• Nie Znaleziono Wyników

Przy P e n n s i l v a n i a A v e n u e, najwspanialszej ulicy w Waszyngtonie, w olbrzymim gmachu, który wszędzie fw Europie byłby najwyższą ka­

mienicą, chociaż w Ameryce nie uchodzi za prawdziwy „drapacz nie­

ba“, znajduje się hotel „New Willards“, najlepszy, największy i naj­

droższy, jaki posiada stolica Stanów Zjednoczonych.

81 6

Przez westibul hotelowy, kapiący od bogactwa i • przepychu, na jaki stać tylko hotele amerykańskie, przewijają się ciągle tłumy ludzi, a kilka olbrzymich wind pracuje bezustannie, utrzymując komunikację osobową pomiędzy parterem i ubikacjami piętrowemi, nieraz zaiste dość odległemi od ziemi.

Polacy stosunkowo rzadko goszczą w tym Fotelu—raz dlatego, że ich wogóle mało przyjeżdża do Waszyngtonu, następnie zaś dlatego, że jeszcze niewielu jest między nimi w Ameryce ludzi bogatych, a olbrzy­

mia większość będących „na dorobku“ wybiera przez oszczędność za­

jazdy tańsze.

Natomiast wśród setki wyfraczonych kelnerów znajduje się obec­

nie jeden Polak i to Polak tak dziwnego pokroju, że, choć nie znam jego nazwiska, brzmiącego prawdopodobnie wcale nie po polsku, mu­

szę mu poświęcić słów kilka.

Aby tego jednak, co powiem o nim, ktoś, komu smutne życie wpoiło nałóg podejrzliwości, nie tłómaczył pobudkami materjalistyczne- mi, zaznaczyć muszę, że służba w hotelach amerykańskich napiwków nie pobiera i ani psim wzrokiem, ani żebraczym giestem wyciągniętej dłoni o nie się nie upomina. Jestto bezwarunkowo największą zaletą amerykańskich hoteli—obok telefonów w numerach, łazienek przy nume­

rach i takich obrazów polskich mistrzów w ich salonach i westibulach, które stanowiłyby ozdobę każdego z europejskich zbiorów sztuki.

Skończyłem właśnie jeść śniadanie w jednej z sal restauracyjnych i czekałem na rachunek, kiedy przystąpił do mnie młody kelner, posłu­

gujący przy innych stołach. Obejrzał mnie uważnie, zerknął raz i drugi na dziennik polski, jaki trzymałem w ręku, i, zacierając dłonie, zagadnął nieśmiało w języku angielskim.

— Bardzo pana przepraszam. Wszak pan jest Polakiem? nie­

prawdaż?

— Tak jest, a jak pan to odgadł?

— Domyśliłem się. Zauważyłem, że przegląda pan gazetę, której tytuł zawierał wyraz „Polska“. Ja ten wyraz znam. Bo widzi pan—d o ­ dał rumieniąc się,—ja także jestem Polakiem.

Z rysów młodzieńca aż nadto widocznie przebijało semickie po­

chodzenie, mówił angielszczyzną urodzonego Amerykanina. Mimowoli więc chrząknąłem z niedowierzaniem, uśmiechając się pobłażliwie.

— Tak jest, proszę pana, tak jest; ja jestem szczerym Polakiem, chociaż i Żydem zarazem. Mój ojciec walczył za ojczyznę, za Polskę...

w powstaniu 1863 roku... Potem wyemigrował do Francji, gdzie się już urodziłem, stamtąd do Ameryki. Ojczyzny więc naszej nie widzia­

łem nigdy, mowy naszej polskiej nie znam wcale.

- 82

-Rosnące wzruszenie przeszkadzało mu mówić. Przymrużył oczy, jakby chciał ukryć Izę, która zawisła mu pod powieką.

— Ja jej wcale nie znam, ale marzę o niej; ona śni mi się po nocach... Polska!...

Gdy komu mówię, że jestem Polakiem, to śmieją się ze, mnie.

Jeden powiada, żem tylko Żyd, drugi, żem Francuz, inni znów, żem Amerykanin. A przecież ja jestem Polakiem, ja mam chyba prawo na­

zywania się Polakiem, skoro mój ojciec nim był i obowiązek swój pełnił, krew za Polskę przelewał.

Po ojcu został u mnie dokument; jabym go nikomu nie odstąpił za wszystkie amerykańskie dolary... urzędowy dokument, stwierdzający, że on brał udział w powstaniu i został zraniony. Taka rana, rozumie pan, na polu bitwy, rana za Ojczyznę, za wolność narodu, to więcej, panie, niż majątek, niż order, niż tytuły, to... to... ja tego powiedzieć, nie potrafię, ale to przecież coś jest...

Mój ojciec nie zostawił mi ani grosza, ale ja dumny jestem z mo­

jego ojca, ja się za niego codzień modlę...

Jeśli pan drugi raz tu przyjdzie, to ja panu pokażę ów dokument, z pieczęcią, stary, prawdziwy...

A

tymczasem, jeśli pan pozwoli, to ja panu pokażę inną cenną rzecz (uśmiechnął się filuternie), co ją także mam po ojcu. No, to już nie żaden dokument, to tylko taka sobie piosenka... Ja jej wcale nie umiem przeczytać, bo to bardzo trudno; ale ja wiem dobrze, co ona znaczy; znalazłem ją w papierach ojca, kiedy umarł. Odczytać dobrze nie mogę, lecz skoro mam czas, to dla przyjemności przepisuję ją sobie, litera po literze. Zawsze też jeden odpis noszę przy sobie na wypadek, jeśli gdzie spotkam Polaka.

O, widzi pan!... oto jest!

Sięgnął do kieszeni fraka i z portfelu kelnerskiego wypłynęła biała ćwiartka papieru, rzędy polskich wyrazów, robione nieśmialem, starannem pismem.

Spojrzałem.

Był to nasz hymn, jeszcze na obczyźnie zrodzony,—pieśń tych, co tęskniąc, wierzą i pragną:

„Jeszcze Polska nie zginę"

W tej chwili odwołano mego Polaka do drugiego stołu i posłano go do kuchni.

Nie dowiedziałem się nawet, jak się nazywa, bo w parę godzin później musiałem wyjechać z Waszyngtonu. J. O l c o ł o w i c z .

— 83

Skąd życie?

I. K rólestw o tró jje d y n e .

Dotychczas dzielono cala przyrodę żywą i martwą na 3 królestwa, całkiem samodzielne: k r u s z c e , r o ś l i n y i z w i e ­

r z ę t a . Obecnie granica pomiędzy państwem roślinnem a zwierzęcem

zaciera się coraz bardziej, a ostatnio, dzięki odkryciu d-ra Marchlewskie­

go (patrz w Przeglądzie Roku), już prawie zupełnie znikła i w ten spo­

sób upadł kłopot: gdzie pomieścić pierwotniaków?—pomiędzy roślinami, czy zwierzętami?

Nie dość jednak na tern. Oddawna już zwracano uwagę, że two­

rzenie się kryształów, ich wzrost, odbudowa przedstawiają wiele podo­

bieństwa do powstawania wzrostu i odrastania istot organicznych.

W czasach ostatnich, Bose, uczony Hindus, przez szereg doświad­

czeń wykazał pobudliwość metali. Wiadomo, że igła galwanometru, po­

łączonego z nerwem, ujawnia wszelkie podrażnienia tego ostatniego.

Otóż zupełnie tak samo, jak nerw, zachowuje się wobec galwanometru metal: przekazuje mu każde otrzymane podrażnienie; nawet więcej: me­

tal, podobnie do nerwu, doznaje zmęczenia, gdyż po pewnej ilości od­

chyleń igły te zaczynają słabnąć; zaś środki kojące, jak chloroform i bro­

miany, znieczulają. Dalsze doświadczenia dowiodły, że m e t a l można z a b i ć ,

zatruwając go kwasem szczawiowym. Igła galwanometru w tym wypad­

ku znaczyła stopniowo słabnące spazmy agonji, w końcu zaś nierucho­

miała całkiem, przyczem skład chemiczny metalu nie ulegał najmniej­

szej zmianie.

A więc metal, jak i twory organiczne, obdarzony jest silą życia i wraz z niemi stanowi już jedno królestwo.

II. Skąd się w zięło ży cie o rg an iczn e ?

Badawczy umysł ludzki, śle­

dząc formy rozwojowe jestestw strojowych (organicznych), wykazał, jak one przechodzą nieznacznie jedna w drugą, tworząc jeden nieprzerwa­

ny łańcuch—od postaci (formy) najwyższej do najniższej jakiejś drob­

nej spory (zarodek mikrobu). Tutaj jednak urywa się nić badań; co poprzedziło w rozwoju sporę? z jakiej formy ona powstała—niewiadomo.

Otóż podobnie, jak umysł ludzki wyrzekł się dochodzenia źródła energji wszechświatowej, zadawalniając się przyjęciem założenia, iż jest odwieczna, niezmienna co do swej sumy, a tylko zmieniająca nieu­

stannie swą postać,—podobnie zmuszony chyba będzie uznać i życie za istniejące odwiecznie, a jedynie zmieniające postać swoją. Wobec tego wszakże faktu, że ziemia odwiecznie istnieć nie mogła, że niezawod­

nie miała swój początek — zachodzi ciekawe pytanie: jaką drogą życie dostało się na ziemię?

Jako podstawa do odpowiedzi na to pytanie, posłużyło zjawisko,

84

zauważone już przez Herschla, tłómaczone przez Maxwella, obecnie zaś już wszechstronnie wyjaśnione, zjawisko, znane pod nazwą c i ś n i e n i a

lub parcia ś w i a t ł a . Fale świetlne wywierają pewne, już obliczone i na­

wet doświadczalnie stwierdzone parcie w kierunku swego ruchu. Obli czono, że siła tego parcia jest największą, gdy ciałka kuliste, będące na drodze fal światła, mają średnicę około 0,00016 mm.; wtedy zostają one popychane przez fale.

Zachodzi teraz pytanie: czy istnieją tak drobne ustroje? Botanicy odpowiadają, że t. z. spory trwale wielu bakterji mają średnicę 0,0002 0,0003 mm. i że bez wątpienia istnieją jeszcze mniejsze, dotychczas przez mikroskop niewykryte.

Tak więc możność wędrowania drobnych nasionek, spor w prze­

stworzach międzygwiezdnych jest dowiedzioną. Czy jednak, przeniesione na inną planetę, zachowują one zdolność rozrodczą? Wyparte z ziemi np. przekroczyłyby one orbitę Marsa w 20-tym dniu, a orbitę Neptu­

na po 14 miesiącach wędrówki, do najbliższego zaś układu słoneczne­

go dotarłyby po 9000 lat. Nadto w wędrówce tej byłyby narażone na wielkie zimno, sięgające temperatury nie o wiele wyższej nad 0 abso­

lutne (__ 273° C). Otóż doświadczenia wykazały, że niektóre spory, trzymane przez 6 miesięcy w ciekłem powietrzu (— 200°), zachowały zdolność do rozmnażania się. Jeżeli zaś uprzytomnimy sobie, że w prze­

strzeni międzygwiezdnej, przy nizkiej temperaturze, braku światła i po­

wietrza, procesy chemiczne muszą całkiem prawie ustawać, to łatwo przypuścić, że nawet w ciągu tysiącoletnich okresów owe nasiona życia mogą zachować zdolność rozrodczą i w ten sposób przenosić życie na globy, które posiadły warunki sprzyjające zagnieżdżeniu się życia. Gdy przeto jedne światy powoli zamierają dla braku ciepła lub giną w ja­

kimś kataklizmie—inne znów, nowe, otrzymują w spadku po tamtych zarodki życia, które na nowem podłożu rozwija się stopniowo w nie­

zmierzony łańcuch jestestw.

Tymczasem zaś tchnienie śmierci uderza zimnym powiewem, ale jednocześnie poprzez światy idzie zapładniające tchnienie życia.

Powiązane dokumenty