• Nie Znaleziono Wyników

NA FRANCUSKIEJ ZIEMI,

ly po raz pierwszy w świat wyjechałem, liczyłem la t 15.

Nie mogłem w okolicy zna- leść żadnego zatrudnienia i m usiałem udać się do P rus n a roboty.

Było to n a wiosnę 1906 r.

W sąsiedniej wiosce zapisyw ała jedna dziew czyna ludzi do dworu w Prusiech.

Poszedłem do niej, zapisałem się i za kilka dni ujrzałem się n a niemieckich ziem iach.

Zaraz po przybyciu na miejsce spo­

strzegłem , żg jesteśm y ofiaram i oszu­

stw a. Mieliśmy w kontrakcie wym ó­

wione czyste, suche mieszkanie, świa­

tło , opał, 25 funtów kartofli na t y ­ dzień, płaca zaś dzienna dla mężczyzn 1 m. 70 fen., a dla chłopców i kobiet 1 m. 20 f.

Przedstaw ię W am nasze czyste, su ­ che m ieszkanie : Gdy przybyliśm y do owego dworu, śnieg jeszcze leżał na poln i zimno było nieznośne. ,,Auf- seher“ zawiódł nas do dom u, k tó ry z daleka wyglądał nieźle. Gdy jednak o tw orzył drzwi, oczom naszym przed­

staw ił się wcale nie pocieszny widok.

N a podłodze zaraz przy wejściu leżały potłuczone garnki, flaszki, dalej po k ą ta c h leżały stare szm aty i walały się stosy śmieci. W chodzim y do kuchni, a zarazem sali jadalnej. W ejściem na- szem w ystraszyliśm y stą d mnóstwo wróbli, które uciekały sobie swobodnie przez w ytłuczone szyby. Idziem y n a górę. T u m am y przygotowane łóżka, raczej deski zbite do kupy, a na nich sienniki, z których wyziera n a w szyst­

kie boki słoma. W p rzyp ad ku słomą t ą m ożnaby zastąpić sieczkę. D la ka-

K. R.

żdych pięciu osób przygotow ana była osobna derka.

Gdy deszcz nie padał, to się i do izby nie lało. Studnię m usieliśmy n a j­

pierw wyczyścić, ażeby dostać czystej wody. B yła ona bowiem do połowy zawalona różnym i g ratam i. Niemcy naw rzucali do niej słomy, plew, s ta ­ rego żelaza, zużytych obrączek itd.

Cały dzień zeszedł .nam n a uporzą- dzeniu nowego m ieszkania. Drzewo n a opał wydobyw aliśm y z pod śniegu.

K uchnię też było trzeb a napraw iać, bo była zburzona. Aż n a wieczór do­

piero udało nam się ugotować parę nadgniłych ziemniaków, jakie wyfaso- waliśmy.

N a światło dostaw aliśm y 2 litry n a fty na 6 lam p tygod. Jeżeli chciało się nam mieć n a obiad coś innego niż ziem niaki, to trzeb a było sam ym so­

bie kupić. Słoninę, mleko, sól, kawę, cukier, chleb, taksam o sam i ku p o ­ waliśmy, tak , że dodając jeszcze parę paczek papierosów n a tydzień, wszy­

stek zarobek przeżywaliśmy.

P rzy p racy niejeden gorzko się w y­

płakał. B rutalnie się obchodzili z nam i dozorcy-Prusaki. My chłopcy m usie­

liśm y wykonywać rob oty za silnych chłopów, do tego dozorca często po­

ciągał nas za uszy, wołając : ,,Du pol- nisches Schwein“ ! K rew się burzyła we mnie n a tak ie słowa, ale cóż ja m ały takiem u silnem u Prusakow i zro­

bię?

W ysiedziałem w ty m dworze dwa lata . Dlaczego? Bo nie m iałem pie­

niędzy n a podróż do kraju. Dopiero po dwóch latach udało mi się kupić

12

ubranie, a n ad to przywiozłem do d o ­

stkie pieniądze, jakie posiadałem.

N a stacyi kolejowej w K rakowie u j­

ślałem sobie. N ajbardziej zaciekawiło mię postawienie przed nam i wina r a ­ ciekawych Francuzów , którzy, chociaż nie głodni, przyszli, ażeby robotników francuskie n a najm niejsze poruszenie którego z nas uciekają i biorąc nas

Polskie dzieci, gdy zobaczą cudzo­

ziemca, otw ierają gęby i p atrzą weń,

bogatych sprzętów i naczyń, ta k mo­

siężnych, ja k srebrnych. I znów dziw­

e m mi się wydawało, dlaczego oni

żeli o n i m ają nas za porządnych ludzi, to i m y ze swej strony' m usim y dbać.

ażeby nie pokalać się w ich oczach.

Naziemi francuskiej: Robotnicy polscyprzedRestauracyąRolniczą" w Nancy

tego nie schowali pr^ed nam i. Nie boją się oni złodziei. Po krótkim namyśle wszyscy zgodziliśmy się na jedność, że we F rancyi niem a złodziei. A więc je-także powiedzieć, że na pierwsze piętro,

ponieważ zastaliśm y obszerną izbę z łóżkami, na których można było w y­

godnie się przespać. W izbie pełno

Drugiego dnia o godzinie 8-mej rano zaprowadzono nas na dworzec kole­

jowy, gdzie zakupiono nam bilety, każdem u prawie w inn ą stronę. Teraz dopiero poczuliśmy, że jesteśm y w ob­

cym kraju , bo wszyscy żegnali się jak bracia i każdy zapisywał adresy ko­

legów. N iektórem u i łza zaświeciła w oku przy rozstaniu, wszystkim nam w ydaw ało się przy rozstaniu, że idzie­

m y n a stracenie.

Zem ną kaw ał drogi tą sam ą linią jechało jeszcze dwóch kolegów, ale każdy w ysiadał na innej stacyi. P o ­ cieszamy się po drodze, jak możemy i usiłujem y się śmiać, ażeby odpędzić sm utek, jak i panow ał w sercu każdego.

Teraz nie m am y już innego przewod­

n ik a, jedziem y sobie sami. Musimy też uważać, ażebyśm y za daleko nie pojechali, albo za blisko nie wysiedli.

M amy zmienić gdzieś pociąg, ale gdzie i kiedy, tego nie wiemy. P rzystępuję więc do jednego F rancuza i zapy tuję go po niem iecku, gdzie jedzie i proszę, ażeby nam pokazał dworzec, gdzie m am y wysiąść. Poczciwy Francuz, m y ­ śląc, że proszę go o wsparcie, sięgnął do kieszeni i podał m i franka. J a obej­

rzałem pieniądz z obu stron i oddaję go następnie, ale Francuz na migi po­

kazuje, ażebym go sobie schował. U słu­

chałem i poszedłem do kuferka, gdzie

schowany był słowniczek polsko-fran­

cuski, o trzym any w P . T. E. W yszu­

kałem w nim słowo „m erci44, co znaczy

„dziękuję44, zwróciłem się do Francuza i podziękowałem m u w jego języku.

Pierwsze to było słowo, jakiego n a u ­ czyłem się po francusku i jakiem w ty m języku przemówiłem. Uśm iech­

nął się panisko i odpowiedział po cichu :

„de rien 44. Domyśliłem się, że to ma znaczyć : „niem a za co44. Zdaje mi się, że on bardziej był zadowolony z mego podziękowania, aniżeli ja z franka.

N ajbardziej drażniło mię to, że F ra n ­ cuzi w wagonie śmiali się z nas, że m am y na nogach długie buty. Oni zaś sami nosili drew niane sandały, co jeszcze paskudniej wygląda, a chw a­

lili je, że są lepsze od naszych butów. Lecz po gestach i po o- czach widać było, że śmiech te n jest jakiś miły, gdzieś z serca po­

chodzi, że śmiejąc się, nie myśleli źle o nas.

T ak przy takich sprze­

czkach (naturalnie na migi) częstowali nas papierosam i i klepali po ram ionach, m ó­

wiąc coś przytem , z czego ty lk o słowo :

„P olonais44 pam iętam . N a jednej stacyi zmieniliśmy w koń­

cu pociąg i jedziem y dalej. Niedaleko stąd musieliśmy pożegnać kolegę, k tó ­ ry wysiadał. Chłopak rozpłakał się przy rozłące. Trochę dalej wysiadł drugi, o statn i mój towarzysz. Teraz sam już jadę. W idząc, że każdy F ra n ­ cuz trzy m a w ręce jakąś gazetę, w bi­

łem się w k ą t wagonu i począłem czy­

tać mój „Polski Przegląd E m igracyj­

n y 44, k tó ry zresztą już i ta k n a pamięć wiedziałem.

W drodze raz jeszcze się przesiadłem, mianowicie w mieście, jak się później dowiedziałem, Gray i sta m tą d jecha­

łem już prosto do stacyi w Pontaiłler.

Na ziemi francuskiej: R o b o tn icy p o lsc y w T o m blaine pod N ancy.

W ysiadłszy na tej stacyi, rozglądam się koło siebie, aż tu widzę jakiegoś starego Francuza, k tó ry biegnie prosto do mnie. Przybiegł, zaszwargotał, za­

p y tał się o coś...

— Nie rozum iem — odpowiadam.

— Vous etes de Cracovie?

— J a , ja, K rakowi! — odpow ia­

dam . Słowo Cracovie zrozumiałem, bo się wym awia podobnie jak u nas.

N a to Francuz po­

wiedział znowu coś do mnie i wskazał mi wyj - ście. P rzed stacyą stała b ryka k ry ta , bo deszcz w ten dzień padał ze śniegiem, n a k tó rą Francuz pomógł mi włożyć kuferek, po- czem sam i do niej wsiedliśmy.

Jedziem y. Po p ra ­ wej stronie gościńca m am y małe wzgórze, winogronem obsadzo­

ne, a z lewej ciągnie się woda, jak okiem sięgnąć.

— No, — pom yśla­

łem — teraz trzeba b ę­

dzie chyba n a ryby chodzić.

Bo i mój Francuz n a jakiego łapiskórę wyglądał. Miał czapkę, w jakich żydzi u nas chodzą, bluzkęjj gu- m ianą i trzewiki z wiel­

kimi gwoździami. '[Są­

dziłem, żęto pewnie p a ­ robek od pracodawcy po m nie wyjechał.

Przejechaliśm y przez m iasto P onta- iller. T u znów zwrócił m oją uwagę kam ienny gościniec. Póki jechaliśmy przez m iasto, nic w tern nie widzia­

łem dziwnego, bo i u nas są kam ienne drogi w m iastach. Ale gdy w Polsce poza m iastem koła po osie niemal grzęzną w błocie, tu ta j toczy się wó­

zek, jak po stole.

D ostaliśm y się do naszego dom u.

Zaraz, gdy wysiadłem z bryki, o bstą­

pili mię naokoło ludziska i wszyscy gapią się na mnie. J a tym czasem po­

mogłem m niem anem u parobkowi wy- przęgnąć i rozebrać konia, poczem p a ­ robek odprowadził go do stajni. Za chwilę wrócił do mnie i zaprowadził mię do kuchni, gdzie otrzym ałem po­

dwieczorek — o 4 godz. po południu.

Miałem na stole kalafiory, w których były małe kiełbaski.

— Aha — myślę sobie — t'o nie u Prusaka, lepi j to jakoś sm akuje.

Zjadłem smacznie podw i:czorck dali mi wina, napiłem Aę. Ałe teraz chciał­

bym coś mówić z nowym i znajom ymi, a n e mogę. Przekonałem eię tylko, że ów parobek to sam pracodawca. W

ku-Na ziemi francuskiej : W ychodźcy polscy przed pomnikiem króla Stanisława Leszczyńskiego w Nancy.

chni było pięć osób. Poczęli i oni ze

Podobna ona jest więcej do m iasta niż do wsi. B udynki są m urowane jedno

Skręciliśmy na lewo, przechodzim y przez m ały piękny m ostek, zbudow any n ad wązką rzeczułką, która, jak się póździej przekonałem , idzie mocować się z fabrycznem i kołami, i znajduje­ dzień, gdy oczyściłem konie, nakarm iłem je i napoiłem, przyglądnąłem się bli­

żej zabudow aniom mego gospodarza.

Zaraz przy drodze stoi wysoka kam ie­ mnie, Aż gdy się już porządnie zmęczy­

łem, pokazał jak się to robi a powiedział pracowałem, gdy parobek Francuz od­

szedł od niego za miesiąc po mojem przybyciu. Do rodziny należała siedm- dziesięcioletnia babka, dość krzepka na swój wiek. Syn żonaty pracow ał w prochowni, córka 18 letnia zajęta była w m agazynie wyrobów kraw iec­

kich dla kobiet. U nas córka takiego gospodarza nicby nie robiła.

N apraw dę, jest to pracow ity naród