• Nie Znaleziono Wyników

Cztery dni : powieść. Cz. 1

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Cztery dni : powieść. Cz. 1"

Copied!
152
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

BIBLIOTEKA DZIEŁ WYBOROWYCH

WYCHODZI CO TYDZIEŃ

w objętości jednego tomu.

WARUNKI PRENUMERATY

w W A R S Z A W I E : Z p r z e s y ł k ą pocztową: Rocznie . (52 tomy) rs. 10 ; Rocznie. . . (52 tomy) rs 12

Pdłrocznia (26 tomów) i ,

twartainie (13 tomow) „ 2 kop. 50

Za odnoszenie do domu 16 kop. kw.

)

Kwartalnie . (12 tomów) „ 3

C en a każ deg o tomu 25 kop., w oprawie 4 0 kop.

DOPŁATA ZA OPRAWĘ:

Rocznie . . (za 52 tomy) . . . rs. 6 kop. — P ółroczn ie. (za 26 tomów) . . . , , 3 ,, — Kwartalnie, (za 13 tomów) . . . „ I „ 6 0 Za zmianę adresu na prowincyi dopłaca się 20 kop

REDAKTOR I WYDAWCA

Frano: Jul, 6ranowsHt

---Redakcya i Administracya: Warszawa, Nowy-Swiat 47.—Telefonu 1670 we Lwowie Plac Maryacki 1. l.

(3)

B I B L I O T E K A

D Z I E Ł W Y B O R O W Y C H

M

305

.

CZTERY DNI.

POWIEŚĆ

prże£

ANTONIEGO MIECZNIKA.

U______ MŁ 9 * C z ^ ś ć I. «--- a

Cena 40 kop.

W pren. 3 0 ł kop.

W A R S Z A W A K e d a k c y a i A d m i r i i s t r a c y a

47 . Nowy-Śwlat 47 .

1 0 0 3 .

(4)

i' 'X; '

f * Ź T- rf-4 'V-:- 2 %

(5)
(6)
(7)

ANTONI MIECZNIK.

^ v'Bc5i* £>*'•

:tery dr

P O W I E Ś Ć . W S Z A W A DRUKARNIA T. J E Z I E R S K I E G K ) 47 Nowy-Świat 47

(8)

JI,03B0JieH0 IJ^eH3ypoio.

(9)

I.

Dzień hrabiego Edwarda Sławoborskiego.

H rabia Edward Sławoborski należał pod wie­ lu względami do wyjątków w gromadzie rozmaicie utytułowanych i dostojnych panów. W stawał dość wcześnie, wcześniej niż inni hrabiowie; cały dzień był zajęty, musiał być zajęty, bo, kiedy nawet nie miał co robić, to sobie sam dobrowolnie pracę wy­ myślał. Powtarzał też często innym— oczywiście po

angielsku — źe czas, to pieniądz, chociaż ci in­ ni wyrażali się o pracy hrabiego po polsku w spo­ sób mniej więcej taki, w jaki się zwykło mówić o za­ jęciu stworzenia boskiego, zabiegającego o to, by

pochwycić zębami koniec własnego ogona.

Dziś hrabia Edward wstał jeszcze wcześniej, niż zwykle, bo przed ósmą, kiedy tymczasem zwy­ kła jego godzina była ósma, ani mniej, ani więcej, tylko ósma.

Punktualności tej, zwłaszcza przy wstawńniu, nauczył się był w wojsku hiszpańskiem, do którego

(10)

obecnie jeszcze jako pozasłużbowy kapitan należał. O tej też punktualności i wogóle o życiu pułkowem czule opowiadał dzieciom własnym, które się zawsze zapytywały: czy papa mówi seryo, czy też tak oto sobie żartuje z ich naiwności młodzieńczej, to jest z tego, co już dawno były utraciły.

Hrabia był zły: całą noc spał kiepsko, ciągle się budził; jakieś mu się majaczyły sny nieprawdo­ podobne. To też z prawdziwą radością powitał szary poranek zimowy, albowiem zaczynał się dzień, to jest życie na jawie, życie rzeczywiste, nie zaś to jakieś nocne bredzenie.

P o schodach, łączących górne apartamenty do­ mu z dolnemi, hrabia zbiegł rzeźko prosto do ogro­ mnego przedpokoju, w którym się już uwijał lokaj- czyk, będący w służbowej hierarchii na wysokiem stanowisku młodszego pomocnika kamerdynera.

Dygnitarz ten strzepywał kurze z rogów je le ­ nich, ze skór łosiowych, któremi zawieszone były ściany sieni; czynił to z takiem przejęciem, jak­ by pełnił najpoważniejszą funkcyę w świecie. Zw y­ kle hrabia doń nie przemawiał, nie zważał nawet na jego obecność, szedł prosto do swego gabinetu i tam wypijał dwie filiżanki herbaty, zjadał trzy jajka a la coąue i czytał rannego Kuryera, dziś atoli zatrzymał się w przedpokoju i zmierzywszy gniewnie chłopa­ ka, zawołał, wskazując na zwieszającą się od sufi­ tu latarnię pałacową:

(11)

wszystko jedno, czy się w niej myszy, czy nietope­ rze gnieżdżą— wam wszystko jedno!

Chłopak, zamiast odpowiedzi, ją ł jeszcze pil­ niej operować szczotką około olbrzymiego gałęzistego rogu, na którym wisiały palta.

— Czy ty nie słyszysz, nicponiu, co ja mó­ wię?— krzyknął hrabia i zapłonął strasznym gnie­ wem; zdarzało mu się to zazwyczaj w razie powta­ rzanego zapytania.

— Jaśnie pan...— jęknął chłopak— wytrzeszcza­ ją c zaspane oczy na dostojną osobę umitrowanego

pana.

— Co, ty mnie śmiesz odpowiadać?! — Ja?...

— Ty!

— Nie, ja tylko...

— Co to tylko!...— krzyknął hrabia.— N ie r o ­ zumiem i nie chcę rozumieć: ty masz słuchać, gdy mówię, a nie odpowiadać! Kiedy ja was nauczę te ­ go porządku? Czy jeszcze nie wiesz, źe żądam bez­ względnego posłuszeństwa, ślepego posłuszeństwa i niczego więcej!

Chłopak zgłupiał, szeroko rozwarł oczy i głos mu zamarł na ustach.

Tymczasem na krzyk hrabiego wyskoczyło z korytarza dwóch innych służących. Nastąpiła chwila milczenia. Sławoborski targał swój siwieją­ cy wąsik, gwałtem próbując podkręcić go do góry, kiedy, niestety, wąsik gwałtem zrywał się ku doło­

(12)

wi. Lokaje stali, nie wiedząc, co się stało, a wie­ dząc tylko, że jaśnie pan jest w złym humorze.

— O latarnię mi chodzi — zwrócił się hrabia do starszego lokaja— o latarnię, która się aź prosi czyszczenia. A le wam się nie chce przynieść drabin­ ki, wleźć po niej i oczyścić szkła, nie chce się wam, ja was znam!

— Proszę jaśnie pana, właśnie mieliśmy się zabrać— bąknął stary lokaj, Franciszek.

— Aha, mieliśmy, znam na tem... N ie, nie zwiedziesz mnie, mój ptaszku!

Służący, którego hrabia nazwał ptaszkiem, a który wyglądał jak tur, uśmiechnął się nieznacznie do swojego młodszego kolegi, porywającego z jakąś pasyą stół, gdzie obok bobrowej czapki, tulącej się do cylindra, leżała duża srebrna taca, pełna biletów wizytowych.

Obaj wiedzieli, źe trzeba przeczekać burzę i z niczego się nie tłomaczyć, bo hrabia, jako p o­ zasłużbowy kapitan królewskich wojsk hiszpańskich, tłomaczeń nie znosił.

Jakoż burza minęła. Sławoborśki przeszedł się raz i drugi po przedpokoju, dotknął kaloryfe­ rów, by się dowodnie przekonać; czy idzie od nich ciepło, zajrzał do biblioteki i buduarów poczem wyprostowawszy palec wskazujący lewej ręki, spytał:

-— Nikt jeszcze nie był? — Nikt.

— Kury er jest? — Jest.

(13)

— Śniadanie także jest? — Jest.

— Przynieść! — Zaraz? — W tej chwili!

— Słucham jaśnie pana.

Hrabia się uśmiechnął; jeden Franciszek umiał wprawiać go w lepszy humor swem dostrajaniem się do tonu militarnego, który był jedną z jego pa- syj najszczerszych.

Z a chwilę hrabia już siedział w swoim gabi­ necie, na bardzo wygodnym fotelu i, wyciągnąwszy nogi na barwny dywan perski, zajadał zwykłe, jak mawiał, swe dary boże: jajka d la coąue i bułki z masłem.

Jadł prędko, jak ten, który jest albo bardzo głodny, albo któremu się niesłychanie spieszy do zajęć obowiązkowych.

Z fotelu hrabia widział, źe za oknami, na uli­ cy była zima, ta szara, brudna zima wielkomiejska, która ma w treści swej wszystko, co człowiekowi życie czyni cięźkiem i nudnem. D o uszu jego do­ chodził turkot dorożek i budził w nim wrażenie niesmaku na myśl, iż w turkocie nie było melodyi, a była natomiast kontrapunktowa robota stangretów.

Hrabia jajka zjadł, bułki także pochłonął i wziął się do herbaty, której tęgość sam, sobie z nadzwyczajną dokładnością miarkował. B ył zwy­ kle kontent, kiedy utrafił w sam raz, co mu się

(14)

zresztą rzadko zdarzało z przyczyny gwałtownych ruchów i wrodzonej popędliwości.

Tym razem nie utrafił, herbata była za mo­ cna, więc się krzywił od czasu do czasu i spluwał— ale pił. P o pierwszej filiżance wstał z fotelu, prze­ ciągnął się — hrabia przeciągał się tylko wówczas, gdy go nikt nie widział — ponieważ mawiał, oficer nie powinien mieć czasu na „effeminacyę,” poczem poprawił sobie krawat, który mu się był nieco prze­ kręcił, szarpnął marynarkę, strzepnął smugę pyłków ze spodni i, rzuciwszy się znowu na miękki fotel, zabrał się do Kuryera, raz po raz przecierając d ło ­ nią swoje łyse a nizkie czoło kształtu prawidłowe­ go czworokąta.

Naraz poruszył się gwałtownie i twarz mu poczerwieniała, rzucił dziennik i począł biegać po pokoju, wymachując rękami, przytem powtarzał przez zęby:

— Nowa historya, nowa awantura!... Niech piorun trzaśnie — będę miał, o będę miał... A nie mówiłem, nie mówiłem... Biedna Stefka, biedna... Niech piorun trzaśnie.

Hrabia mówił to do siebie półgłosem, nie, pół- szeptem jakimś i znać było po nim, źe go jakaś wiadomość brukowa ukąsiła, bo spoglądał nienawi­ stnie na dziennik, który się znalazł pod stołem, na dywanie.

— Ha, trudno! — bąknął znowu, a zbliżywszy się do okna, ją ł wodzić oczami po snujących się na trotuarze przechodniach, przytem bębnił palcami po

(15)

szybie i powtarzał: „ba, trudno!” na nutę marsza ślubnego z „Lohengrina.”

Wybębniwszy w ten oto telegraficzny sposób kilkanaście razy „to trudno,” hrabia odstąpił od okna i zbliżył się do biurka, nad którem wisiał wielki portret jego własnego antenata, wojewody w pancerzu. Tu przystanął chwilę i załamał ręce na widok całej kupy papierów, zarzuconej kartona­ mi planów architektonicznych.

— Nowy k łopot!—jęk n ął i wziął się nerwowo do segregowania papierów, tak je atoli porządko­ wał, iż uczynił z nich bezładny jakiś stos, jak gdy­ by przeznaczony do spłonięcia w piecu.

— 'Niem a co...— mruknął i rzucił surowe spoj­ rzenie na szyderczo uśmiechniętego przodka swego, wyzierającego z portretu.

Im jednak sam zdobywał się na groźniejszą minę, tern ów przodek - wojewoda czynił się więcej szyderczy, zdawał się poprostu kpić z utrapień swe­ go prawdziwego, czy też fałszywego praprawnuka.

— Niema co — tłukło się hrabiemu po duszy, niby odgłos jakiegoś bezlitosnego fatum, śpiewające­ go mizerye ludzkiego żywota.

H rabia nienawistnie raz jeszcze spojrzał na biurko i na wiszącego nad niem swego antenata w pancerzu, poczem szybko zbliżył się do stolika, na którym stała niedopita filiżanka herbaty. H e r­ batę wychylił duszkiem i nacisnął guzik od dzwon­ ka, łączącego gabinet z kredensem.

(16)

ciszek i czekał na rozkazy, wyprostowany jak struna.

— Jaśnie pan każe... — Zawołać Michała! — Słucham.

— Marsz! ,

— Słucham.

Zjawił się kucharz Michał.

— Jaśnie pan życzył sobie?...— pytał, zdejmu­ ją c białą czapkę z głowy.

— Żebyś przyszedł. — Jestem.

— W idzę.

H rabia pomyślał chwilę, poczem, patrząc ku­ charzowi prosto w oczy rzekł:

— Na śniadaniu będą dziś państwo Edelber- gowie, zapewne wszyscy.

— Już w iem — wtrącił szef nieśmiało— spusz­ czając oczy na dół, jakby się wstydził tego, co p o­ wiedział.

— M ichał nic nie wie— odsapnął hrabia i cią­ gnął dalej.— N ic nie mówić, lecz słuchać!... W ię c na śniadaniu dziś państwo Edelbergowie, czy sami, nie jestem pewny, może się przywlecze także pan Leon, jeżeli nic lepszego nie będzie miał do roboty. Trzech par kotletów, jak było ułożone wczoraj, okazuje się za mało, trzeba dorobić jeszcze ze dwie. M ichał rozumie?

— Rozumiem, jaśnie panie!

(17)

N a jarzynę niech, będzie kalafior, a na deser, no — dajmy na to — jaki porządny torcik, to jest taki, któryby miał odpowiednią do objętości treść...— czyli jeszcze wyraźniej, żeby wystarczył dla wszystkich.

— Rozumiem, jaśnie panie. — To jeszcze nic.

Tu hrabia znowu się zatrzymał, drwiąco spoj­ rzał fia swego szefa, któremu i tak już długa twarz jeszcze bardziej wydłużyła się z przestrachu, bo wie­ dział, że zacznie się nieprzyjemna dlań historya z sosami, a ną te właśnie jaśnie pan szczególną zwracał uwagę.

Jakoż tak się stało. Hrabia, nie spuszczając wzroku z szefa, ją ł drwiąco pytać:

— M ichał wie, źe mamy z sobą do pomówie­ nia... o, o... o sosach. Tak, rozumie się, ty tego, mój Michale słuchać nie lubisz, oczywiście nie lu­ bisz, a ja o tern mówić będę, będę...— to drugie „b ę ­ dę” hrabia w mowie podkreślił.— Czy Michał myśli nas ciągle truć świństwem bez smaku, w dodatku, bo świństwo ze smakiem ęa passe encore, ale bez smaku?! Nie, dosyć tego, my się, mój drogi roz­ staniemy, jeżeli te sosowe secesye potrwają dłużej. D ość mam dekadentyzmu w kuchni! J a nie znoszę M ichała sosów, mnie sosy M ichała o utratę zdro­ wia i humoru przyprawiają, my się stanowczo mu­ simy na tym punkcie porozumieć.

— Robię, co mogę — zdobył się na nieśmiałe zdanie kucharz i zaczął kręcić czapkę w ręku.

(18)

wpadając w pasyę.— Powiem odrazu, co mi leży na- sercu: sosy Michała są lurami najpodleglejszego ga­ tunku, za które nie Michał cierpi, ale ja cierpię. B o ja mam o to piekło w domu, zwłaszczą, kiedy się zechce panu Arturowi dla różnych powodów uni­ kać familijnych śniadań i szukać ich po restaura- cyach, a pannie Julii narzekać na hól głowy.

Hrabia zapalił cieniutkiego papierosa i, zacią­ gnąwszy się parę razy, mówił dalej, ale coraz to prędzej:

— Niech M ichał o tern wszystkiem pamięta, ho będzie musiał ze stanowiska swego ustąpić, ja przecież sam, osobiście gotować nie będę, już i tak robię dużo, studyując książki kulinarne specyalnie dla Michała, czego ostatecznie czynić nie jestem obo­ wiązany. M ichał powinien mi być wdzięczny.

Kucharz się skrzywił i przymrużając oczy, rzekł półgłosem:

— Bobię, co mogę — staram się, ale kiedy jaśnie pan hrabia uważa, że jestem niedobry, tó...

Sławoborski mu przerwał.

— To co? To ja znowu będę się starał o n o­ wego szefa, o nowego dla siebie ucznia sztuki ku­ charskiej? Nie, nic z tego, Michał zostanie, bo ja sobie tego życzę... Tylko z temi sosami, z temi sosami... trzeba się poprawić. Pieczyste ujdzie, na- przykład, wczorajszy rozb ef był doskonały, dawno takiego nie jadłem; deser zupełnie dobry, chociaż w niedzielę ten torcik hiszpański był pod psem; i podanie niczego sobie, wcale niczego... Hrabia

(19)

W ilski chwalił, książę Zbaraski zachwycał się... Tylko sosy.— Myślę jednak, źe Michał się poprawi, mam nadzieję, na Nowy Rok nie zapomnę o M icha­

le. O rzeczach, należących do specyalności kuchar­ skiej, nie zwykłem zresztą zapominać. W ię c już wszystko w porządku. Dziś do kotletów zrobimy taki mocny sos, taki wedle skombinowanego prze- zemnie przepisu. Michał ma przepis?

— Mam.

— Michał się postara? — Zrobię jaknajlepiej.

— To już wszystko. Michał może odejść! Kucharz już wyszedł, kiedy hrabia, przypo­ mniawszy sobie widocznie jeszcze jakąś dyspozycyę, skoczył do przedpokoju i zaczął wołać przera­ źliwie:

— Michał! Michał! Kucharz wrócił.

— Jeszcze jedno: zamiast kalafiorów będą karczochy z białym sosem. Pan prezes wprawdzie tego sam nie znosi, ale ja lubię, pan A rtur także lubi i panna Julia lubi.

— Słucham jaśnie pana!

Sławoborski z miną złośliwego zadowolenie cofnął się do gabinetu: na jego twarzy czerwonej znać było podniecenie chwilowe. Te konferencye z kuchaizem były w jego życiu kartą poważną zwy­ kłej działalności. Jeść dobrze lubił i znał się na jedzeniu więcej, niż na czemkolwiek innem, ztąd też sąd jego w tej materyi kulinarnej odznaczał się

(20)

przedziwną ścisłością i stanowczością. Hrabia by­ wał zawsze powoływany na stanowiska sędziowskie wystaw kucharskich. W szyscy szli ślepo za jego zdaniem, nikt nawet nie śmiał przeczyć, gdy coś powiedział.

Powtarzał też często, że cywilizacya zaczyna się w kuchni i kończy się na kuchni. AVszyscy z to­ warzystwa o tern wiedzieli i dlatego niektórzy po­ wtarzali sobie, jako — według hrabiego Edwarda Sławoborskiego— cywilizacya cała wyszła z kuchni. Pogląd ten złośliwsi nazywali poprostu kuchennym.

Hrabia znowu zaczął spacerować po gabinecie, od czasu do czasu zbliżał się do biura i 1 dotykał machinalnie papierów różnych, opatrzonych firmo- wemi nagłówkami. N iektóre odczytywał, uśmiecha­ ją c się przytem lub marszcząc surowo brwi. P la ­ nów budowlanych nie ruszył, pomijał je z widocz­ nym wstrętem.

Właśnie miał zabrać się do pisania, kiedy do drzwi ktoś zapukał, więc odsunął od siebie czysty arkusz listowego papieru z wydrukowanym nagłów­ kiem firmy fabrycznej „Oporowskie zakłady meta­ lurgiczne” i wykrztusił:

— Proszę!

D o gabinetu wszedł jakiś pan przytyły, w wy­ tartym, lecz czystym żakiecie. Na twarzy jego p o ­ sępnej i nieruchomej prawie znać było przebiegłość i pewność siebie.

— Dzień dobry panu hrabiemu!

(21)

Proszę siadać. W iadomości są pomyślne, przy­ puszczam?

Kranz złożył ostrożnie swoją teczkę z papie­ rami na marmurowym blacie okna i, przysunąwszy sobie krzesło, usiadł.

Hrabia tymczasem pytał dalej:

— Co było we wczorajszej korespondencyi wieczorowej? Nie przeglądałem jej, nie mogłem wpaść do biura, ogromnie byłem zajęty... Pan wie, te moje zajęcia...

— Pochłaniają masę czasu — bąknął niedbale pan Kranz.

— Oczywiście. Depesza była? — Była.

— I co?

— Sobecki telegrafuje, że potrzebuje gwałtem w ciągu tego tygodnia dwóchkroć co najmniej, bo interes stanie.

— Dwóchkroć?! Cóż u dyabła— mruknął hra­ b ia — przecież dwa tygodnie temu otrzymał 150.000 gotówki... Zresztą Opory mają otwarty kredyt w banku.

— W łaśnie depesza mówi, że kredyt zamknię­ ty. Interes trzeszczy, bank nie chce zdyskontować ani jednego wekslu, poufnie dał nam znać o tern, i to dobrze, że poufnie, bo jakby się ta fatalna wiadomość rozeszła, byłoby gorzej.

Hrabia kręcił głową i targał swój wąsik, któ-Biblioteka. — T. 305. “

(22)

ry mu ciągle spadał ku dołowi, gładził łyse czoło i powtarzał:

— To źle, to źle!... Trzeba na to coś pora­ dzić, trzeba...

— Właśnie w tym celu wstąpiłem do pana hrabiego przed pójściem do biura.

— Dobrześ pan zrobił... A le co ja wymyślę, powiedz pan?

— W ątpię, czy pan hrabia co w^ymyśli— mru­ knął ponuro pan Kranz — ale pan prezes?

— Prezes, prezes... zapewnie. W każdym ra­ zie trzeba posłać Sobeckiemu depeszę, źe pieniądze będą.

— Już posłałem. — Kiedy?

— Zaraz po otrzymaniu tej fatalnej dla nas wiadomości. A le nie wiem, jak to będzie, bo to jeszcze nie wszystko. Firma Koniecpolskich upomi­

na się o swoją sumę. — I te źydy? — Tak, panie.

— Niech ich dyabli porwą! — ryknął hrabia i energicznie zaczął zwijać plany.

— Ich dyabli nie tak prędko porwą. — A le ja im tego życzę!

— Chyba, źe tak...

— Otóż, kochany panie Kranz, ja o tern po­ wiem prezesowi; niech się stary pokręci i pieniądze znajdzie.

(23)

Kranz uśmiechnął się sceptycznie, spogląda­ ją c na hrabiego z ukosa, poczem rzekł:

— Pan prezes Edelberg i tak pomimo O po­ rów, musi się kręcić, bo tam go pewnie w krótkim czasie spotka gruba nieprzyjemność.

— Nowego co? — spytał znów Sławoborski i, wcisnąwszy się głęboko w fotel, słuchał.

Kranz zaś mówił:

— Na mieście opowiadają sobie, ze dziś albo jutro pan Leon ogłosi bankructwo.

— N o, i cóż nas to może obchodzić? — prze­ rwał śpiesznie hrabia.— Cóż nas to może obchodzić, mój kochany panie? — powtórzył, prostując się d o­ stojnie.

Kranz pogładził swoją rudą bródkę, zakoń­ czoną ostrym klinem, i wycedził przez zęby:

— Ja myślę, źe nic. Interes pana Leona stoi w dość luźnym związku z interesem Oporow- skicli zakładów metalurgicznych.

— Zatem?

— Zatem jedynie pan prezes na tej wzglę­ dnej katastrowe ucierpi. Na razie miałem tylko na myśli prezesa i jego siłę płatniczą, która prawdopo­ dobne zwróci się na ratunek firmy pana Leona.

Na twarzy hrabiego, w miarę jak Kranz cedził przez zęby zdanie za zdaniem, występowały czerwo­ ne plamy, pochodzące z tajonego wzruszenia we­ wnętrznego.

(24)

syknął Sław oborski— prezes ma obowiązek przede- wszystkiem ratować sprawę Oporów.

— Obowiązek, obowdązek — powtarzał z naci­ skiem szef biura zakładów Oporowskich — tak, za­ pewnie, a jednak mnie się wszystko zdaje, źe...

— Ź e prezes plunie na Opory i będzie kre­ dytem Oporów, Malińca i Sitek regulował po raz nie wiem już który karciane i inne długi siwego synalka?... Nie, panie, pan jesteś w błędzie!

A Kranz kiwał głową i kręcił dużym, o wy­ bitnie semickim kształcie, nosem. Potem , wolno przysuwając do siebie złożoną na oknie tekę z p a ­ pierami, ją ł mówić:

— W łaśnie to naiwne przypuszczenie, że pre­ zes użyje pieniędzy, tyle potrzebnych naszej fabryce, na uregulowanie interesów syna, przyszło mi na myśl, zwłasźcza, źe na giełdzie w tern oświetleniu podają bankructwo pana Leona.

Tu Kranz zatrzymał się i zatopił swój ostry wzrok w hrabiego, który mimowiednie oczy spuścił na dół, i zdawał się sondować duszę utytułowanego pana. Następnie ujął pod pachę teczkę i rzekł:

— Ja wiedziałem, źe panu hrabiemu cała ta sprawa jest wiadomą, jako też i to, że pan hrabia odpowiednią konferencyę odbędzie z prezesem.

-— Możesz pan być pewien, iż firma nasza szwanku nie poniesie skutkiem marnotrawstwa mego szwagra — zakończył hrabia i podał na pożegnanie rękę Kranzowi.

(25)

z zasianym niepokojem w duszy. Chciał panować nad sobą, a nie mógł pokonać wrażliwości tempera­ mentu: wzburzenie brało górę. O złym, krytycz­ nym stanie Oporów, które były źródłem dochodów rodziny, hrabia wiedział już dawno, o katastrofie, wiszącej nad młodym Edelbergiem, szwagrem swym, donieśli mu dobrzy znajomi, a o przypuszczalnej możliwości ratowania go przez ojca przed chwilą usłyszał z powściągliwych ust Kranża. Myślał więc obecnie o tern, jak do owej akeyi ratunkowej nie dopuścić. Spodziewał się, źe na żonę wpłynie od­ powiednio, przedstawiając jej grozę położenia, a był pewien, źe żona w lot pojmie sytuacyę i w niej się zoryentuje. Liczył na dobry skutek, bo znał swą żonę, w której podziwiał zawsze energję i bezwzglę­ dny egoizm, podobny zresztą gatunkowo do jeg o własnego egoizmu.

Małżonkowie Sławoborscy, powtarzano sobie nieraz w towarzystwie, nienawidzą się wzajemnie, ale się wzajemnie znają.

W pół godziny po odejściu Krauza lokaj dał znać, że przyszedł architekt, któremu hrabia dnia poprzedniego wyznaczył na konferencyę godzinę ranną.

Sławoborski był zadowolony z tej wizyty, bo potrzebował dla wewnętrznego uspokojenia się wy­ wrzeć swój gniew na kimkolwiek, do kogo m ógłby się przyczepić.

(26)

— Dzień dobry panu — rzekł, podając rękę budowniczemu.

— Dzień dobry panu hrabiemu— odparł pod- źyły, chudy człowieczek.

— D rogi panie— zaczął hrabia, rozwijając pli- kę dopiero co zwiniętych planów — przejrzałem wszystko i znalazłem wszystko dyabła warte.

— Pan hrabia pewnie niedokładnie...

— Przepraszam pana, bardzo dokładnie prze­ glądałem i zauważyłem, źe miejsce, przeznaczone na łazienkę, nie jest właściwem miejscem, bo, za­ nim wróciłbym z kąpieli do swego pokoju, djabliby mnie wzięli w przeciągach bocznego korytarza. Na­ stępnie, komunikacya sypialnych pokojów z budua­ rami jest tak prymitywnie obmyślona, źe, dalibóg, wstyd mi za pana.

Architekt przybladł, poruszył się nerwowo na

krześle i rzekł: A •

— Przecież na wyraźne żądanie pani hrabiny aż cztery razy przerabiałem plan wewnętrznego roz­ kładu pokojów. Ostatni projekt został zaaprobowa­ ny, na co mam dowód, podpis, słowo i t. d., więc nie rozumiem.

— A le ja rozumiem to, czego pan nie pojmu­ je — przerwał Sławoborski zaperzony.— D o budowni­ czego należy rzeczowo wniknąć w potrzeby rodziny, dla której się stawia dom.

— Co?! Pan hrabia żartuje chyba!— zawołał, t powstając ze swego miejsca budowniczy.— Ja mam wnikać w temperament rodzinny?... T o rzecz jakie­

(27)

goś psychologa, ale nie budowniczego, który ma ogólny pogląd...

— N iech się pan nie unosi, proszę pana — przerwał hrabia— mówmy spokojnie.

— Proszę pana hrabiego, ja nie mogę mówić spokojnie o tern, co mi leży na wątrobie. Stawiam państwu dom, któremu równego nie będzie w W a r­ szawie: czysty gotyk staro-niemiecki.

— Tak, dobry mi gotyk, wtłoczony w kwa­ drat!

— B o plac był za mały.

— Z a mały na jednę rodzinę taką, jak nasza, drogi panie?

— Z a mały na uwypuklenie całości we wszyst­ kich właściwościach stylu... Co ja miałem robić, kiedy pan hrabia nie cały plac kupił, tylko połowę? Co ja miałem robić, kiedy mi pani hrabina skre­ ślała jeden efekt za drugim?

— Bo pan chciałeś zamek budować. — N o ..

— Zamek, proszę łaskawego pana,, a my na zamki pieniędzy nie mamy, albowiem czasy, raczy pan wiedzieć, są ciężkie, a będą jeszcze cięższe.

— Co mnie to wszystko obchodzi? — wtrącił gniewnie architekt.

H rabia spojrzał na niego ze złością i syknął: — A le mnie, ale nas obchodzi: ja wiem, co mówię!

— A ja wiem, co mam robić!— dorzucił gwał­ townie budowniczy.— Domu już rozwalać nie można,

(28)

bo stoi; ja zmienić nic nie jestem w stanie, bo nie jestem, gdyż całość tak, jakby skończona.

N a to hrabia, prostując się, jak struna, krzy­ knął:

— A niechże dyabli porwą cały ten nieszczę­ sny pałac! Tle on mnie, B oże, zdrowia kosztuje, zdrowia i pieniędzy, bo pieniądze dają zdrowie... Dwakroć sto tysięcy już utonęło w tej budzie!

Budowniczy łypnął nienawistnie oczami na hrabiego, który, rozwiódłszy ręce, zatopił wzrok swój w namalowanego antenata-wojewodę, jakby szukając u niego opieki, pomocy, czy też zmiłowania na swo­ je klęski, i piskliwym głosem wykrzyknął:

— Pan hrabia zapomina, że dom jego w ka­ żdym razie przedstawia dużą wartość, jako dzieło sztuki.

— Ha, ha, ha!... W yborny pan jest, dziełu sztuki?! Piękne dzieło sztuki, za któreby mi dano, gdybym sprzedąwał tyle, ile wynosi wartość placu!

Tu hrabia się zatrzymał i, chwytając za ra­ mię chudego architekta, szepnął mu, nie wiadomo dlaczego, tajemniczo:

— Panie drogi, wierz mi pan, że jabym takie­ go domu za nic na świecie nie kupił; bo, zgodzi się pan, że to nie będzie ani pałac, gdyż kto słyszał o pa­ łacu bez stajni, bez podwórza, ani dom docho­ dowy...

— Przecież mówiłem — odparł także szepterti architekt— że plac za mały.

(29)

podzielałem zdanie pańskie, ale... — hrabia opadł ciężko na fotel— ale uważa pan, zdanie moje, wstyd powiedzieć, lekceważono. Tak, sponiewierano zdro­ wym moim sądem, ot— i są skutki, bo są!

Mały budowniczy już snać wracał do równo­ wagi, z której go był wytrącił impet hrabiego, gdyż zaczął bębnić palcami po stole, powtarzając:

— Zapewne, zapewne, lecz cóż ja na to ¡Do­ radzę?

— N ic pan nie poradzi — wtrącił utytułowany pan— ja także nic nie poradzę.

— Zatem?

W tej chwili zapukano do drzwi. — Proszę!—jęknął hrabia

D o gabinetu wszedł Franciszek i z pełną g o ­ dności miną na wygolonej tłustej twarzy podał pa­ nu na tacy srebrnej list.

— Służąca jakaś przyniosła — rzekł i wy- * niósł się

— Przepraszam pan a— zwrócił się Sławobor- ski do budowniczego, który ją ł wodzić palcem po planie, leżącym na biurku.

W miarę, jak hrabia czytał list, na twarz mu występowały czerwone plamy, co zwykle miało miej­ sce, kiedy był silniej wzburzony. Doczytawszy do końca, list razem z różową kopertą złożył we czwo­ ro i wcisnął sobie do bocznej kieszeni marynarki.

— To także przyjemność— mruknął do siebie, zaczem rzekł do uspokojonego już prawie zupełnie architekta:

(30)

Kochany panie, przepraszam, ja muszę wyjść na miasto; konferencyę naszą uważam za skoń­ czoną.

— To jest?

— T o jest, źe więcej dziś nie będziemy, mó­ wili w kwestyi łazienki, korytarzy, schodów* wewnętrz-

nych.

— W ięc, jakże będzie? — A lbo ja wiem? — K o, ale?...

— Nic ale: będzie, jak hrabina postanowi. Ja domu nie stawiam, to jej pomysł; ja mam daleko ważniejsze sprawcy na głowie.

— W szystko to dobrze — przerwał budowni­ czy— jednak, co trzeba robić?

— Rób pan, co się panu podoba. O niczem nie chcę wiedzieć; mam daleko ważniejsze rzeczy na głowie— powtórzył raz jeszcze Sławoborski i na pożegnanie podał rękę budowniczemu.

Budowniczy wyszedł; za chwilę wysunął się . sam hrabia; był jakiś pomieszany i zły okrutnie.

W przedpokoju zauważył wszystkich trzech służących, ustawiali razem drabinkę składaną pod latarnią. W idocznie w kredensie zapadła uchwała, ażeby latarnię oczyścić, bo jaśnie pan był zły, a kie­ dy jaśnie pan był zły, to jaśnie pani' wpadała we wściekłość. Przy lokajach stał młody Sławoborski; hrabia A rtu r, przystojny, okazały blondyn. Stał i wydawał jakieś dyspozycye dotyczące drabinki,

(31)

z lokajami młody pan był w doskonałej komitywie; służba go lubiła i chwaliła za hojność.

— Co ty tu robisz? — zwrócił się doń hrabia z przekąsem po francusku.

— Dyryguję.

— A ha, masz racyę, to akurat zajęcie dla ciebie!

— O, papa zaraz .. Co to papie szkodzi? — Mnie? N ic. R ób sobie, co chcesz. — J a tez robię, co chcę.

— Tak...

— Papie się wszystko nie podoba.

Hrabia poczerwieniał; zmarszczył brwi i ener­ gicznym ruchem ręki wskazał na bibliotekę.

— Chodź, mam z tobą parę słów do zamie­ nienia!

— M oże odłożymy to na później, mój papo; pe­ wnie znów jakie kazanie?

— Chodź!— powtórzył ojciec.

A rtur ruszył ramionami, a włożywszy ręce w kieszenie, powlókł się za ojcem.

— Słuchaj, mówiono mi, żeś się wczoraj ro z ­ bijał po jakichś gabinetach z jakiemiś paniami.

— Ot, jest o czerń wspominać— roześmiał się ;syn~a nie mówiłem, źe papa zacznie...

— Zacznę i skończę, bo mam obowiązek p o ­ wiedzieć ci....

— Żem głupi— dokończył wesoło syn — wielu mi to samo powtarza, co mi, nawiasem mówiąc, wszystko jedno; ja sobie gwiżdżę na opinię ludzką.

(32)

H rabia przygryzł wązkie swe wargi i podniósł głos:

— Tyle razy ci mówiiem, ażebyś przy ojcu nie używał tego aroganckiego tonu! Co to znaczy?

— Jest o co się k łócić— mruknął syn nie zbi­ ty z tropu.

— Ja się z tobą kłócić nie myślę, bo to na dyabła się zda; ja rozkazuję.

— N o, a co? — wtrącił z mdłym uśmiechem syn.

— Chcę, żądam, żebyś z Baczyńskim i Gła- zowiczem zerwał; to dla ciebie nie towarzystwo.

— Oni mnie bawią. — A ja za zabawę płacę.

— Et, dałby papa pokój; ja papy o pieniądze nie proszę.

— A le matkę męczysz.

Syn dziwnie spojrzał na ojca i bąknął pół­ gębkiem:

— To już moja rzecz.

— A le i moja! Ja nie mogę pozwolić, żebyś wyrósł na takiego bufona, jak twój wujaszek Leon, za którego dziadek ciągle musi płacić, który tegoż dziadka doprowadzi w końcu do ruiny.

— Każdy pokutuje za swoje grzechy— zauwa­ żył z filozoficznym spokojem Artur — więc i wu­ jaszek...

— Dosyć tego! —- przerwał ojciec cały w pon- sach.— Mój drogi, ty, proszę c ię , raczysz wrócić do Lipska i kontynuować swoje studya. Nie z n io s ę ,1

(33)

żeby mój syn wyszedł na pośmiewisko publiczne; ty musisz wrócić i uzyskać dyplom!

— P o jakiego licha, mój papo? -— B o ja chcę.

— A mnie się papa nie pyta, czy ja chcę; ja także mam swoje prawa. Okres niewoli synowskiej należy, zdaniem mych mistrzów, do przeszłości. Z da je się, iż mogę już mieć swoje zdanie... Z r e ­ sztą, ja się niby bawię, lecz głowę mam zajętą, nie samą zabawą,

Domawiając tych słów, Artur chciał wyjść z po­ koju, ale hrabia, wściekły z gniewu, pochwycił go za rękę i krzyknął z całej mocy:

— Ty, smarkaczu! Jak ty do ojca przema­ wiasz?! J a zgniotę w tobie tę arogancyę żydowską, ja ją złamię!...

Ostatnie słowa hrabia wyrzucił z siebie zdła­ wionym głosem. Artur zbladł; próbował wyzwolić rękę swą z dłoni ojcowskiej, przyczem mówił:

— D osyć mam tych historyj ciągłych: psuby życie takie zmierzło.

Sławoborski ze wzrastającą namiętnością krzy­ czał:

— Ty wrócisz do Lipska, bo ja tak chcę; ja cię wyrzucę z domu, bo ja tu jestem panem, ja!...

— Niech mi papa rękę puści! — syczał Artur boleśnie, bo istotnie ojciec gniótł mu niemiłosiernie palce.

— J a cię muszę dowodnie przekonać — wrze­ szczał ojciec— źe ja tu jestem panem, ja, a nie kto

(34)

U

li

inny, rozumiesz?! Ty niewdzięczny wyrodku wiel­ kiego nazwiska, któregoś nie godzien jest nosić.

Naraz dał się słyszeć szelest sukni. D o bi­ blioteki wpadła pani Sławoborska. R zuciła niena­ wistne spojrzenie na męża., nie przestającego ści­ skać ręki Arturowi, i rozdrażnionym głosem pytała:

— A to co takiego?

— Mama widzi!—jęknął syn.

— W idzisz, widzisz! — powtórzył zdławionym głosem hrabia.

— W idzę, źe Arturowi ordynarnie rękę gnie­ ciesz — syknęła Sławoborska.— Puśćźe go, bo mu l^alce połamiesz!

Hrabia puścił rękę syna i, cały zaperzony, ją ł wołać:

— J a ciebie, smarkaczu, nauczę; ja ciebie nauczę! Dowiesz się, kto tu w tym domu jest pa­ nem!...

Hrabina ironicznie spojrzała na męża i wy­ krztusiła:

— W tym domu panią i panem w jednej oso­ bie jestem ja, nikt więcej...

— To tak?— ryknął mąż. — Tak.

— W ięc ty tego g a ga tk a —wołał Sławoborski, wskazując na osłupiałego syn a— buntujesz ¡^zeciw mnie, ojcu?

Zona znów spojrzała na męża w dziwnie zło- x|$W y sposób; w oczach jej drgnął jakiś nienawistny ^ b ły s .k /ł mienił się.

(35)

— Powiedziałam ci tyle razy, ażebyś się do moich dzieci nie wtrącał!

— W ięc czemże ja tu jestem?

— Powiedziałam ci, ażebyś się do dzieci nie wtrącał— powtórzyła raz jeszcze żona — gdyż jesteś brutal i głupiec.

— K to? — Ty!

— Zwaryowałaś?!

■— Jestem przy zdrowych zmysłach, ale ty po­ stępujesz, jak obłąkany!

— Dlatego, źe chcę, żeby A rtur jechał z p o­ wrotem do Lipska, żeby skończył uniwersytet, żeby porzucił to towarzystwo; które już młodego E d el- berga, twojego idyotę brata, doprowadziło na sam brzeg przepaści?

— Z której ty go nie wyciągniesz, gdyby przy- * padkiem wpadł— przerwała żona.— Powtarzam ci, ze mną nie zaczynaj — i pogroziła mu palcem — a do dzieci moich się nie wtrącaj, pilnuj lepiej...

Tu zatrzymała się i znacząco spojrzała na. męża. Hrabia zbladł, przygryzł wargi i zawołał:

— N iech -że was wszystkich licho porwie, zo­ stawiam was własnemu losowi, gińcie, kiedy chce­ cie!... A ty— dodał, zwracając się do syna— poża­ łujesz, pożałujesz, lecz będzie za późno!— i trzasną­ wszy drzwiami, wybiegł.

W przedpokoju odszukał swoje palto, czapkę i ubrał się, trzęsąc się z gniewu, poczem wyszedł na

(36)

ulicę. Zoczywszy nieopodal domu dorożkę jedn o­ konną, wsiadł do niej.

— Senatorska 14!

— Gdzie pan każe? — spytał dorożkarz, nie posłyszawszy snać dokładnie adresu.

— Nie słyszysz? Głucliyś?— Senatorska 14. — A h a — odsapnął dorożkarz i świsnąwszy na konia, ruszył z miejsca.

Na świecie było pochmurno. Śnieg dużemi płatkami padał ciągle. Hrabia, wtulony w głąb do­ rożki, niewidzialny dla wszystkich, patrzał na snu­ ją cy się szary tłum i zdawał się nic nie dostrzegać,

nic nie słyszeć. Myślał przez chwilę o awanturze z żoną i Arturem, ale ponieważ podobne sceny p o ­ wtarzały się dość często w jego domowem zaciszu, więć do nich przywykł. N a razie czyniły one na nim wrażenie pewne, które atoli mijało szybko pod wpływem innych nowych trosk i udręczeń. O tern, że był jeno oficyalnym panem w swym domu, hra­ bia bywał od czasu do czasu w przeróżny mniej lub więcej dotkliwy a upokarzający zarazem sposob informowany przez żonę. Przywykł już do tego i wiedział, źe dzieci, syn i córka, szły za matką, źe zawsze brały jej stronę. W ybuchał więc niekie­ dy, gdy był wogóle zły i bez humoru, narażając się na podobną porażkę, jak tego właśnie rana. P o ­ wtarzał sobie przeto po sto razy, „Dam pokój, po co się mam napróżno denerwować” i sto razy roz­ poczynał walkę.

(37)

specyal-nie specyal-nie na rękę, więcej specyal-nie na rękę, niż kiedykol­ wiek. Potrzebował jej, więc chciał ją sobie zjednać, uczynić powolną, wyrozumiałą— nie udało się. D la­ tego hrabia był zły i w duszy układał plan zemsty. Życie krabiowstwa Sławoborskich polegało na ciągłej walce, na ciągłem nękaniu się, na ciągłej chęci wzajemnego dokuczania sobie. „

K iedy dorożka, skręcała na Trębacką, hrabia Edward już był zajęty inną kwestyą, o której wie­ dział tylko tyle, że jej nie załatwi prawdopodobnie wedle swego życzenia.

Dorożka stanęła. Sławoborski wyskoczył, za­ płacił i wszedł do bramy.

Na schodach nie spotkał nikogo. Im wyżej szedł, tern postępował wolniej; zdawał się liczyć schody— jakoś nie spieszno mu było. Nareszcie sta­ nął przed drzwiami, które dobrze znał, ale nie za­ dzwonił. Spojrzał przez okno: na podwórku łado- . wano jakiś wehikuł, około którego uwijało się kil­ ku zabłoconych ludzi. Czekał, aż wóz ruszy, a miał minę taką, jaką mógł mieć tylko właściciel towaru, przeznaczonego do transportu. Jakoż do­ czekał się, wehikuł ruszył, ciężko tocząc się po asfaltowym dziedzińcu. Kiedy już znikł w bramie, hrabia odetchnął, a zwracając się ku drzwiom, na­ cisnął guzik od dzwonka.

Niebawem drzwi się otwarły. W przedpoko­ ju stała młoda, przystojna służąca.

— Pani w domu? Biblioteka — T. 305.

(38)

— Tak, proszę jaśnie

pana!-Sławoborski zatrzymał się przed lustrem, p o­ tarł sobie prawą, ręką, łysinę, targnął raz i drugi swój siwy wąsik i przywoławszy na pomarszczoną siną twarz blady uśmiecb, pośpieszył do salonu, skąd dochodziła go jakaś deklamacya.

— A to ty? — zaraz na wstępie rzuciła mu śpiewnym głosikiem panna Stefanja Patyczek, artyst­ ka baletu i zarazem właścicielka mieszkania.

— Dosyć późno...— dodała, krzywiąc się. Panna Patyczek tańczyła nieszczególnie, ale źe posiadała inne zalety, jako to: młodość, wdzięk i przedziwną płeć przy dość zresztą pospolitych rysach, więc miała tylu wielbicieli, ilu chciała. W o ­ dziła ich też kolejno za nos, dopóki nie dostała w swe paluszki różowe hrabiego Sławoborskiego, który zajął się na seryo jej losem, otaczając ją komfortem i zbytkiem nawet. O afekcie hrabiego do panny Stefanii wiedzieli wszyscy z towarzystwa; była to miłość znana i uznana. Opowiadano sobie 0 niej cuda; podziwiano wytrwałość i niezwykłą sta­ łość uczuć Sławoborskiego, gdy tymczasem o sta­ łości i wierności pięknej baletnicy mówiono dwu­ znacznie.

— Tak późno? — powtórzyła panna Patyczek 1 zrobiła niezadowoloną minkę, z którą jej było bardzo do twarzy.

— Nie mogłem— szepnął hrabia— próbując swój ideał pochwycić za rączki i pociągnąć ku sobie.

(39)

Panna Patyczek uderzyła go po palcach kaje­ tem, mówiąc:

— Tylko bez głupstw, tylko bez głupstw, to na potem, w nagrodę, jeżeli będziesz grzeczny, ty stary gawronie-—i dała mu do pocałowania koniec wskazującego palca.

— List, rozuini się, otrzymałeś i przeczytałeś; zrobisz tak, rozumi się, jak ja chcę?

Hrabia spojrzał na baletnicę z czułością i cmo­ knął ustami, ale zaraz potem zmarszczył się nieco— i rzekł:

— M oja duszo, mój aniele, przecież ty sobie nie zdajesz sprawy z tego, czego żądasz.

— Ja?... A to dobre, ja nie wiem, czego żądam?... Pytam ci się poprostu — zrobisz, czy nie zrobisz?

Sławoborski ruszył ramionami i przyciszonym głosem, który mu się łamał, ją ł mówić:

— Czytałem w dzisiejszym Kuryerze... — A , ten łajdak?!...

— Łajdak, czy nie łajdak, to wszystko jedno... Istotnie nie wie, a pisze.

— Ja sobie też tak myślałam— wtrąciła kwa­ śno panna Stefka.

— A ja odczułem to ukłucie może więcej od ciebie, bo cię kocham, bo ty jesteś osłodą mojego życia, bo mi jesteś życiem samem— i próbował ją znowu pociągnąć ku sobie, ale panna Patyczek znowu mu się wymknęła.

(40)

— W ięc pomyśl, zaledwie się rozeszła, dyabeł wie jakim sposobem, pogłoska, źe ty cbcesz się prze­ rzucić do dramatu, a tu zaraz się pojawiły napaści, no i na tein nie koniec— nowe prawdopodobnie się ukażą. Prasa to wielka pani!

— Kpię sobie z prasy, mój stary! Trenczyń- ski postara się... jeżeli poczuje, źe na tern coś za­ robi. On ma swoją cenę na wszystko.

— Ja przecież nie usuwam się od poniesienia pewnych kosztów — wtrącił Sławoborski, zapalając papierosa - tylko czy na tein będzie koniec?

Tu spojrzał znacząco na pannę Stefkę.

— O co do tego — spiesznie odparła baletni- ca— ty wiesz...

— W iem, źe pokusy... — Głupiś! ,

— Mówisz, jak dziecko— pobłażliwie wykrztu­ sił hrabia i dodał.— Przypuśćmy, źe z Trenczyńskim się załatwię, źe mu przyobiecam.

— Et, obiecanka — cacanka, on na obietnice nie poleci.

— A zatem dam. — To co innego.

— Dam; ty do dramatu wstąpisz, no i co dalej?

— Będę grać tak, jak inne grają — bąknęła panna Stefka.

— Ale, pozwól sobie powiedzieć, źe ty talentu nie masz.

(41)

napy i stając nasroźona przed swym kochankiem, zawołała:

— J a nie mam talentu? Czyś ty zwaryował? W ięc mi pewność siebie chcesz odebrać, więc mnie ty krytykujesz, ty, ty... zamiast zachęcająco na mnie wpływać?!

— No, nie gniewaj się— błagał Sławoborski— przecież muszę być z tobą szczery... Zapewne masz zdolności niejakie, ale.

— Co ale, co ale?... Czem ja jestem gorsza od innych?— i jakby na dowód tego, co powiedziała, uniosła nieco sukni, by pokazać pięknie utoczoną łydkę, za którą przepadali miłośnicy baletu.

H rabiego przeszedł luby dreszcz, szepnął więc znowu:

— Jakaś ty piękna?... Daj pokój dramatowi, po co się masz narażać na przeróżne zmartwienia,* krytyki.

— Ja w balecie dłużej nie będę, mam wyższe aspiracye, zbrzydło mi bezcelowe fikanie.

— W ięc porzuć scenę zupełnie?

— Co ja mam scenę porzucić, stracić miano artystki, pozbyć się czekającej mnie sławy? Nie, nigdy, nigdy... Posłuchaj, ja do dramatu należeć muszę, muszę! Zrobiłam już krok, bez ciebie roz­ mówiłam się z Tienczyńskim, zaprosiłam go na ko- lacyę wraz z tobą po teatrze — kolacya będzie dziś wieczorem w Europie. Ty na osobności całą spra­ wę ułożysz, załatwisz, w Europie ją zapijemy. To ieden punkt, a drugi ja chcę na wencie mieć swój

(42)

namiot w salach redutowych obok namiotu twej żo­ ny, której nie cierpię.

— Jak ja — wtrącił hrabia— ale zaraz dodał:— Z twojego debiutu może co będzie, w każdym razie postaram się, żeby było, ale tę waryacką myśl o są­ siadowaniu na wencie z moją żoną porzuć, dla cie­ bie to fantazya, a dla mnie klęska. Ja nie mogę, nie mogę... Pomyśl o mojej sytuacyi: już i tak mam. w domu ciągłe piekło, ciągłe i takie, o jakiem ty pojęcia nie jesteś sobie w stanie wyrobić. Nie, nie, nie!...— powtarzał jak desperat broniący się roz paczliwie— nie mogę, mam dzieci, córkę dorastają­ cą. Ludzie, opinia, sceny w domu dla marnej, czczej fantazyi twojej... Ty mnie nie kochasz, żą­ dając podobnej ofiary, ty się znęcasz nademną, któ­ ry dla ciebie poświęca wszystko, wszystko, 'wszystko... Panna Patyczek pogardliwie wydęła usta i wy­ cedziła przez błyszczące ostre ząbki:

— Stare kości. — Ha!

— Ja ciebie, staruszku, oszczędzę — dodała złośliwie— nie pokażę tej żydówce, że sobie z niej kpię, ale z nami skończone, raz na zawsze skończo­ ne. Obejdę się bez twojej pomocy, mój drogi! Ho widzenia...

— Zlituj się! — wyrwało się z pobladłych ust hrabiego.

— H o widzenia— powtórzyła panna Patyczek.— J a dain sobie sama radę...— zakończyła, spojrzawszy pogardliwie na Sławoborskiego.

(43)

W ybiegła. Zanim się hrabia opamiętał, już je j nie było w domu.

— Co ja zrobię?— rzekł do siebie i rozpaczli­ wie ją ł myśleć nad sposobami wybrnięcia z tego położenia, w jakiem się znalazł.

Tarł sobie czoło, targał siwe swe wąsiki, bie­ gał po pokoju, raz po raz zaczepiając nogą o dy­ wan, na którym stało kilka fotelików czerwonym pluszem krytych i okrągły stół. Przejrzał się w lu­ strze: był czerwony jak rak, oczy mu dziko błyszcza­ ły, czoło zasnuło się zmarszczkami.

Hrabia wiedział, źe panna Patyczek gra ko- medyę, źe tylko chwilowo wpadła w pasyę, która atoli pozostanie bez konsekwencyi; tyle razy prze­ cież powtarzała się ta scena nagłego gniewu i jak burza mijała. W iedział także i o tern, źe on jeden był dla niej wymarzonym adoratorem: delikatnym w obejściu, dającym środki nawet na luksus, dają­ cym stale i ciągle. A jednak bał się: Stefka gro­ ziła tym razem seryo, że znajdzie sposób stworze­ nia sobie egzystencyi bez niego. H rabia na tę myśl zadrżał i zbladł nagle, czuł, jak się przywią­ zał do baletnicy, jak mu ona wprost niezbędną była do życia. Zazdrość się w nim budziła. A nuż Stefka ma już kogo na widoku, co było bardzo możliwe przy jej temperamencie i skomplikowanym arsenale wabików. K to wie, czy jeszcze dzisiaj w tym samym salonie, który on osobiście dla swej nimfy urządzał, nie zacznie królować jaki inny, mło­ dy, przystojny wielbiciel. Przesunęła mu się w

(44)

roz-Łudzonej wyobraźni scena dawanych i odbieranych czułości, która, wt razie zerwania, powtórzy się nie z nim, lecz z kim innym...Ta myśl była mu piekłem, stawała się jego zmorą.

Pow oli w głowie hrabiego układał się taki ka­ tegoryczny dylemat: albo zgoda i powrót do dawne­ go pożycia z ideałem, który ubóstwiał, albo nara­ żenie się na skandal i awanturę straszną z żona własną, której nie znosił? Nie było innego wyboru.

— Ha, trudno! — mruknął i machnął ręką. — Zemszczę się! Tak, zemszczę się na Edelbergach!

I chwycił się tej myśli, jak tonący w morzu chwyta się grzbietu fal, nabiegających na niego. W y ją ł z kieszeni notatnik, wyrwał kartkę czystego papieru i skreślił na niej dwa zdania:

„Zwyciężyłaś, aniołku. Stanie się według twej woli!”

Poczem włożył kartkę do koperty i oddał słu­ żącej, mówiąc:

— Doręczysz ten list pani, jak wróci do do­ mu! Pamiętaj, nie zgub!

— Słucham jaśnie pana— rzekła służąca. Z a chwilę hrabia szedł przez plac Teatralny z miną desperata.

Śnieg przestał prószyć. Nastrzępione chmury zaczęły się przewalać ku północy, wyłaniając prze­ czysty, słodki lazur nieba. Strzeliło słońce pro­ mienne, choć blade i wypełniło zimną jasnością przestrzeń.

(45)

cając od czasu do czasu przechodniów, których zby­ wał krótkiem „przepraszam” . Spojrzał na zegar ratuszowy; dochodziła dwunasta.

Z teatru wysuwali się artyści, artystki i roz­ mawiali wesoło. Niektórzy zdejmowali kapelusze na widok utytułowanego pana, a znali go, jako wiel­ kiego miłośnika i mecenasa sztuki scenicznej. Z a ­ zwyczaj hrabia przy spotkaniu się z artystami przy­ stawał i prowadził z nimi urywaną ¡pogawędkę. Tym razem zdawał się nikogo nie widzieć, szedł prosto pod filary do cukierni, gdyż spodziewał się tam znaleźć reżysera dramatu, Trenczyńskiego, z którym chciał ubić „interes” . W myśli też obliczał, co go ta awantura będzie kosztować, i marszczył się.

W pa dł do cukierni z wielkim impetem. R o ­ zejrzał się wokoło. Przy jednym stoliku, na u bo­ czu, siedziało kilku młodych eleganckich ludzi i to ­ czyło półszeptem jakąś rozmowę, raz po raz prze­ rywając ją głośnemi wybuchami śmiechu. Hrabia spojrzał na nich podejrzliwie i kiwnięciem ręki przy­ wołał starszego garsona.

— Czy nie był tu jeszcze pan Trenczyński? — spytał.

— Jeszcze nie — odrzekł garson — przychodzi o wpół do pierwszej.

— A , dobrze, dziękuję — mruknął hrabia. — Przyniesiesz mi herbaty z temi mojemi kruchemi ciastkami.

Pośpieszył do przyległej sali. Tu pod lustrem siedział sobie jakiś pan i, popijając herbatę, czytał

(46)

Gil BI asa. Zoczywszy hrabiego, położył na stół dziennik i wyciągnął dań rękę.

— Jak się pan ma?— zawołał wesoło.

— Jak to ja, ani dobrze, ani źle — odrzekł Sławoborski i spytał: — A czy można się przysiąść? Nie przeszkadzam?

— A leż proszę, będzie mi bardzo przyjemnie... — Cóż się to stało, źe pana dziś tu o tej godzinie spotykam? — zagadnął hrabia, zjadając cia­ steczka, które przed nim postawił garson.

— Nic, panie! Ot, fantazya... Wyszedłem wcześniej z domu, żeby się przyjrzeć, jak W arsza­ wa w zimie o tej właśnie porze wygląda.

— Głupio wygląda— odpowiedział hrabia i spoj­ rzał niespokojnie na drzwi wchodowe, ponieważ ktoś właśnie wszedł do cukierni.

— Na świecie wszystko jest albo mądre, alba g łu p ie — odparł z uśmiechem elegancki p a n — zale­ żnie od stanowiska, jakie zajmujemy. Celowość w egzystencyi ludzkiej jest taką samą złudą, jak bezcelowość. Człowiekowi się wydaje, że losy swoje trzyma w swej własnej garści, a tymczasem to losy jeg o trzymają za głowę, ręce i nogi... Niewolnika­ mi, panie, jesteśmy fatum, które znów bez udziału nas samych jest niczem...

Zdania te ów elegancki pan wypowiadał swo­ bodnie, podkreślając je właściwym sobie drwiącym uśmiechem.

-— Panie Jaskrow ski— wtrącił hrabia — pan sobie ciągle żartuje i kpi ze świata

(47)

— A świat ze mnie. — Niezupełnie...

— A le tak, drogi panie, bo kiedy ja obser­ wuję i wysnuwam wnioski, inni natomiast snują ży­ cie, które jest po nad wszelkiem rozumowaniem:: jest prawdą jedną jedyną, dostępną dla śmiertel­ ników.

— A ch, panie, panie... to życie niech dyabli porwą; wszak to same utrapienia!— odparł hrabia.— Pan tego nie zna— ciągnął dalej, trąc zawzięcie czo­ ło pan tego nie zna, bo pan jesteś wolnym pta­ kiem, masz pan swobodę ruchów.

— Oczywiście — roześmiał się Jaskrowski — mogę włożyć rękę do kieszeni własnej i wyjąć ją z tejże kieszeni... Mam wolność czuć się niewol- nym. I to także coś warte A le niniejsza z tern i z całą filozofią; przerzućmy się lepiej na inny przedmiot. Nie widziałem pana wczoraj w klubie.

•— Rzadko tam zaglądam.

— A szkoda. Tak, pan nie grasz, zato pań­ ski szwagierek, Leoś, królował tam przez parę wie­ czorów. W czoraj był zdaje się koniec, zgrał się do nitki.

— W idzi pan — przerwał hrabia — ten czło ­ wiek to waryat!

— E, niekoniecznie. Ten człowiek tylko ży­ je prędko i szuka wrażeń.

— N iech piorun spali takie wrażenia, które się kończą utratą...

(48)

— Czego? W szystkiego, proszę pana... — Stary prezes to ureguluje, wszyscy są tego

pewni. ,

— Ciekawy jestem, na. czem tę pewność opie­ rają?...

— N o, na czem — rzekł Jaskrowski — choćby na tern, źe prezes ma dosyć pieniędzy, żeby...

— Z eb y Leona dyabli nie wzięli?

— Nie, ale żeby za Leona płacić, zwłaszcza teraz przed jego maryaźem.

— I to potrzebne...

— Przypuszczam, źe potrzebne. Maryaź ten wprowadzi Leona w sferę towarzyską naszej spo­ łecznej śmietanki.

— Żartujesz pan?

— Bynajmniej. Il faut que les races se mêlent! — Znam to — mruknął hrabia.

W tej chwili ukazał się na progu wysoki, chu­ dy człowiek z dużą teką w ręku.

— Kawy białej! — krzyknął donośnym głosem. Sławoborski podbiegł kuniemu, przeprowadzo­ ny ironicznym uśmiechem Jaskrowskiego.

— Dzień dobry panu hrabiemu! — zaśpiewał przybyły.

— Czekałem na pana. — Czem mogę służyć? '

— M oże przejdziemy do pokoiku?

— I owszem— odparł chudy jegomość z teczką. B ył to Trenczyński, reżyser dramatu, człowiek w świecie teatralnym potężny, znany i uznany dla

(49)

swoich zdolności dyrektorskich i osobistych aktor­ skich.

— Chłopak — rzekł, zwracając się do małego piccola, uwijającego się po cukierni— kawa biała po- jedzie...— i wskazał na pokój w głębi zakładu.

— Słucham!

Jaskrowski tymczasem przerzucił machinal­ nie ilustracyę angielską, wypalił parę papierosów i ziewnąwszy wyszedł z cukierni. W pół godziny później wysunął się także hrabia, odprowadzony przez Trenczyńskiego aż do samych drzwi wchodowych. W oczach mu migotała jakaś niespokojna wesołość,, jakieś zdenerwowanie, płynące z wewnętrznego za­

dowolenia. Biegł szybko przez trotuar, potrącając co chwila przechodniów, którzy mu się z drogi na- próźno usiłowali usunąć. Na W ierzbowej wsiadł do dorożki i kazał się wieźć do domu.

Już wszyscy siedzieli przy stole, kiedy wpadł do jadalni. Przywitał się z teściem, teściową i szwa­ grem, żonie kiwnął głową i usiadł na swojem zwy­ kłem miejscu pomiędzy córką a jej nauczycielką.

— Prawda, papo, idziemy dziś do teatru? — zwróciła się do niego córka.

— A naturalnie, naturalnie, bilet mamy — To ten Camera będzie śpiewał?

— Ten sam, tylko on nazywa się cokolwiek inaczej, nazywa się Camara.

— Ach, to wszystko jedno, mój papo— odpar- ^ ła Jula, pochłaniając kawałek kotleta.

(50)

ojciec i rzucił badawcze spojrzenie na resztę towa­ rzystwa.

W szyscy mieli miny zasępione. Stary E del- berg zaledwie dotknął jedzenia, siedział i kiwał łysą głową, wpatrując się w deseń talerza. Pan Leon starał się usilnie o zachowanie pozorów spokoju, od­ powiadał półsłówkami matce, która go o coś pytała, i bawił się zapamiętale dewizką od zegarka. H ra­ bina, siedząc naprzeciwko syna, raz po rąz zata­ piała swój wzrok podrażnionej jaszczurki w córkę, która pod stołem trącała nogą swą nauczycielkę, wyniosłą jakąś i pyszną damę.

— Spotkałem się z Jaskrowskim— zaczął hra­ bia, chcąc przerwać ogólne milczenie.

— W ! —wyrwało się panu Leonowi.

— To także dziw adło— syknęła hrabina i gro­ źnie spojrzała na męża.

— Ładne dziwadło— zaśmiała się Jula.— D z i­ wadło? Taki piękny mężczyzna...

— To nie twoja rzecz —zauważyła matka. — Panienki w twoim wieku — wykrztusiła po francusku stara Edelbergowa — nie wydają opinii o panach.

— O. przepraszam babcię—próbowała się bro­ nić wnuczka —przepraszam babcię, przecież ja mam oczy, proszę babci... W ujaszku — dodała, zwraca­ ją c się do młodego Edelberga — nieprawda, że pan

Jaskrowski to piękny mężczyzna?

Pan Leon spojrzał na siostrzenicę sennym wzrokiem i odparł.

(51)

— Tak, Jaskrowski jest istotnie przystojnym, eleganckim i bogatym człowiekiem.

— On jest przedewszystkiem mądry — wtrącił bezdźwięcznie stary Edelberg i zaczął machinalnie kiwać głową. - On mądry i ojciec jego mądry i brat także nie głupi; to są ludzie, z któryckby należało brać przykład.

— Na to ja powiem — podchwycił Artur, do­ bierając sobie karczochów, które ogromnie lu b ił,— że nie wszystko jest mądre, co nam się wydaje ja ­ ko takie. Człowiekowi jest lepiej, gdy jest głupi, albowiem mu lżej na świecie. M ą d rość— to balast niepotrzebny, to źródło zatrute, z którego tryska nędza żywota,..

I chciał jeszcze dalej mówić na ten temat, gdy hrabia, obtarłszy sobie serwetką usta, stuknął wi­ delcem o talerz i rzekł:

— Daj pokój, nie pleć; masz umysł nawskroś talmudyczny.

A rtur sponsowiał. Hrabina spojrzała pytają­ cym wzrokiem na ojca, który kiwnąwszy parę razy swą łysą głową, wycedził przez zęby:

— Głupiec...

Hrabia tego, czy nie usłyszał, czy też udał, źe nie słyszał, dość, źe zwracając się do żony- ją ł mówić:

— W iesz, z tym naszym budowniczym nie mo­ gę trafić do ładu; powiada, że nie może już po raz czwarty przerabiać wewnętrznego rozkładu pokojów.

(52)

— Powiada, źe nie...

— Tak, powiada— mruknęła ze złością, £>ławo- borska— a kto tego osła zgodził? K to go sprowa­ dzał, kto się nim zachwycał? Ja, czy ty?!

— A le uważasz.-.

— Nic nie uważam — przerwała — lecz ci p o ­ wiem, że ja w tej budzie, jaką, budujesz, mieszkać nie myślę, niech się ta tandeta w gruzy rozpadnie!

— Ty przecież chciałaś gotyku?

— Chciałam i chcę, ale nie takiego, jak twój. Obaj wykombinowaliście to świństwo, ten kur­ nik-—znawcy, esteci— i śmiała się szyderczo.

Na twarz hrabiego wystąpiły ognie. Łypnął na żonę wzgardliwie i zawołał:

Ty mnie widocznie uważasz za ostatniego idyotę! A le za pozwoleniem, dosyć mam tego je ż ­ dżenia po sobie. Ty masz racyę: nasz hotel jest pretensyonalną budą i pragnąłbym, mówię szczerze, żeby go jakiś orkan zmiótł z powierzchni ziemi.

— Tak, teraz — syknęła ze złością hrabina— kiedy tyle pieniędzy kosztuje, kiedy ludzie wiedzą, kiedy świat...

— Świat jest mądry — przerwał Sławoborski zaperzony— tylko myśmy głupi. Co, u dyabła, było nam po pałacu? Z a 15,000 wynająłbym dom mi- nisteryalny, z ogrodem, ze stajniami... tymczasem to paskudztwo...

— Mój drogi, zostaw ten temat!... Mówisz same nonsensy!— krzyknęła w uniesieniu hrabina.— Powiedziałam ci, że w cudzym domu mieszkać nie

(53)

będę, że muszę mieć własny dom, jak inni mają, źe ostatecznie wiem, co robię...

— Ty wiesz, co robisz? — Ja!

— A ba, cbcesz udawać milionerkę.

Hrabina poruszyła się gwałtownie na krześle i już miała rzucić mężowi jakiś komplement szy­ derczy, kiedy młody Edelberg, który dotychczas mil­ czał, bojąc się, aby nie doszło do awantury pomię­ dzy szwagrem a siostrą, rzekł, krzywiąc się:

— Nie kłóćcie się! C'est embetant. . Ja wam powiem— dodał pojednawczo:— dom będzie imitował pałac gotycki, ale swoim porządkiem będziecie w p o­ siadaniu domu skądinąd bardzo, jak na Warszawę, oryginalnego. Mówił mi o tern książę Mirski, na­ wet ten wybredny Michaś — tak pan Leon nazywał hrabiego Żegotę— aż piszczy z zazdrości, kiedy mó­ wi o waszym domu.

Stary Edelberg drwiąco spojrzał na syna i ki­ wnąwszy parę razy głową, machnął ręką. N ato­ miast twarz hrabiny rozpogodziło się nieco. Zapa­ nowało chwilowe milczenie, które przerwała Jula, mówiąc donośnym głosem:

— No, kiedy takie powagi, jak książę Mirski i hrabia Michaś zazdroszczą nam naszego pałacu, to już niema co...— i energicznie zmarszczyła brwi.

— Et, jest o czem mówić — wyrzucił z siebie A rtur— nie dom zdobi człowieka, lecz człowiek dom.

— Ty czasem powiesz tęgą rzecz — wtrącił z ironią pan Leon.

(54)

Artur uśmiechnął sic, dumny z siebie, bo isto­ tnie sądził, źe mu się a propos udało. Natomiast hrabia się zźymnął i nie chcąc nowego niezadowo­ lenia wywierać na synu, wywarł je na służbie w ten sposób, iż przywoławszy Franciszka, stojącego przy kredensie, rzekł doń porywczo:

— Powiedz kucharzowi, źe jego sos biały do­ bry jest dla indyków, lecz nie dla nas.

— Słucham jaśnie pana!— odrzekł lokaj i p o­ szedł wypełnić zlecenie, gdyż wiedział, źe pan na punkcie sosów był nieubłagany.

Przy deserze zapanowała lżejsza atmosfera. Pan Leon, dotychczas słaby biorący udział w roz­ mowie, ożywił się i zaczął w języku francusko - pol­ skim opowiadać krążące po mieście plotki ze świa- rta eleganckiego. K iedy mu się jaki dowcip udał, śmiał się zawzięcie, a za nim wybuchali wesołym chichotem Artur i Jula, zapatrzona w wujaszka i za mieniona, zdało się, w sam słuch. Panna Jula niezmiernie lubiła anegdoty wujaszka, które później na swój sposób powtarzała utytułowanym przyjaciół­ kom. Sławoborski raz po raz spoglądał na żonę, marszczącą brwi i zajętą jakiemiś myślami niespo- kojnemi.

Stary Edelberg siedział nieruchomy, jak p o ­ sąg, czasami zadrgały mu wargi, a w przygasłych oczach odbił się uśmiech sceptyczny.

Lokaje obnosili owoce, kawę czarną, likiery i cygara, czynili to z prawdziwą dystynkcyą, wła­ ściwą domom wielkopańskim, W teip specyalnie

Cytaty

Powiązane dokumenty

W praktyce jest jednak wiele istotnych szczegółów, przez które zakup Twojego wymarzonego stroju, może skończyć się rozczarowaniem, oraz wyrzuceniem pieniędzy w

Bo chociaż rzeczywiście należy się ono wszystkim członkom wspólnoty (oczywiście, można pytać o to, czy plagiator może być zaliczany do niej – czy swoim czynem nie

Jak podkreślił SądApelacyjny w swym uzasadnieniu, odwołanie obwinionej podlega odrzuceniu z uwagi na niedo- puszczalność drogi sądowej, która wyklucza rozpatrywanie przedmioto-

cej, na jednym poziomie, jednostajnem światłem jest oświetlone. Nie korzysta Kaczkowski nawet z ta ­ kich momentów, z których bez wielkiego wysiłku dałoby się

Stało się to tak nagle, że Olszyńska w pierwszej chwili nie zdała sobie dokładnej sprawy z tego, co zaszło.. Zostając również pod wrażeniem niezwykle

czasem nie obawiać się o mnie, bo mam jeszcze kilka ważnych spraw do uregulowania, przed popełnieniem samobójstwa. Jeżeli jednak zostanie pan wezwany kiedyś do mnie dla

Baba Jaga się odwraca, a dzieci muszą się zatrzymać i stać bez ruchu.. Baba Jaga sprawdza, czy nikt się nie

TRACZYK, ZAKŁADY MIĘSNE MOŚCIBRODY, ZAKŁAD DROBIARSKI W STASINIE, IKO KOMPANIA DROBIARSKA SP3. Z O.O., SUPERDROB, ZAKŁADY DROBIARSKIE