zbliżył się do syna, który z miną zasępioną cmo kał machinalnie cygaro i kładąc mu dłoń na ramię, rzekł półgłosem:
— Dziś przyjdziesz do mnie; będę czekał na ciebie pomiędzy 7 a
8
. Rozumiesz?— Dobrze, papo — jęknął pan Leon i jakby bojąc się, aby z zaproszenia ojca nie wywiązała się dlań jaka przykra sytuacya, wstał, pożegnał się ze wszystkimi i nie zatrzymywany przez nikogo, wy szedł.
W przedpokoju do szwagra, który go przepro wadzał, szepnął rozpaczliwie:
— Broń mojej sprawy, człowieku, broń, bo zginę... Ty jeden możesz coś... bo na Klementynę nie mam co liczyć...
— Bądź pewien! — mruknął Sławoborski po śpiesznie takim tonem, jakim się mówi, gdy się chce kogo pozbyć.
Jakoż hrabia chciał się pozbyć szwagra, bo wślad za nim posyłał stłumiony wykrzyknik:
— Idź na złamanie karku!...
Kiedy wrócił do pokoju stołowego, już tam ni kogo nie zastał. A rtur był u siebie i przebierał się do składania wizyt, teściowa, zabrawszy Julę i nau czycielkę, poszła z niemi do apartamentów prywa tnych; tak w domu hrabstwa Sławoborskich nazy wało się pierwsze piętro mieszkania. Z buduaru dochodziły go urywane głosy teścia i żony. H ra bia wiedział, o czem tam mówiono, wiedział z góry,
54
iż w tym eleganckim zakątku cichym rozważane są losy Oporów i interesy szwagra.
Nie omylił się, gdy wszedł. Hrabina siedziała na małej kanapce w stylu Ludwika X V i trzymając ojca za ręce, coś mu gorąco przekładała. Na twa rzy jej znać było podniecenie, występujące w formie nieestetycznej rasowych wypieków. Stary Edelberg nic nie odpowiadał, tylko od czasu do czasu kiwał, jak nastawiony automat, głową.
— Papa nie może ciągle płacić długów L eo na, to człowiek niepoprawny, nie'dawno przecież...
— Niedawno przecież — podchwycił hrabia— ojciec zapłacił sumy za niego...
— My nie możemy przez tego nicponia być skazywani na „wiwotowanie” , my mamy obowiązki względem ludzi, względem towarzystwa, no i wzglę dem dzieci.
— Tak i dzieci naturalnie — powtórzył Sławo- borski i stanął w postawie wyczekującej przed te ściem, który go z ukosa mierzył przygasłym wzro kiem.
Stary Edelberg nic nie odrzekł, jeno słuchał, nawet mu żaden muskuł nie drgnął na suchej twa rzy. W y ją ł ze srebrnego kieliszka stojącego na małym, bogato inkrustowanym stoliczku, papierosa, zapalił go i jął przebierać palcami po złoconej po ręczy kanapki.
— My ma ny obowiązki! — syczała hrabina.—* Ach, coby to było, gdyby Opory zbankrutowały! — i chwyciła się za głowę.— Coby to było?! Ten śmiech
znajomych, ta złość ludzka i... nie, jabym tego wszystkiego nie przeżyła!...
— Niech ojciec pomyśli —- przekładał Sławo- borski i przysiadł się do teścia — nasza Jula dora sta, trzeba ją już wyprowadzić w świat, A rtur tak że, no, ten... — Tu hrabia poczuł na sobie spojrze nie bazyliszkowe żony i dał pokój refleksyi, nasu wającej mu się na wspomnienie syna.
— A zatem, juźeście zdecydowali o losie L eo na?— odezwał się nareszcie Edelberg i spojrzał su rowo na zięcia i córkę.
— To trudno, niech każdy ś p i, jak sobie po ściele— rzekł hrabia i przeszedł się po pokoju z oba wy, żeby więcej, niż potrzeba, nie powiedzieć.
— Co tu decydować: Leon już przeciągnął miarę cierpliwości— wykrztusiła hrabina — niech p o kutuje; my musimy się ratować, mamy obowiązki...
— W y macie swoje obowiązki, a ja mam swo je— wyrzucił z siebie Edelberg, a twarz pomarszczo na, sucha, spłonęła mu nagłym rumieńcem. — W y macie dzieci, ja je kocham, bo to moje wnuki, wnuki umitrowane— ciągnął dalej, podkreślając iro nicznie słowo „umitrowane” — ale ja mam syna j e dynaka, syna, jedynego spadkobiercę starego żydow skiego rodu.
— A ch — syknęła Sławoborska i zatkała sobie rękami uszy.
Hrabia zbladł, wszystka krew zeszła mu z twa rzy, cofnął się nieco w tył i wybełkotał:
Edelberg spojrzał nań drwiąco i potrząsnął machinalnie głową, poczem rzekł znów:
— Tak, mój hrabio, sławny jest nasz ród ży dowski. Doczytałem się gdzieś, źe był na czele ka- hału jeszcze za Kazimierza W ielkiego... A potem? W szak Jakób Edelberg pierwszy petycyę podpisał do Stanisława Augusta, w której była wyrażona myśl emancypacyi żydowskiej; Dawid Edelberg, syn jego, był pierwszym założycielem szkoły postępo wych rabinów. Jakób otrzymał szlachectwo, a D a wid był gwiazdą ówczesnej gminy izraelskiej. Syn jego Natan wstąpił na inną drogę — policzony też został między twórców przemysłu polskiego. Ów Natan był także tym, co ugruntował fortunę E del- bergów, pierwszą na owe czasy w świecie żydow skim. Ów Natan — to mój ojciec, którego udeko rowany przez cesarza portret wisi w mojej kance- laryi... J a poszedłem dalej, no i — tu stary Edel berg kiwnął desperacko głową — i doczekałem się córki utytułowanej, wnuków umitrowanych, syna zna nego w klubie i między arystokracyą...
— Dosyć, papo, dosyć—jęknęła hrabina. Sławoborski stał osłupiały i milczał, a w gło wie mu się wił chaos myśli.
— Na co o tem wszystkiem wspominać? — mruknął.
— Na co? — odrzekł stary Edelberg. — Bo ja wiem, na co?... W szak czasy Jakóba, Dawida i Na tana Edelbergów nie wrócą, bo nie mogą wrócić, natomiast nadchodzą czasy Lilientalów i K oniec
polskich... N o i ci pójdą naszą koleją —- dodał szeptem, zaczem, rzuciwszy niedopalonego papierosa w ogień, płonący na kominku, dźwignął się ciężko z kanapki.
Hrabina, nawpół zmartwiała, z zamknięte mi oczami, siedziała, przechyliwszy się całem ciałem na złoconą poręcz krzesła; Sławoborski stał przy kon soli i patrzył, wytrącony z tonu, na teścia.
— No, trzeba i ś ć — zwrócił się do obojga na pożegnanie stary Edelberg — mam na głowie jeszcze sporo interesów... Nie bójcie się, postaram się wejść w układy z Koniecpolskim, a przez niego z bankiem, może Opory uratujemy... Z Leonem się rozmówię, wyperswaduję mu hrabiankę Lacką i m o że go przekonam do zwrócenia się ze swemi afekta mi w stronę panny Róży Koniecpolskiej. Tak bę dzie najlepiej, o ile się da zrobić. W ejdziem y znów do właściwej sobie sfery, nie przestając bły szczeć na wielkim świecie, do czego zresztą mamy prawo...
Tu zatrzymał się na moment, poczem znów rzekł z dźwięczącym nieznacznie odcieniem ironii głosem:
— A jeżeli Leon Edelberg nie da się namó wić do konkurów o milionową pannę Koniecpolską, to może Artur?... C o— pomyślcie?
Hrabina drgnęła nagle i z zaciśniętych ust jej wyrwało się krótkie:
— Nie, nigdy, przenigdy!...
— Ha, nie, to nie! Wszakże pomyślcie!— po wtórzył stary E delb erg.— W ówczas i pałac gotycki stanąłby w całej okazałości przed światem, a świat kłaniałby mu się nizko, bardzo nizko.
— Nigdy! — jęknęła Sławoborska. Edelberg wyszedł.
— Słyszałeś?— zaczęła brabina. — A , słyszałem.
— No, i co będzie? — Kuina!
— Jakto?
— Ojciec opiera ratunek fabryki na małżeń stwie Leona z córką Koniecpolskich, ale ani Leon, ja go znam, w tę stronę nie uderzy, ani K oniecpol
ski, wydaje mi się, nie będzie chciał szukać koligacyi ze zbankrutowanym rodem sławnych Edelbergów... Przysypią nas gruzy naszego gotyku... skończone... chyba...
— Chyba co?
— Chyba gdyby Artur, albo Jula zrobiła partyę...
— H a !— jęknęła rozpaczliwie Sławoborska.— W ię c ty, hrabia, arystokrata, chciałbyś sprzedać własne dzieci żydom na pośmiewisko?
Sławoborski ruszył niedbale ramionami i od rzekł:
— M oja droga, nie bierz tych rzeczy tak tra gicznie.
— Jakto tragicznie, przecież to wstyd taki mezalians.
— Jaki mezalians? Zrozum życie! W iesz przecież, iż moja matka była księżniczką i w dodat ku nie z byłejakich książąt, a z historycznych, i wy szła za zwykłego szlachcica, któremu się później postarano o mitrę. Zresztą, co tu długo mówić, a ja, cóż straciłem, łącząc się z Edelbergami?
— Jakiś ty podły! Jakiś ty nieskończenie podły!...
Hrabia machnął ręką i rzekł półgłosem: — A tyś głupia, bo nadęta przesądami, nie mającemi nic wspólnego z twojem źydowskiem szla chectwem.
— Potworze, przestań, bo ci oczy wydrapię— syknęła Sławoborska i z pięściami rzuciła się na męża.
— Histeryczna żydówka — wybełkotał hrabia, wściekły z gniewu.
W tej chwili ktoś zapukał do drzwi. -— Proszę! — rzekł hrabia.
W progu stanął wyfraczony Franciszek z miną uroczystą i podając na srebrnej tacy bilet wizyto wy, spytał:
— Jaśnie pani każe prosić? Sławoborska spojrzała na bilet.
— Proś do biblioteki, zaraz tam przyjdę. Zaledwie Franciszek zniknął za drzwiami, gdy hrabia roześmiał się na całe gardło:
— Ha, komedya! — i dodał patrząc, jak żona stara się przywołać zwykły, swobodny wyraz na twarz — OpelskiL. Mój kuzyn! No, idźźe prędzej do swego amanta, śpiesz się, bo ucieknie, ty stara...
Sławoborska już się zdążyła opanować, wska zała mężowi ręką na drzwi i szeptem wyszło jej z przybladłych ust:
— A ty, stary, podły idyoto, leć do swej ko koty!...
I wymknęła się.
W prawdzie sceny gwałtowne, połączone z obel gami wszelkiego rodzaju, dość często spotykały hra biego, miały one jednak jakiś odmienny ton, odmien ne tło, nie takie, jak przed chwilą. Działały one na niego raczej podniecająco, niż przygnębiająco. Ta dopiero awantura poruszyła w nim pewne, do tychczas w spokoju spoczywające, struny duszy i od
biła się w sercu jego jako rozdźwięk zgrzytliwy. Hrabiemu wydawało się, źe już wszystkie sprzeczności i dysonanse, z życia rodzinnego płyną ce, zatopił w swym egoizmie cynicznym, tymcza sem nie. Edelbergowie, na których patrzył jako na źródło swych dostatków, naraz przedstawili mu się w innem oświetleniu, i uczuł się wśród nich obcym, samotnym, bezwolnym; ujął myślą w tych ludziach jedno — ów pierwiastek wrogi, odpychający, co to zmusza z żywiołową siłą do obrony lub zemsty.
W yniósł się cicho z buduaru; nie zwrócił na wet uwagi na odgłosy wesołej rozmowy, prow adzo nej w salonie. B ył blady i jakby wytrącony nagle z życia.
O czwartej przyszedł nauczyciel języka rosyj skiego, którego się hrabia uczył od lat kilku, o pią tej wpadł metr muzyki, ale tego Sławoborski zbył
krótko, oświadczając, źe jest cierpiący. Metr się zdziwił, bo utytułowany uczeń jego odznaczał się zawsze niesłychaną systematycznością i, chociaż by pioruny biły, musiał odbębnić na fortepianie ja kiś ustęp z partycyi operowej. Studya hrabiego nad muzyką polegały na odczytywaniu łatwiejszych stronic arcydzieł symfonicznych, a trudniejszych— arcydzieł operowych.
Kiedy metr muzyki opuścił gabinet, Sławo- borski zadzwonił na Franciszka, by mu dać pole cenie niewpuszczania nikogo, nawet z najpilniejszym interesem. N igdy tego nie czynił, ponieważ lubił, żeby mu przerywano „syesty” pod pozorem pilnych, nie znoszących zwłoki spraw. W ten sposób oszu kiwał samego siebie, bo owe najpilniejsze sprawy nie były najpilniejszemi, zyskiwał zaś u nieświado mych tanim kosztem opinię człowieka czynu, pracu jącego od rana do nocy. Ci, co go lepiej znali, byli innego zdania i poprostu mówili, źe hrabia jest blagierem i maniakiem.
W tej chwili jednak człowiek ten był napra wdę zmęczony. Nieskończona apatya rozsiadła się na jego pomarszczonej twarzy. Próbow ał czytać książkę, nowy jakiś romans, lecz nie mógł. W ięc sie dział wtulony w swój miękki fotel i starał się o ni- czem nie myśleć, popadł w taki stan, w jakim się nigdy przedtem nie znajdował. Byłby też Bóg wie, jak długo wygniatał poduszki fotelu, gdyby nie Fram ciszek, który mu przyniósł do zmiany wiepzorowe pbranje,
Hrabia dźwignął się z miejsca; do służącego nic nie rzekł, przeszedł się parę razy po pokoju zaczął się ubierać. W dział na siebie koszulę, za wiązał krawat biały, wciągnął frak nr.
1
, chociaż zwykle do teatru kładł nr.2
, t. j. starszy, i tak ubrany odświętnie poszedł na obiad. Zastał tam już wszystkich w komplecie. Nic nie mówił, nie zwracał nawet uwagi na to, że Artur plótł głup stwa, a Jula śmiała się jak idyotka bez przyczyny. Na żonę ani spojrzał, chociaż czuł na sobie jej złe i nienawistne spojrzenie. J a d ł machinalnie, bez smaku, nie krytykował sosów, był jak dziecko lub automat.P o obiedzie Sławoborska z Julą i guwernantką wsiadły do karety i odjechały do teatru. W ślad za niemi ruszył ojciec z synem w parokonnej do rożce.
Śpiewano „Tannhausera” . Hrabia był wielbi cielem Wagnera, tę zaś operę mistrza szczególnie lubił, zmarszczył też nieco brwi, gdy weszli do lo ży, albowiem już się zaczął akt pierwszy. Kiedy- indziej hrabia byłby narobił gwałtu za to, że go ominęła uwertura, dziś, nic nie rzekł, tylko się skrzy wił, poczem zajął miejsce z tyłu za córką.
Sala była pełna; znakomity baryton ściągnął na swój występ śmietankę warszawskiego towarzy stwa, gdyż i loże pierwszego piętra nie świeciły, jak zwykle, pustką.
Cisza zapanowała, kiedy słynny śpiewak ją ł wydobywać z piersi nieskończoną melodyę, niosącą
słuchaczów w zaczarowane sfery poetyckiego ma rzenia.
Raz po raz grzmiały oklaski i odzywały się brawa przeciągłe.
K iedy kurtyna, spadła w teatrze uczynił się naprzód szmer, potem nastąpiło wstawanie z krze seł; dały się słyszeć rozmowy urywane — zapanował ogólny ruch. Znajomi kłaniali się sobie zdaleka. Piękne panie i eleganccy panowie z lóż pierwszego piętra raczyli się słodyczami i tłumionym flirtem.
Sławoborska wychyliła się przez rampę i zda wała się kogoś szukać błyszczącemi oczyma. W świe tle kinkietów odbijała się długa jej postać interesu jąco. Miała na sobie fularową suknię barwy doj rzałego granatu, oszytą przepysznemi koronkami, których wysoką wartość można było ocenić nawet zdaleka. Rudawe jej włosy o odcieniu płomiennem, spięte w obfity pukiel jedną szczerozłotą szpilką, w której błyszczał cenny rubin, doskonale zdobiły głowę ruchliwą o wybitnym semickim charakterze. Dawniej, kiedy była młodą, robiła furorę zblizka, w zwykłem nawet oświetleniu, teraz jeno z odle głości wyglądała zajmująco.
Eleganccy panowie z pierwszych rzędów kła niali jej się i odbierali za to uśmiechy wabiące.
— Mamo, mamo! O, pan Opelski...— zwróci ła się Jula do matki.
— Gdzie? — Tam...
i w oczach jej zaskrzył się płomień — nudzi go ten Mizerski.
— Tak, tak... pan Mizerski...
Hrabina dla ukrycia wzruszenia swego przed córką ziewnęła, nie przestała atoli magnetyzować wzrokiem Opelskiego. A le Opelski, czy nie chciał, czy też nie mógł odczepić się od swojego sąsiada, dość, ze ani spojrzał na lożę Sławoborskich.
— Mamo, mamo— szepnęła znów panna Jula. — Co? — spytała nerwowo matka, bo zauwa żyła, że Opelski zniknął za portyerą.
— Pan Jaskrowski! — D aj mi pokój.
— Daj mamusi pokój — powtórzył Artur, za pychając sobie usta cukierkami, zaktórem i przepadał. — Papo, czy to nie ładny mężczyzna? Co to ładny, on poprostu jest piękny — zwróciła się znów panna Jula do ojca.
A le ojciec zdawał się nic nie słyszeć, nic nie widzieć; siedział i machinalnie obracał afisz w ręce.
— Papo, nie prawda?
— A le tak, prawda - mruknął hrabia, nie wie dząc, o co chodzi.
Rozległ się dzwonek.
Eleganccy wyfraczeni panowie z towarzystwa opuszczali loże, przeprowadzani spojrzeniami pięk nych dam. Niektórzy zostawali, zapewne, by koń czyć naprędce rozpoczęte rozmowy. W rzawa ci chła na dole, tylko na galeryach słychać było pe- yme głośniejsze ożywienie,
Nareszcie kurtyna znów się podniosła w górę; znakomity śpiewak włoski ją ł znów czarować swym głosem, a pomagała mu faworyzowana przez publi czność artystka miejscowa.
W połowie aktu hrabia wysunął się cicho z lo ży. Spojrzał na zegarek, coś szepnął lożmajstrowi i ruszył bocznemi drzwiami w drugą stronę gmachu, do teatru Rozmaitości. Tam trafił na antrakt. Z a j rzał w głąb, lecz wnet się cofnął, zawrócił więc do sal redutowych. Tu stanął i zaczął się rozglądać. W drugim końcu pod filarem zauważył pannę P a tyczek. Twarz mu się wyjaśniła; podszedł ku niej, ponieważ była sama, i podał jej rękę, mówiąc:
— Otrzymała pani?
— Otrzymałam, dziękuję, bardzo dziękuję — odrzekła baletnica i dodała z uśmiechem pocichu:— W iedziałam, że tak będzie... Jestem dziś zgodna— szczebiotała dalej; z wenty sama kwituję... Co, czy nie anioł ze mnie?
Hrabia ścisnął mocno drobną jej rączkę, a na twarzy, z której zniknęła apatya, rozlała się błogość wielka. Promieniał z wdzięczności; czuł, jakby mu ciężar nieznośny spadł nagle z piersi, i rzekł:
— Zejdziemy się u Semadeniego po przedsta wieniu.*
-— D obrze.
-— Trenczyński będzie? — A jakże, ale nie sam. — W ięc kto?...
— Geniusz...
— K to?—jęknął hrabia. — Geniusz!... M iłobędzki...
H rabia skrzywił się i bąknął pod nosem: — Tego brakowało.
— Ja chcę!— szepnęła panna Stefka. — A — ziewnął Sławoborski.
-— Trenczyński nie ruszyłby się bez Miłobędz- kiego.
— Et, on juź swoje otrzymał, ten komedyant. — Proszę się w ten sposób o moich dobro dziejach nie wyrażać.
—- D obrodzieje, do których bez rubla nie przystępuj— zakończył Sławoborski i dodał: D o wi dzenia, Semadeni... Kwadrans po
1 1
-ej. Potem Europa, gabinet nr. 3, o ile nie został zajęty.— Ja się juź postarałam, żeby był wolny — zaśmiała się panna Patyczek, do której zbliżał się w tej chwili jakiś chudy o ponurej fizyonomii fata- listy młody człowiek.
B ył to właśnie Miłobędzki, poeta dramatycz ny, piszący sztuki dekadenckie, z których ani jedna nie została dotąd wystawiona w teatrze dla niemo ralnej tendencyi.
Hrabia się cofnął, niedbale odkłoniwszy się trzem jakimś panom, toczącym głośną rozmowę o ci chych sprawach swoich, poczem wrócił znów do lo ży i usiadł za córką, zawzięcie lornetującą europej skiego śpiewaka, który istotnie wyglądał imponują co wśród gromady artystów drugorzędnych.
Niebawem kurtyna znów spadła, ponieważ skończył się był akt drugi opery. Salę zalały p o toki ostrego światła, płynące z żyrandola i kinkie tów. Pow stał nanowo hałas, zaczynający się od oklasków. Sławny śpiewak w towarzystwie ulubio- nej prymadonny miejscowej wyszedł na przód sceny; kłaniał się, uśmiechał zwycięzko i znikał parę razy za zasłoną. Publiczność, zwłaszcza ta ze sfer gór nych, szalała klaszcząc w dłonie i krzycząc dziko. Trwało to przez długą chwilę. Poczem wszystko wróciło do zwykłego stanu; panowie z krzeseł lor netowali damy siedzące w lożach, wychodzili z sali; jedni udawali się do palarni, inni z wizytami.
D o loży Sławoborskich przyszedł hrabia Opel- ski, niegdyś piękny mężczyzna, obecnie z powodu swej tuszy już tylko zaledwie przystojny. Hrabinę pocałow ał w rękę, na której błyszczała moc dro gich pierścionków, za co otrzymał wdzięczny uśmiech, hrabiemu podał rękę, Juli szepnął komplement do wcipny, a Arturowi wskazał na Baczyńskiego, do którego też Artur natychmiast pośpieszył, bez wzglę du na skrzywienie się ojca. Rozmowa toczyła się po francusku. Opelski opowiadał cuda o Camarze, wtrącając od czasu do czasu jakąś anekdotę o dwu znacznym sensie, którą sobie notowała w pamięci Jula, aby ją podać w domu przy okazyi w powtór nej zmienionej nieco edycyi. W ten sposób sze snastoletnia panna dopełniała swoje wykształcenie powierzchowne, czerpane przez lata całe od bar dzo drogich i bardzo modnych pedagogów.
Sławoborski nie brał udziału w rozmowie, słu chał szczebiotu córki i przyglądał się loży z prze ciwka, w której dostrzegł Jaskrowskiego.
— W ujek Leon pogryzłby się z wściekłości, gdyby zauważył’, co ten Jaskrowski wyrabia — sze pnęła Jula, zwracając się do ojca.
— A cóż on wyrabia? — spytał niedbale papa i skierował lornetkę w tę stronę, gdzie siedział ban kier Koniecpolski z żoną i córkami.
— C o ? Flirtuje i to jeszcze jak... W idzi papa, nachylają się ku sobie: on jej włosów głową dotyka; o, doskonale widzę, doskonale.
— Zdaje ci się— bąknął ojciec.
— Mnie się nic nie zdaje.. O, widzi papa: ona mu podoje cukierki, ale jak podaje... jak?! Tym czasem...
— Tymczasem co?
— Przecież ta L acka, to prawie narzeczona wujaszka.
— Et, pleciesz! — odrzekł ojciec pośpiesznie i uśmiechnął się z zadowoleniem, albowiem zauwa żył, że A rtu r, który przed chwilą rozmawia! z B a czyńskim, zjawił się w loży Koniecpolskich, gdzie mu natychmiast zrobiono miejsce.
— Mamo, Artur!...
— A jęknęła hrabina i zblądła. — Mama widzi?
Opelski wyszedł, pożegnawszy się ze wszyst kimi.
— Mądry cliło pak rzucił ironicznie hrabia. Sławoborska przygryzała usta, ciskając m ężo wi spojrzenie przyczajonej do skoku pantery.
— Mądry: budzi się w nim instynkt samoza chowawczy.
— Obrzydliwy Artur, z takiemi żydówkami — mruczała panna Jula, kręcąc noskiem - z takiemi jakiemiś Koniecpolskimi się wdaje. Prawda, mamo,
źe trzeba mu tego zabronię?
A le hrabina już się zdążyła pohamować; przy brała znów na twarz wabiący uśmiech słodki, ażeby tern lepiej ukryć gniew, który jej się w duszy zbierał.
— Tak, Julu, Artur głupi — wykrztusiła pół głosem.
— Przy ludziach, przy pełnym teatrze, przy