— W ię c cóż z tego?
— A to - wyrzucił ż siebie Edelberg, kontent, źe znalazł coś takiego, czem mógł narazie doku czyć Koniecpolskiemu, chociaż go Rozpędowicz nic a nic nie obchodził.— A to, źe ja tego papieru, tej niesprawiedliwej dymisyi nie podpiszę.
uniósł się pan Natan — jest tylko czczą formalno ścią. Rozpędowicz już został wydalony, właśnie poszedł go przed chwilą wyrzucić z biura mój pro kurent.
— A to co znowu? Pan bez mojej wiedzy chcesz rozpędzać porządnych ludzi, a natomiast wprowadzić tu całe Nalewki? — zawołał Edelberg, odsuwając papier.
— T o nie pańska rzecz... — A czyja?
— Moja, bo ja, panie Edelberg, sam rep re zentuję trzy czwarte akcyj, kiedy tymczasem pan pozbyłeś się prawie reszty swoich...
— To mnie nie przekonywa; ja odpowiadam za honor instytucyi!— wybuchnął E delberg.— Ja o d powiadam za tę jedną czwartą akcyj, której pan nie posiadasz; ja mam, panie kochany, za sobą opi nię ustaloną, a pan co?
— Pieniądze. — A...
— Tak, pieniądze, którym się ludzie kłaniać zwykli, ludzie wielcy, najwięksi— rozumie pan?
— Rozumiem także i co innego— syknął E del berg— rozumiem, żeś pan... żeś pan...
— Co?
— N ic. Chciałem coś powiedzieć, ale nie powiem, bo pragnę do końca tej rozmowy pozostać dobrze wychowanym; ja już jestem za stary, żeby sobie psuć krew.
Koniecpolski spłonął nagle, zgrzytnął zębami, ale nic nie rzekł; patrzył na Edelberga tak niena wistnie, jakby go chciał na strzępy podrzeć,
— W ięc pan nie podpisze dymisyi Rózpędo- wicza?
— N ie. Jeżeli pan chcesz, to go usuń; weź pan to na swoją odpowiedzialność. M ają być bez prawia w tej instytucyi, niech będą; ja do nich
swej ręki nie przyłożę.
I cofając się ku drzwiom, rzekł chłodno: — .Do widzenia panu...
— D o widzenia -— wykrztusił K oniecpolski i zabrał się nerwowo do podpisywania papierów, których jeszcze cała kupa leżała na biurku.
Tymczasem stary Edelberg poważnie i wolno schodził ze wspaniałych marmurowych schodów na dół. Umiał panować nad sobą, przywyczaił się do tego przez długie lata finansowego żywota, to też niktby się nie domyślił po nim, źe w duszy jego starczej gorzał płomień strasznej nienawiści do K o niecpolskich.
K iedy już dosięgał ostatnich stopni wspaniałej klatki schodowej, naraz zastąpił mu drogę jakiś jeszcze młody człowiek przyzwoicie ubrany. .Na twarzy jego bladej znać było wielkie wzburzenie; trzymał kapelusz w ręku i wymachiwał nim tak, jakgdyby kogoś odpędzić pragnął.
— M oje uszanowanie panu prezesowi — rzekł młody człowiek i wlepił swe siwe błyszczące oczy w starrgo Edelberga.
Edelberg przystanął i wyciągnął doń rękę, poczein rzekł z uśmiechem:
— Dzień dobry, panie Rozpędow icz! Dokąd to pan tak biegniesz; czy cząsen) się co nie stało w biurze?
— A stało się, panie prezesie!— odparł urzędnik z goryczą:— Z a moją długą i ciężką pracę w banku wyrzucają mnie... Pan prezes pewnie już podpisał moją dymisyę?
— Nie... nie podpisałem — mruknął Edelberg i twarz mu się wyjaśniła. — Nie podpisałem— powtó
rzył z naciskiem — ponieważ uważam, iż pan w in- stytucyi pracuje z pożytkiem. W łaśnie przed chwilą prezes Koniecpolski pokazywał mi gotową dymisyę dla pana, ale jej nawet nie dotknąłem.
— Pan prezes Koniecpolski kazał mi opuścić Kredyt K rajowy— tłomaczył Rozpędowicz— przed pa ru dniami, ja się jednak nie ruszyłem, bo to ogro mna niesprawiedliwość — liczyłem... Et, co tu mó wić!.. Przed chwilą przyszedł do inkasa Datyner i przyniósł mi stanowczy rozkaz pana K on iecpol skiego opuszczenia biura... Zwymyślałem go; powie działem, źe sam się rozmówię z prezesem i źe za żądam formalnej dymisyi z motywami. Teraz tam idę...
Tu zatrzymał się, spojrzał na Edelberga py tającym wzrokiem, w którym tliła nadzieja jakaś — i dodał:
— A może pan prezes potrafi to zmienić, przecież mnie pan zna?
— Wiem, żeś pan porządny urzędnik, ja pa nu nic nie mogę zarzucić, ale...
— A le co?— przerwał Rozpędowicz.
Edelberg położył mu swą suchą rękę na ra mieniu i rzekł szeptem:
— A le moja instaneya u pana K oniecpolskie-Biblioteka — T. 305 8
go nic nie znaczy; ja juz wstawiałem się za pa nem... Nie pom ogło— pan wie zresztą, jaki to czło wiek, jako też i to, źe ja tu jestem jedynie na stanowisku zewnętrznego reprezentanta instytucyi, wewnętrzny zarząd do niego należy.
Rozpędowicz milczał ponuro i miął kapelusz w ręku, Edelberg zaś ciągnął dalej jeszcze cich
szym głosem:
— Pan najlepiej pojmuje, jak trudna rozmo wa z tym człowiekiem. Te nasze czasy minęły, na stąpiły inne czasy... Pan to pojmuje, nie potrzebu ję więcej dodawać, pan rozumie... Pan potrafi, zda je mi się, jasno i dobitnie wyłożyć panu K o n ie c polskiemu swoje przyczyny, dla których ci ciężko bank opuszczać — jestem pewien, źe pan to p o trafi...
— O, potrafię — syknął urzędnik i nozdrza mu się wzdęły z wściekłości, a oczy zamigotały złowrogo.
— D ow idzenia panu, panie Rozpędowicz— za kończył Edelberg, podając urzędnikowi swoją rękę drżącą.
Poczem wstąpił na chwilę do dyskonta, zapy tał o coś szefa wydziału, urzędnikom grzecznie ki wnął swą łysą głową i wyszedł. Przed gmachem czekała nań karetka; sam sobie otworzył drzwiczki, wsiadł i kazał stangretowi jechać.
Tymczasem Rozpędow icz wbiegł szybko po schodach na pierwsze piętro i nie słuchając woźne go, który mu mówił, źe prezes polecił nikogo nie wpuszczać, wpadł do sali obrad, gdzie siedział K o niecpolski i zbliżywszy się do biurka, rzekł:
Czy pan prezes stanowczo ma zamiar mnie z banku usunąć?
Koniecpolski spojrzał "na niego i wycedził wolno:
— Ja. o tej porze z nikim, prócz dyrektorów, nie rozmawiam.
Rozpędowicz poczerwieniał, jak burak, a kła dąc dłoń na stole, zawołał:
— A le ze mną pan prezes rozmawiać będzie! W ięc pytam jeszcze raz: ćzy pan ma stanowczy za miar usunięcia mnie z banku?
— Powiedziałem to już panu, a powtórzył mu to samo prawdopodobnie przed cliwiłą pan proku rent mojej firmy.
— Zatem ?
— Zatem, czemu pan tu siedzi? Niech pan pensyę zabiera i niech pan...
— Przepraszam! — przerwał podniesionym gło sem do żywego podrażniony urzędnik. — Przepra- szam, a za co mnie spotkała ta kara?
— Panie, tylko bez uniesień... — Z a co?...
— B o pan jest kiepskim urzędnikiem, bo pan zadarmo przez kilkanaście lat jadł nasz chleb, bo pan...
— Motywów żądam, przyczyn chcę, panie pre zesie!— w ołał Rozpędowicz.
Z a drzwiami powstał nagły szmer.
— Motywów dymisyi żądam, a mam prawo żą dać za moje długie lata ciężkiej pracy, rzeczowych przyczyn chcę, bo mnie nigdzie inaczej nie przyj mą... daj mi je pan!...
K oniecpolski podniósł się ze swego miejsca i przerzuciwszy papiery, leżące na stole, wyciągnął jeden i podał Rozpędowiczowi, mówiąc:
— Oto dymisya pańska!
Urzędnik wziął papier do ręki, rzucił nań okiem i ciskając go na biurko, rzekł:
— To jest nic, ja się z tern nigdzie nie mogę pokazać, niema nawet podpisu prezesa i członków rady... Ja tego nie wezmę! Nie pozwolę się tak byle czem wykwitować, nie!...
— Nie krzycz pan tak, ja tego nie znoszę! — W ięc nic więcej nie dostanę?
— N ic — mruknął Koniecpolski, a wskazując prawą ręką na drzwi, dodał: — Idź pan, bo ja tu krzyków nie zniosę!
— Co?!— wrzasnął na cały głos Rozpędowicz. W tej chwili do sali wsunęła się postać ponu ra Datynera; przez otwarte drzwi widać było dyre ktora i szefa korespondencyi.
— Co?... Ja pana każę wyrzucić, jeżeli się pan ztąd dobrowolnie nie wyniesiesz.
— Mnie... wyrzucić?!... — krzyknął urzędnik wściekły z gniewu,
— Tak!
— Mnie chcesz wyrzucić, mnie szlachcica? — W ynoś się, ty nicponiu!
— Mnie chcesz wyrzucić, ty podły żydzie! — ryknął Rozpędowicz. — Ja ciebie pierwej wyrzucę, oszuście, złodzieju, szubrawcze, syonisto wstrętny!...
K oniecpolski widząc, źe urzędnik postępuje ku niemu, zaczął się cofać do drzwi otwartych, w których stali prokurent, dyrektor i szef wydziału.
— Panowie widzicie: ten człowiek mnie, K o niecpolskiego, obraża; ten urzędniczyna marny śmie mnie lżyć, panowie widzicie!
— Sprowadzić policyę! — krzyknął Datyner, chroniąc się przed podniesioną pięścią Rozpędowi- cza za plecy dyrektora.
— Policyę!— powtórzyli razem dyrektor z sze fem korespondencyi.
W padli woźni i stanęli pomiędzy K oniecpol skim, bladym strasznie, a Rozpędowiczem. Z a nimi do sali wtłoczyli się urzędnicy z pierwszego piętra— z korespondencyi i buchalteryi.
Datyner wołał: — PolicyaL.
Koniecpolski k rzyczał:
— Patrzcie, panowie, ten człowiek mnie obra ża; nazwał mnie żydem, szubrawcem, złodziejem, syonistą.. Panowie, będziecie świadkami, że on mnie tak nazwał!
Urzędnicy cofnęli się nieco, pozostali tylko na swych miejscach dyrektorzy i woźni.
W ówczas Rozpędowicz, stając pośrodku sali, wskazał ręką na Koniecpolskiego i głosem zdławio nym ją ł mówić:
— Odzywam się tu, panowie, do was wszyst kich obecnych, żeby później przed sądem nie było najmniejszej wątpliwości, jako, źe prezes K oniecpol ski jest żyd — syonistą, podły, oszust, szubrawiec i szwindlarz, który dawno powinien siedzieć w wię zieniu za swoje łajdactwa... A teraz — dodał, gro żąc pięścią panu Natanowi — połknij sobie swoją dymisyę, wstrętny żydzie, niech ciebie i twój Kredyt
hebrajski, twoją fiilię banku palestyńskiego, dyabli wezmą!...
I wybiegł, niezatrzymywany przez nikogo. Koniecpolski ochłonął nieco ze strachu; w du szy był kontent, że awantura na tein się tylko skoń czyła; oczekiwał czegoś poważniejszego, napaści czynnej ze strony Rozpędowicza, widząc, jak ten su nął ku niemu. Z rozrzewnieniem spojrzał na stół, który go oddzielił w sam raz od urzędnika gwałto wnego i rzekł, ocierając pot z czoła:
— N o i co?!
— A to hultaj ■— zawołał dyrektor, który po wyjściu łtozpędowicza stał się nagle odważnym. —Ja- byrn go, jabym go tak— i zgiął trzy palce lewej rę ki na znak jakiegoś ruchu gwałtownego. — To szu brawiec! — ozwał się po nim wice-dyrektor. — Tak śmiał zelżyć prezesa i do tego w naszych oczach; jabym mu kości połamał!
Nie wiadomo jednak było, jakim sposobem za brałby się ten pan wice-dyrektor do łamania kości silnemu Rozpędowiczowi, albowiem sam był nie zmiernie mały i wątły.
Datyner spochmurniał i zaczął mruczeć: — A nie mówiłem panu prezesowi, jaki to człowiek... nie mówiłem? Oni wszyscy tacy; w nich się ciągle odzywa dawna buta szlachecka.
I chciał dalej coś mówić, gdy Koniecpolski mu przerwał, rozkrzyżowawszy ręce:
— N o i co?
— Policyi trzeba było wezwać— wrącił broda ty, z twarzą króla asyryjskiego, buchalter główny.
W szedł woźny i, zbliżywszy się do pana N a tana, rzekł półgłosem:
— Rewirowy ze stójkowymi za drzwiami... Koniecpolski opadł na fotel i machnął ręką. — Mam zawołać? spytał woźny.
— P o co?
— A bo pana prezesa pan Rozpędowicz na zwał żydem.
Koniecpolski zźymnął się i mruknął: — Idź do stu dyabłów!
— Dokąd?
— D o stu dyabłów! Teraz policya? Teraz, kiedy się już awantura stałą? Nie głupim — d o dał — skandal jest wielki, ogromny skandal. K o niecpolski został zwymyślany, no i co? Musi daq pokój, bo niepodobna walczyć z całym światem, nie podobna też, abym ja, przedstawiciel instytucyi i jej akcyonaryusz najpoważniejszy, miał wyzywać na po jedynek tego człowieką, tego urzędniczynę...
— W ięc co? — pytał dalej woźny, pochylając się nad Koniecpolskim.
— A nic. Ot, powiedzcie rewirowemu, źe już niepotrzebny, źe sami sobie daliśmy radę.
— Pan Rozpędowicz pokrzyczał, pokrzyczał, aż się biura zatrzęsły — ciągnął dalej woźny — i wy leciał, jak wiatr... Niema go już!
— Tern lepiej dla niego—rzekł groźnie, strze lając małemi oczkami, wice-dyrektor.
Koniecpolski dopiero teraz odczuł śmieszność swego położenia, teraz, kiedy się widział otoczony swym sztabem urzędniczym. Uczyniło mu się nie znośnie, więc po odejściu woźnego rzekł do w ojo
wniczo nastrojonego buchaltera głównego >i do ró wnież bohaterskiego wice-dyrektora:
— P a n ow ie, trzeba się zabrać do roboty; awantura, skończona.
W szyscy wyszli,' został jeden tylko Datyner. K oniecpolski zmierzył go oczyma i rzekł: — Urządziłeś mnie pan!
— K to, ja? — A kto?
— Pan prezes przecież żądał, żeby R ozpędo- wicza wydalić.
Pan Natan machnął desperacko ręką i za w ołał:
— Tak, wypędzić, a raczej usunąć, ale bez awantur, cicho... Mnie te historye zawsze zdrowie kosztują; ja to odchoruję... A w domu, co będzie? Zona, dzieci, jak się dowiedzą?
— K to tam będzie myślał o tern? —ośmielił się wtrącić prokurent.
— B o ja wiem, kto? W każdym razie Edel- berg się dowie o wszystkiem... O, on mi to przy pomni...
— Ja panu prezesowi powiem — szepnął D a tyner, siadając przy strapionym panu Natanie — ja panu prezesowi powiem: temu wszystkiemu winien prezes Edelberg.
— Et, głupstwo, panie Datyner — mruknął K oniecpolski.
— Nie takie znów głupstwo, jak się panu pre zesowi wydawać może. N o, a co pan prezes powie na to, że ja. widziałem, na własne oczy widziałem
prezesa Edelberga rozmawiającego z Rozpędowi- czem.
— Tak? — Tak.
— A o czem mówili? — spytał znów K oniec polski i ją ł wodzić błędnym wzrokiem po ścianach sali.
— O czem, nie wiem, chociaż chciałem wie dzieć; ukryłem się nawet w tym celu przy szatni urzędników. W prawdzie nic nie usłyszałem, ale na tomiast zobaczyłem wyraźnie, jak prezes Edelberg podawał rękę Rozpędowiczowi, czego on, ten du mny człowiek, nigdy nie czyni bez ważnych powo dów. Widziałem także, jak się uśmiechał i jak za dowolony wsiadał do swej karety.
Koniecpolski pomyślał dłuższą chwilę, poczem zapaliwszy cygaro, a palił zwykle tylko cygara ha* wańskie najlepszych gatunków, rzekł:
— Z tego wszystkiego, coś mi pan o Edel- bergu -powiedział, najważniejsze jest podanie ręki Rozpędowiczowi. Edelberg tego zazwyczaj nie czy ni, bo nie dba, podobnie jak ja, o popularność między tą hołotą gryzipiórków.
A co, to nie on winien?!
Koniecpolski zdawał się tego wykrzyknika nie słyszeć, ciągnął zapamiętale drogie cygaro i mówił wolno, jakby do siebie:
— Edelberg Rozpędowiczowi rękę podał, a mnie nie podał, no, bo mu krwi napsułem, więc miał sta ry racyę. Edelbergowi musiało o coś chodzić, że się tak poniżył wbrew swemu zwyczajowi, zatem Edelberg mógł się przyczynić formalnie do tej he