— Niekoniecznie— syknął Koniecpolski. — Jakto?
— Nic, słucham.
— Opory nie upadną, pójdą w górę, tylko te raz panuje zastój.
— W iem coś o tern— mruknął K oniecpolski— i nasze fabryki robią na magazyn.
— Zupełnie zatem jak Opory.
— No, niekoniecznie— wtrącił pan Natan i roz parł się z godnością w fotelu. — My mamy zapasy gotówki, mamy kredyt rozległy, my przetrzymamy kryzys.
— Opory także przetrzymają...
— Tern lepiej dla pana, panie prezesie! — za wołał Koniecpolski, a w głosie jego drżała źle ukry wana ironia.— Życzę powodzenia.
— A le teraz też O pory potrzebują pieniędzy około pół miliona rubli.
— To dużo pół miliona.
— Otóż, czyby firma D . Koniecpolski i S-ka nie pożyczyła firmie Opory tej sumy?
— Nie wiem — odrzekł pati Natan i zaczął liczyć akcye— ale wątpię, bardzo wątpię...
— Pomyśl pan— nalegał stary Edelberg, k tó remu się twarz sucha, stara coraz bardziej kurczy ła; znać było po nim, źe ledwie panował nad sobą. Pow tórzył znowu:— Pomyśl pan, panie Natanie, in teres dobry, pewny, znasz go, a znasz go prawdo podobnie równie dobrzo, jak ja; procent znaczny, weksle krótkoterminowe.
— Teraz już mogę napewno powiedzieć panu prezesowi— odrzekł pan Natan, zakładając nogę na
nogę— źe firma D. Koniecpolski i S-ka nic nie da. — Dlaczego?
— Ha, są przyczyny... — W ięc i K redyt Krajowy?
— Tego nie wiem, to zadecydować mogą akcyo- naryusze na posiedzeniu, któremu pan prezes, jako prezes instytucyi, przewodniczyć będziesz.
— W szak akcyonaryuszami jesteście wy, K o - niecpolsc)! '
Pan Natan uśmiechnął się złośliwie i bawiąc się dewizką od zegarka, którą modnie przeciągał przez dziurki od kamizelki, ją ł mówić:
— Prawda, głównymi akcyonaryuszami K redy tu Krajowego jesteśmy my, Koniecpolscy, teraz na wet więcej niź kiedykolwiek. Zakupiliśmy nowy stos akcyj, które się przedstawi ogólnemu zgromadzeniu.
— W ię c ? —przerwał nerwowo E delberg, który domyślił się, źe to była mowa o jego wczoraj na giełdzie sprzedanych akcyach.
— W ię c my, tj. ja, jako przedstawiciel akcyj firmy D . Koniecpolski i S-ka, odmówię kredytu Oporom. To interes nie dla nas, panie prezesie... Zresztą, pan to możesz przedstawić do uznania ak- cyonaryuszów...
Zdanie to Koniecpolski podkreślił w mowie z^ zjadliwą ironią.
Edelberg milczał. Na suchą, żółtą twarz je go wystąpiły ceglaste plamy, pochodzące z wewnętrz nego wzburzenia. Chciał wybuchnąć, ale się po hamował — jeszcze raz próbował ująć pana Natana pochlebstwem— i rzekł z uśmiechem:
ak-cyonaryuszach, tak, jakbym ja nie wiedział, jaką ilością akcyj pan rozporządzasz.
— M oże pan wie, a może i nie — przekoma rzał się Koniecpolski.— Uważa pan prezes— dodał, biorąc do ręki plikę zielonych akcyj, którą przed chwilą złożył był pod przycisk marmurowy.— Oto jest nowa serya papierów Kredytu K rajowego, które Datyner przez trzecią osobę nabył dla firmy D . Koniecpolski. Kie wiem, do kogo one, te akcye należały, okaże się przy prezencyi...
E delberg naraz zbladł, ceglaste wypieki zni kły mu z twarzy, natomiast wargi lekko zadrżały. — Panie K atanie—ją ł mówić— panie Katanie, pan strasznie mądry, ja wiem, że pan najmędrszy z Koniecpolskich.
— I ja wiem — bąknął pod nosem pan Katan.
W sercu je g o zapanowała dziwna błogość: widział, jak ten stary, znany i uznany finansista, przyjaciel hrabiów i książąt, członek arystokratycz nego klubu, płaszczyć się przed nim zaczyna. W i dział i czuł, jak to przyjemnie, ale postanowił nie ustępować, postanowił do dna wychylić czarę tej rozkoszy, którą mu Edelberg do ust podsuwał, wy chylić i cisnąć.
-— I ja wiem — powtórzył głośniej — ale cóż z tego, bezstronna opinia pana prezesa pozostanie dla mnie miłym nad wyraz komplementem, a inte res pozostanie interesem...
— Mnie wszystko jedno — wtrącił Edelberg, zdobywając się na resztkę cierpliwości —toć i bank Państwa i bank Dyskontowy udzieli mi kredytu,
ja-bym jednak chciał, żeby się bez tego obyło, chciałbym mieć do czynienia z jednym Kredytem Krajowym, którego przecież jestem prezesem.
— A tak...
—- W ię c ja powiem panu, panie Katanie— do dał ciszej— ja panu powiem... Kie, ja proszę pana o to, pan rozumie, ja nigdy nikogo o nic nie pro siłem— a ja pana proszę...
Rzekł i czekał, wpijając szeroko rozwarte źrenice w Koniecpolskiego. Pan Katan atoli ba wił się łańcuszkiem od zegarka i milczał.
— J a pana proszę... to rzecz pańska i moja, prywatna, konfidencyonalna— dodał z drżeniem.
Koniecpolski jeszcze milczał. — W ięc cóż?
— A nic! — zawołał pan Katan, p°w stając z fotelu, i twarz mu się wykrzywiła w złośliwym uśmiechu. Ja nie chcę!
— Kie?
— Kie, panie prezesie!
Edelberg podniósł się także, blady, zielony niemal z doznanego upokorzenia i gniewu.
— W ięc przepraszam pana— rzekł wolno i j a kiś złowrogi płomień błysnął mu w oczach.— P rze praszam pana, żem pana nudził w interesie mojej instytucyi niepotrzebnie. Zapomnij pan o tem, coś my przed chwilą mówili.
— O. nie!-—wyrwało się nagle K oniecpolskie mu i przysunął się do Edelberga.— O takich r z e czach się nie zapomina, panie prezesie.— To są m o je duchowe aktywa.
kołem się toczy — mruknął ponuro stary Edelberg i kiwnął sceptycznie głową.
— M oja fortuna łaskawa dla mnie, pan to wis— zakończył Koniecpolski i kładąc na biurku ja kiś papier, dodał: — Pan prezes może zechce p od pisać parę papierów?
— I owszem.
— Proszę, oto regulamin obrad, to ustawa do druku, to bilans miesięczny.
Edelberg znów usiadł i zabrał się do prze glądania papierów. N ic nie mówił, nie mógł m ó wić: gniew i wzruszenie tamowały mu odd ech —pod pisywał, sam nie wiedząc jak.
— A' to formalna, urzędowa dymisya dla Roz- pędowicza, którego ja nie znoszę— wtrącił K on iec polski, podsuwając Edelbergowi firmowy arkusz banku.
Edelberg z uwagą przeczytał papier, nastę pnie podniósł na Koniecpolskiego swe blade oczy i rzekł, kiwając głową:
— A ja Rozpędowicza lubię, to dobry urzęd nik, jest już 18 lat w naszym K redycie —nie mam nic przeciwko niemu.
— Kwestya poglądu.