• Nie Znaleziono Wyników

HENRYK WANIEK

W dokumencie Śląsk, 2014, R. 19, nr 1 (Stron 37-41)

Sądząc po niezbyt czystym dźwięku, Peter właśnie zaciągnął się cygarem, al­

bo pociągnął ze szklaneczki.

-Atrakcja! Rozumiesz? Na Okęciu, tak się nazywa to lotnisko w Warszawie, na jednego pasażera przypada pięciu lub sześciu. A czasem w ogóle są tam tylko kieszonkowcy. Niektórzy nawet w mun­

durach. Chodzą po terminalu i nawzajem się okradają, czy co? Trudno zrozu­

mieć, z czego oni właściwie żyją? Mo­

że z pensji?

Jego głos na chwilę przestał być wy­

raźny. Coś mamrotał. A może tylko za­

kłócenie na linii? Później było już dobrze.

Aż do następnych zakłóceń.

- Gdyby przynajmniej nie byli tak szybcy, można by się dokładniej przyj­

rzeć, jak portfel elegancko zmienia wła­

ściciela, często wraz paszportem i bile­

tem. Nie tak dawno spotkało mnie coś takiego. Paskudna sprawa. Posłuchaj.

Przyleciałem z Helsinek trochę zaspany i zanim oprzytomniałem, już było po fak­

cie. Pieniądze. Dokumenty. Wszystko.

Nawet etui z dwoma cygarami.

Mówił to i śmiał się. Chyba już prze­

bolał stratę.

- Trudno. Stało się. Ostatecznie kie­

szonkowcy są wszędzie. W Rzymie, Hamburgu, Tokio. Także w pociągach.

A szczególnie włoskich i polskich. Nie wiadomo tylko, w których więcej. Wi­

dzisz, rzecz w tym, że samolotem moż­

na sobie polecieć gdzie indziej, proszę bardzo, na przykład do Madrytu albo Bu­

enos Aires. Ale do Warszawy najlepiej przyjechać furmanką. A że w naszych czasach trudno o konie, najlepiej zrobisz wsiadając do pociągu. Polskie Koleje Państwowe! Wspaniała przygoda! Od ra­

zu otrzymujesz prawdę o tym kraju w pigułce. Od razu wiesz, co jest grane.

Jakkolwiek żadna gazeta tego by nie puściła, dyktował dalej sumiennie.

Niech więc Martin przeboleje dobrą whisky za dwie trzecie ceny i perfumy francuskie za pół, w Duty Free Shopping na Tegel. Jeszcze zdą­

ży tam nie raz zrobić zakupy. A przy okazji, niech przyjmie cen­

ną uwagę - na lotniskach najwięcej kieszonkowców jest wła­

śnie w sklepach wolnocłowych. Nawet w Paryżu. Też miał tam przygodę. Poszło tysiąc franków. Zniknęły. Razem z teczką. Po­

stawił na chwilę i już. Nie ma. Zupełnie jak w Warszawie. Po­

dobno przed wojną tak się o niej mówiło - Paryż północy. Al­

bo wschodu? Cholera wie.

Więc koniecznie pociągiem. Weźmie sobie sleeping i na­

wet się nie obejrzy, jak będzie na miejscu. Złodziejstwo w sle­

epingach jest proporcjonalnie mniejsze, jakkolwiek też nale­

ży uważać.

- No dobra, Martin. Co ci mam tłumaczyć. Nie zastanawiaj się. Rób jak mówię. Sraj na samolot, wsiadaj do pociągu i przy­

jeżdżaj. Po co ci sklepy wolnocłowe, skoro w Polsce i tak wszystko jest duty free. Dosłownie wszystko! Taki duty free na Tegel to gówno w porównaniu z Polską. Peweks! Tak to się tutaj nazywa. Sam zobaczysz. Za psie pieniądze będziesz kupować co zechcesz. Paczkę cygar kubańskich za niecałe dwie marki, albo butelkę Johnny Walker za trzy. Nie wierzysz?

Poważnie. To właśnie jest komunizm, mój chłopcze! Na tym to polega! Tacy kapitaliści, jak ty albo ja, mają tu czysty raj.

Nawet wliczając w to kieszonkowców.

Peter był zapamiętały na punkcie kubańskich cygar, których aromat najchętniej podbijał miłym smakiem whisky. Natural­

nie, bez żadnej tam wody czy lodu. A ostatecznie mogło być coś innego, byle w przyzwoitym gatunku. Bardzo możliwe,

- s C

I

że robił to właśnie, przekładając słuchawkę z jednej ręki do dru­

giej, aby czegoś łyknąć, lub trafić słupkiem popiołu do naj­

bliższej doniczki. Martin nie mógł sobie tego nawet wyobra­

żać, bo całą jego uwagę przykuwały trzaski, szumy, jakieś odległe rozmowy, nałożone jedna na drugą, nie wiadomo w ja­

kim języku, niewyraźne, i inne zakłócenia dźwięku. Szuuuu!

Szuuuu! Drrr! Drrr!

Spośród nich wyławiał słowa Petera. Niektórych się zale­

dwie domyślał. Wychodził z tego niezły bełkot: cygara, kie­

szonkowcy, katastrofa, whisky, srać na samolot, pociąg, psie pieniądze.

Martinowi ani do głowy nie przyszło, że po co najmniej dwu godzinach czekania na połączenie, Peter wypalił już prawie całe cygaro rozmiaru maduro albo magnum i wypił przeszło pół buteleczki. Co najmniej! Więc musi być odpowiednio za­

wiany. Skąd miałby wiedzieć, że to, co mówi Peter, niekoniecz­

nie jest baśnią, choć też nie brał tego dosłownie? Już go ucho rozbolało od przyciskania słuchawki. Szuuu! Drrr-drrr! Pol­

skie telefony.

Jak zwykle, Peter do powiedzenia miał dużo i często dwa razy powtarzał to samo.

— Wiesz jak jest na lotniskach, synu. Odrobina nieuwagi i już stajesz się ofiarą. A tylko spróbuj zgłosić kradzież. Natych­

miast się tobą zajmą, zainteresują, wypytają, wysłuchają, spi­

szą co trzeba, aż pożałujesz, że w ogóle zwróciłeś się do po­

licji. To się tutaj nazywa milicja. Obywatelska! Wyobrażasz sobie? Bardzo ciekawe. M ają nadzwyczajne uniformy.

W każdy można by wsadzić nawet trzech policjantów. Ale mniejsza o policję. Przede wszystkim, chcę ci powiedzieć, że cały ten interes zwany lotnictwem cywilnym, to jeden wiel­

ki burdel. Szatański kontrakt. Na czas podróży powierzasz swo­

je ciało i duszę diabłu. Może się on tam różnie nazywać: Air France, Lot, Lufthansa, Swissair, BOAC. Obojętne. Stajesz się własnością jakiegoś Aeroflotu i wtedy może być różnie.

Odwrotnie niż w pociągu, gdzie jesteś jak...

Kto wie czy nie powiedział: „jak w teatrze”, albo: „wolny jak ptak” i może coś jeszcze, ale wszystko zginęło w serii trza­

sków. Techniczny dźwięk w słuchawce mógł oznaczać, że po­

łączenie zostało przerwane. Głos Petera zanikł zupełnie. Choć równie dobrze, mógł właśnie czegoś się napić i przez chwi­

lę potrzymać to w ustach, lub zapalać przygasłe cygaro. Za­

jęło mu to nie więcej niż kilka sekund. Lecz wystarczyło, że­

by włączyła się polska telefonistka z nieodmiennym pytaniem:

„Halo, mówi się? Mówi się? Halo?”

Trzaski i szumy zmalały. Peter stał się na powrót słyszal­

ny. Nawet bardziej niż przedtem.

- Na czym przerwałem? Aha! Więc mówię ci, w dzisiej­

szym świecie prawda jeździ koleją. A tobie chodzi o praw­

dę, co? N a linii wschód-zachód. Rozumiesz, linia Wahrhe­

it-Warschau. Całe wagony pełne nagiej prawdy. M usisz to koniecznie zobaczyć. I nie rób problemu z tych kilku godzin, które w pociągu i tak prześpisz. N ie pożałujesz. Wiem, co mówię. Zrobisz oczywiście jak zechcesz, ale mnie możesz

wierzyć. W każdym razie, czekam na ciebie we wtorek. Od­

biór!

Ten jego „odbiór” ! Podczas rozmów telefonicznych Peter regularnie wcielał się w stację kontrolną, podtrzymującą kon­

takt ze swoim pilotem; odżywała jego obsesja lotnika; usiło­

wał przemienić telefon w radiostację. Choć w istocie to Mar­

tin był naziemną kontrolą lotu, podczas gdy on szybował w chmurach swojej podchmielonej fantazji.

W takim przypadku najlepiej było powiedzieć:

- Dobrze, dobrze Peter. Słyszałem. Chyba masz rację. Ju­

tro kupuję bilety i przyjeżdżam pociągiem. Pozdrawiam. Bez odbioru.

I rozłączyć się natychmiast.

Taśmy z tą, oraz innymi rozmowami, pewnie jeszcze są gdzieś w archiwach. Powinno być ich wiele, jeśli nie zo­

stały skradzione, sprzedane, lub zniszczone w ramach ak­

cji „czystość” . Powinno ich być sporo, bo Peter często te­

lefonował do niego. Nawet bez wielkiej potrzeby. Ot, żeby pogadać, wygadać się, zabłysnąć. Potwierdzić swoją odpo­

w iedzialność zawodową, a też i osobistą sympatię do tego żółtodzioba. Bo M artin za niedługo przejm ie jego stery.

A czy on w ogóle wie, co to znaczy - sterować? W yjaśniał mu to werbalnie. Jakkolwiek teoria lotu też ma znaczenie, to żadne gadanie nie zastąpi praktyki. Więc niech zacznie od pociągu.

Telefonował do Martina i mówił, wiele mówił, a czasem, gdy nie chciał być podsłuchiwany i nagrywany, szedł do am­

basady. Jechał na drugi brzeg Wisły, bo wydawało mu się, że tamtejszych telefonów podsłuch nie dotyczy. Niby taki prze­

biegły, a w gruncie rzeczy naiwny. Starszy od Martina o ja ­ kieś trzydzieści lat, mówił o sobie jako „byłym lotniku”, co trochę rozmijało się z faktami. Przesadzał ze swoją służbą w lotnictwie, gdzie trafił jako osiemnastoletni ochotnik w roku 1944. Lecz zanim ukończył szkolenie - mówił, że w Fiirstenfeldbruck, słynnej szkole asów Luftwaffe - już wła­

ściwie było po wszystkim. Paliwa ledwo starczało dla najlep­

szych pilotów. Kilka lotów na Messerschmidtach i dwa mie­

siące niewoli w amerykańskim obozie Peter podniósł do rangi swojej wielkiej przygody wojennej.

Sam w tym nie brał udziału, ale znał na pamięć całą woj­

nę powietrzną na froncie zachodnim: Operacja Wrześnio­

wa 1940, Adlertag, Untemehmen Seelówe, naloty na Norwich i York w 1942, desant na Kretę. Mówił o tym do znudzenia.

W redakcji nazywano go z przekąsem Unterleutnant Luftwaf­

f e i wszystkich jego opowieści - nie tylko tych niby-wojen- nych - słuchano z przymrużeniem oka.

Gdy Amerykanie stwierdzili, że nie jest zbrodniarzem wo­

jennym , nie ma pod pachą tatuażu z numerem SS i nie nale­

żał do NSDAP, wyrzucili go z obozu na pysk. Niech sobie ra­

dzi. Handlował tytoniem i damskimi pończochami, był naganiaczem w burdelu, podejmował się doraźnych zawodów wyłącznie dla pieniędzy. Aż zaczął pracować jako akwizytor dla różnych szmatławych gazet. Kombinował.

Później pozwolili mu nawet pisać. Jakimś cudem trafił do DIE ZEITUNG, na szczytowy szczebel swej heroicznej wspinaczki. Wyżej było już wyłącznie niebo, ku któremu zresz­

tą przez całe swoje pijane życie zmierzał z odwagą prawdzi­

wego lotnika. Leciał na oślep ze ślepą wiarą, że zawsze się gdzieś doleci.

Druga jego życiowa przygoda polegała na tym, że w ro­

ku 1972 przez dział zagraniczny dziennika został wysłany ja ­ ko korespondent do Warszawy, mimo że od jakiegoś czasu mó­

wiło się o zamknięciu tamtejszego biura. Bo w Polsce właściwie nic się nie działo. Same dożynki, spusty surówki i wodowania statków. W kilka miesięcy po objęciu władzy przez Gierka i ożywieniu spowodowanym przez to zdarze­

nie, a już na pewno w połowie następnego roku, gazetowa fo- togeniczność Polski zmalała do zera. A o pożyczkach niemiec­

kich, kredytach, różnych odszkodowaniach i ułatwieniach w tak zwanym łączeniu rodzin, lepiej było nie pisać za wiele. Po­

za tym, nic wartego uwagi czytelników DIE ZEITUNG.

Wyglądało na to, że Peter będzie raczej likwidatorem pla­

cówki, niż dostawcą rewelacji. Ale w roku bodaj 1977 uznano, że nobliwy dziennik niemiecki winien jednak utrzy­

mać swoje warszawskie biuro. Coś nieoczekiwanego zaczę­

ło się dziać w polityce. Protesty społeczne. Strajki. Policyj­

ny terror. Intelektualiści zorganizow ali się w obronie prześladowanych robotników. Bardzo ciekawe. Pojawiły się tylko zastrzeżenia do samego Petera. Ze się jednak jako korespondent nie sprawdził przez tych sześć lat. Solidny, ow­

szem. Polecenia wykonuje bez zarzutu. Ale też bez wyczu­

cia. O wszystkim pisał, jakby to były sprawozdania z zawo­

dów sportowych:

„Tak zwany Komitet Obrony Robotników wysunął się na prowadzenie przed partię komunistyczną.”

Albo:

„Policja przegrywa w Radomiu z opozycjonistami.”

Czy też:

„Starcia na warszawskiej starówce zakończyły się remisem.”

A co najgorsze, zestarzał się trochę. Nigdy nie był zbyt ko­

munikatywny, ale teraz już nikt nie wiedział, co ma właści­

wie na myśli. Co zmierzał powiedzieć? W dodatku, musiał się poddać jakiejś operacji. Przez kilka miesięcy nie było z nie­

go w ogóle pożytku. Odzyskiwał zdrowie. I to właśnie wte­

dy, gdy Polak został papieżem.

Po rekonwalescencji, trochę za długiej jak na wytrzymałość redakcji, jego aktywność nieco drgnęła. Trwało to nawet przez pewien czas. Lecz gdy ruszyła sprawa z Solidarnością, znów dostał się w łapy lekarzy. Już głośno się mó­

wiło, że lepszy byłby ktoś inny. Młodszy. Bardziej operatywny. Z większą inicjatywą. I mniej mo­

że pijący. A on, cóż, niech sobie odetchnie przed emeryturą. Zresztą, także sam Peter zaczy­

nał mieć już dosyć tej - drugiej, jeśli idzie 0 ważność - wielkiej przygody swego życia.

Pierwszą, tę lotniczą, podtrzymywał siłą swo­

ich opowieści, podbarwionych rauszem i fanta­

zją niespełnionego pilota. Ugniatał ją według wo­

li, jak plastelinę. Ale także ta druga wielka przygoda leciała na alkoholowym napędzie 1 przedzierała się przez twardą polską teraźniej­

szość. Na domiar złego, sama rzeczywistość za­

częła toczyć się coraz szybciej. Refleks Petera wlókł się w jej ogonie. Jego polot dziennikarski i krasomówstwo nie nadążały za rytmem rauszów i kacenjamerów. Zresztą nie wiadomo, czy to ra­

czej nie on sam był plasteliną, ugniataną przez rze­

czywistość? Czul to szczególnie w okolicach wą­

troby i trzustki, których malejąca odporność dawała znaki. Przebłyski rozsądku mówiły mu, że byłaby już pora by wylądować miękko i wy­

cofać się również z tej przygody, zbyt realnej, aby także ją przemienić w czystą legendę. Bo to prze­

cież potrafił.

Tak pomyślał jednego z nużących i deszczo­

wych poranków wrześniowych roku 1981. Mniej­

sza o to, co się z nim działo poprzedniej

no-cy. I jeszcze poprzedniej. Widok nieuprzątniętych naczyń i pu­

stych butelek wzbudził w nim bolesną melancholię. Coś nie­

przyjemnego działo się chyba w okolicach jego woreczka żół­

ciowego. Łyknął jeden Alka-seltzer. I drugi.

Od przeszło roku rozkwitała wokół niego jakaś porywają­

ca nietrzeźwość. To wspaniałe, gdy wszyscy są pijani! Był w tej euforii zanurzony głęboko, mając tylko mglisty, peryskopo­

wy obraz tego, co dzieje się na powierzchni. Aż dopadła go straszna świadomość, że to wszystko chyba go przerasta. Był zmęczony. Rozejrzał się apatycznie po mieszkaniu. Zaście­

lił - po raz pierwszy od dwóch tygodni - swoje łóżko. Pozbie­

rał brudne skarpetki, rzucane gdzie bądź. Wyrzucił puste bu­

telki i postanowił coś zrobić ze sobą.

Jego rezygnację, gdyby ją zgłosił rok wcześniej, przyjęto by natychmiast. Lecz teraz, kiedy najchętniej sam by już zszedł ze swego osobistego Titanica, niespodziewanie stał się redak­

cji bardzo potrzebny. Zanim przemyślał, napisał i przekazał do centrali podanie o inne zajęcie („chciałbym powrócić do dziennikarstwa sportowego”), wszystko zmieniło się rap­

townie. „Poczekaj jeszcze. Wytrzymaj. Zobaczymy, co się da zrobić” odpowiedział mu Schumann. A po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego, gdy z takim trudem uzyskano dla niego akredytację, żaden z szefów DIE ZEITUNG nie chciał 0 tym słyszeć. Niech jeszcze trochę tam będzie. Rok? Dwa?

On, były as Luftwaffe, miałby nie wytrzymać? Tyle chyba po­

trafi.

Miał za sobą prawie dziesięć lat w kraju, który - biorąc rzecz na zdrowy rozum - nie był bardziej rzeczywisty niż jego służ­

ba w najlepszym lotnictwie świata czy sukcesy dziennikar­

skie. Twierdził (i chyba w to wierzył), że wszystko zna tu na wylot. Tymczasem, cokolwiek powiedział czy napisał o Pol­

sce aby to przekazać do centrali, zakrawało na czyste zmy­

ślenie. Redaktorzy w Köln wykrawali z jego korespondencji tylko to, co ich zdaniem od biedy mogło być prawdą. Resz­

tę wyrzucali do kosza, czasem jeszcze ją stamtąd wyjmując, aby szerszemu gronu zademonstrować pomysłowość Petera.

-T e n to ma fantazję! Przeczytaj tylko: „Stacjonujący w Pol­

sce żołnierze armii sowieckiej na Pomorzu sprzedają broń 1 amunicję działaczom podziemnej Solidarności.” Albo:

„Wysoko postawiony biskup katolicki wypłaca pensje ukry­

wającym się działaczom opozycji politycznej.” Czy też: „Wa­

łęsa organizuje podziemny gabinet cieni ze sobą jako premie­

rem.” I tak dalej.

Raz w tygodniu Peter wysyłał garść takich, budzących kon- fuzję rewelacji. Nie wiedziano co z tym robić. Nie było wąt­

pliwości, że blaguje. Albo przy kieliszku daje się nabrać na bzdury, którymi częstują go informa­

torzy. Czy w ogóle w to wierzy, co mówią? Trud­

no stwierdzić.

Ale nie znajdował w sobie tyle trzeźwości, by odróżniać rzeczy ważne od błahych, niewiarygod­

ne od prawdziwych, poważne od śmiesznych. Mo­

że gdzie indziej, w innym kraju, wśród innych lu­

dzi, w innych czasach, w końcu by się tego nauczył. Lecz w warunkach w jakich się znalazł, nawet nie próbował. Mając się z początku za ofia­

rę złożoną na ołtarzu losu przez zwierzchników pozbawionych serca, po jedenastoletnim stażu, wyrósł w swoich oczach na uczestnika arcyważ- nej misji. No bo w takim Köln nie mają pojęcia o tym, co tylko tutaj można zrozumieć - że ni­

gdzie tak jak w Polsce, wszystko jest tylko sło­

wem. Mniej liczy się to, co się dzieje, niż to, co można o tym powiedzieć. Skala lokalnych moż­

liwości nie zaczyna się od wyjściowego pozio­

mu zero, tylko od razu jest windowana na wyso­

kie piętro cudu. Wystarczy małą porażkę nazwać wielkim sukcesem, aby kolektywna świado­

mość wzbiła się na wyżyny entuzjazmu. Przegra- ^ ni chodzili z minami zwycięzców, a miernota stro- ' ^ 1 iła się w geniusz. Ach, jak oni tutaj mówią o zdobyczach swojej nauki, których wcale nie by- c /H ło! Jak celebrują każde swoje ośmieszenie! Jak mądrze uprawiają głupotę! Peter czuł się w tym,

G O

37

jak ryba w wodzie. Dawniej, gdy podejrzewał, że mają go tyl­

ko za redakcyjne popychadło, stroił wyniosłe dąsy i wcielał się w swoje prywatne mity. Upiększał sobie życiorys. Zacie­

rał ślady dzieciństwa, prowadzące do ubogiego osiedla hut­

ników na przedmieściach Essen. Przerwane podobno (w ro­

ku 1943) studia w Heidelbergu, przedstawiał jako pasmo osiągnięć, zmarnowanych przez wojnę. Wśród tych zmyśleń był jeszcze ogromny - i oczywiście utracony - majątek dziad­

ków w Prusach Wschodnich oraz szlacheckie pochodzenie bez pokrycia w faktach. Na wypadek, gdyby spomiędzy tych ro­

jeń nieoczekiwanie wychynęła druzgocząca proza - jak to się nie raz zdarzyło - miał kilka ratunkowych osłon, ale żadna nie gwarantowała, że i tym razem zdoła się wyłgać.

Studiującym w Heidelbergu mniej więcej w tym samym cza­

sie, twarz ani nazwisko Petera Kohlera nie były znane. Po­

szukiwanie wioski Guhrwitz (tak miał się nazywać ów ma­

jątek dziadków) na mapie Mazur, było daremnym trudem.

A gdyby jakiś fanatyk prawdy chciał dociekać szczegółów, stwierdziłby, że z tym Luftwaffe też nie było jak mówi.

Kuśtykał wspierając się na kulach tych mniejszych lub więk­

szych fikcji, aż ów polski klimat postawił go na nogi. Gdy Pe­

ter wylądował w Polsce, jego fantazje nie miały już wielkie­

go znaczenia. Mógł myśleć i mówić głośno wszystko, co gdzie indziej byłoby nieprawdą. Prawda? A co to takiego? Niech mu to ktoś zdefiniuje - prawdę. Niech tylko tu - do Polski - przy- jedzie, a on mu coś pokaże. Dopiero tutaj - w Polsce - wyraź­

niej niż gdzie indziej i kiedykolwiek wcześniej, stał się kimś.

Mógł mówić, co mu ślina przyniosła na język, nie obawiając się, że ktoś to sprawdzi. Dzięki magicznej mocy, jaką tutaj po­

siadały słowa, jego niedożywione poczucie własnej wartości zaczęło oddychać pełnymi skrzelami. Życie samo pisało baśń z nim w roli głównej. Nawet to, że był Niemcem - a być Niem­

cem w Polsce to feler nie do naprawienia - dodawało mu skrzy­

deł. Kiedyś może opisze to wszystko. Wyda książkę. Coś w ro­

dzaju reportażu z pobytu w krainie liliputów. Jakiś Nowy Guliwer,przygody Miinnhausena w kraju, gdzie rządzących jest dwa razy więcej niż rządzonych, a wiara przenosi góry.

Ale zrobił już wszystko. Więcej nie może. Wystarczy. Jest już zmęczony. Z ulgą, a w każdym razie bez smutku, przy­

jął ten sygnał z redakcji, iż pora jest bliska. Nawet nie sygnał, tylko wyczekiwaną obietnicę. Jeszcze chwila, trochę cierpli­

wości i będzie mógł wreszcie opuścić pokład tej samobójczej maszyny. Wyląduje cały i zdrów na macierzystym lotnisku.

Zakończy swoje heroiczne posłanie; wracając do domu, któ­

rego w istocie nigdy nie posiadał. Bo oto znalazł się ktoś na je­

go miejsce. Następca. Martin? Ten młody melan- cholik, którego poznał na odprawie w Bad Raupach? Ach, tak. Może to nawet bystry chło­

pak, choć na takiego nie wygląda. Jakiś nieśmia­

ły. Tyle że ze swoją znajomością polskiego pew­

nie sobie poradzi. No i będzie miał tu wesoło. Aż mu zazdrości. Od kiedy? Już w sierpniu? W ta­

kim razie niech przyjedzie ciut wcześniej. Jakieś dwa tygodnie. To niewiele, ale wystarczy, żeby go wtajemniczyć w lokalne arkana. Ustąpi mu miejsce w kabinie pilota, odda drążek w jego rę­

ce i jak solidny weteran podzieli się z młodszym zasobami swej wiedzy o polskich zaświatach. Bo

ce i jak solidny weteran podzieli się z młodszym zasobami swej wiedzy o polskich zaświatach. Bo

W dokumencie Śląsk, 2014, R. 19, nr 1 (Stron 37-41)

Powiązane dokumenty