozumiesz?

— Dobrze, papo — jęknął pan Leon i jakby bojąc się, aby z zaproszenia ojca nie wywiązała się dlań jaka przykra sytuacya, wstał, pożegnał się ze wszystkimi i nie zatrzymywany przez nikogo, wy­ szedł.

W przedpokoju do szwagra, który go przepro­ wadzał, szepnął rozpaczliwie:

— Broń mojej sprawy, człowieku, broń, bo zginę... Ty jeden możesz coś... bo na Klementynę nie mam co liczyć...

— Bądź pewien! — mruknął Sławoborski po­ śpiesznie takim tonem, jakim się mówi, gdy się chce kogo pozbyć.

Jakoż hrabia chciał się pozbyć szwagra, bo wślad za nim posyłał stłumiony wykrzyknik:

— Idź na złamanie karku!...

Kiedy wrócił do pokoju stołowego, już tam ni­ kogo nie zastał. A rtur był u siebie i przebierał się do składania wizyt, teściowa, zabrawszy Julę i nau­ czycielkę, poszła z niemi do apartamentów prywa­ tnych; tak w domu hrabstwa Sławoborskich nazy­ wało się pierwsze piętro mieszkania. Z buduaru dochodziły go urywane głosy teścia i żony. H ra­ bia wiedział, o czem tam mówiono, wiedział z góry,

54

iż w tym eleganckim zakątku cichym rozważane są losy Oporów i interesy szwagra.

Nie omylił się, gdy wszedł. Hrabina siedziała na małej kanapce w stylu Ludwika X V i trzymając ojca za ręce, coś mu gorąco przekładała. Na twa­ rzy jej znać było podniecenie, występujące w formie nieestetycznej rasowych wypieków. Stary Edelberg nic nie odpowiadał, tylko od czasu do czasu kiwał, jak nastawiony automat, głową.

— Papa nie może ciągle płacić długów L eo­ na, to człowiek niepoprawny, nie'dawno przecież...

— Niedawno przecież — podchwycił hrabia— ojciec zapłacił sumy za niego...

— My nie możemy przez tego nicponia być skazywani na „wiwotowanie” , my mamy obowiązki względem ludzi, względem towarzystwa, no i wzglę­ dem dzieci.

— Tak i dzieci naturalnie — powtórzył Sławo- borski i stanął w postawie wyczekującej przed te­ ściem, który go z ukosa mierzył przygasłym wzro­ kiem.

Stary Edelberg nic nie odrzekł, jeno słuchał, nawet mu żaden muskuł nie drgnął na suchej twa­ rzy. W y ją ł ze srebrnego kieliszka stojącego na małym, bogato inkrustowanym stoliczku, papierosa, zapalił go i jął przebierać palcami po złoconej po­ ręczy kanapki.

— My ma ny obowiązki! — syczała hrabina.—* Ach, coby to było, gdyby Opory zbankrutowały! — i chwyciła się za głowę.— Coby to było?! Ten śmiech

znajomych, ta złość ludzka i... nie, jabym tego wszystkiego nie przeżyła!...

— Niech ojciec pomyśli —- przekładał Sławo- borski i przysiadł się do teścia — nasza Jula dora­ sta, trzeba ją już wyprowadzić w świat, A rtur tak­ że, no, ten... — Tu hrabia poczuł na sobie spojrze­ nie bazyliszkowe żony i dał pokój refleksyi, nasu­ wającej mu się na wspomnienie syna.

— A zatem, juźeście zdecydowali o losie L eo­ na?— odezwał się nareszcie Edelberg i spojrzał su­ rowo na zięcia i córkę.

— To trudno, niech każdy ś p i, jak sobie po­ ściele— rzekł hrabia i przeszedł się po pokoju z oba­ wy, żeby więcej, niż potrzeba, nie powiedzieć.

— Co tu decydować: Leon już przeciągnął miarę cierpliwości— wykrztusiła hrabina — niech p o­ kutuje; my musimy się ratować, mamy obowiązki...

— W y macie swoje obowiązki, a ja mam swo­ je— wyrzucił z siebie Edelberg, a twarz pomarszczo­ na, sucha, spłonęła mu nagłym rumieńcem. — W y macie dzieci, ja je kocham, bo to moje wnuki, wnuki umitrowane— ciągnął dalej, podkreślając iro­ nicznie słowo „umitrowane” — ale ja mam syna j e ­ dynaka, syna, jedynego spadkobiercę starego żydow­ skiego rodu.

— A ch — syknęła Sławoborska i zatkała sobie rękami uszy.

Hrabia zbladł, wszystka krew zeszła mu z twa­ rzy, cofnął się nieco w tył i wybełkotał:

Edelberg spojrzał nań drwiąco i potrząsnął machinalnie głową, poczem rzekł znów:

— Tak, mój hrabio, sławny jest nasz ród ży­ dowski. Doczytałem się gdzieś, źe był na czele ka- hału jeszcze za Kazimierza W ielkiego... A potem? W szak Jakób Edelberg pierwszy petycyę podpisał do Stanisława Augusta, w której była wyrażona myśl emancypacyi żydowskiej; Dawid Edelberg, syn jego, był pierwszym założycielem szkoły postępo­ wych rabinów. Jakób otrzymał szlachectwo, a D a ­ wid był gwiazdą ówczesnej gminy izraelskiej. Syn jego Natan wstąpił na inną drogę — policzony też został między twórców przemysłu polskiego. Ów Natan był także tym, co ugruntował fortunę E del- bergów, pierwszą na owe czasy w świecie żydow­ skim. Ów Natan — to mój ojciec, którego udeko­ rowany przez cesarza portret wisi w mojej kance- laryi... J a poszedłem dalej, no i — tu stary Edel­ berg kiwnął desperacko głową — i doczekałem się córki utytułowanej, wnuków umitrowanych, syna zna­ nego w klubie i między arystokracyą...

— Dosyć, papo, dosyć—jęknęła hrabina. Sławoborski stał osłupiały i milczał, a w gło­ wie mu się wił chaos myśli.

— Na co o tem wszystkiem wspominać? — mruknął.

— Na co? — odrzekł stary Edelberg. — Bo ja wiem, na co?... W szak czasy Jakóba, Dawida i Na­ tana Edelbergów nie wrócą, bo nie mogą wrócić, natomiast nadchodzą czasy Lilientalów i K oniec­

polskich... N o i ci pójdą naszą koleją —- dodał szeptem, zaczem, rzuciwszy niedopalonego papierosa w ogień, płonący na kominku, dźwignął się ciężko z kanapki.

Hrabina, nawpół zmartwiała, z zamknięte mi oczami, siedziała, przechyliwszy się całem ciałem na złoconą poręcz krzesła; Sławoborski stał przy kon­ soli i patrzył, wytrącony z tonu, na teścia.

— No, trzeba i ś ć — zwrócił się do obojga na pożegnanie stary Edelberg — mam na głowie jeszcze sporo interesów... Nie bójcie się, postaram się wejść w układy z Koniecpolskim, a przez niego z bankiem, może Opory uratujemy... Z Leonem się rozmówię, wyperswaduję mu hrabiankę Lacką i m o­ że go przekonam do zwrócenia się ze swemi afekta­ mi w stronę panny Róży Koniecpolskiej. Tak bę­ dzie najlepiej, o ile się da zrobić. W ejdziem y znów do właściwej sobie sfery, nie przestając bły­ szczeć na wielkim świecie, do czego zresztą mamy prawo...

Tu zatrzymał się na moment, poczem znów rzekł z dźwięczącym nieznacznie odcieniem ironii głosem:

— A jeżeli Leon Edelberg nie da się namó­ wić do konkurów o milionową pannę Koniecpolską, to może Artur?... C o— pomyślcie?

Hrabina drgnęła nagle i z zaciśniętych ust jej wyrwało się krótkie:

— Nie, nigdy, przenigdy!...

— Ha, nie, to nie! Wszakże pomyślcie!— po­ wtórzył stary E delb erg.— W ówczas i pałac gotycki stanąłby w całej okazałości przed światem, a świat kłaniałby mu się nizko, bardzo nizko.

— Nigdy! — jęknęła Sławoborska. Edelberg wyszedł.

— Słyszałeś?— zaczęła brabina. — A , słyszałem.

— No, i co będzie? — Kuina!

— Jakto?

— Ojciec opiera ratunek fabryki na małżeń­ stwie Leona z córką Koniecpolskich, ale ani Leon, ja go znam, w tę stronę nie uderzy, ani K oniecpol­

ski, wydaje mi się, nie będzie chciał szukać koligacyi ze zbankrutowanym rodem sławnych Edelbergów... Przysypią nas gruzy naszego gotyku... skończone... chyba...

— Chyba co?

— Chyba gdyby Artur, albo Jula zrobiła partyę...

— H a !— jęknęła rozpaczliwie Sławoborska.— W ię c ty, hrabia, arystokrata, chciałbyś sprzedać własne dzieci żydom na pośmiewisko?

Sławoborski ruszył niedbale ramionami i od­ rzekł:

— M oja droga, nie bierz tych rzeczy tak tra­ gicznie.

— Jakto tragicznie, przecież to wstyd taki mezalians.

— Jaki mezalians? Zrozum życie! W iesz przecież, iż moja matka była księżniczką i w dodat­ ku nie z byłejakich książąt, a z historycznych, i wy­ szła za zwykłego szlachcica, któremu się później postarano o mitrę. Zresztą, co tu długo mówić, a ja, cóż straciłem, łącząc się z Edelbergami?

— Jakiś ty podły! Jakiś ty nieskończenie podły!...

Hrabia machnął ręką i rzekł półgłosem: — A tyś głupia, bo nadęta przesądami, nie mającemi nic wspólnego z twojem źydowskiem szla­ chectwem.

— Potworze, przestań, bo ci oczy wydrapię— syknęła Sławoborska i z pięściami rzuciła się na męża.

— Histeryczna żydówka — wybełkotał hrabia, wściekły z gniewu.

W tej chwili ktoś zapukał do drzwi. -— Proszę! — rzekł hrabia.

W progu stanął wyfraczony Franciszek z miną uroczystą i podając na srebrnej tacy bilet wizyto­ wy, spytał:

— Jaśnie pani każe prosić? Sławoborska spojrzała na bilet.

— Proś do biblioteki, zaraz tam przyjdę. Zaledwie Franciszek zniknął za drzwiami, gdy hrabia roześmiał się na całe gardło:

— Ha, komedya! — i dodał patrząc, jak żona stara się przywołać zwykły, swobodny wyraz na twarz — OpelskiL. Mój kuzyn! No, idźźe prędzej do swego amanta, śpiesz się, bo ucieknie, ty stara...

Sławoborska już się zdążyła opanować, wska­ zała mężowi ręką na drzwi i szeptem wyszło jej z przybladłych ust:

— A ty, stary, podły idyoto, leć do swej ko­ koty!...

I wymknęła się.

W prawdzie sceny gwałtowne, połączone z obel­ gami wszelkiego rodzaju, dość często spotykały hra­ biego, miały one jednak jakiś odmienny ton, odmien­ ne tło, nie takie, jak przed chwilą. Działały one na niego raczej podniecająco, niż przygnębiająco. Ta dopiero awantura poruszyła w nim pewne, do­ tychczas w spokoju spoczywające, struny duszy i od ­

biła się w sercu jego jako rozdźwięk zgrzytliwy. Hrabiemu wydawało się, źe już wszystkie sprzeczności i dysonanse, z życia rodzinnego płyną­ ce, zatopił w swym egoizmie cynicznym, tymcza­ sem nie. Edelbergowie, na których patrzył jako na źródło swych dostatków, naraz przedstawili mu się w innem oświetleniu, i uczuł się wśród nich obcym, samotnym, bezwolnym; ujął myślą w tych ludziach jedno — ów pierwiastek wrogi, odpychający, co to zmusza z żywiołową siłą do obrony lub zemsty.

W yniósł się cicho z buduaru; nie zwrócił na­ wet uwagi na odgłosy wesołej rozmowy, prow adzo­ nej w salonie. B ył blady i jakby wytrącony nagle z życia.

O czwartej przyszedł nauczyciel języka rosyj­ skiego, którego się hrabia uczył od lat kilku, o pią­ tej wpadł metr muzyki, ale tego Sławoborski zbył

krótko, oświadczając, źe jest cierpiący. Metr się zdziwił, bo utytułowany uczeń jego odznaczał się zawsze niesłychaną systematycznością i, chociaż­ by pioruny biły, musiał odbębnić na fortepianie ja ­ kiś ustęp z partycyi operowej. Studya hrabiego nad muzyką polegały na odczytywaniu łatwiejszych stronic arcydzieł symfonicznych, a trudniejszych— arcydzieł operowych.

Kiedy metr muzyki opuścił gabinet, Sławo- borski zadzwonił na Franciszka, by mu dać pole­ cenie niewpuszczania nikogo, nawet z najpilniejszym interesem. N igdy tego nie czynił, ponieważ lubił, żeby mu przerywano „syesty” pod pozorem pilnych, nie znoszących zwłoki spraw. W ten sposób oszu­ kiwał samego siebie, bo owe najpilniejsze sprawy nie były najpilniejszemi, zyskiwał zaś u nieświado­ mych tanim kosztem opinię człowieka czynu, pracu­ jącego od rana do nocy. Ci, co go lepiej znali, byli innego zdania i poprostu mówili, źe hrabia jest blagierem i maniakiem.

W tej chwili jednak człowiek ten był napra­ wdę zmęczony. Nieskończona apatya rozsiadła się na jego pomarszczonej twarzy. Próbow ał czytać książkę, nowy jakiś romans, lecz nie mógł. W ięc sie­ dział wtulony w swój miękki fotel i starał się o ni- czem nie myśleć, popadł w taki stan, w jakim się nigdy przedtem nie znajdował. Byłby też Bóg wie, jak długo wygniatał poduszki fotelu, gdyby nie Fram ciszek, który mu przyniósł do zmiany wiepzorowe pbranje,

Hrabia dźwignął się z miejsca; do służącego nic nie rzekł, przeszedł się parę razy po pokoju zaczął się ubierać. W dział na siebie koszulę, za­ wiązał krawat biały, wciągnął frak nr.

1

, chociaż zwykle do teatru kładł nr.

2

, t. j. starszy, i tak ubrany odświętnie poszedł na obiad. Zastał tam już wszystkich w komplecie. Nic nie mówił, nie zwracał nawet uwagi na to, że Artur plótł głup­ stwa, a Jula śmiała się jak idyotka bez przyczyny. Na żonę ani spojrzał, chociaż czuł na sobie jej złe i nienawistne spojrzenie. J a d ł machinalnie, bez smaku, nie krytykował sosów, był jak dziecko lub automat.

P o obiedzie Sławoborska z Julą i guwernantką wsiadły do karety i odjechały do teatru. W ślad za niemi ruszył ojciec z synem w parokonnej do­ rożce.

Śpiewano „Tannhausera” . Hrabia był wielbi­ cielem Wagnera, tę zaś operę mistrza szczególnie lubił, zmarszczył też nieco brwi, gdy weszli do lo­ ży, albowiem już się zaczął akt pierwszy. Kiedy- indziej hrabia byłby narobił gwałtu za to, że go ominęła uwertura, dziś, nic nie rzekł, tylko się skrzy­ wił, poczem zajął miejsce z tyłu za córką.

Sala była pełna; znakomity baryton ściągnął na swój występ śmietankę warszawskiego towarzy­ stwa, gdyż i loże pierwszego piętra nie świeciły, jak zwykle, pustką.

Cisza zapanowała, kiedy słynny śpiewak ją ł wydobywać z piersi nieskończoną melodyę, niosącą

słuchaczów w zaczarowane sfery poetyckiego ma­ rzenia.

Raz po raz grzmiały oklaski i odzywały się brawa przeciągłe.

K iedy kurtyna, spadła w teatrze uczynił się naprzód szmer, potem nastąpiło wstawanie z krze­ seł; dały się słyszeć rozmowy urywane — zapanował ogólny ruch. Znajomi kłaniali się sobie zdaleka. Piękne panie i eleganccy panowie z lóż pierwszego piętra raczyli się słodyczami i tłumionym flirtem.

Sławoborska wychyliła się przez rampę i zda­ wała się kogoś szukać błyszczącemi oczyma. W świe­ tle kinkietów odbijała się długa jej postać interesu­ jąco. Miała na sobie fularową suknię barwy doj­ rzałego granatu, oszytą przepysznemi koronkami, których wysoką wartość można było ocenić nawet zdaleka. Rudawe jej włosy o odcieniu płomiennem, spięte w obfity pukiel jedną szczerozłotą szpilką, w której błyszczał cenny rubin, doskonale zdobiły głowę ruchliwą o wybitnym semickim charakterze. Dawniej, kiedy była młodą, robiła furorę zblizka, w zwykłem nawet oświetleniu, teraz jeno z odle­ głości wyglądała zajmująco.

Eleganccy panowie z pierwszych rzędów kła­ niali jej się i odbierali za to uśmiechy wabiące.

— Mamo, mamo! O, pan Opelski...— zwróci­ ła się Jula do matki.

— Gdzie? — Tam...

i w oczach jej zaskrzył się płomień — nudzi go ten Mizerski.

— Tak, tak... pan Mizerski...

Hrabina dla ukrycia wzruszenia swego przed córką ziewnęła, nie przestała atoli magnetyzować wzrokiem Opelskiego. A le Opelski, czy nie chciał, czy też nie mógł odczepić się od swojego sąsiada, dość, ze ani spojrzał na lożę Sławoborskich.

— Mamo, mamo— szepnęła znów panna Jula. — Co? — spytała nerwowo matka, bo zauwa­ żyła, że Opelski zniknął za portyerą.

— Pan Jaskrowski! — D aj mi pokój.

— Daj mamusi pokój — powtórzył Artur, za­ pychając sobie usta cukierkami, zaktórem i przepadał. — Papo, czy to nie ładny mężczyzna? Co to ładny, on poprostu jest piękny — zwróciła się znów panna Jula do ojca.

A le ojciec zdawał się nic nie słyszeć, nic nie widzieć; siedział i machinalnie obracał afisz w ręce.

— Papo, nie prawda?

— A le tak, prawda - mruknął hrabia, nie wie­ dząc, o co chodzi.

Rozległ się dzwonek.

Eleganccy wyfraczeni panowie z towarzystwa opuszczali loże, przeprowadzani spojrzeniami pięk­ nych dam. Niektórzy zostawali, zapewne, by koń­ czyć naprędce rozpoczęte rozmowy. W rzawa ci­ chła na dole, tylko na galeryach słychać było pe- yme głośniejsze ożywienie,

Nareszcie kurtyna znów się podniosła w górę; znakomity śpiewak włoski ją ł znów czarować swym głosem, a pomagała mu faworyzowana przez publi­ czność artystka miejscowa.

W połowie aktu hrabia wysunął się cicho z lo ­ ży. Spojrzał na zegarek, coś szepnął lożmajstrowi i ruszył bocznemi drzwiami w drugą stronę gmachu, do teatru Rozmaitości. Tam trafił na antrakt. Z a j­ rzał w głąb, lecz wnet się cofnął, zawrócił więc do sal redutowych. Tu stanął i zaczął się rozglądać. W drugim końcu pod filarem zauważył pannę P a ­ tyczek. Twarz mu się wyjaśniła; podszedł ku niej, ponieważ była sama, i podał jej rękę, mówiąc:

— Otrzymała pani?

— Otrzymałam, dziękuję, bardzo dziękuję — odrzekła baletnica i dodała z uśmiechem pocichu:— W iedziałam, że tak będzie... Jestem dziś zgodna— szczebiotała dalej; z wenty sama kwituję... Co, czy nie anioł ze mnie?

Hrabia ścisnął mocno drobną jej rączkę, a na twarzy, z której zniknęła apatya, rozlała się błogość wielka. Promieniał z wdzięczności; czuł, jakby mu ciężar nieznośny spadł nagle z piersi, i rzekł:

— Zejdziemy się u Semadeniego po przedsta­ wieniu.*

-— D obrze.

-— Trenczyński będzie? — A jakże, ale nie sam. — W ięc kto?...

— Geniusz...

— K to?—jęknął hrabia. — Geniusz!... M iłobędzki...

H rabia skrzywił się i bąknął pod nosem: — Tego brakowało.

— Ja chcę!— szepnęła panna Stefka. — A — ziewnął Sławoborski.

-— Trenczyński nie ruszyłby się bez Miłobędz- kiego.

— Et, on juź swoje otrzymał, ten komedyant. — Proszę się w ten sposób o moich dobro­ dziejach nie wyrażać.

—- D obrodzieje, do których bez rubla nie przystępuj— zakończył Sławoborski i dodał: D o wi­ dzenia, Semadeni... Kwadrans po

1 1

-ej. Potem Europa, gabinet nr. 3, o ile nie został zajęty.

— Ja się juź postarałam, żeby był wolny — zaśmiała się panna Patyczek, do której zbliżał się w tej chwili jakiś chudy o ponurej fizyonomii fata- listy młody człowiek.

B ył to właśnie Miłobędzki, poeta dramatycz­ ny, piszący sztuki dekadenckie, z których ani jedna nie została dotąd wystawiona w teatrze dla niemo­ ralnej tendencyi.

Hrabia się cofnął, niedbale odkłoniwszy się trzem jakimś panom, toczącym głośną rozmowę o ci­ chych sprawach swoich, poczem wrócił znów do lo­ ży i usiadł za córką, zawzięcie lornetującą europej­ skiego śpiewaka, który istotnie wyglądał imponują­ co wśród gromady artystów drugorzędnych.

Niebawem kurtyna znów spadła, ponieważ skończył się był akt drugi opery. Salę zalały p o ­ toki ostrego światła, płynące z żyrandola i kinkie­ tów. Pow stał nanowo hałas, zaczynający się od oklasków. Sławny śpiewak w towarzystwie ulubio- nej prymadonny miejscowej wyszedł na przód sceny; kłaniał się, uśmiechał zwycięzko i znikał parę razy za zasłoną. Publiczność, zwłaszcza ta ze sfer gór­ nych, szalała klaszcząc w dłonie i krzycząc dziko. Trwało to przez długą chwilę. Poczem wszystko wróciło do zwykłego stanu; panowie z krzeseł lor­ netowali damy siedzące w lożach, wychodzili z sali; jedni udawali się do palarni, inni z wizytami.

D o loży Sławoborskich przyszedł hrabia Opel- ski, niegdyś piękny mężczyzna, obecnie z powodu swej tuszy już tylko zaledwie przystojny. Hrabinę pocałow ał w rękę, na której błyszczała moc dro­ gich pierścionków, za co otrzymał wdzięczny uśmiech, hrabiemu podał rękę, Juli szepnął komplement do­ wcipny, a Arturowi wskazał na Baczyńskiego, do którego też Artur natychmiast pośpieszył, bez wzglę­ du na skrzywienie się ojca. Rozmowa toczyła się po francusku. Opelski opowiadał cuda o Camarze, wtrącając od czasu do czasu jakąś anekdotę o dwu­ znacznym sensie, którą sobie notowała w pamięci Jula, aby ją podać w domu przy okazyi w powtór­ nej zmienionej nieco edycyi. W ten sposób sze­ snastoletnia panna dopełniała swoje wykształcenie powierzchowne, czerpane przez lata całe od bar­ dzo drogich i bardzo modnych pedagogów.

Sławoborski nie brał udziału w rozmowie, słu­ chał szczebiotu córki i przyglądał się loży z prze­ ciwka, w której dostrzegł Jaskrowskiego.

— W ujek Leon pogryzłby się z wściekłości, gdyby zauważył’, co ten Jaskrowski wyrabia — sze­ pnęła Jula, zwracając się do ojca.

— A cóż on wyrabia? — spytał niedbale papa i skierował lornetkę w tę stronę, gdzie siedział ban­ kier Koniecpolski z żoną i córkami.

— C o ? Flirtuje i to jeszcze jak... W idzi papa, nachylają się ku sobie: on jej włosów głową dotyka; o, doskonale widzę, doskonale.

— Zdaje ci się— bąknął ojciec.

— Mnie się nic nie zdaje.. O, widzi papa: ona mu podoje cukierki, ale jak podaje... jak?! Tym­ czasem...

— Tymczasem co?

— Przecież ta L acka, to prawie narzeczona wujaszka.

— Et, pleciesz! — odrzekł ojciec pośpiesznie i uśmiechnął się z zadowoleniem, albowiem zauwa­ żył, że A rtu r, który przed chwilą rozmawia! z B a­ czyńskim, zjawił się w loży Koniecpolskich, gdzie mu natychmiast zrobiono miejsce.

— Mamo, Artur!...

— A jęknęła hrabina i zblądła. — Mama widzi?

Opelski wyszedł, pożegnawszy się ze wszyst­ kimi.

— Mądry cliło pak rzucił ironicznie hrabia. Sławoborska przygryzała usta, ciskając m ężo­ wi spojrzenie przyczajonej do skoku pantery.

— Mądry: budzi się w nim instynkt samoza­ chowawczy.

— Obrzydliwy Artur, z takiemi żydówkami — mruczała panna Jula, kręcąc noskiem - z takiemi jakiemiś Koniecpolskimi się wdaje. Prawda, mamo,

źe trzeba mu tego zabronię?

A le hrabina już się zdążyła pohamować; przy­ brała znów na twarz wabiący uśmiech słodki, ażeby tern lepiej ukryć gniew, który jej się w duszy zbierał.

— Tak, Julu, Artur głupi — wykrztusiła pół­ głosem.

— Przy ludziach, przy pełnym teatrze, przy

W dokumencie Cztery dni : powieść. Cz. 1 (Stron 57-92)

Powiązane dokumenty