• Nie Znaleziono Wyników

Dzieii pana Natana Koniecpolskiego

W dokumencie Cztery dni : powieść. Cz. 1 (Stron 92-109)

Pan Natan Koniecpolski nie miał nigdy nic wspólnego ze swymi historycznymi imiennikami, za­ pisanymi tyle razy i tak chlubnie na kartach na­ szych dziejów. Nazywał się K oniecpolski, bo ojciec jego i dziad pochodzili z K oniecpola. Co się zaś tyczy pra i prapradziądów tej obecnie znanej przez wszystkich a uznanej przez swoich współplemień- ców rodziny, to o nich mogą być ślady jedynie w archiwach kahalnych, o ile takowe istnieją.

O jciec pana Natana wyniósł z K oniecpola ła- ' tany chałat, dziurawe i wykrzywione u obcasów buty, po za tern rady rodzica drogocenne i drogocenniej- szy nad wszystko spryt wrodzony.

Los był dla niego z początku uparty. W wielkiem życiu fabrycznem Dawid Koniecpolski był jako ów robak mizerny, którego lada chwila m ógł pogrążyć w nicość już to przechodzeń butny i mający ogień pod podeszwami, już też poprostu wiatr, dmący po ulicach, lub zwykła ulewa. Otóż Dawida K on iec­ polskiego nie zdeptał ani przechodzeń, ani go

zmiótł wiatr, ani zatopiła ulewa: ów robaczek mi­ zerny, nikły, uczepił się mocnego drzewa, które ssał zawzięcie a stale-— jakoż wyssał z niego wszystko, co się dało. Owem drzewem był bogaty, bardzo bogaty na owe czasy biedy ogólnej fabrykant nie­ miecki; Dawid Koniecpolski był zaś tym robacz­ kiem, który owo drzewo stoczył, sam rosnąc w m oc i siłę.

Jakoż zolbrzymiał; stał cię, że użyję wyraże­ nia właściwego agadom hebrajskim, rozłożystym, po­ tężnym cedrem, pod którego cieniem schroniły się tysiące synów Izraela w pokoju i ciszy dla siebie wielkiej, ale tylko dla siebie, nie dla innych.

D o końca życia Dawid Koniecpolski, przy ca­ łym ogromie milionów swoich, pozostał wiernym gniazdu, z którego wyszedł, obyczajom, które chło­ nął za dni dzieciństwa swego i tradycyi, któremi się niegdyś w K oniecpolu karmił. Grynderem był zewnętrznie — wewnętrznie pozostał marzycielem ta­ kim samym, jakim się stał wówczas, kiedy w che- derze i bet-ha-midraszu rodzinnym słuchał opowia­ dań wizyj świętych plemienia swego. P rzed oczami jeg o dwoistej duszy jawiło się widzenie onego, w pro­ mieniach chwały elohimów skąpanego Jeruzalem, w którym rządził w towarzystwie zastępców swoich Mesyasz. Owt Mesyasz nie był dla Dawida K on iec­ polskiego bajką, wytworem poezyi biblijnej, lecz był prawdą w człowieka wcieloną, która nadejść miała i nadejść musiała. Ażeby zaś owo królestwo M e- syaszowe tern rychlej przyszło, stary K oniecpolski nie dopuszczał do serca swego trucizny niedowiar­ stwa: Zakon i Talmud tworzyły dlań krynicę pobo­

żności, świętości i wiedzy. Z tąd też był wśród b o­ gaczów żydowskich wyjątkiem rzadkim, jako obser­ wujący wszystko, co Zakon nakazywał; w domu je g o obchodził się sabat i każde święto, przy zachowaniu wszelkich ceremonii i obrzędów. Pieniądze robił i tonął w marzeniach o mesyaszowem Jeruzalem z odbudowaną świątynią Salomona.

K iedy rozległy się pierwsze hasła syonizmu Koniecpolski na nie uwagi nie zwracał, kiedy zaś prąd syonistyczny zaczął napierać i ferment w masy żydowskie wprowadzać, natenczas obudził się w nim żyd pobożny, bo w hasłach widział nie moc mesya- szową, a słabość ludzką, mieniącą się być siłą. W ię c powstawał przeciwko temu ruchowi, przenikając j e ­ go nicość i czczość. Dzieciom swym, które przy­ nosiły do domu odgłosy bojowej wrzawy z zebrań syonistycznych, zabronił surowo brać w tych zebra­ niach udział.

— Jehowa, gdy zechce — mówił — to poruszy we śnie głębokim pogrążonego Lewiatana, a ten wstrząśnie ziemią całą i zaprzepaści lądy, wyłania­ ją c z głębi wód oceanu ziemię obiecana dla wier­ nych swoich! A le Jehowa nie chce jeszcze, bo czas Mesyasza nie nadszedł.

A toli pragnął pragnieniem całego serca ujrzeć raz jeden w życiu miasto święte i raz jeden popła­ kać na ruinach świątyni Salomona. To też, gdy córkę wydał za mąż, a synów w jchow ał i pożeniły gdy widział, źe się odnowiło plemię je g o we wnu­ kach, złożył w ręce zięcia, jako najmądrzejszego w rodzinie, kierownictwo interesów swoich i wybrał się w podróż do Palestyny. Jechał tam nie ja k o

właściciel fabryk, w których tysiące pracowało rąk chrześcijańskich, ale jako podobny do tego młode­ go Koniecpolskiego, który w dziurawym chałacie, w powykrzywianych butach, ze złotówką w kieszeni wybrał się do Łodzi, by tu państwo swe założyć.

K iedy wrócił, był jakby nie z tego świata: nic go prócz modlitwy, postów i wnuków nie zajmowa­ ło. Chudł, nędzniał, obojętny już na wzrost mająt­ ku swego; żył tylko modlitwą i słuchaniem ksiąg świętych, które mu utrzymywany umyślnie lektor bóźniczny czytał. Kie upłynęło roku, gdy się ro ­ zeszła wieść po kraju całym, źe Dawid K on iecp ol­ ski, najbogatszy fabrykant, najpobożniej szy mąż w Izraelu, przeniósł się na łono ojców swoich.

Wyprawiono mu, wbrew jego woli przedśmiert- nej, wspaniały pogrzeb z taką niezwykłą pompą, źe do skoinbino wania jej powołano naj biegłej szych ry- tualistów łódzkich wespół ze słynnym rabinem gró­ jeckim, ponieważ ten właśnie bogobojny człowiek cieszył się u starego Koniecpolskiego specyalnem uznaniem ze względu na swoją uczoność i pobo­ żność. Legata, jakie stary fabrykant na różne cele specyalnie żydowskie poczynił, skrupulatnie komu należało firma K oniecpolskich wypłaciła, wyłącza­ ją c prócz tego od siebie z całkowitego spadku wiel­ ką sumę ua szpital katolicki. Stało się to za na­ mową postępowego pana Natana, który w ten spo­ sób chciał uniknąć, jak mówił do brata i szwagra, skandalu. Jakoż ułagodzono opinię publiczną, któ­ ra niesłusznie zresztą sarkała na jednostronność legatów nieboszczyka. Niesłusznie, bo co kogo osta­ tecznie może obchodzić, źe Dawid Koniecpolski, Żyd,

który na ludności chrześcijańskiej zrobił aź

*20

mi­ lionów, pamiętał w swym testamencie wyłącznie tyl­ ko o wybranem przez samego Jehowę plemieniu swojem? K ażdy przecież może robić ze swoją for­ tuną to, co mu się podoba.

A le stało się i dobrze się stało, że firma D. Koniecpolski i S-ka posłuchała rady najmłodszego w rodzinie. Majątek zresztą pozostał niepodzielony; fabrykę zostawiono pod zarządem zięcia nieboszczy­ ka, pana Aleksandra Dibstala, Beniamin K on iec­ polski, najstarszy syn i zarazem najpodobniejszy do ojca, osiadł w dobrach ziemskich, nabytych jeszcze przez nieboszczyka, i tam kierował cukrownią, na której się, nawiasem mówiąc, nic nie znał, a naj­ młodszy, Katan, wyruszył z Ł odzi na zdobycie W a r­ szawy.

Człowiek obrotny, przebiegły, dla którego wzo­ rem do naśladowania był z początku ojciec, a pó­ źniej niemniej sprytny szwagier, zrozumiał odrazu, co może zrobić w tein wielkiem środowisku krzy­ żujących się interesów. Fabryka go nie nęciła, zresztą zaczynał się właśnie ogólny zastój w manu­ fakturach, postanowił przeto energię swoją zużytko­ wać w innym kierunku. N abył więc za dużą sumę akcyj założonego przed kilkunastu laty przez sta­ rego Edelberga „K redytu krajowego” i wszedł do tej instytucyi odrazu jako poważny akcyonaryusz. A le stanowisko akcyonaryusza, biorącego, regular­ nie dywidendę, nie wystarczało mu, dokupił więc akcyj i wcisnął się do rady zarządzającej bankiem. Tu dopiero zaczął działać, sypał projekty za pro­ jektami. Stary Edelberg niechętnie patrzył na no­

wego członka zarządu, ale ustępował, bo musiał ustępować, widząc, iź śmieszna byłaby walka z czło­ wiekiem, który rozporządzał połową wszystkich ak- cyj. Jednakże, o ile był w stanie, hamował zapędy Koniecpolskiego, nie dlatego, żeby jego inicyatywie nie przyznawał wagi, zwłaszcza, że rezultaty finan­ sowe przemawiały za projektami Koniecpolskiego, nie dlatego, żeby go szwindlarstwo tegoż raziło, lecz z zasady. Zasadą zaś Edelberga była zazdrość, rosnąca na widok nowej gwiazdy, która jego same­ go przyćmiewała swoim blaskiem. Zaczęła się ta głucha nienawiść pomiędzy starym Edelbergiem i m ło­ dym Koniecpolskim, która czekała tylko okazyi, by zapłonąć płomieniem zniszczenia i zemsty.

Pan Natan nienawidził starego Edelberga ze swej strony nie tyle za to, źe ten w roli prezesa Kredytu krajowego krzyżował mu plany i koinbina- cye pewme, ile za to, źe E delberg miał tytuł szla­ checki, parę orderów cesarskich i zagranicznych, źe, jako ochrzczony, wszedł w koła arystokracyi pol­ skiej, że przyjmował u siebie wielkich panów i źe u tychże panów bywał, źe należał do klubu razem ze swym synem i zięciem, t. j., źe miał to wszystko, czego on, Koniecpolski, pomimo swych milionów i swej wszechwładnej firmy, mieć nie mógł.

Gdyby stary Edelberg chciał był źyć z nim na innej stop ie, nie na tej urzędowo-bankowej, gdyby go był razem z rodziną przypuścił do swego wielkop ańskiego towarzystwa, byłaby się zazdrość jego rozpełzła, a nienawiść wyschła. A le Edelberg traktował gó tak, jak się traktuje

dorobkiewicza-żyda, a tego duma K oniecpolskiego znieść nie m o­ gła i nie chciała.

Tego dnia pan Natan był w świetnym humo­ rze. Naprzód dowiedział się w ciągu tygodnia o ka­ tastrofie wiszącej nad Oporami Edelbergów, nastę­ pnie o lada dzień mającem nastąpić bankructwie Leona Edelberga, a w końcu miał wczoraj sposo­ bność zrobienia paru impertynencyj lekkich wnuko­ wi swego rywala, Arturowi Sławoborskiemu, kiedy ten przyszedł do jego loży.

Z a te iinpertynencye musiał zresztą w domu odpokutować, -bo mu własna żona razem z córką nawymyślały od arogantów i kantorowiczów. Pan Natan wymyślania te przyjął pobłażliwie, ponieważ w gruncie rzeczy wizytę A rtura uważał jako pe­ wien rodzaj zwycięztwa nad znienawidzoną rodziną mechesów, tak bowiem zwykł był nazywać E del­ bergów w gronie zaufanych.

—- O, doczekam się, doczekam— mawiał—jak oni przyjdą na moje podwórko; nie ja do nich przyjdę, lecz oni do mnie!

O godzinie dziesiątej był już w drodze do Kredytu Krajowego, którego gmach leżał w śród­ mieściu. Szedł pieszo, lecz kareta jechała za nim nieopodal. W ten sposób pokazywał pan Natan światu, że może jeździć karetą, lecz. nie chce, choć może. B ył to w swoim rodzaju snobizm, na który sobie z widoczną przyjemnością pozwalał.

Biegł szybko i przytem tak, jakby przecinał napierające na niego fale wzburzonego morza. P rze­ chyliwszy głowę na prawo, jednę rękę trzymał w kieszeni, a drugą ściśniętą w pięść lekko wyma­

chiwał. Nie zatrzymał się ani na moment, nie przystanął ani razu, zdawał się nikogo nie widzieć, chociaż na wszystko i na wszystkich rzucał ostre spojrzenia z pod ciemnych brwi niemal kwadrato­ wej twarzy. Nie można go było nazwać brzydkim, bo miał rysy regularne, nawet bez właściwej rasie swej krzywizny nierównej nosa, na miano przystoj­ nego atoli również nie zasługiwał ze względu na kształt głowy podobnej do olbrzymiej cebuli, którą podnosił do góry, niby rozbitek broniący się przed zalewem rozhukanego morza.

Prawie równocześnie ze swym powozem wie­ deńskim najnowszego fasonu stanął przed gmachem K redytu Krajowego; stangretowi kazał jechać z p o ­ wrotem, a sam wbiegł na schody.

Zatrzymał się chwilkę w przedsionku i nie czekając na szwajcara, który od jakiegoś siwego jegomościa z brodą odbierał rozkazy, sam sobie zdjął palto i pośpieszył na górę, gdzie przyjmował interesantów i urzędników instytucyi.

Stanąwszy na galeryi, wyprostował się i ode­ tchnął swobodnie. Tu dopiero czuł się panem, czuł się u siebie. Przechylony przez marmurową balustradę patrzył, jak machina bankowa funkcyo- nowała. Urzędnicy już byli na swoich miejscach. Z' oddziałów buchalteryi i korespondencyi, które się znajdowały na pierwszem piętrze, dochodziły go zmieszane głosy, rozmowy nie słyszał, tylko jej ton ogólny. N a dole do otwartych kratek kas różnych cisnęli się interesanci, przeważnie żydzi, trzymając w rękach przekazy, weksle i arkusze opisowe. N ie­ którzy siedzieli przy dużym stole pośrodku i gwa­

rzyli. Duży zegar nad kasą główną, w białe bua- zerye wprawiony, panował nad całą tą ogromną sa­ lą, do której wpadało światło przez szyby, umie­ szczone w dachu.

Koniecpolski patrzył na to wszystko. Cliwi- iami przewijał mu się między grubemi wargami uśmiech nieznaczny i znikał zaraz, czasami ironia jakaś zabłysła w oku, by również ustąpić miejsca pozornej obojętności. On lubił tę inspekcyę z ga- leryi, bo odnosił wrażenie swej mocy i potęgi, bo dawał folgę swej dumie wielkiego finansisty i naj­ tęższej bankierskiej głowy.

Już go dostrzeżono: głowy urzędników cieka­ wie, a ukradkiem wyglądały z po za kratek, chcąc zbadać usposobienie swego pryncypała. Przyzwy­ czajono się przez dwa lata, że kiedy prezes zatrzy­ mał się dłużej na galeryi zaraz po przyjściu do K redytu, był to znak nieomylny, iż wstał w dobrym humorze i nie zważał dnia tego na różne niedokła­ dności wydarzające się przy funkcyonowaniu machi­ ny bankowej. Kiedy atoli prezes był zły, wówczas pędził prosto do swego gabinetu, i w Kredycie za­ czynały się awantury, których ofiarą padali nawet najniewinniejsi. W tedy właśnie prezes wszystko widział i starał się wszystko widzieć; wtedy wybie­ ra ł się na szczegółową inspekcyę biur, gdzie to te­ mu urzędnikowi, to tamtemu czynił ostre docinki, przyczem i szefów nie oszczędzał

— Pan prezes już? — posłyszał nagle za sobą Koniecpolski głos gardłowy.

Obejrzał się i uśmiechnął, podaną sobie dłoń uścisnął lekko i bąknął śpiesznie:

— Już!

Ten, który się pierwszy zbliżył do prezesa, był jednym z członków rady zarządzającej, nazywał się Maurycy Datyner, kreatura K oniecpolskich, akcyonaryusz z ich łaski, zaufany pana Natana, idący z nim ręka w rękę przy kierowaniu instytucyą Kredytu krajowego. Człowiek juz porządnie siwie­ jący, nieco łysy; z oczu przymrużonych przeglądał mu spryt. Miał to do siebie, źe się nigdy nie uśmiechnął -— zawsze zachmurzony, nawet w najwe­ selszych okazyach, ze zmarszczonem czołem, czynił na patrzących na niego wrażenie inkwizytora średnio­ wiecznego, obojętnego na wszelką nędzę, na wszel­ kie cierpienie. Urzędnicy nienawidzili go: był w ich przekonaniu szpiegiem, który prezesowi o’ wszyst- kiem donosił i wszystkie projekty na ich niekorzyść podawał. Datyner należał do wojujących synów Iz r a e ­ la. Sam Koniecpolski musiał go często w zapędach syonistycznych hamować; wiedziano też powszechnie, źe gdyby mógł, toby instytucyę Kredytu Krajowego zamienił ne filię londyńskiego banku żydowskiego.

— Panie prezesie—rzekł znowu Datyner— in­ teres nam się udał.

— A ? — ziewnął Koniecpolski.

— Mamy kilka pilnych spraw do obgadania. — A ... — ziewnął po raz wtóry pan Natan i pośpieszył za Datynerem do pustej w tym czasie

sali obrad zarządu. . ■< — N o? — zaczął Koniecpolski, siadając przy jednym końcu ogromnego stołu, nakrytego suknem

ąmarantowem. i

— Edelberg puścił w kurs trzy czwarte swo­ ich akcyj K redytu krajowego.

— . K to je kupił?

Datyner spojrzał podstępnie na swojego szefa, ale chociaż mu przynosił radosną nowinę, nie roz­ chmurzył się.

— Kupił któryś z naszych dla nas. Oto są!— i wyjąwszy z kieszeni plikę akcyj, rzucił je na stół.

Koniecpolski się zaśmiał, akcye przeliczył skrupulatnie i położył na nich swoją szeroką dłoń.

— Zatem zostało staremu u nas akurat tylko tyle, ile jest konieczne, żeby zasiadać w radzie i brać w niej udział.

— Tak— wykrztusił Datyner— obecnie prezes instytucyi nie ma interesu popierania tejże instytu- cyi, bo przy najlepszych obrotach dywidenda pozo­ stałych jego a.kcyj przynieść mu może drobny tylko zysk. A jeżeli nie ma interesu w popieraniu K r e ­ dytu Krajowego, jest jednakże w możności szkodze­ nia temuż K redytow i— więc, zdaniem mojem...

— J a zdanie pańskie znam, kochany panie Datyner — przerwał pan Natan, wpijając swoje spojrzenie ostre w mówiącego.— A le to na nic: ja nienawidzę starego, pan wiesz o tern, jednak nie mogę mu doiu wykopać na razie, żeby się do niego zwalił, bo nam potrzebna firma, Edelberg zaś jest firmą dla głupich klijentów naszego banku. Z r o ­ zumiał pan, panie Datyner?

— To są tylko względy sentymentalne— wtrą­ cił D atyn er—a grunt— to pieniądz, który mamy. — Pieniądze płyną jak woda; nie zatrzymasz iph— sentencyonalnie odparł pan Nątan i ziewnął.

— My, żydzi, mamy już siłę, możemy się obejść bez chrześcijan — wtrącił ponure Datyner.

— Czy możemy? — Z pewnością

— Nie bardzo... A zkądże się zyski wezmą? Mnie zaś chodzi, prócz prywatnych rzeczy, o zy­ ski.— Tu przymrużył wzrok i bębniąc palcami po

stole, dodał:

— Panu, panie Datyner, oczy syonizm pia­ skiem palestyńskim przyprószył, pan widzieć nie możesz tak dokładnie, tak jasno, jak ja.

— Ha, niema o czem mówić! — wyrwało się Datyner owi.

— Owszem, jest o czem mówić, tylko trzeba mówić spokojnie. Ot, ja pana poproszę, kiedy bę­ dę miał wolną głow ę—pan mi o tych tam waszych syonistycznych historyach opowie kupę ciekawych rzeczy. Ha, ha, ha... wy tam musicie sztuki łama­ ne robić!.. Ostatecznie, co mnie to wszystko może obchodzić?

— Sądzę, że dużo... — przerwał surowo D aty­ ner.— My na pana liczymy.

Koniecpolski spojrzał ironicznie na mówiącego i wycedził przez zęby:

— To źle robicie! Namówiłeś mnie pan na wrzucenie w błoto 5,000 rubli, za które kupiłem 50 palestyńskich akcyj, ale na więcej mnie nie namó­ wisz, nie... Interesu w tern nie widzę, mój panie, a awantury przeczuwam: artysemityzm uczyni z tej utopii waszej piekło, które was pochłonie! Ja to wiem: nieboszczyk ojciec mój miał racyę, kiedy p o­ mimo swej świętej pobożności, nie chciał na syonizm

dać trzech groszy. To był mądry człowiek i mą­ dry żyd... a pan chcesz, żebym ja był głupim czło ­ wiekiem i głupihi żydem? Nie, panie, daj mi pan żyć i nie mięszaj mojego nazwiska do tej awantury. D ebrze, źe nikt nie wie, iż posiadam syonistycznych akcyj za całe 5,000 rubli, bo miałbym jaką pasku­ dną historyę.

„ Domawiając tych słów, pan Natan wstał i za­ czął chodzić po sali, założywszy ręce w tył, Daty- ner natomiast liczył kupę weksli, które wyjął z pękatego portfelu i sprawdzał zgodność ich z wy­ kazami.

— Wiesz pan co, panie Datyner - rzekł zno­ wu z uśmiechem K oniecpolski—jak wy od sułtana Palestynę kupicie, to postaw pan, proszę, moją kandydaturę na autokratę żydowskiego... Z o b a czy ł­ byś pan, jakiby ze mnie był wspaniały król. Ż y ­ dom byłoby pod moim rządem dobrze, a mojej dy- nastyi jeszcze lepiej!

Mówiąc to, śmiał się wesoło ze swego dowcipu. Datynera te żarty widocznie złościły, bo się krzywił niemiłosiernie; ponieważ jednakże nie śmiał otwarcie wystąpić przeciwko swojemu szefowi, więc spróbował zwrócić przedmiot rozmowy na inne tory.

— Panie prezesie — zaczął półgłosem— a co

zrobimy z trójcą naszych hrabiów?

— A co pan chcesz zrobić? — spytał drwiąco Koniecpolski.

— Co? Wyrzucić ich!

— I zamiast nich wziąć trzech Mendelhan-dlów?

pracować bez grymasów, tym zbrudzone weksle nie będą śmierdzieć.

— No...

— N o, potrzebujemy urzędników, a nie jaśnie- panów. K redyt Krajowy nie jest schroniskiem dla zbankrutowanej szlachty.

— No, kończ pan!

— Trzeba im dać dymisyę...

— Panu się zdaje, że trzeba — mruknął K o ­ niecpolski — bo z pana kiepski dyplomata, a mnie się zdaje, źe nie trzeba, bo ja patrzę dalej. P o ­ wtarzam panu jeszcze raz, że nam nasi hrabiowie nie przeszkadzają; wprawdzie robią mało i kiepsko, ale też biorą pensye liche. Natomiast mamy z nich tę korzyść, źe świat wie, kto u nas jest. To także pewna satysfakcya. A co do mnie, rozumie pan, panie Datyner, ja wolę mieć trzech polskich hra­ biów w Kredycie, aniżeli trzech książąt judejskicli. Ja także się bawię za tanie pieniądze, bo co to— rozkazywać trzem prawnukom wojewodów i hetma­ nów, okazywać im swoje niezadowolenie, kpić sobie z nich z miną poważną i nie zwracać uwagi na ty­ tuł!... K iedy sobie pomyślę, źe mój pradziadek u pradziadka takiego Łaskiego był mniej niż zerem, a prawnuk tegoż Łaskiego jest u mnie, prawnuka owej nicości, także mniej niż zerem — robi mi się bardzo przyjemnie. Myślę sobie wtedy: był czas, kiedy wyście po mnie jeździli, a nadszedł czas, kie­ dy ja sobie po was jeżdżę... Fortuna kołem się toczy... Nie, panie, to są moi hrabiowie, ja ich panu nie dam, jabym im nawet podwoił pensye, że­ by siedzieli w moim banku, gdyby im przyszła myślj

nie daj Boże, ten mój bank opuścić. Pan się na tych przyjemnościach nie znasz...

— A nie...

— Co innego taki Rozpędowicz, temu dałem dymisyę, ho to sobie taki prosty Rozpędowicz.

— • Pan prezes dał mu dymisyę, a on tu cią­ gle sterczy...

— Jakto?— przerwał Koniecpolski ze złością.

W dokumencie Cztery dni : powieść. Cz. 1 (Stron 92-109)

Powiązane dokumenty