Sądząc po niezbyt czystym dźwięku, Peter właśnie zaciągnął się cygarem, al
bo pociągnął ze szklaneczki.
-Atrakcja! Rozumiesz? Na Okęciu, tak się nazywa to lotnisko w Warszawie, na jednego pasażera przypada pięciu lub sześciu. A czasem w ogóle są tam tylko kieszonkowcy. Niektórzy nawet w mun
durach. Chodzą po terminalu i nawzajem się okradają, czy co? Trudno zrozu
mieć, z czego oni właściwie żyją? Mo
że z pensji?
Jego głos na chwilę przestał być wy
raźny. Coś mamrotał. A może tylko za
kłócenie na linii? Później było już dobrze.
Aż do następnych zakłóceń.
- Gdyby przynajmniej nie byli tak szybcy, można by się dokładniej przyj
rzeć, jak portfel elegancko zmienia wła
ściciela, często wraz paszportem i bile
tem. Nie tak dawno spotkało mnie coś takiego. Paskudna sprawa. Posłuchaj.
Przyleciałem z Helsinek trochę zaspany i zanim oprzytomniałem, już było po fak
cie. Pieniądze. Dokumenty. Wszystko.
Nawet etui z dwoma cygarami.
Mówił to i śmiał się. Chyba już prze
bolał stratę.
- Trudno. Stało się. Ostatecznie kie
szonkowcy są wszędzie. W Rzymie, Hamburgu, Tokio. Także w pociągach.
A szczególnie włoskich i polskich. Nie wiadomo tylko, w których więcej. Wi
dzisz, rzecz w tym, że samolotem moż
na sobie polecieć gdzie indziej, proszę bardzo, na przykład do Madrytu albo Bu
enos Aires. Ale do Warszawy najlepiej przyjechać furmanką. A że w naszych czasach trudno o konie, najlepiej zrobisz wsiadając do pociągu. Polskie Koleje Państwowe! Wspaniała przygoda! Od ra
zu otrzymujesz prawdę o tym kraju w pigułce. Od razu wiesz, co jest grane.
Jakkolwiek żadna gazeta tego by nie puściła, dyktował dalej sumiennie.
Niech więc Martin przeboleje dobrą whisky za dwie trzecie ceny i perfumy francuskie za pół, w Duty Free Shopping na Tegel. Jeszcze zdą
ży tam nie raz zrobić zakupy. A przy okazji, niech przyjmie cen
ną uwagę - na lotniskach najwięcej kieszonkowców jest wła
śnie w sklepach wolnocłowych. Nawet w Paryżu. Też miał tam przygodę. Poszło tysiąc franków. Zniknęły. Razem z teczką. Po
stawił na chwilę i już. Nie ma. Zupełnie jak w Warszawie. Po
dobno przed wojną tak się o niej mówiło - Paryż północy. Al
bo wschodu? Cholera wie.
Więc koniecznie pociągiem. Weźmie sobie sleeping i na
wet się nie obejrzy, jak będzie na miejscu. Złodziejstwo w sle
epingach jest proporcjonalnie mniejsze, jakkolwiek też nale
ży uważać.
- No dobra, Martin. Co ci mam tłumaczyć. Nie zastanawiaj się. Rób jak mówię. Sraj na samolot, wsiadaj do pociągu i przy
jeżdżaj. Po co ci sklepy wolnocłowe, skoro w Polsce i tak wszystko jest duty free. Dosłownie wszystko! Taki duty free na Tegel to gówno w porównaniu z Polską. Peweks! Tak to się tutaj nazywa. Sam zobaczysz. Za psie pieniądze będziesz kupować co zechcesz. Paczkę cygar kubańskich za niecałe dwie marki, albo butelkę Johnny Walker za trzy. Nie wierzysz?
Poważnie. To właśnie jest komunizm, mój chłopcze! Na tym to polega! Tacy kapitaliści, jak ty albo ja, mają tu czysty raj.
Nawet wliczając w to kieszonkowców.
Peter był zapamiętały na punkcie kubańskich cygar, których aromat najchętniej podbijał miłym smakiem whisky. Natural
nie, bez żadnej tam wody czy lodu. A ostatecznie mogło być coś innego, byle w przyzwoitym gatunku. Bardzo możliwe,
- s C
I
że robił to właśnie, przekładając słuchawkę z jednej ręki do dru
giej, aby czegoś łyknąć, lub trafić słupkiem popiołu do naj
bliższej doniczki. Martin nie mógł sobie tego nawet wyobra
żać, bo całą jego uwagę przykuwały trzaski, szumy, jakieś odległe rozmowy, nałożone jedna na drugą, nie wiadomo w ja
kim języku, niewyraźne, i inne zakłócenia dźwięku. Szuuuu!
Szuuuu! Drrr! Drrr!
Spośród nich wyławiał słowa Petera. Niektórych się zale
dwie domyślał. Wychodził z tego niezły bełkot: cygara, kie
szonkowcy, katastrofa, whisky, srać na samolot, pociąg, psie pieniądze.
Martinowi ani do głowy nie przyszło, że po co najmniej dwu godzinach czekania na połączenie, Peter wypalił już prawie całe cygaro rozmiaru maduro albo magnum i wypił przeszło pół buteleczki. Co najmniej! Więc musi być odpowiednio za
wiany. Skąd miałby wiedzieć, że to, co mówi Peter, niekoniecz
nie jest baśnią, choć też nie brał tego dosłownie? Już go ucho rozbolało od przyciskania słuchawki. Szuuu! Drrr-drrr! Pol
skie telefony.
Jak zwykle, Peter do powiedzenia miał dużo i często dwa razy powtarzał to samo.
— Wiesz jak jest na lotniskach, synu. Odrobina nieuwagi i już stajesz się ofiarą. A tylko spróbuj zgłosić kradzież. Natych
miast się tobą zajmą, zainteresują, wypytają, wysłuchają, spi
szą co trzeba, aż pożałujesz, że w ogóle zwróciłeś się do po
licji. To się tutaj nazywa milicja. Obywatelska! Wyobrażasz sobie? Bardzo ciekawe. M ają nadzwyczajne uniformy.
W każdy można by wsadzić nawet trzech policjantów. Ale mniejsza o policję. Przede wszystkim, chcę ci powiedzieć, że cały ten interes zwany lotnictwem cywilnym, to jeden wiel
ki burdel. Szatański kontrakt. Na czas podróży powierzasz swo
je ciało i duszę diabłu. Może się on tam różnie nazywać: Air France, Lot, Lufthansa, Swissair, BOAC. Obojętne. Stajesz się własnością jakiegoś Aeroflotu i wtedy może być różnie.
Odwrotnie niż w pociągu, gdzie jesteś jak...
Kto wie czy nie powiedział: „jak w teatrze”, albo: „wolny jak ptak” i może coś jeszcze, ale wszystko zginęło w serii trza
sków. Techniczny dźwięk w słuchawce mógł oznaczać, że po
łączenie zostało przerwane. Głos Petera zanikł zupełnie. Choć równie dobrze, mógł właśnie czegoś się napić i przez chwi
lę potrzymać to w ustach, lub zapalać przygasłe cygaro. Za
jęło mu to nie więcej niż kilka sekund. Lecz wystarczyło, że
by włączyła się polska telefonistka z nieodmiennym pytaniem:
„Halo, mówi się? Mówi się? Halo?”
Trzaski i szumy zmalały. Peter stał się na powrót słyszal
ny. Nawet bardziej niż przedtem.
- Na czym przerwałem? Aha! Więc mówię ci, w dzisiej
szym świecie prawda jeździ koleją. A tobie chodzi o praw
dę, co? N a linii wschód-zachód. Rozumiesz, linia Wahrhe
it-Warschau. Całe wagony pełne nagiej prawdy. M usisz to koniecznie zobaczyć. I nie rób problemu z tych kilku godzin, które w pociągu i tak prześpisz. N ie pożałujesz. Wiem, co mówię. Zrobisz oczywiście jak zechcesz, ale mnie możesz
wierzyć. W każdym razie, czekam na ciebie we wtorek. Od
biór!
Ten jego „odbiór” ! Podczas rozmów telefonicznych Peter regularnie wcielał się w stację kontrolną, podtrzymującą kon
takt ze swoim pilotem; odżywała jego obsesja lotnika; usiło
wał przemienić telefon w radiostację. Choć w istocie to Mar
tin był naziemną kontrolą lotu, podczas gdy on szybował w chmurach swojej podchmielonej fantazji.
W takim przypadku najlepiej było powiedzieć:
- Dobrze, dobrze Peter. Słyszałem. Chyba masz rację. Ju
tro kupuję bilety i przyjeżdżam pociągiem. Pozdrawiam. Bez odbioru.
I rozłączyć się natychmiast.
Taśmy z tą, oraz innymi rozmowami, pewnie jeszcze są gdzieś w archiwach. Powinno być ich wiele, jeśli nie zo
stały skradzione, sprzedane, lub zniszczone w ramach ak
cji „czystość” . Powinno ich być sporo, bo Peter często te
lefonował do niego. Nawet bez wielkiej potrzeby. Ot, żeby pogadać, wygadać się, zabłysnąć. Potwierdzić swoją odpo
w iedzialność zawodową, a też i osobistą sympatię do tego żółtodzioba. Bo M artin za niedługo przejm ie jego stery.
A czy on w ogóle wie, co to znaczy - sterować? W yjaśniał mu to werbalnie. Jakkolwiek teoria lotu też ma znaczenie, to żadne gadanie nie zastąpi praktyki. Więc niech zacznie od pociągu.
Telefonował do Martina i mówił, wiele mówił, a czasem, gdy nie chciał być podsłuchiwany i nagrywany, szedł do am
basady. Jechał na drugi brzeg Wisły, bo wydawało mu się, że tamtejszych telefonów podsłuch nie dotyczy. Niby taki prze
biegły, a w gruncie rzeczy naiwny. Starszy od Martina o ja kieś trzydzieści lat, mówił o sobie jako „byłym lotniku”, co trochę rozmijało się z faktami. Przesadzał ze swoją służbą w lotnictwie, gdzie trafił jako osiemnastoletni ochotnik w roku 1944. Lecz zanim ukończył szkolenie - mówił, że w Fiirstenfeldbruck, słynnej szkole asów Luftwaffe - już wła
ściwie było po wszystkim. Paliwa ledwo starczało dla najlep
szych pilotów. Kilka lotów na Messerschmidtach i dwa mie
siące niewoli w amerykańskim obozie Peter podniósł do rangi swojej wielkiej przygody wojennej.
Sam w tym nie brał udziału, ale znał na pamięć całą woj
nę powietrzną na froncie zachodnim: Operacja Wrześnio
wa 1940, Adlertag, Untemehmen Seelówe, naloty na Norwich i York w 1942, desant na Kretę. Mówił o tym do znudzenia.
W redakcji nazywano go z przekąsem Unterleutnant Luftwaf
f e i wszystkich jego opowieści - nie tylko tych niby-wojen- nych - słuchano z przymrużeniem oka.
Gdy Amerykanie stwierdzili, że nie jest zbrodniarzem wo
jennym , nie ma pod pachą tatuażu z numerem SS i nie nale
żał do NSDAP, wyrzucili go z obozu na pysk. Niech sobie ra
dzi. Handlował tytoniem i damskimi pończochami, był naganiaczem w burdelu, podejmował się doraźnych zawodów wyłącznie dla pieniędzy. Aż zaczął pracować jako akwizytor dla różnych szmatławych gazet. Kombinował.
Później pozwolili mu nawet pisać. Jakimś cudem trafił do DIE ZEITUNG, na szczytowy szczebel swej heroicznej wspinaczki. Wyżej było już wyłącznie niebo, ku któremu zresz
tą przez całe swoje pijane życie zmierzał z odwagą prawdzi
wego lotnika. Leciał na oślep ze ślepą wiarą, że zawsze się gdzieś doleci.
Druga jego życiowa przygoda polegała na tym, że w ro
ku 1972 przez dział zagraniczny dziennika został wysłany ja ko korespondent do Warszawy, mimo że od jakiegoś czasu mó
wiło się o zamknięciu tamtejszego biura. Bo w Polsce właściwie nic się nie działo. Same dożynki, spusty surówki i wodowania statków. W kilka miesięcy po objęciu władzy przez Gierka i ożywieniu spowodowanym przez to zdarze
nie, a już na pewno w połowie następnego roku, gazetowa fo- togeniczność Polski zmalała do zera. A o pożyczkach niemiec
kich, kredytach, różnych odszkodowaniach i ułatwieniach w tak zwanym łączeniu rodzin, lepiej było nie pisać za wiele. Po
za tym, nic wartego uwagi czytelników DIE ZEITUNG.
Wyglądało na to, że Peter będzie raczej likwidatorem pla
cówki, niż dostawcą rewelacji. Ale w roku bodaj 1977 uznano, że nobliwy dziennik niemiecki winien jednak utrzy
mać swoje warszawskie biuro. Coś nieoczekiwanego zaczę
ło się dziać w polityce. Protesty społeczne. Strajki. Policyj
ny terror. Intelektualiści zorganizow ali się w obronie prześladowanych robotników. Bardzo ciekawe. Pojawiły się tylko zastrzeżenia do samego Petera. Ze się jednak jako korespondent nie sprawdził przez tych sześć lat. Solidny, ow
szem. Polecenia wykonuje bez zarzutu. Ale też bez wyczu
cia. O wszystkim pisał, jakby to były sprawozdania z zawo
dów sportowych:
„Tak zwany Komitet Obrony Robotników wysunął się na prowadzenie przed partię komunistyczną.”
Albo:
„Policja przegrywa w Radomiu z opozycjonistami.”
Czy też:
„Starcia na warszawskiej starówce zakończyły się remisem.”
A co najgorsze, zestarzał się trochę. Nigdy nie był zbyt ko
munikatywny, ale teraz już nikt nie wiedział, co ma właści
wie na myśli. Co zmierzał powiedzieć? W dodatku, musiał się poddać jakiejś operacji. Przez kilka miesięcy nie było z nie
go w ogóle pożytku. Odzyskiwał zdrowie. I to właśnie wte
dy, gdy Polak został papieżem.
Po rekonwalescencji, trochę za długiej jak na wytrzymałość redakcji, jego aktywność nieco drgnęła. Trwało to nawet przez pewien czas. Lecz gdy ruszyła sprawa z Solidarnością, znów dostał się w łapy lekarzy. Już głośno się mó
wiło, że lepszy byłby ktoś inny. Młodszy. Bardziej operatywny. Z większą inicjatywą. I mniej mo
że pijący. A on, cóż, niech sobie odetchnie przed emeryturą. Zresztą, także sam Peter zaczy
nał mieć już dosyć tej - drugiej, jeśli idzie 0 ważność - wielkiej przygody swego życia.
Pierwszą, tę lotniczą, podtrzymywał siłą swo
ich opowieści, podbarwionych rauszem i fanta
zją niespełnionego pilota. Ugniatał ją według wo
li, jak plastelinę. Ale także ta druga wielka przygoda leciała na alkoholowym napędzie 1 przedzierała się przez twardą polską teraźniej
szość. Na domiar złego, sama rzeczywistość za
częła toczyć się coraz szybciej. Refleks Petera wlókł się w jej ogonie. Jego polot dziennikarski i krasomówstwo nie nadążały za rytmem rauszów i kacenjamerów. Zresztą nie wiadomo, czy to ra
czej nie on sam był plasteliną, ugniataną przez rze
czywistość? Czul to szczególnie w okolicach wą
troby i trzustki, których malejąca odporność dawała znaki. Przebłyski rozsądku mówiły mu, że byłaby już pora by wylądować miękko i wy
cofać się również z tej przygody, zbyt realnej, aby także ją przemienić w czystą legendę. Bo to prze
cież potrafił.
Tak pomyślał jednego z nużących i deszczo
wych poranków wrześniowych roku 1981. Mniej
sza o to, co się z nim działo poprzedniej
no-cy. I jeszcze poprzedniej. Widok nieuprzątniętych naczyń i pu
stych butelek wzbudził w nim bolesną melancholię. Coś nie
przyjemnego działo się chyba w okolicach jego woreczka żół
ciowego. Łyknął jeden Alka-seltzer. I drugi.
Od przeszło roku rozkwitała wokół niego jakaś porywają
ca nietrzeźwość. To wspaniałe, gdy wszyscy są pijani! Był w tej euforii zanurzony głęboko, mając tylko mglisty, peryskopo
wy obraz tego, co dzieje się na powierzchni. Aż dopadła go straszna świadomość, że to wszystko chyba go przerasta. Był zmęczony. Rozejrzał się apatycznie po mieszkaniu. Zaście
lił - po raz pierwszy od dwóch tygodni - swoje łóżko. Pozbie
rał brudne skarpetki, rzucane gdzie bądź. Wyrzucił puste bu
telki i postanowił coś zrobić ze sobą.
Jego rezygnację, gdyby ją zgłosił rok wcześniej, przyjęto by natychmiast. Lecz teraz, kiedy najchętniej sam by już zszedł ze swego osobistego Titanica, niespodziewanie stał się redak
cji bardzo potrzebny. Zanim przemyślał, napisał i przekazał do centrali podanie o inne zajęcie („chciałbym powrócić do dziennikarstwa sportowego”), wszystko zmieniło się rap
townie. „Poczekaj jeszcze. Wytrzymaj. Zobaczymy, co się da zrobić” odpowiedział mu Schumann. A po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego, gdy z takim trudem uzyskano dla niego akredytację, żaden z szefów DIE ZEITUNG nie chciał 0 tym słyszeć. Niech jeszcze trochę tam będzie. Rok? Dwa?
On, były as Luftwaffe, miałby nie wytrzymać? Tyle chyba po
trafi.
Miał za sobą prawie dziesięć lat w kraju, który - biorąc rzecz na zdrowy rozum - nie był bardziej rzeczywisty niż jego służ
ba w najlepszym lotnictwie świata czy sukcesy dziennikar
skie. Twierdził (i chyba w to wierzył), że wszystko zna tu na wylot. Tymczasem, cokolwiek powiedział czy napisał o Pol
sce aby to przekazać do centrali, zakrawało na czyste zmy
ślenie. Redaktorzy w Köln wykrawali z jego korespondencji tylko to, co ich zdaniem od biedy mogło być prawdą. Resz
tę wyrzucali do kosza, czasem jeszcze ją stamtąd wyjmując, aby szerszemu gronu zademonstrować pomysłowość Petera.
-T e n to ma fantazję! Przeczytaj tylko: „Stacjonujący w Pol
sce żołnierze armii sowieckiej na Pomorzu sprzedają broń 1 amunicję działaczom podziemnej Solidarności.” Albo:
„Wysoko postawiony biskup katolicki wypłaca pensje ukry
wającym się działaczom opozycji politycznej.” Czy też: „Wa
łęsa organizuje podziemny gabinet cieni ze sobą jako premie
rem.” I tak dalej.
Raz w tygodniu Peter wysyłał garść takich, budzących kon- fuzję rewelacji. Nie wiedziano co z tym robić. Nie było wąt
pliwości, że blaguje. Albo przy kieliszku daje się nabrać na bzdury, którymi częstują go informa
torzy. Czy w ogóle w to wierzy, co mówią? Trud
no stwierdzić.
Ale nie znajdował w sobie tyle trzeźwości, by odróżniać rzeczy ważne od błahych, niewiarygod
ne od prawdziwych, poważne od śmiesznych. Mo
że gdzie indziej, w innym kraju, wśród innych lu
dzi, w innych czasach, w końcu by się tego nauczył. Lecz w warunkach w jakich się znalazł, nawet nie próbował. Mając się z początku za ofia
rę złożoną na ołtarzu losu przez zwierzchników pozbawionych serca, po jedenastoletnim stażu, wyrósł w swoich oczach na uczestnika arcyważ- nej misji. No bo w takim Köln nie mają pojęcia o tym, co tylko tutaj można zrozumieć - że ni
gdzie tak jak w Polsce, wszystko jest tylko sło
wem. Mniej liczy się to, co się dzieje, niż to, co można o tym powiedzieć. Skala lokalnych moż
liwości nie zaczyna się od wyjściowego pozio
mu zero, tylko od razu jest windowana na wyso
kie piętro cudu. Wystarczy małą porażkę nazwać wielkim sukcesem, aby kolektywna świado
mość wzbiła się na wyżyny entuzjazmu. Przegra- ^ ni chodzili z minami zwycięzców, a miernota stro- ' ^ 1 iła się w geniusz. Ach, jak oni tutaj mówią o zdobyczach swojej nauki, których wcale nie by- c /H ło! Jak celebrują każde swoje ośmieszenie! Jak mądrze uprawiają głupotę! Peter czuł się w tym,
G O
37
jak ryba w wodzie. Dawniej, gdy podejrzewał, że mają go tyl
ko za redakcyjne popychadło, stroił wyniosłe dąsy i wcielał się w swoje prywatne mity. Upiększał sobie życiorys. Zacie
rał ślady dzieciństwa, prowadzące do ubogiego osiedla hut
ników na przedmieściach Essen. Przerwane podobno (w ro
ku 1943) studia w Heidelbergu, przedstawiał jako pasmo osiągnięć, zmarnowanych przez wojnę. Wśród tych zmyśleń był jeszcze ogromny - i oczywiście utracony - majątek dziad
ków w Prusach Wschodnich oraz szlacheckie pochodzenie bez pokrycia w faktach. Na wypadek, gdyby spomiędzy tych ro
jeń nieoczekiwanie wychynęła druzgocząca proza - jak to się nie raz zdarzyło - miał kilka ratunkowych osłon, ale żadna nie gwarantowała, że i tym razem zdoła się wyłgać.
Studiującym w Heidelbergu mniej więcej w tym samym cza
sie, twarz ani nazwisko Petera Kohlera nie były znane. Po
szukiwanie wioski Guhrwitz (tak miał się nazywać ów ma
jątek dziadków) na mapie Mazur, było daremnym trudem.
A gdyby jakiś fanatyk prawdy chciał dociekać szczegółów, stwierdziłby, że z tym Luftwaffe też nie było jak mówi.
Kuśtykał wspierając się na kulach tych mniejszych lub więk
szych fikcji, aż ów polski klimat postawił go na nogi. Gdy Pe
ter wylądował w Polsce, jego fantazje nie miały już wielkie
go znaczenia. Mógł myśleć i mówić głośno wszystko, co gdzie indziej byłoby nieprawdą. Prawda? A co to takiego? Niech mu to ktoś zdefiniuje - prawdę. Niech tylko tu - do Polski - przy- jedzie, a on mu coś pokaże. Dopiero tutaj - w Polsce - wyraź
niej niż gdzie indziej i kiedykolwiek wcześniej, stał się kimś.
Mógł mówić, co mu ślina przyniosła na język, nie obawiając się, że ktoś to sprawdzi. Dzięki magicznej mocy, jaką tutaj po
siadały słowa, jego niedożywione poczucie własnej wartości zaczęło oddychać pełnymi skrzelami. Życie samo pisało baśń z nim w roli głównej. Nawet to, że był Niemcem - a być Niem
cem w Polsce to feler nie do naprawienia - dodawało mu skrzy
deł. Kiedyś może opisze to wszystko. Wyda książkę. Coś w ro
dzaju reportażu z pobytu w krainie liliputów. Jakiś Nowy Guliwer,przygody Miinnhausena w kraju, gdzie rządzących jest dwa razy więcej niż rządzonych, a wiara przenosi góry.
Ale zrobił już wszystko. Więcej nie może. Wystarczy. Jest już zmęczony. Z ulgą, a w każdym razie bez smutku, przy
jął ten sygnał z redakcji, iż pora jest bliska. Nawet nie sygnał, tylko wyczekiwaną obietnicę. Jeszcze chwila, trochę cierpli
wości i będzie mógł wreszcie opuścić pokład tej samobójczej maszyny. Wyląduje cały i zdrów na macierzystym lotnisku.
Zakończy swoje heroiczne posłanie; wracając do domu, któ
rego w istocie nigdy nie posiadał. Bo oto znalazł się ktoś na je
go miejsce. Następca. Martin? Ten młody melan- cholik, którego poznał na odprawie w Bad Raupach? Ach, tak. Może to nawet bystry chło
pak, choć na takiego nie wygląda. Jakiś nieśmia
ły. Tyle że ze swoją znajomością polskiego pew
nie sobie poradzi. No i będzie miał tu wesoło. Aż mu zazdrości. Od kiedy? Już w sierpniu? W ta
kim razie niech przyjedzie ciut wcześniej. Jakieś dwa tygodnie. To niewiele, ale wystarczy, żeby go wtajemniczyć w lokalne arkana. Ustąpi mu miejsce w kabinie pilota, odda drążek w jego rę
ce i jak solidny weteran podzieli się z młodszym zasobami swej wiedzy o polskich zaświatach. Bo
ce i jak solidny weteran podzieli się z młodszym zasobami swej wiedzy o polskich zaświatach. Bo