• Nie Znaleziono Wyników

Slezske Divadlo z Opavy w Bytomiu

W dokumencie Śląsk, 2014, R. 19, nr 1 (Stron 60-63)

Ilo n a K a p lo v á (K asia) i S á rka M ariíálová (M a m a Kasi).

dniu na scenie bytomskiej wystąpili goście z Ostrawy, jakoś uszło jej dociekliwości.

Szkoda, bo chciałoby się, aby kalendarium to było zredagowane już „na wieczne cza­

sy”. I wtedy w materiałach informacyjnych zapowiadających obecną wizytę opawian Opera Śląska zapewne nawiązałaby do pierw­

szego na tej scenie przedstawienia „Diabła i Kasi”.

Pardon, „Czarta i Kasi”, bo taki tytuł przy­

jęli ówcześni tłumacze. Na pewno słuszniej, bo po co zmieniać czeskiego czarta w diabła, kiedy w polszczyźnie słowo czart znaczy dokładnie to samo, co po czesku. Ale wtedy nie istniały jeszcze takie kompendia, jak 12- tomowa Encyklopedia muzyczna PWM, prze­

wodniki operowe Kańskiego i Kamińskiego, czy polski przekład biografii Dvoraka pióra Jirego Berkovca. Skoro wszędzie jest diabeł nie chcę wystąpić w roli młodzieńczego bun­

townika (byłoby to zresztą dość trudne biorąc pod uwagę, że zapamiętałem spektakl sprzed półwiecza) i przywracać czarta - oryginalny tytuł dzieła brzmi „Ćert a Kaca”. Zresztą już w 1928 polską prapremierę opery najprawdo­

podobniej wystawiono właśnie pod tytułem

„Czarta i Kasi”. Co prawda Komorowska pi­

sze o „Diable i Kasi”, ale przedwojenny dy­

rektor teatru katowickiego Marian Sobański w swej pracy „Teatr polski na Śląsku 1922—

1939” tytułuje rzecz „Czartem i Kasią”.

W 1948 roku Wrocław wystawił to dzieło jako „Czarta i Kaśkę” i chyba jest to przekład najlepiej oddający istotę rzeczy. Bo prawdę

mó-S wiąc bohaterka opeiy Dvofaka, to żadna łagodna Kasia, ale wredna

•’8 Kaśka, która czarta się nie boi, na- tomiast czart jej -jak najbardziej.

^ Rzecz powstała pod ko- u niec XIX stulecia a jej prapremie- 4? ra odbyła się w 1899 roku N w praskim Narodnim Divadlo

- do końca lat 70. operę wykona­

no tam 600 razy, co wymownie świadczy o powodzeniu dzieła wśród krajan Dvofaka. Trzeba przyznać, że jest to muzyka bar­

dzo piękna, ale jej uroki dociera­

ją do słuchacza może nie aż po 600 przesłuchaniach, ale po kilku na pewno. Oczywiście z nagrań, no bo jak inaczej.

W przeciwieństwie do „Rusał­

ki”, która miesza elementy ope­

ry lirycznej z ludową, tu ludowość zdecydowanie dominuje - dwa pierwsze akty w całości nawiązu­

ją do czeskiego folkloru. Dopie­

ro w trzecim, wprowadzając po­

stać wyniosłej księżniczki (czeskie słowo kneżna oznacza i księżnę i księżniczkę, zwaną też princezną, no ale ponieważ kneżna z „Ćerta a Kaci” nie ma małżonka, zapewne jest księż­

niczką), kompozytor uznał, że bardziej adekwatne będzie tu na­

wiązanie do opery seria.

Nawet jeśli opavska Księż­

niczka specjalnie mnie swą ma­

tową barwą głosu nie ujęła, to pa­

ra głównych bohaterów - Kasia w wykonaniu Ilony Kaplovej i owczarz Jirka, którego odtwa­

rzał Juraj Nociar okazała się zna­

komita. Podobnie zresztą jak śpiew chóru i gra orkiestry pro­

wadzonych przez Petra Śumnika.

A także barwna scenografia.

W dzisiejszych czasach, kiedy żaden reżyser nie ośmieli się za­

prezentować opery w ujęciu tra­

dycyjnym, jakby w obawie, że za ten grzech dostanie się, niczym tytułowa Kasia, do pie­

kła (Kasia przynajmniej tego chciała) tak i tu Lubor Cukr uraczył nas kilkoma pomysłami.

Na szczęście nie przez całą akcję, ale w trzech uwerturach, bo każdy akt opery ma swój wstęp orkiestralny. Te trzy wstępy zostały pokazane, jako pantomimy wzbogacone powiększony­

mi zdjęciami. W pierwszej oglądaliśmy kom­

pozytora w Stanach Zjednoczonych, na stat­

ku i wreszcie w Pradze - opera „Diabeł i Kasia” powstała rzeczywiście niedługo po powrocie Dvoraka do Czech, będących wte­

dy częścią monarchii habsburskiej, o czym przypomina dwugłowy orzeł nad kontuarem baru w I akcie. Druga pantomima, to jakaś bar­

dziej współczesna dyskoteka, która po prze­

brzmieniu uwertury okazuje się swojskim, sło­

wiańskim, chłopskim, piekłem.

Kiedy w ostatnim akcie księżniczka nakło­

niona przez sprytnego owczarza radośnie znosi pańszczyznę (gdyby tego nie uczyniła tra­

fiłaby do piekła) chłopi wiwatują na jej część:

Slava knezne, slava, slava. A ponieważ śpie­

wają z I balkonu podświetlonej w tej scenie wi­

downi wynika trochę, że księżniczka zniosła pańszczyznę nam wszystkim, widzom. Pańsz­

czyzna w teatrze operowym, to chyba wysłu­

chiwanie oper... Gdy podzieliłem się tym spo­

strzeżeniem z reżyserem i choreografem Henrykiem Konwińskim stwierdził, że moje wnioskowanie idzie zbyt daleko.

MAREK BRZEŹNIAK

Penderecki a Śląsk H-H Nowy utwór Ryszarda Gabrysia

O

bchodzony z niezwykłym rozma­

chem jubileusz 80. urodzin Krzysz­

tofa Pendereckiego, którego akcentem był m. in. koncert dzieł kompozytora pod je ­ go własną dyrekcją w NOSPR (29 listo­

pada, kościół św. Piotra i Pawła), zachę­

ca do przyjrzenia się choćby pobieżnie miejscu, jakie zajęła muzyka kompozy­

tora w śląskiej kulturze muzycznej.

Oczywiście na pierwszym miejscu jest NOSPR, jako orkiestra, która służyła mu­

zyce Pendereckiego niemal od początku jego kariery - już w 1962 roku prezen­

towała pod dyrekcją Jana Krenza Kanon na „Warszawskiej Jesieni”, a potem re­

gularnie nagrywała jego utwory oraz wykonywała je w kraju i za granicą. Nie mniejsze zasługi ma Filharmonia Ślą­

ska - to z muzykami tej orkiestry zreali­

zowany został debiut Pendereckiego na warszaw skim festiw alu; był to rok 1959, a grano Strofy. Nagrania radio­

we i wykonania warszawskojesienne na­

leżałoby jed n ak zaliczyć bardziej do „ogólnopolskiej” niż śląskiej recepcji Pendereckiego, jako że były organizowa­

ne, a i finansowane przez instytucje cen­

tralne. „Ściśle śląski” rozdział obecności Pendereckiego w Katowicach i okolicz­

nych miastach rozpoczął się w zasadzie po 1989 roku, kiedy zaczął się kształto­

wać autentyczny (mniej więcej) regiona­

lizm w kulturze. Warto wymienić przy­

najmniej trzy wcale nie bogate śląskie festiwale, które włączyły w swój reper­

tuar utwory Pendereckiego, i to te „wiel­

kogabarytowe”, wymagające wielkiej orkiestry, chóru i solistów. Cieszyńskie

„Viva il canto” zdobyło się w 1997 roku na prezentację P olskiego Requiem.

Na „Śląskich Dniach Muzyki Współcze­

snej” prezentowano m.in. Siedem bram Jerozolimy (2000). Bielski Festiwal Kom­

pozytorów Polskich poświęcił muzyce Pendereckiego całą edycję w 2005 roku i również w tym roku uczcił jego okrą­

głe urodziny koncertem. Na wszystkich tych imprezach Penderecki pojawił się osobiście jako dyrygent. Można więc uczciwie powiedzieć, że na Śląsku jest on

„dobrze obecny”. na celu propagowanie twórczości kom­

pozytora i pedagoga Jana Sztwiertni, zm arłego w wieku zaledwie 29 lat w hitlerowskim obozie koncentracyj­

nym w Gusen. Działania te kontynuuje ju ż drugie pokolenie cieszyńskich pe­

dagogów - zostały one zainicjowane w latach 70. XX wieku przez Ryszar­

da Gabrysia i jego współpracow ni­

ków. W obecnych czasach do dyspo­

zycji entuzjastów Sztwiertni są niepo­

m iernie bardziej skuteczne środki - w tym kino. Jeszcze przed wakacja­

mi odbyła się w katow ickim kinie

„Kosmos” premiera dokumentalnego

filmu o Janie Sztwiertni wyreżyserowa­

nego przez Dagmarę Drzazgę. Obecnie produkcję tę - dzieło zespołu „Silesia Film ” w yem itow ała szacowna TVP Kultura. Film zatytułowano muzyka i cisza. Współtworzyli go Mieczysław Chudzik (autor zdjęć) i Adam Marszo- łek (montażysta), a ze strony Uniwer­

sytetu Śląskiego (współfinansującego produkcję) pracami dowodził Hubert Miśka. Pomysł na film nie był specjal­

nie odkrywczy, jednak w tym przypad­

ku sprawdził się znakomicie. Skorzy­

stano z konwencji „filmu o film ie”, dokumentując działania grupy studen­

tów Instytutu M uzyki, którzy wraz z Hubertem Miśką w roli Cicerone odw iedzali m iejsca, w których żył i tworzył bohater filmu. A więc po ko­

lei: dom urodzenia (obecnie opusz­

czona rudera), ewangelicki dom sierot, wiślańska szkoła powszechna, cieszyń­

ski Instytut Muzyki - ongiś męskie Se­

minarium Nauczycielskie, w którym uczył się przyszły artysta podstaw mu­

zyki, katowicka Akademia M uzycz­

na, gdzie studiował kompozycję i gdzie przechowywana jest jego rękopiśmien­

na spuścizna. Pokazano dużo dokumen­

tów, przeprowadzono wywiady z oso­

bami pamiętającymi kompozytora oraz z tymi, którzy mieli coś do powiedze­

nia o jego muzyce, umiejętnie wykorzy­

stano walory geograficzne miejsc od­

wiedzonych w związku z realizacją filmu. Drugi nurt narracji - proces

„wciągania się” studentów w tworzoną historię, wypadł szczególnie atrakcyj­

nie, gdyż obok zwyczajowego kon­

struowania słownego komentarza posłu­

żono się m uzyką. Z arejestro w an o fragmenty wykonań utworów Sztwiert­

ni (w tej roli wystąpili pedagodzy cie­

szyńskiej palcówki - w tym Tomasz Or­

łów jako autor świetnej improwizacji organowej na temat z sztwiertniowskiej niedokończonej symfonii), zaś zada­

niem każdego członka grupy było twór­

cze o d n iesien ie się do utw orów Sztwiertni - słyszeliśmy kilka zgrab­

nych improwizacji na jego tematy, gra­

nych w różnych konwencjach, od kla­

sycznej do jazzowej.

W

drugą niedzielę Adwentu, jako postludium do zorganizowanego przez Śląskie Towarzystwo Muzyczne Fe­

stiwalu „Gorczycki in antico e moderno”, w kościele św. Jacka w Bytomiu, świą­

tyni związanej z postacią patrona impre­

zy, zabrzmiała prapremiera kantaty Ry­

szarda Gabrysia opartej na Psalmie 23 oraz innych wersach z Psałterz, zatytuło­

wanej Pastor Bonus. Nadzwyczaj sil­

na ekspresja i wzruszająca uczuciowość półgodzinnego dzieła bardzo ujęła pu­

bliczność, która zgotowała artyście owa­

cję na stojąco, gdy tylko umilkły dzwo­

ny kościelne puentujące ów utwór, tak jak nakazuje partytura.

Mijający rok można chyba nazwać w kompozytorskim życiorysie twórcy

„Dobrego Pasterza” rokiem kantat, po­

wstały bowiem aż trzy: Tren dla Ja­

na Sztwiertni na biały głos i instrumenty beskidzkie Józefa Brody oraz kameralny zespół śpiewaczy, Voyelles de Arthur Rimbaud powstałe na kwietniowy Festi­

wal Prawykonań NOSPR i wspomniany Pasterz, w którego rolę wcielił się wybit­

ny wokalista i improwizator młodego po­

kolenia Wojciech Myrczek, baryton, asy­

stent w katowickim Instytucie Jazzu, tegoroczny zwycięzca światowego kon­

kursu wokalistów jazzowych w Montreux.

Patriarchą był jego ojciec, Adam, bas i za­

razem aktor Teatru Polskiego w Bielsku- -Białej, a zakochaną „Sulamitką” Sabi­

na Myrczkówna, studiująca w katowickiej Akademii Muzycznej kompozycję i aran­

żację jazzową, obdarzona pięknym, zmy­

słowym altem.

Nie byłby Ryszard Gabryś sobą, gdyby nie uwikłał swojej muzyki w aluzje i kon­

teksty. Słychać było motyw Pasterza-Pro- roka z opery Król Roger Karola Szymanow­

skiego, kiedy indziej swobodne echo motetu

„pasterskiego” Wacława z Szamotuł, a wcześniej krótki i w dzisiejszym już du­

chu rozwinięty wątek z początku Comple- torium Gorczyckiego, według nut wyobra­

żonych na tablicy pamiątkowej w kruchcie kościoła Świętego Jacka. Partyturę zaadre­

sował autor „Bitomiensis Silesita ad Hono­

rem”, ku uczczeniu pamięci późniejszego kapelmistrza królewskiego na Wawelu, pamiętając o śląskim pochodzeniu Gorczy­

cy (lak brzmiało właściwe nazwisko Gor­

czyckiego, odziedziczone po rodzicach, wolnych i bogatych kmieciach z Rozbarku).

Ten szczegół biograficzny skłonił kompo­

zytora do wprowadzenia jako motta kanta­

ty opowieści o ziarnku gorczycznym z Ewangelii Św. Marka. Motto to podała so­

lo dyrygentka Anna Szostak zaraz po inau­

guracyjnym gongu. Jej „echem” była Alek­

sandra Poniszowska, co złożyło się na przejmujący duet „anielskich” głosów.

Bez wątpienia idzie Ryszard Gabryś orygi­

nalną drogą, zupełnie inaczej podchodząc do form wokalno-instrumentalnych, a tak­

że a cappella, aniżeli Górecki, Kilar czy Pen- ^ derecki. Dokąd zmierza? Nie byłabym, za- skoczona, gdyby następną premierą okazała . się opera, jakiej jeszcze nie było.

MAGDALENA DZIADEK

W USTACH

Józef Musioł: Dramat zaklęty listach, Wy­

dawnictwo Biblioteka Śląska w Katowicach, Katowice 2013, s. 625 + 22 nlb.

D

orobek twórczy Józefa Musioła klasyfikowany w kategorii litera­

tury faktu nie jest obcy czytelni­

kom „Śląska”. Autor, Ślązak z urodzenia od wielu lat mieszkający w Warszawie, być może powodowany swoistą nostalgią wydobywa z niepamięci bohaterskie i pa­

triotyczne dzieje swoich krajan, by udo­

wadniać ich polskie rodowody, więzi z krajem, a równocześnie zaznaczać wiel­

kie historyczne tragedie osobiste wybra­

nych bohaterów. Wśród nich szczególne miejsce zajmuje Dominik Ździebło-Da- nowski „Kordian”. J. Musioł poświęcił mu rozdział w książce pt. Od Wallenroda do Kordiana. Dramatyczne Ślązaków wybory (wyd. 2000 r.). Chroniąc od zapo­

mnienia m.in. działalność dowódcy zgru­

powania „Żelbet” AK w Krakowie, przed­

stawił jego historię. D. Ździebło urodzo­

ny w Jastrzębiu w 1914 roku absolwent rybnickiego gimnazjum, (obecnie I Li­

ceum Ogólnokształcącego im. Powstań­

ców Śląskich), ukończył Akademię Han­

dlową w Krakowie i stał się tam dowód­

cą podziemnej armii w czasie okupacji.

Uchronił dwukrotnie Kraków przed znisz­

czeniem wielkiego dziedzictwa narodo­

wego. Za bohaterstwo i pracę w konspi­

racji został odznaczony m.in. Krzyżem Virtuti Militari, Krzyżem Walecznych, Złotym Krzyżem zasługi z Mieczami.

Po zakończeniu wojny zaufał rozporzą­

dzeniu o legalizacji AK i wziął udział

w pracach komisji likwidacyjnej tego ugrupowania do 1949 r. 1 lutego 1949 ro­

ku został aresztowany w Katowicach przez UB, przeżył okrutne śledztwo na Rakowieckiej w Warszawie. Więzio­

ny, maltretowany na wolność wyszedł po 81 miesiącach.

Jeszcze w czasie okupacji „Kordian”

rozpoczął poszukiwania swojej narzeczo­

nej - wielkiej miłości swego życia - He­

leny Klimas. Jej losy odczytać można ze wspomnień drukowanych w „Śląsku”

(2010, nr 5, 8) i powtórzonych we wzru­

szającej książce współautorstwa Józefa Musioła pt. „Kordian ” i Helena. Histo­

ria miłości ze zbrodnią państwa w tle (2011 r.). Znajomość Dominika i Hele­

ny zaczęła się, gdy Helena jako 17-Iet- nia uczennica bielskiego gimnazjum za­

kochała się w przystojnym oficerze i po­

została mu wierna przez wiele lat, trud­

nych lat - gdy z rodzicami przeżywała syberyjskie wygnanie, wyjście z so­

wieckiej Rosji wraz z armią Andersa i po­

wrót do Polski na życzenie Dominika w 1946 roku. Po siedmiu latach spotka­

li się w Czechowicach - Dziedzicach, ślub wzięli w Słubicach nad Odrą i za­

mieszkali w Katowicach, gdzie Dominik pracował po wojnie. W 1948 i 1949 ro­

ku urodzili się ich synowie. W dniu na­

rodzin drugiego syna Dominik został aresztowany. Młoda, osamotniona Hele­

na Danowska, wspierana przez matkę, musiała sobie poradzić z dwójką małych dzieci przy bardzo skromnych środkach finansowych. Pięć lat nie znała miejsca pobytu męża, nie otrzymała żadnych wie­

ści o jego losie. Dopiero po ogłoszeniu wyroku i skazaniu go na 13 lat więzie­

nia nawiązała z nim kontakt. Spędził w więzieniu prawie 8 lat oskarżony 0 próbę obalenia ustroju PRL. Wyrok zo­

stał umorzony z powodu braku dowo­

dów, zezwolono wówczas na ograniczo­

ną korespondencję.

Tyle historii, autentycznych faktów dokumentowanych w pisarstwie Musio­

ła na podstawie wydobytych akt sądo­

wych, przeprowadzanych wywiadów, a głównie kontaktu z panią Heleną. Ów tragiczny los znalazł dopełnienie w wy­

danych listach, które cudem ocalały 1 stanowią swoiste świadectwo nie­

zwykłej więzi między obojgiem. Tu od­

krywamy ludzką tragedię ubraną w sło­

wa, czasem niepozornie w yrażone uczucie, gdy oboje świadomi byli, że to nie są zwykłe listy, czyli intymna, chroniona rozmowa dw ojga bardzo b liskich sobie ludzi; w ied zieli, że wszystko będzie czytane przez ob­

cych, potwierdzających okrutną pieczę­

cią „ocenzurowane” wkraczanie w cu­

dze życie. Świadomie więc musieli zachować dystans, z biegiem czasu coraz trudniej ukrywany, próbując na­

wzajem się wspierać.

Jó zef M usioł, darzony na pewno wielkim zaufaniem, zdołał nakłonić wdowę po „Kordianie”, panią Helenę Danowską, do opracowania i opubliko­

wania listów uzupełnionych zwięzłym komentarzem. Listy zostały ułożone chronologicznie: pierwsze, z okresu

bielskiego, dow odzą rodzącego się uczucia, czasem są płochliwe, zalotne, a odpowiada na nie dojrzały, odpowie­

dzialny młody 25-letni człowiek, który w związku z kobietą szukał czegoś głębokiego i trwałego. Część druga obejmuje listy z Syberii. Początkowo H elena nawet nie wie, czy trafiają do adresata, choć kilka otrzymanych kartek pozwala to potwierdzić. Poprze­

dzają je sybirskie wspomnienia i prze­

życia zw iązane ze śm iercią ojca.

W strasznych warunkach przy życiu utrzymuje nadzieja spotkania po nie­

ludzkim czasie.

Część trzecią zapełniają listy powojen­

ne wymieniane między małżonkami, gdy życie zgotowało im okrutny los. Głę­

boki sens tej korespondencji odczytał pięknie autor posłowia - prof Jan Malic­

ki, zwracając uwagę na istotę związku

„[...] kochających się ludzi. Kobie­

tę - pragnącą w swej cichości normalne­

go, a powtarzanego przez stulecia ludz­

kiego życia - i Mężczyznę, wplątanego w wielkie młyny historycznych zdarzeń [...]”. Lektura listów budzi w czytelniku traumatyczne odczucia, mimo podziwu dla wielkości uczucia, które zdołało przetrwać tak trudny i długi okres rozłą­

ki. Nie ma w tych zwierzeniach prostych spraw, a jest walka o uczucia synów, któ­

rzy nie rozumieją nieobecności ojca, je ­ go prób pomocy przez jakieś dość wydu­

mane wskazówki wychowawcze: „wy­

chowaj synów jak najlepiej na przy­

szłych dobrych obywateli naszej ukocha­

nej Ojczyzny Ludowej” - brzmiące mniej wiarygodnie. Sam nie utracił wia­

ry w ludzi, ale tego samego nie zdołał wy­

móc na żonie - deklarowała, że nie bę­

dzie uczyła wiary w ludzi. „Naucz ich mi­

łości - po trzykroć miłości - wszystkich i wszystkiego” napisał, przywiązując wielką wagę do wychowania młodych lu­

dzi. Pisał listy do swych dzieci i bliskich.

Synowi rozpoczynającemu naukę szkol­

ną życzył, by szkoła spow odow ała

„ukształtowanie wartości umysłowych oraz zalet serca, ducha i charakteru”, a przydzielone kartki papieru czasem przeznaczał na korespondencję ze swo­

ją rodziną. Walczył o prawdę i szczerość w życiu rodzinnym. „Wolę prawdę” - pi­

sał „i boleść jest wzniosła” - kończył.

Najtrudniejsze do przetrwania były świę­

ta i ważne rocznice rodzinne. Szczegól­

nie wzruszający i piękny jest list zawie­

rający życzenia dla Heleny z okazji rocznicy ich ślubu, gdzie każde słowo ma wielką moc.

Walory publikacji wydanej przez Bi­

bliotekę Śląską w bibliofilskiej szacie podnoszą skopiowane rękopisy, koperty z tragicznymi znakami czasów: „Stalino- gród”, „ocenzurowane”, „cenzurowano”

zamieszczone obok przepisanych listów.

Pełna wyrazu jest okładka zaprojektowa­

na przez Martę Galisz.

Książka jest ważna, nie zawiera zwy­

czajnych listów - przywraca pamięć o przeszłości od strony człowieczego losu.

EDYTA KOREPTA

G

dy otw orzyłam przesyłkę z książką, byłam przekonana, że to jakaś pomyłka. Nie znam się na literaturze podróżniczej, słaba zna­

jomość geografii i historii pozaeuropej­

skiej dyskwalifikuje mnie w przedbie- gach od fachowego omawiania choćby najwspanialszych przewodników, wspo­

mnień i relacji. Potem przeszłam do lek­

tury, entuzjastycznych, a jakże inaczej, notek na okładce, które zasiały podejrze­

nie, że mogę rozsmakować się w tej po­

wieści bez konieczności gorączkowego przerzucania stron, czy porzucenia lek­

tury w ogóle.

Sam początek przywodzi na myśl po­

wieści podobne do Dana Browna, ktoś otrzymuje dziwną wiadomość, stanowią­

cą zapowiedź historii, która zmieni je ­ go życie. Podąży po świecie w pogoni za artefaktem, którego ujawnienie zmie­

ni historię świata, a przynajmniej litera­

tury, sztuki, na przykład odkryje kto jest autorem sztuk przypisywanych Szekspi­

rowi ¡ub pozna tajemnicę ukrytą w ob­

razach Hieronima Boscha, Leonarda czy Rembrandta. Słowem rozwiąże za­

gadkę, tylko nie zawsze będzie miał możliwość się nią podzielić, bo dany skarb zniknie ponownie, zostanie znisz­

czony itd., po drodze dzielny bohater, ewentualnie wespół z genialnym specja­

listą od interpretacji symboli musi unik­

nąć śmierci z rąk psychopatycznego mordercy, wysłannika tajnego związku rządzącego światem - templariuszy, wolnomularzy, jezuitów itp. Książki powstałe według podobnego schematu zalały nasze księgarnie i salony praso­

we po niebywałym sukcesie Dana Brow­

na, w tym roku wracającego z kolejnym odgrzewanym kotletem, czyli morder­

stwami inspirowanymi Boską Komedią.

Jak na tym tle - szmirowatej, w naj­

lepszym wypadku ledwo przyzwoitej li­

teratury - wypada Zabawka Boga pol­

skiego pisarza? Skoro najpierw zwróci­

łam uwagę na okładkę to i od niej roz­

pocznę - otrzymaliśmy do rąk powieść starannie wydaną, opatrzoną ładnymi zdjęciami, uzupełnioną o mapy i rysun­

ki trochę nawiązujące do konwencji notatnika z podroży (vide Indiana Jones i jego oprawione w skórę pożółkłe no­

tatniki), stanowiące przyjemność dla oka. Powieść czyta się zbyt bardzo szybko, co stwierdzam z niekłamanym żalem. Kolejne etapy podróży narrato­

ra i jego żony w ślad najpierw za prze­

syłką Andrzeja do klasztoru świętej Ka­

tarzyny na Synaju, następnie do Ziemi Świętej, Etiopii, Prowansji. W niektórych miejscach jednak autor często się powta­

rza, w czym przypomina belfra starają­

cego się, by uczniom nie umknęła głów­

na myśl. I tak na początku czwartego roz­

działu autor tworzy algorytm, tak to na­

działu autor tworzy algorytm, tak to na­

W dokumencie Śląsk, 2014, R. 19, nr 1 (Stron 60-63)

Powiązane dokumenty