• Nie Znaleziono Wyników

Oto mój pogląd!

W dokumencie Cztery dni : powieść. Cz. 1 (Stron 114-126)

— W ię c cóż z tego?

— A to - wyrzucił ż siebie Edelberg, kontent, źe znalazł coś takiego, czem mógł narazie doku­ czyć Koniecpolskiemu, chociaż go Rozpędowicz nic a nic nie obchodził.— A to, źe ja tego papieru, tej niesprawiedliwej dymisyi nie podpiszę.

uniósł się pan Natan — jest tylko czczą formalno­ ścią. Rozpędowicz już został wydalony, właśnie poszedł go przed chwilą wyrzucić z biura mój pro­ kurent.

— A to co znowu? Pan bez mojej wiedzy chcesz rozpędzać porządnych ludzi, a natomiast wprowadzić tu całe Nalewki? — zawołał Edelberg, odsuwając papier.

— T o nie pańska rzecz... — A czyja?

— Moja, bo ja, panie Edelberg, sam rep re­ zentuję trzy czwarte akcyj, kiedy tymczasem pan pozbyłeś się prawie reszty swoich...

— To mnie nie przekonywa; ja odpowiadam za honor instytucyi!— wybuchnął E delberg.— Ja o d ­ powiadam za tę jedną czwartą akcyj, której pan nie posiadasz; ja mam, panie kochany, za sobą opi­ nię ustaloną, a pan co?

— Pieniądze. — A...

— Tak, pieniądze, którym się ludzie kłaniać zwykli, ludzie wielcy, najwięksi— rozumie pan?

— Rozumiem także i co innego— syknął E del­ berg— rozumiem, żeś pan... żeś pan...

— Co?

— N ic. Chciałem coś powiedzieć, ale nie powiem, bo pragnę do końca tej rozmowy pozostać dobrze wychowanym; ja już jestem za stary, żeby sobie psuć krew.

Koniecpolski spłonął nagle, zgrzytnął zębami, ale nic nie rzekł; patrzył na Edelberga tak niena­ wistnie, jakby go chciał na strzępy podrzeć,

— W ięc pan nie podpisze dymisyi Rózpędo- wicza?

— N ie. Jeżeli pan chcesz, to go usuń; weź pan to na swoją odpowiedzialność. M ają być bez­ prawia w tej instytucyi, niech będą; ja do nich

swej ręki nie przyłożę.

I cofając się ku drzwiom, rzekł chłodno: — .Do widzenia panu...

— D o widzenia -— wykrztusił K oniecpolski i zabrał się nerwowo do podpisywania papierów, których jeszcze cała kupa leżała na biurku.

Tymczasem stary Edelberg poważnie i wolno schodził ze wspaniałych marmurowych schodów na dół. Umiał panować nad sobą, przywyczaił się do tego przez długie lata finansowego żywota, to też niktby się nie domyślił po nim, źe w duszy jego starczej gorzał płomień strasznej nienawiści do K o ­ niecpolskich.

K iedy już dosięgał ostatnich stopni wspaniałej klatki schodowej, naraz zastąpił mu drogę jakiś jeszcze młody człowiek przyzwoicie ubrany. .Na twarzy jego bladej znać było wielkie wzburzenie; trzymał kapelusz w ręku i wymachiwał nim tak, jakgdyby kogoś odpędzić pragnął.

— M oje uszanowanie panu prezesowi — rzekł młody człowiek i wlepił swe siwe błyszczące oczy w starrgo Edelberga.

Edelberg przystanął i wyciągnął doń rękę, poczein rzekł z uśmiechem:

— Dzień dobry, panie Rozpędow icz! Dokąd to pan tak biegniesz; czy cząsen) się co nie stało w biurze?

— A stało się, panie prezesie!— odparł urzędnik z goryczą:— Z a moją długą i ciężką pracę w banku wyrzucają mnie... Pan prezes pewnie już podpisał moją dymisyę?

— Nie... nie podpisałem — mruknął Edelberg i twarz mu się wyjaśniła. — Nie podpisałem— powtó­

rzył z naciskiem — ponieważ uważam, iż pan w in- stytucyi pracuje z pożytkiem. W łaśnie przed chwilą prezes Koniecpolski pokazywał mi gotową dymisyę dla pana, ale jej nawet nie dotknąłem.

— Pan prezes Koniecpolski kazał mi opuścić Kredyt K rajowy— tłomaczył Rozpędowicz— przed pa­ ru dniami, ja się jednak nie ruszyłem, bo to ogro­ mna niesprawiedliwość — liczyłem... Et, co tu mó­ wić!.. Przed chwilą przyszedł do inkasa Datyner i przyniósł mi stanowczy rozkaz pana K on iecpol­ skiego opuszczenia biura... Zwymyślałem go; powie­ działem, źe sam się rozmówię z prezesem i źe za­ żądam formalnej dymisyi z motywami. Teraz tam idę...

Tu zatrzymał się, spojrzał na Edelberga py­ tającym wzrokiem, w którym tliła nadzieja jakaś — i dodał:

— A może pan prezes potrafi to zmienić, przecież mnie pan zna?

— Wiem, żeś pan porządny urzędnik, ja pa­ nu nic nie mogę zarzucić, ale...

— A le co?— przerwał Rozpędowicz.

Edelberg położył mu swą suchą rękę na ra­ mieniu i rzekł szeptem:

— A le moja instaneya u pana K oniecpolskie-Biblioteka — T. 305 8

go nic nie znaczy; ja juz wstawiałem się za pa­ nem... Nie pom ogło— pan wie zresztą, jaki to czło­ wiek, jako też i to, źe ja tu jestem jedynie na stanowisku zewnętrznego reprezentanta instytucyi, wewnętrzny zarząd do niego należy.

Rozpędowicz milczał ponuro i miął kapelusz w ręku, Edelberg zaś ciągnął dalej jeszcze cich­

szym głosem:

— Pan najlepiej pojmuje, jak trudna rozmo­ wa z tym człowiekiem. Te nasze czasy minęły, na­ stąpiły inne czasy... Pan to pojmuje, nie potrzebu­ ję więcej dodawać, pan rozumie... Pan potrafi, zda­ je mi się, jasno i dobitnie wyłożyć panu K o n ie c­ polskiemu swoje przyczyny, dla których ci ciężko bank opuszczać — jestem pewien, źe pan to p o­ trafi...

— O, potrafię — syknął urzędnik i nozdrza mu się wzdęły z wściekłości, a oczy zamigotały złowrogo.

— D ow idzenia panu, panie Rozpędowicz— za­ kończył Edelberg, podając urzędnikowi swoją rękę drżącą.

Poczem wstąpił na chwilę do dyskonta, zapy­ tał o coś szefa wydziału, urzędnikom grzecznie ki­ wnął swą łysą głową i wyszedł. Przed gmachem czekała nań karetka; sam sobie otworzył drzwiczki, wsiadł i kazał stangretowi jechać.

Tymczasem Rozpędow icz wbiegł szybko po schodach na pierwsze piętro i nie słuchając woźne­ go, który mu mówił, źe prezes polecił nikogo nie wpuszczać, wpadł do sali obrad, gdzie siedział K o ­ niecpolski i zbliżywszy się do biurka, rzekł:

Czy pan prezes stanowczo ma zamiar mnie z banku usunąć?

Koniecpolski spojrzał "na niego i wycedził wolno:

— Ja. o tej porze z nikim, prócz dyrektorów, nie rozmawiam.

Rozpędowicz poczerwieniał, jak burak, a kła­ dąc dłoń na stole, zawołał:

— A le ze mną pan prezes rozmawiać będzie! W ięc pytam jeszcze raz: ćzy pan ma stanowczy za­ miar usunięcia mnie z banku?

— Powiedziałem to już panu, a powtórzył mu to samo prawdopodobnie przed cliwiłą pan proku­ rent mojej firmy.

— Zatem ?

— Zatem, czemu pan tu siedzi? Niech pan pensyę zabiera i niech pan...

— Przepraszam! — przerwał podniesionym gło­ sem do żywego podrażniony urzędnik. — Przepra- szam, a za co mnie spotkała ta kara?

— Panie, tylko bez uniesień... — Z a co?...

— B o pan jest kiepskim urzędnikiem, bo pan zadarmo przez kilkanaście lat jadł nasz chleb, bo pan...

— Motywów żądam, przyczyn chcę, panie pre­ zesie!— w ołał Rozpędowicz.

Z a drzwiami powstał nagły szmer.

— Motywów dymisyi żądam, a mam prawo żą­ dać za moje długie lata ciężkiej pracy, rzeczowych przyczyn chcę, bo mnie nigdzie inaczej nie przyj­ mą... daj mi je pan!...

K oniecpolski podniósł się ze swego miejsca i przerzuciwszy papiery, leżące na stole, wyciągnął jeden i podał Rozpędowiczowi, mówiąc:

— Oto dymisya pańska!

Urzędnik wziął papier do ręki, rzucił nań okiem i ciskając go na biurko, rzekł:

— To jest nic, ja się z tern nigdzie nie mogę pokazać, niema nawet podpisu prezesa i członków rady... Ja tego nie wezmę! Nie pozwolę się tak byle czem wykwitować, nie!...

— Nie krzycz pan tak, ja tego nie znoszę! — W ięc nic więcej nie dostanę?

— N ic — mruknął Koniecpolski, a wskazując prawą ręką na drzwi, dodał: — Idź pan, bo ja tu krzyków nie zniosę!

— Co?!— wrzasnął na cały głos Rozpędowicz. W tej chwili do sali wsunęła się postać ponu­ ra Datynera; przez otwarte drzwi widać było dyre­ ktora i szefa korespondencyi.

— Co?... Ja pana każę wyrzucić, jeżeli się pan ztąd dobrowolnie nie wyniesiesz.

— Mnie... wyrzucić?!... — krzyknął urzędnik wściekły z gniewu,

— Tak!

— Mnie chcesz wyrzucić, mnie szlachcica? — W ynoś się, ty nicponiu!

— Mnie chcesz wyrzucić, ty podły żydzie! — ryknął Rozpędowicz. — Ja ciebie pierwej wyrzucę, oszuście, złodzieju, szubrawcze, syonisto wstrętny!...

K oniecpolski widząc, źe urzędnik postępuje ku niemu, zaczął się cofać do drzwi otwartych, w których stali prokurent, dyrektor i szef wydziału.

— Panowie widzicie: ten człowiek mnie, K o ­ niecpolskiego, obraża; ten urzędniczyna marny śmie mnie lżyć, panowie widzicie!

— Sprowadzić policyę! — krzyknął Datyner, chroniąc się przed podniesioną pięścią Rozpędowi- cza za plecy dyrektora.

— Policyę!— powtórzyli razem dyrektor z sze­ fem korespondencyi.

W padli woźni i stanęli pomiędzy K oniecpol­ skim, bladym strasznie, a Rozpędowiczem. Z a nimi do sali wtłoczyli się urzędnicy z pierwszego piętra— z korespondencyi i buchalteryi.

Datyner wołał: — PolicyaL.

Koniecpolski k rzyczał:

— Patrzcie, panowie, ten człowiek mnie obra­ ża; nazwał mnie żydem, szubrawcem, złodziejem, syonistą.. Panowie, będziecie świadkami, że on mnie tak nazwał!

Urzędnicy cofnęli się nieco, pozostali tylko na swych miejscach dyrektorzy i woźni.

W ówczas Rozpędowicz, stając pośrodku sali, wskazał ręką na Koniecpolskiego i głosem zdławio­ nym ją ł mówić:

— Odzywam się tu, panowie, do was wszyst­ kich obecnych, żeby później przed sądem nie było najmniejszej wątpliwości, jako, źe prezes K oniecpol­ ski jest żyd — syonistą, podły, oszust, szubrawiec i szwindlarz, który dawno powinien siedzieć w wię­ zieniu za swoje łajdactwa... A teraz — dodał, gro­ żąc pięścią panu Natanowi — połknij sobie swoją dymisyę, wstrętny żydzie, niech ciebie i twój Kredyt

hebrajski, twoją fiilię banku palestyńskiego, dyabli wezmą!...

I wybiegł, niezatrzymywany przez nikogo. Koniecpolski ochłonął nieco ze strachu; w du­ szy był kontent, że awantura na tein się tylko skoń­ czyła; oczekiwał czegoś poważniejszego, napaści czynnej ze strony Rozpędowicza, widząc, jak ten su­ nął ku niemu. Z rozrzewnieniem spojrzał na stół, który go oddzielił w sam raz od urzędnika gwałto­ wnego i rzekł, ocierając pot z czoła:

— N o i co?!

— A to hultaj ■— zawołał dyrektor, który po wyjściu łtozpędowicza stał się nagle odważnym. —Ja- byrn go, jabym go tak— i zgiął trzy palce lewej rę­ ki na znak jakiegoś ruchu gwałtownego. — To szu­ brawiec! — ozwał się po nim wice-dyrektor. — Tak śmiał zelżyć prezesa i do tego w naszych oczach; jabym mu kości połamał!

Nie wiadomo jednak było, jakim sposobem za­ brałby się ten pan wice-dyrektor do łamania kości silnemu Rozpędowiczowi, albowiem sam był nie­ zmiernie mały i wątły.

Datyner spochmurniał i zaczął mruczeć: — A nie mówiłem panu prezesowi, jaki to człowiek... nie mówiłem? Oni wszyscy tacy; w nich się ciągle odzywa dawna buta szlachecka.

I chciał dalej coś mówić, gdy Koniecpolski mu przerwał, rozkrzyżowawszy ręce:

— N o i co?

— Policyi trzeba było wezwać— wrącił broda­ ty, z twarzą króla asyryjskiego, buchalter główny.

W szedł woźny i, zbliżywszy się do pana N a­ tana, rzekł półgłosem:

— Rewirowy ze stójkowymi za drzwiami... Koniecpolski opadł na fotel i machnął ręką. — Mam zawołać? spytał woźny.

— P o co?

— A bo pana prezesa pan Rozpędowicz na­ zwał żydem.

Koniecpolski zźymnął się i mruknął: — Idź do stu dyabłów!

— Dokąd?

— D o stu dyabłów! Teraz policya? Teraz, kiedy się już awantura stałą? Nie głupim — d o ­ dał — skandal jest wielki, ogromny skandal. K o ­ niecpolski został zwymyślany, no i co? Musi daq pokój, bo niepodobna walczyć z całym światem, nie­ podobna też, abym ja, przedstawiciel instytucyi i jej akcyonaryusz najpoważniejszy, miał wyzywać na po­ jedynek tego człowieką, tego urzędniczynę...

— W ięc co? — pytał dalej woźny, pochylając się nad Koniecpolskim.

— A nic. Ot, powiedzcie rewirowemu, źe już niepotrzebny, źe sami sobie daliśmy radę.

— Pan Rozpędowicz pokrzyczał, pokrzyczał, aż się biura zatrzęsły — ciągnął dalej woźny — i wy­ leciał, jak wiatr... Niema go już!

— Tern lepiej dla niego—rzekł groźnie, strze­ lając małemi oczkami, wice-dyrektor.

Koniecpolski dopiero teraz odczuł śmieszność swego położenia, teraz, kiedy się widział otoczony swym sztabem urzędniczym. Uczyniło mu się nie­ znośnie, więc po odejściu woźnego rzekł do w ojo­

wniczo nastrojonego buchaltera głównego >i do ró ­ wnież bohaterskiego wice-dyrektora:

— P a n ow ie, trzeba się zabrać do roboty; awantura, skończona.

W szyscy wyszli,' został jeden tylko Datyner. K oniecpolski zmierzył go oczyma i rzekł: — Urządziłeś mnie pan!

— K to, ja? — A kto?

— Pan prezes przecież żądał, żeby R ozpędo- wicza wydalić.

Pan Natan machnął desperacko ręką i za­ w ołał:

— Tak, wypędzić, a raczej usunąć, ale bez awantur, cicho... Mnie te historye zawsze zdrowie kosztują; ja to odchoruję... A w domu, co będzie? Zona, dzieci, jak się dowiedzą?

— K to tam będzie myślał o tern? —ośmielił się wtrącić prokurent.

— B o ja wiem, kto? W każdym razie Edel- berg się dowie o wszystkiem... O, on mi to przy­ pomni...

— Ja panu prezesowi powiem — szepnął D a ­ tyner, siadając przy strapionym panu Natanie — ja panu prezesowi powiem: temu wszystkiemu winien prezes Edelberg.

— Et, głupstwo, panie Datyner — mruknął K oniecpolski.

— Nie takie znów głupstwo, jak się panu pre­ zesowi wydawać może. N o, a co pan prezes powie na to, że ja. widziałem, na własne oczy widziałem

prezesa Edelberga rozmawiającego z Rozpędowi- czem.

— Tak? — Tak.

— A o czem mówili? — spytał znów K oniec­ polski i ją ł wodzić błędnym wzrokiem po ścianach sali.

— O czem, nie wiem, chociaż chciałem wie­ dzieć; ukryłem się nawet w tym celu przy szatni urzędników. W prawdzie nic nie usłyszałem, ale na­ tomiast zobaczyłem wyraźnie, jak prezes Edelberg podawał rękę Rozpędowiczowi, czego on, ten du­ mny człowiek, nigdy nie czyni bez ważnych powo­ dów. Widziałem także, jak się uśmiechał i jak za dowolony wsiadał do swej karety.

Koniecpolski pomyślał dłuższą chwilę, poczem zapaliwszy cygaro, a palił zwykle tylko cygara ha* wańskie najlepszych gatunków, rzekł:

— Z tego wszystkiego, coś mi pan o Edel- bergu -powiedział, najważniejsze jest podanie ręki Rozpędowiczowi. Edelberg tego zazwyczaj nie czy­ ni, bo nie dba, podobnie jak ja, o popularność między tą hołotą gryzipiórków.

A co, to nie on winien?!

Koniecpolski zdawał się tego wykrzyknika nie słyszeć, ciągnął zapamiętale drogie cygaro i mówił wolno, jakby do siebie:

— Edelberg Rozpędowiczowi rękę podał, a mnie nie podał, no, bo mu krwi napsułem, więc miał sta­ ry racyę. Edelbergowi musiało o coś chodzić, że się tak poniżył wbrew swemu zwyczajowi, zatem Edelberg mógł się przyczynić formalnie do tej he­

cy... Mógł—wnioskował dalej, patrząc na Datyne-

ra — a skoro mógł, to uczynił, ponieważ chciał się

zemścić na mnie... Uczynił, niema co, gdyż i ja

to samo bym uczynił: mamy obaj jednakowe żydow­

skie charaktery...

W dokumencie Cztery dni : powieść. Cz. 1 (Stron 114-126)

Powiązane dokumenty