• Nie Znaleziono Wyników

— Jak m yślisz, bracie, długo tu będziem stali?

— A bo ja w iem ?

— Ja sobie tak m iarkuję, że skoro na froncie przycichło, to w idać musieli gdzieś dostać bolsze­

w icy tęgiego łupnia...

— Możliwe...

Tak g w a rz y ła grom adka ułanów , siedząc nad brzegiem rzeki. Do rozm aw iających podszedł k a­

pral Siwik, z ich plutonu, i p rzysiadł się z brzegu, obok S ta śk a W ąsika. O dezw ał się po chwili, sk rę ­ ciw szy sobie papierosa:

Dziwne przygody Staśka Ślązaka ß

— 82 —

— W iecie w y, W ąsik, c o ?

— Niewiem, panie kapralu.

— T ak ono mi się zdaje, że będziem niedługo szli z pow rotem !

Ułani poruszyli się, jakby ich tknęło tokiem elek trycznym . Zsunęli się bliżej, spoglądając z w iel- kiem zainteresow aniem to po sobie, to na kaprala Siw ika.

P o w ese lały oczy.

T ym czasem kapral zaciągnął się najpierw d y ­ mem, puścił z nam aszczeniem parę tęgich kłębów z ust, a potem tak z a c z ą ł:

— Na wojnie b y w a czasem tak, że ano w ojsko się cofa bez żadnego niczego (Siw ik był rodem z Kujaw i chętnie u ż y w a ł podobnych m isternych w y ­ raż e ń ): — Nie biją cię, n a w e t niebardzo gonią, a ty w iejesz, bracie, jakbyś c zarn ą śm ierć zobaczył...

A tu nagle — (Kapral znów się zaciągnął pa­

pierosem ) — nagle — (znów puścił kłąb dym u) — w sz y stk o się odm ienia, jak w jakim te a trz e : w czo­

raj prali ciebie, a dziś ty ich zaczynasz prać!

S łow a k aprala okrutnie spodobały się ułanom . Zaczęli k iw ać głow am i. W ąsik zap y tał go:

— C zy są jakie w iadom ości?

K apral w z ru szy ł ram ionam i.

— W iadom ości nijakich niem a. A choćby i b y ­ ły, toby ich mnie nie pow ierzyli, jeno Z aw adzkie­

mu... Ale ja w am , chłopcy, m ówię, że coś czuję nosem...

R ozpoczęła się b y stra pogw arka. Ten takie w y ra ż a ł przypuszczenia, tam ten inne. Ułan B ryła, chłop z pod P łońska, wielki w yga i kłusow nik, po­

— 83 —

w iedział coś, co w szystkim ogrom nie trafiło do przekonania:

— Jak zając zadługo wisi, to od niego cuch za­

cz y n a iść... T akżesam o i m y pod Kijowem.., P o ty ś- m y stali, ażeśm y się zepsuli! T e raz nas bez te w szy stk ie m iesiące tęgo przew iało...

Kapral z pow agą skinął głow ą.

— W łaśnie!

S tasiek zam yślił się. R ad o w ała go rozm ow a kolegów , ale niezupełnie. P rz e z tyle lat spędzonych n a wojnie, n a b ra ł dośw iadczenia, któregoby mu nie­

jeden, s ta rs z y w iekiem m ógł pozazdrościć. W ięc i tera z, choć rad b y b ył u w ie rz y ć w to w szy stk o , co m ów ił kapral, uw ierzyć, niestety, nie mógł...

— Ba!... G dyby tak było ak u ratnie!... — G dy- b y ż -to nap raw d ę zacz y n a ła się ofenzyw a! W ie­

dział ślązak, że w ielka arm ja, raz pchnięta w stecz, nie tak łatw o m oże się z a trzy m ać. Jeden, drugi od­

cinek bierze się w kupę, żołnierz staje tw a rz ą do nieprzyjaciela, z aczy n a nań nacierać, bije, bierze jeńca... Ale co z tego, jeżeli tylko m ałe oddziały z w y c ię ż a ją ? N azajutrz przychodzi rozkaz — i nie­

m a rady! M usisz się znow u cofać, jeżeli niechces*

zo stać odcięty...

O sw oich o baw ach nic nie m ów ił kolegom . Bo i poco? Niech się cieszą chociaż nadzieją... Z aw sze i to dobre, że się w nich duch podniesie!

A tam ci snuli tym czasem co raz piękniejsze pla­

ny, puszczając się n a w e t na b ard zo tęg ą Strategie, Im dłużej rozpraw iali, tym łatw iejsze odnosili z w y ­ c ię stw a : Siw ik już b y ł przeszed ł Bug i p a rł bol­

szew ików z pow rotem ... B ry ła, k tó ry w ierzy ł ty l­

— 84

ko w „ c z y stą ”, jak m aw iał, robotę — pojechał se na kilka sz a rż y i o m ało co, a b y łb y tego w sz a w e g o T rockiego pojm ał do niewoli... Inni też się zapalili i dok azy w ali cudów w aleczności...

I tak sobie radzili ułani, cie sz ąc się, jak dzieci, zasłuchane w piękne bajki.

P rz e d nimi toczył sw e fale spokojny, szeroki Bug, b ły szczący się w słońcu, jak sre b rn y w ąż, odziany litą łuską.

P o la cy stali na lew ej, niskiej stronie rzeki. p o tam tej stronie, gdzie za w ysokim i w zgórzam i c z e r­

niały w ielkie bory, mieli b y ć bolszew icy. C zy b y li?

Tego nikt nie w iedział... Kto w ie ? Jeżeli podobne by ło do tego, co rozpow iadał kapral Siw ik i co śniło się m łodym ułanom — m oże już p rzeszła p rze z Bug arm ja p o lsk a? M oże n acie ra ła na całej linji na bolszew ików ....

S tasiek p a trz a ł ty m czasem na w odę i dum ał...

D um ał o tern, że losy tej w ojny są podobne do rzeki Bugu... Na oko cicha i przyjazna, pow olna, kryje przecież w sobie groźne niespodzianki, w iry i głębie...

M oże być, że o p a rę kroków od piaszczy steg o brzegu, gdzie nurt, o w iele ciem niejszy, nie odbija nieba, czyhają na polskich ułanów zasadzki?...

T ak i ta wojna...

Od czasów sw ej p rze p ra w y , kiedy, uciekając z Bolszew ji, S tasiek o m ało co nie utonął, czuł na w i­

dok rzek jakiś nieprzem ożony lęk...

D obrze koło południa, kiedy ułani spodziew ali się sygnału n a objad, przyleciał skądś zziajany po­

rucznik Kołuba, konno, u ty tłan y w błocie, jak licho

— 85 —

Z nim razem p rzy c w ało w a ło kilku ułanów z plutonu S ta śk a W ąsika, k tórzy tego dnia pojechali z porucznikiem na patrol.

W sz y sc y byli pochlapani błotem , zm ordow ani i źli. Koniska robiły bokami.

Skoczyli W ąsik, B ryła, kapral Siw ik, resz ta ułanów i chcieli się p y tać to w a rz y sz y , co się stało, ale nie zdążyli trz e ch słów zam ienić, bo porucznik Ko- łuba, tak, jak stał, sk o m enderow ał sw oim ludziom :

— Za m ną!

Zaczym , dał ostrogi zm ęczonem u koniow i i pom knął z pow rotem , jak w iatr, a za nim patrol.

Zdążył tylko podchw ycić S tasiek, jak jeden z odjeżdżających kolegów k rzy c z a ł do k a p ra la D zier­

żyńskiego, z drugiego p lu to n u :

— Będzie w am ciepło!

Nie zauw ażyli n a w e t chłopcy, kiedy zd ąży ł Ko- łuba oddać m eldunek dow ódzcy szw adronu. W idać jednak nieom ieszkał tego uczynić, choć zabaw ił w szy stk ieg o m inutę, bo już i w yjeżdżał konno ro t­

m istrz Z aw adzki, w takich razach szybki, jak o- gień, i słychać było piorunującą kom endę:

— S zw ad ro n — Zbiórka!

W szy stk o to odbyw ało się z takim piekielnym pośpiechem , jakby się ziem ia lada chw ila m iała z a ­ paść. Ś w ieży żołnierz zupełnieby stra c ił głow ę w tym rejw achu. Ale nasi ulani mieli za sobą ładny k a w a ł czasu, spędzony na froncie!...

W jeden mig skoczyli do koni. Osiodłali je dosłow nie w m inutę. Jeszcze nie zdążyli, jak się należy, dociągnąć popręgów i zapiąć k a n ta ró w , a już rozległ się ste n to ro w y głos porucznika Sędzi­

— 86 —

m ira, który, jako najstarszy , obejm ow ał w zastęp­

stw ie ro tm istrza kom endę szw ad ro n u :

— S zw adron — na koń!

R ozejrzeli się ułani, gdy już siedzieli w siodłach, gdzie — to się podział ro tm istrz Z aw adzki ?

Ujrzeli tylko kłąb kurzu na drodze, p ro w a d z ą ­ cej na W yszków . W idać w tam tym kierunku pom­

knął dow ódzca szw adronu, z a b ra w sz y ze sobą ty l­

ko o rd ynans i dw óch oficerów . — Za patrolem ! S zw ad ro n sform ow ał się trójkam i i ru szy ł rysią za porucznikiem Sędzim irem . P ie rw sz y pluton był zły. S tasiek usłyszał, jak B ry ła m ów ił do S iw ika:

— Do pucu z tak ą robota! Na czele naszego szw ad ro n u zastępca, na czele naszego plutonu — zastępca, sami zastępcy...

B ry ła był dobry żołnierz, ale u w ażał, że sz w a ­ dron, to zupełnie, jak folw ark • nie lubił nagłej zm ia­

ny dziedzica. Może też być, że poczciw ego B ry łę zaleciał zapach z kuchni i że mu m arkotno było od­

jeżdżać w łaśnie w chwili, kiedy kucharze już mieli rozdaw ać sm akow itą zupę...

Inni ułani patrzyli też z głuchą w ściekłością na dym iące się dw ukółki. S łychać było głosy:

— Zaw sze, psiekrw ie, póty m arudzą, póki nie przyjdzie kom enda w siadania na koń... W y ź rą po­

tem za n as w sz y stk ie m ięso i śm ieją się jeszcze w kułak,... sy n y ! R ozgoryczenie zgłodniałych ułanów było b ard zo zrozum iałe, ale podejrzenia, rzucane na biednych k u charzy, zupełnie niesłuszne... C hoćby bow iem mieli n aw et zupełnie w ilcze ap ety ty , nie mogliby zjeść, jako żyw o, porcji m ięsa, obliczonej na stu kilkudziesięciu lud zi!

— 87 —

Porucznik Sędzim ir p row adził szw adron łąk a ­ mi, nad rzeką, rów nolegle do drogi, idącej do W y sz ­ kow a. Gdzie było m ożna, jechali ułani wskolc, ale.

że grunt był przew ażnie m iękki, m iejscam i naw et błotnisty, w ypadało często przechodzić w kłusa, albo i w stępa.

Dziwili się ułani, czem u ich skierow ano nad sam Bug, gdzie i dro g a cięższa, i w ięcej k o łow ać w ypada — skoro w pobliżu biegnie tra k t, prosto, jak z bicza trz a s n ą ł?

P rzecież, jeżeli będzie jakaś ro zp ra w a z nie­

przyjacielem , należy go szukać po tam tej stronie Bugu, nie tutaj., i dlatego lepiejby by ło iść drogą, oddaloną o jakieś dw a kilom etry od brzegu i zupeł­

nie zasłoniętą...

P ró b o w a ł to w szy stk o w yłożyć S taśk o w i B ry ­ ła, ogrom nie tego dnia niezadow olony z dow ództw a.

Ale S tasiek nie czuł chęci do rozm ow y. Jakieś p rz e ­ czucie m ów iło mu, że sp ra w y p rzed staw iają się zu­

pełnie inaczej, niż to sobie w yobrażają jego koledzy.

— Kto w ie ? Może bolszew ikom udało się p rze­

d ostać przez B ug?

Myśli tej nikomu nie zw ierzył, ale im dłużej po­

suw ali się naprzód, tym bardziej um acniał się w przypuszczeniu, że w idać na naszej stronie jest nie­

zupełnie czysto...

S tasiek m iał całk o w ite zaufanie do dow ództw a, bo przekonał się, że ro tm istrz Z aw adzki umie łą­

czy ć w y jątk o w e m ęstw o z roztropnością zupełnie lisią: gdyby nie to, p o zostałyby daw no tylko s trz ę ­ py z I-go szw adronu!...

— 88 —

Jeżeli więc jechali tak w zdłuż Bugu, całkow icie odsłonięci od stro n y rzeki, należało przypuszczać, że nieprzyjaciel jest nie po p raw e j stronie, jak p rzy ­ puszczali w szy scy , tylko w łaśnie po lew ej!

W m iejscu, gdzie rzeka robi wielki zakręt, roz­

lew ając się w zalew płytki, ale b ardzo szeroki, za­

trz y m ał porucznik Sędzim ir szw adron. R osły tuż nad w odą gęste olszyny. W te olszyny w prow adzili te ra z ułani zm ęczone w ierzchow ce i popuścili po­

pręgów , stosow nie do rozkazu.

Z aledw ie jednak zdąży ły szkapy parę ra z y sw o­

bodnie odetchnąć, padła kom enda:

— P o d ciąg ać popręgi!

Od W yszkow skiego traktu, łąkam i, cw ałem , nadbiegał nieduży oddział kaw alerji. S tasiek, k tóry m iał znakom ity w zrok, pierw szy z a k rz y k n ą ł:

— Nasi!

— Jakoż, rozpoznali ułani w pędzących, co koń w yskoczy, jeźdźcach, ro tm istrza Z aw adzkiego, po­

rucznika Kołubę -i ułanów z patrolu.

T e ra z dopiero zaczy n ał ten i ów rozum ieć, jak się rzeczy mają, Ale na żadne w ynurzenia nie było już czasu, bo ro tm istrz Zaw adzki, z m iejsca, rzucił krótki rozkaz:

— Drugi, trzeci, c z w a rty pluton — do ognia!

R ęką w skazał kierunek, w jakim m iała się roz­

ciągnąć ty raljera. Ruszyli spiesznie ułani z trzech plutonów , obciągając na sobie w pośpiechu pasy i ładow nice, ile, że to kaw alerzy ści niebardzo są zw y ­ czajni bić się na piechotę, i jak tylko zsiądą z koni, zaraz coś gubią...

- 89 —

P ie rw sz y pluton pozostał w olszynie, jako re ­ zerw a, i jako okrycie koni w łasnych i koni sz w a ­ dronu. Jak zw ykle w takich w ypadkach, zaczęli ułani półgłosem czynić różne uwagi.

— Eeee... to tak, bracia, stoim y?

— Będziem y, zdaje się, odcinali od w ró t psubra­

tom, którzy się zaaw an tu ro w ali na naszą stro n ę ?

— A nie lepiejby to na nich ru szy ć sz a rż ą ?

— A jakże!... S z a rż ą ! — P o tych łą k a c h ? Niech lepiej oni się do nas pofatygują!

— To tam jest k a w a ler ja ?

— Nie. Na ro w erach jadą, oferm o jedna...

Ten i ów p arsk n ął śm iechem , ubaw iony, ale go zaraz sp arzy ł o stry głos porucznika K ołuby:

— Nie gadać! Bo ci te zęby zakleję!...

Oho! W idać sp ra w a b yła pow ażna, kiedy się łagodny porucznik tak w ściekł... W ąsik m rugnął na kaprala Siw ka, k tó ry był wielkim faw o ry tem dow ódzcy plutonu. Zaczęli nań m rugać inni ułani, zachęcając sz e p te m :

— Nuże...

W ięc kapral Siw ik podsunął się ostrożnie do porucznika Kołuby, coś p o m ajstrow ał przy jego w y- toku, popraw ił porucznikow em u kasztan k o w i w ąs przy wędzidle, bo się był zaczepił o podpinkę — i zap y tał porucznika bardzo dyplom atycznie:

— Dużo ich przeszło, panie poruczniku?

Porucznik udał, że nie sły sz y zapytania. Ale, gdy kapral po chwili ponow ił je znów , jakby nigdy nic, burknął porucznik:

— Nie liczyłem !

- 90 —

Z apanow ało milczenie. P o chwili uznał jednak porucznik, że w inien jest jakąś odpow iedź k apralo­

wi i pow iedział:

— P rz e sz ło ich stu, albo i lepiej. Kozacy...

— T o ich tu będziem łapać, panie poruczniku?

— A tak.

Ułan P otocki, z którego się śmiali w szy scy , że ma b ardzo hrabskie nazw isko, pochodzący z W a r­

szaw y , z nad W isły, urw is i andrus — nie um iał opanow ać w ielkiej uciechy. Klepnął się po biodrach i k rzy k n ą ł p raw ie na cały głos:

— O, raju!

Ale porucznik zw rócił się, jak na sprężynie i trz e p n ął P otockiego w o tw a rte usta, zam ykając mu gębę.

— Ja ci dam raj!...

T łum aczył się Potocki, zupełnie nie skonfundo­

w an y :

— Ja tylko tak, panie poruczniku, z radości...

— B ędziesz m iał radość, jak ci kozuń kałdun o tw orzy!

— Melduję posłusznie, panie poruczniku, nie o tw orzy, bom dziś naczczo, więc i brzuch całkiem z g u b iłe m ..."

W idząc, że się ludziom śm ieją oczy, m achnął porucznik ręk ą i dał spokój w yszczekanem u w a r­

szaw iakow i. Ten tym czasem gadał do najbliższych kolegów półgłosem w praw dzie, i uw ażając, czy po­

rucznik nie stoi zablisko, ale tak w esoło, że się u ła­

ni zaczęli b ra ć za boki:

— Jak m am ę m oją kocham , zw iedzieli się, psu­

b raty , żeśm y dziś nic nie fasow ali i w ybrali się

— 91 —

w sunąć naszą zupę... M oże i dla T rockiego chcieli n ab ra ć w cholew ę, bo m ocno cebulą zapraw iona była... T oby dopiero m iał labę!...

Z aczęła się krztu sić w iara, a P otocki dalej p r a w ił:

— P o praw d zie m ów iąc, to się tym b o lszew i­

kom też coś należy. Z aw sze to są ludzie. Jeszcze jak rusek siedział w W arszaw ie, i łaził u nas na P ow iślu taki jeden z drugim faraon, tom ich zaw sze za p ra sz ał do W ilanow a, do m ojego kuzyna, B ranic- kiego, na raki...

— No, i c o ?

— R any Boskie! W ściekali się, że nie m acie pojęcia! Jeden rew iro w y , to n a w e t andrusom rubla chciał dać, żeby mnie przyprow adzili do niego, do ucząstku. Ale nic z tego nie w yszło, bo w a rsz a w ­ skie Antki nie trzym ali sztam y z łapaczam i. W ięc tylko raz, jakeśm y się spotkali na K rakow skiem , tom mu zaw ołał, żeby szedł do Bristolu, to mu za­

funduję... A jak nie, to niech mnie całuje... w Ko­

pernika!

— Ha, ha, ha! — I jak się sk o ń czyło?

— Ano, jakże się m iało sk o ń c zy ć ? Nie będzie przecież do mnie strzelał... Jeszczeb y tra m w a je s ta ­ nęły...

Porucznik Kołuba udaw ał, że nie słyszy. Ale i jego b rała chęć parsknięcia śm iechem . W ięc p rz y ­ g ry za ł w ąsa. A w a rszaw iak kończył, udając m elan­

cholię:

— W iecie? T rafił go szlak. Jak się dow iedział, że musi iść won z W a rsz a w y , tak się, nieborak, zm artw ił, że um arł... Inni gadali, że się zapił. Ale nie

9 2

w ierzę! K tóren tam rusek się z ap ił? — P rzecież w iadom o, że to b ardzo trz e ź w y naród...

B y łb y m oże P otocki gadał tak bez końca, ale raptem trz a s n ą ł w pobliżu strz a ł — i w sz y sc y spo­

w ażnieli.

P o ru czn ik Kołuba p rzy ło ży ł do oczu lornetę.

U łani w spięli się na palce, rozchylając lepkie, pach­

nące liście olszyny, w k tórej stali zaczajeni. Spoj­

rza ł i S tasiek. A było na co patrzeć!...

Na przełaj, łąkam i, rw a ła konnica kozacka.

R ozsypała się w ław ę, szeroko, m oże na jaki kilo­

m etr, m oże więcej...

Od rzeki zaś, do k tórej pędzili kozacy, od brodu, Zaczęły b zy k ać na ich spotkanie z początku rzadko*

potem co raz częściej, kulki ułanów , rozrzuconych w ty ra lie rz e . Najbliżej olszyny leżał ze sw oim i ludź­

mi porucznik Sędzim ir, k tó ry przedtem prow adził szw adron. Dalej — drugi pluton, porucznika Jano- w icza, i c z w a rty A bram ow icza. R o tm istrz Z aw ad z­

ki m usiał też leżeć m iędzy sw oim i ludźmi, jak to czynił zaw sze, ilekroć w y p ad ało w alczy ć pieszo. — O dzie? O tym w iedział te ra z tylko porucznik Ko­

łuba.

Ogień w zm agał się tym bardziej, im bliżej rzeki byli kozacy. Ułani, dobrze ukryci, prażyli w ro g a celnie. Chociaż strzelali do jeźdźców , lecących, co koń w y sk o czy , p rzytem , rozsy p an y ch szeroko, w i­

dać było, jak coraz to jakiś kozak daje nurka w gęj stą traw ę... Kilkanaście koni galopow ało już luzem...

D w a upadły...

Ale, im bliżej rzeki, tym gorsze niebezpieczeń­

stw o zaczynało z a g ra ż ać Spieszonym ułanom .

Zsa-— 93 Zsa-—

dzili w praw dzie z siodeł część kozaków , ale pozo­

stali, nic a nic nie zw alniając pędu, szarżo w ali na ułanów , zd ecydow ani w id a ć za w szelką cenę sfor­

so w ać w tym m iejscu bród...

W idać by ło te ra z , jak na dłoni, rosłych, dzikich chłopów , pochylonych nad karkam i ściglych koni...

Nie zdjęli n a w e t karab in ó w , w iedząc, że niew ieleby zaszkodzili P olakom , dobrze zam askow anym nad rzeką... L iczyli za to na im pet sw ej sz arż y , na chy- żość w ierzch o w có w a n a o statk u — n a sw oje nie­

zaw odne cięcia...

Z askoczeni zrazu salw am i — oprzytom nieli.

Zorientow ali się, że wpadli w z a sa d z k ę ; ale zorien­

tow ali się też, że nieprzyjaciel niem a najstraszn iej­

szej broni, k tó ra b y m ogła ich skosić: k a rab in ó w m aszynow ych!

W ięc nabrali te ra z otuchy, bo byli już dość bli­

sko rzeki. P rz e ja d ą po głow ach P o laków , jak w iatr!... Zarąbią, kogo dosięgną!... Ogień, m ało sku­

teczn y z w ielkiej odległości, niew iele rów nież szko­

dzi zbliska, g dy z d e n erw o w a n y żołnierz z a w sze p ra ­ w ie zgóruje, strzelając do nadlatującej kaw alerji...

Co mieli zapłacić, zapłacili... L eży ich tam kilkuna­

stu... W ięcej już m ało k to padnie!...

W tej chwili jednak, pchnięci cichym rozkazem , skoczyli na siodła ułani z pierw szego plutonu. P o ­ rucznik Kołuba o g arn ął sw oich ludzi płonącym i o- czam i, zaczym skom enderow ał w olno i dobitnie:

— Do szarży !

Nie po trzeb o w ał sw ej g a rstc e w y d a w a ć innych rozkazów . S ta ry żołnierz w iedział, co ma robić.

Pluton ściągnął cugle.

— 94 —

— Za m ną — m arsz!

P o c z u w sz y ostrogi, w ypadł z olszyny k a szta ­ nek porucznika jednym susem . W ypadł z g ęstw iny pluton, jak strz a ła — i rozw inął się bez kom endy w ław ę, podobną lecącej, kozackiej, tylko o ileż m niejszą!...

— H u rrra!

Skoczyli, galopem , odrazu całym im petem , bo nie było czasu m iarkow ać tem pa. Konie, zra z u oszo­

łomione, n a b ra ły pędu i z aczęły rw ać, jak w icher, w y rzu cając kopytam i ziem ię i darń... S ztychem , pod p raw e sk rz y d ło kozaków ...

— H u rrra!

S tasiek W ąsik leciał na sam ym przedzie, tuż, za porucznikiem , bo konia m iał ostrego. Z m rużył o- czy, zacisnął zęby... P r a w ą ściskał kurczow o ciężką szablę kozacką, takąsam ą, jaką m iał każdy rosyjski k aw alerzy sta... Z dobyczną!

Ś cisnął szenklam i sw ojego k arego — i n abrał tchu.

— R rrazL .

Coś stęknęło. Ktoś się zw alił. Nie w idział nic...

— R rraz!...

R zucił się koń S taśka, w bok — jeździec tyle m iał przytom ności, że chw ycił się grzyw y... No....

No... Ufff! — Złapał strzem ię, k tó re był zgubił w najw iększym pędzie... O bejrzał się — .

T uż za nim galopow ał koń kozacki, w lokąc po ziemi sw ego pana... Aha!...

S tasiek spojrzał znow u przed siebie... Jak przez mgłę, zobaczył kozaka, nacierającego nań z szalo­

nym im petem . U słyszał k rz y k :

— 95

-— R ubiiiiL .

Coś gw izdnęło, tuż, nad jego uchem — tak, jak w tedy, p rze d rokiem .

— R r r ra z L .

Znowu jakiś głuchy łomot.

W rz a sk : Jezus M arya!...

I potem , z wielkiej dali:

— H urra! H urra! H u rra a a a a L .

O dy po pew nym czasie zjechali się w edle ol­

szy n y ułani pierw szego plutonu, w ra c ają cy z szarży, zobaczyli już cały szw adron na koniach, u sz y k o w a ­ n y trójkam i.

R otm istrz Z aw adzki pozdrow ił ich krótkim ukłonem w ojskow ym i pow iedział spokojnie:

— B ardzo dobrze, chłopcy. Dziękuję!

S ta siek W ąsik sta n ą ł na sw oim m iejscu w sz e ­ regu zupełnie m achinalnie. B ył odurzony. Nie w i­

dział nic. Miał oczy zasnute jakąś czerw oną m głą.

R ęce mu sie trzęsły...

Nie czuł w łaściw ie nic. Rozum iał tylko, że przed chw ilą b yła szarża, w k tórej b ra ł udział, i że ta sz arż a się w id ać udała, skoro dow ódzca pow ie­

Nie czuł w łaściw ie nic. Rozum iał tylko, że przed chw ilą b yła szarża, w k tórej b ra ł udział, i że ta sz arż a się w id ać udała, skoro dow ódzca pow ie­

Powiązane dokumenty