• Nie Znaleziono Wyników

O p ow iad an ie Staśka- ślązaka

— Urodziłem się na Śląsku — tak zaczął swoje opowiadanie Stasiek — jakom j uż mówił, koło Opola. Rodzice mieli w e wsi Groszowicach k a w a ­ łek gruntu i działo nam się niezgorzej. Ale akurat, kiedym skończył dziesięć lat, u m arła m atka, a r y ­ chło potem, bo w rok, um arła moja siostra, starsza odemnie o pięć lat. Zostaliśmy w e trzech tylko:

ojciec, s ta r s z y b rat i ja. Ja w te d y niewiele rozu­

miałem, bo byłem jeszcze m ały, ale widać z żalu za m atką, k tó rą bardzo kochał, czy z czego innego, ojciec zaczął pić. G ospodarstw o poszło licho. Z a ­ częły się długi. W ięc któregoś dnia, jak dziś pa ­ miętam, n a wiosnę, powiedział nam ojciec, że po­

stanow ił iść se precz, do fabryki, i że sprzedaje grunt i w szystko. Józek, mój sta rs z y brat, począł się ojcu sprzeciw iać i wołać, że nigdzie nie pójdzie, bo tutaj nieboszczka m atk a pochowana... W te d y oj­

ciec strasznie się zgniewał, zaczął k rzyczeć na Józka a n a w e t pobił go mocno, p ierw sz y raz, bo dotąd nas nigdy nie bijał. P ew nie i jemu żal było Groszowic, a najwięcej grobu na tam tejszym cmen­

tarzu, ale widać już tak musiało być. No, i coś w tydzień potem ojciec sprzedał ziemię — dobrze jeszcze, że się trafił kupiec uczciw y, Polak. W y c ią ­ gnęli m y z Groszowic do miasta. Ojciec najprzód próbow ał p ra c o w a ć w Królewskiej Hucie, potem pod Bytomiem, w Szarleju. Nigdzie jednak długo się nie osiedział. Za s ta ry już był widać, żeby no­

wego życia próbow ać, trochę pewnie tęsknił za

— 27 —

wsią, trochę się m arnow ał przez pijaństwo, bo w tenczas już tęgo pił...

Najgorzej mu było przez to, że w e wsi, n a swoim gruncie, niewiele co miał do czynienia z Niemcami — wkoło siedzieli sami swoi, wiarusi, są- siedzi. A w mieście, jak to w mieście. Musiał się słuchać Niemców, przew odził nad nim byle Prusak, a czasy, jak teraz miarkuję, by ły ciężkie...

W y z y w a li nas i tak, i siak, jedni od Saupollack- ken, inni od W asserpollacken, dokuczali nieraz tak, że się pięście zaciskały!

Ojciec b y ł krew ki, brat też. Razu pew nego — a to już było na trzeciej fabryce, w hucie cynko­

wej, pogniewał się ojciec z w e rk m a js tre m ; od słow a do słow a — huknął go Niemiec w łeb! Brat był blisko — m ocny b y ł! — jak nie podleci, jak nie trzaśnie tam tego pierona — na nic mu łeb rozcha- ratał! Musiał się Niemiec leczyć dobry miesiąc.

No, wiadomo, co z tego wynikło. Ani ojciec, ani b rat nigdzie już roboty nie mogli znaleźć. Mimo, że zapłacili za to więzieniem, stracili pracę. Dy- rektory kopalń, hut i fabryk znają się, jak łyse k o ­ nie. Jak dadzą znać jeden drugiemu, możesz, czło­

wieku, cały rok za pracą chodzić — i nic nie w y ­ chodzisz... W te d y ojciec zaczął się sz y k o w a ć do

Ameryki. Dwóch tam od nas pojechało, do m iasta Pittsburga i w listach bardzo sobie chwalili, że du­

żo zarabiają. W ięc i ojciec postanow ił tam szczę­

ścia szukać i naw et szyfkarty już zadatkow ał. T y m ­ czasem. zdarzyła się niespodzianie robota na k o ­ palni, w Heinitzgrubie. Co było m arek, to się przez tych parę lat tułaczki zjadło, a osobliwie z

28 —

powodu tego przym usow ego fajrantu, co to nigdzie nie mogli roboty dostać. No, w ięc na grubie, to na grubie. Poszli obaj pod ziemię, robić przy k o ­ lejce. 1 rzeczywiście, zostali pod ziemią... P r z e r o ­ bili w szystkiego trz y tygodnie. Na c z w a rty t y ­ dzień z d a rz y ła się katastrofa — i zginęli jednego dnia, o jednej godzinie: ojciec i brat...

Stasiek na chwilę zamilkł. W idać te wspomnienia ciężkie były, bo ani rusz, nie mógł mówić. Co się zabierze do opowiadania — coś go za gardło chwyci...

W reszcie podjął p r z e rw a n y w ą te k swojej smut­

nej opowieści:

— A to było już krótko jakoś przed wojną. Ja miałem w te d y piętnaście lat, kiedy się wojna z a ­ częła. Sam byłem na świeci e, przy tent. mało jesz­

cze mogłem zarobić, a tych pieniędzy co mi po śmierci ojca zostało, bo wypłacili z kasy, nie na- długo starczyło. Więc, kiedy na p raw o i lewo z a ­ częli wszystkich brać do wojska, co miałem cze­

k a ć ? Poszedłem i ja. Wiedziałem, że czy tak, czy owak, za parę miesięcy w mundur mnie ubiorą.

W olałem iść. jako Freiwilliger, po naszemu, ochot­

nik. No, i poszedłem. Wzięli mnie do piechoty, choć meldowałem, że chcę do kawalerii. W idać piechota była im więcej potrzebna...

Posłali nas na zachodni front, do Francji, tam ćwiczyli przez sześć tygodni za frontem, a potem posłali do okopów. Biliśmy się w te d y jeszcze do­

t r z e , ale już nie było w niemieckim wojsku d a w ­ nego ducha. C oraz przynosili któregoś z nas z przestrzeloną nogą. albo ręką. C oraz k tó ry ś dostał

29 —

kulkę. Bo F rancuzi tęgo s trz e la li! W ted y było już skąpo z ludźmi. Co którego jako-tako podleczą w lazarecie, dadzą mu dw a tygodnie „Erholung“ — m arsz z pow rotem na fro n t!

C hłopy zaczęły sarkać. Jak daw niej k rzy k n ą ł starszy , L ejtnant, albo Feldfebel, było cicho jakby m akiem zasiał i ludzie się trzym ali sztram ... Ale to się popsuło. P rz ed te m mówili w ciąż „ F ra n k ­ reich ist erledigt“ — te ra z zaczęli na głos g ad ać:

„W ir sind erledigt“ A najgorzej dokuczały nam gazy... Jak tylko zd a rz y się noc taka, że w iatr ciągnie dobrze na nas — posyłali gazy. Dużo się narodu zm arnow ało, osobliw ie naszych, górnoślą- zaków , bo w regim encie dobra połow a b y ła ze śląsk a...

W te d y dostałem jednego dnia dwie kulki z ma- szy n en g w e ru : o! — tu — i tu...

M ów iąc te słow a, S tasiek odgiął ręk a w k u rtk i i pokazał porucznikow i dw ie m ałe blizny na przed ­ ramieniu. C iągnął d a le j:

— P rz e sz ły na w ylot. W m iesiąc byłem zdrów . Ale mnie już nie posłali ze szpitala na francuski front, tylko na rosyjski. I tam dostałem się do niewoli...

Porucznik D ziarski p a trz y ł w zam yśleniu na opow iadającego. W ciem nych źrenicach S ta śk a m alow ało się podczas opow iadania w szystko, co opow iadał: więc sm utek, żal, tęsknota, gniew , p rz y ­ gnębienie... Razem , w idać było, że opow iada szcze­

rą p raw d ę : tak jak się n ap ra w d ę w sz y stk o działo.

Porucznik D ziarski zrobił giest — S tasiek ciągnął d a le j:

-— 30 —

— D ostałem się do niewoli, po praw dzie, przez kolegów . W ted y już Niemcom nie bardzo chciało się bić, więc pew nego dnia, na patrolu, gdy nas otoczył w ięk szy oddział rosyjski, poddali się. M o­

żna się było jeszcze w ycofać, ale woleli złożyć broń. T ak się dziw nie złożyło, że strzelaliśm y tylko d w a j: vice-F eldw ebel Dubois, k tó ry b ył al- zatczyk, i ja... W yszło na to. że choć nas przed w ojną Niem cy najw ięcej gnębili, najhonorow iej po­

stąpiliśm y m y, a tam ci stchórzyli...

Dubois dostał odrazu kulką w serce i został na m iejscu — m nie m oskale wlepili kilkanaście raz y kolbą, że potem nie m ogłem przez d w a dni poru­

szać ani ręką, ani nogą. Jeszcze dobrze, że to b y ­ ła ro sy jsk a piechota, bo g dybyśm y się dostali w łap y kozaków , pew nie by było po nas! Jeńców m ordow ali. Osobliw ie, jeśli w pobliżu nie w idać było starszyzny...

Kolegów z araz odtransportow ali gdzieś dalej, mnie na razie zostaw ili w e w si, bo byłem straszn ie potłuczony. I to w y szło na dobre. W kilka dni coś się na froncie zmieniło, rosjanie się pośpiesznie cofnęli, a w ieś zajęła au strjack a kaw alerja. Mnie nie zdążyli ew akuow ać. Leżałem w chałupie chłop­

skiej. jak Ł azarz, cały jeszcze posiniaczony. — Ten austrjacki pułk sk ład ał się w dobrej połow ie z P o ­ laków z M ałopolski. Jak się dowiedzieli, że jestem Polak ze Śląska, tak mi pow iedzieli: „Co ty b ę ­ dziesz, głupi, w ra c a ł do pułku ? I tak tw ój pułk gdzieś daleko odszedł... P rz y sta ń do nas! M iędzy swoimi, ro d a k a m i! z a w sze raźniej. A jakby co do czego przyszło, nic ci Niem cy nie zrobią: przecież

— 31 —

jesteśm y sp rz y m ie rz e ń c y ! W y tłu m a c z y sz się, żeś sw ojego oddziału nie m ógł znaleźć i na razie u nas się m eldow ał“... P ra w d a , że to było tłóm aczenie się słabe. Ale w ten czas już żołnierze często zm ie­

niali oddziały, bo dyscyplina rozluźniła się na fron­

cie. Oprócz tego, nie m iałem w iększych w y rz u tó w sumienia, bo nie popełniałem przecież żadnej z d ra ­ dy: W ilhelm i F ra n z-Joseph byli przyjaciele... No, i zostałem u nich. D obrze mi było m iędzy P o la ­ kami, zw łaszcza, że ci P o la cy z G alicyi, to n aró d w eso ły i życzliw y. Spełniło się w reszcie moje daw ne pragnienie: byłem w kaw alerji. Dali mi konia po jednym zabitym koledze, konia n a w e t do­

brego. Choć daw no konno nie jeździłem , nadałem się im niezgorzej, boć przecież z końm i byłem obe­

znany od dziecka, jako na w si urodzony. W o jo w a­

liśm y parę m iesięcy. Ale potem , im dłużej w ojna trw ała, tym gorzej było w e w ojsku. K ażden rad b y w ra c a ć do domu, w idać by ło zresztą, że to w s z y s t­

ko psu na budę się zd ało : cesarzow ie wojują, a n a ­ ród się m arnuje. N ajgorsze by ło to, że P o la k do P olaka musi strzelać... B oć i po tam tej stronie, u moskali, naszych było b ard zo dużo. Z d arzyło się, że pojedzie pluton na patrol i p rzy p ro w a d z i jeń ­ ców... P rz e stra sz o n e to, nieraz pocięte szablam i, bo przecież kaw alerja a u striack a też porządnie r ą ­ bała rosyjskich sołdatów ... Z agadasz do niego — a tu się okazuje, że Polak, z pod W a rsz a w y , albo gdzieś z Płockiej, czy Siedleckiej gubernji...

B yłbym tak m oże do końca przew ojow ał pod czarno-żółtym sztandarem , ale zd a rz y ło się, źe nam w ypadło now e są sie d z tw o : P olskie legjony!

— 32 —

— I w stąpiliście, naturalnie, do L egjonów ? — zapytał żyw o porucznik Dziarski, błyskając oczami,

— T ak jest, panie poruczniku.

— A co na to a u s trja c y ? S tasiek uśm iechnął się.

— Nie pytaliśm y się ich, panie poruczniku. J e ­ dnej nocy w siedliśm y na konie — i tyle nas w i­

dzieli.

— A nie mieliście w y rz u tó w sum ienia?

— Nie, panie poruczniku! Jak przechodziłem z niem ieckiego pułku do austrjaków , to jeszcze mi się trochę m arkociło... M yślałem i tak, i siak... Ale, kiedy dow iedziałem się, że tuż, o milę, stoją L e­

giony, polskie wojsko, pod polską kom endą, które w alczy pod... w tern miejscu S tasiek mirnowoli p o d ­ niósł oczy i spojrzał na w iszący na ścianie p o rtre t Józefa Piłsudskiego... W zrok porucznika D ziarskie­

go poszedł w tym sam ym kierunku. Obaj jedno­

cześnie w y p ro sto w ali się i w p a try w a li przez chwilę w m arsow e, piękne ry s y Kom endanta... S tasiek po­

w iedział:

— Dopiero tam odetchnąłem . P o raz pierw szy w życiu, 1 tam, w Legjonach, nauczyli mnie do­

brze rozum ieć, co to jest P o ls k a !

Porucznik D ziarski w stał, podszedł do S taśk a i położył mu dłoń na ram ieniu:

— T ośm y to w a rz y sz e broni. W ąsik, w iecie?

I ja służyłem w Legjonach pod dow ództw em Ko­

m endanta P iłsudskiego. Od sam ego początku... Po chwili d o d a ł: — Jak to się dziw nie czasem składa...

Usiadł i podjął po pew nym czasie:

— Gdzie w te d y sta ły L egjony? ,

— 33 —

— P o d Kowlem , panie poruczniku.

— Aha, te ra z rozum iem , dlaczego w a s nigdy nie spotkałem . B yłem w te d y ranny...

S tasiek spojrzał p y tająco na porucznika D ziar­

skiego.

— L eżałem w W a rsz a w ie, w szpitalu, dokąd mnie przenieśli dzięki staraniom rodziny. — No, ale opow iadajcie dalej!

W ięc S tasiek popraw ił się na krześle i tak m ó w ił:

— P rz e sz ło nas do Legjonów dw unastu. N atu­

ralnie, austrjacy podnieśli wielki k rz y k i chcieli nas odbierać z pow rotem . P osłali do Kom endy L egjo­

nów adiutanta i straszn ie się odgrażali. Ale nas nie mogli odszukać, bo zadekow aliśm y się w okopach, a konie, k tó reśm y ze sobą zabrali, poprzem ieniały się przez jedną noc tak dokum entnie, że n aw et w achm istrz z naszego szw adronu, k tórv jeździł ich szukać, nie poznał ani jednego. Mieli legioniści sw oje sposoby...

P orucznik i S tasiek w ybuchnęli jednocześnie śmiechem.

— M ojego k a szta n k a — opow iadał S tasiek, po­

w strzym ując w esołość — tak przem alow ali, że był czarny, jak kruk. P rz y te m u au strjaków m iał dłu­

gi ogon. a tu n a ra z pokazał się sk u rty z o w a n y , ku­

sy, całkiem inny koń...

— Ha, ha. ha! — Śm iał się porucznik D zierski:

— W yborne! B raw o! Sam to kiedyś robiłem , jesz­

cze pod Lublinem... Cóż dalej?

— Dalej — zd a rz y ł się zabaw ny w ypadek.

M ieliśmy dow ódzcę szw adronu, Czecha. T en Czech

Dziwne przygody Staśka Ślązaka 3

3 4

-okrutnie się zaw ziął i przysięgał, że nas z pod zie­

mi w ykopie i z Legionów w yprocesuje. Ale k tó ­ rejś nocy, kiedy był w ielki alarm , bo rosjanie mocno nacisnęli, odkom enderow ano nas, coś ze trz y d z ie ­ stu, osłaniać o d w ró t piechoty.

I tak się zd arzy ło , że zetknęliśm y się pod ostrym ogniem m o sk a li: nasza, legionow a w ia ra — i daw ny szw adron, pod ty m czechem . Nie było w tedy, naturalnie, czasu na żadne procesy... Z flanku biły trz y karab in y m aszynow e, a w p ro st sz ła w ielka ty ra lie ra rosyjska. P odobno dw a bataliony. M yśm y osłaniali o d w ró t austriackiej pie­

choty, k tó ra b y ła znacznie sła b sz a od rosyjskiej:

najw y żej bataljon. W ięc, w pew nej chwili, ten czech p rzykazuje odw rót. A m y — nie! — P ro sto p rzez łąki w e trzy d ziestu , jak eśm y się rozsypali, w sk o k — dopadliśm y do ty ch karab in ó w m aszy n o ­ w ych — i wzięli dw a. T rzeci uszedł. Straciliśm y p rz y tern tylko dw óch ludzi, bo rosjanie b ardzo źle tego dnia strzelali. Legiony d o s ta ły następnego dnia pochw ałę. N aturalnie, już się o nas ten C zech w ięcej nie upominał... B ył spokój.

Różne potem przechodziliśm y koleje. D obre i złe. Żyliśm y w szeregach, jak jedna rodzina.

W szy stk o p raw ie było w spólne. K tóren dostał ja­

kąś pom oc z domu, dzielił się po b ra te rsk u z kole­

gami. T aksam o, jak się zd a rz y ło fasow ać, coby to nie b y ło : jadło, czy rum, czy inne rz e c z y — dzie­

liliśm y porów no m iędzy sobą. O jedno tylko z a w ­ sze b y ła w o jn a: o furaż dla koni! F u ra ż e r m iał z tern p raw d z iw ą biedę. Każden ra d b y sw ojem u k o ­ niowi dać tyle ow sa, żeby się szkapa n a ż arta , jak

— 35 —

w ie p rz ! K radliśm y n a w e t jeden drugiem u futer, o co by ty z a w sze w ielkie spraw y...

W iadom o, k a w a le rz y s ta n a te rze c z y jest chci­

wy, jak żyd na pieniądze. I cyganiliśm y też po­

rządnie przy fasunku, bo o naszym w ojsku nie b a r­

dzo pam iętali, w ięc trz e b a było sobie w niem iec­

kich i austriackich P ro w jan tam tach radzić sprytem . Ale oprócz ty ch drobnych sprzeczek żyliśm y, p ra w ­ dę m ów iąc, jak b racia w zakonie. K tóren był w ię ­ cej uczony, k ształcił w olnym czasem sw oich to ­ w arzy szy . T aksam o, dbali o to nasi oficerow ie, żeby się szeregow iec rozw ijał. Mnie w tym czasie ostro w zięli w obroty, bom kiepsko m ów ił po pol­

sku, jako, że u nas na Śląsku w sz y sc y gadają przez pół po polsku, p rze z pół po niem iecku. S tarali się o to Niemcy, żeb y śm y zapomnieli sw ojej m ow y i sporo w skórali. P otem , na wojnie n a różnych fron­

tach, też dobrze oduczyłem się polskiej m ow y... Mia­

łem — ci ja, m iałem ! D aw ali mi tak ą szkołę, że czasem chciałem się z nimi bić. Najgorzej było z tym „Jo.“ — U nas, zam iast „ T a k “ m ów ią z nie­

miecka „ Jo “. I jak tak m ów iłem . Ale mi póty do­

kuczali od „ Jo k ó w “ — aż się nauczyłem m ów ić, jak należy. Nie sposób się było gniew ać na kole­

gów, bo mieli jak najlepsze zam iary, a chłopy to b y ły szczere i poczciw e... Mój Boże!...

Ilu z nich już w ziemi leży...

Z atrzym ał się nagle Stasiek, przym ilkł, poczem zagadnął niespokojnie porucznika D ziarskiego:

— P rzep raszam , panie poruczniku... C zy nie- wie czasem pan porucznik... Żyje też jeszcze w a c h ­ mistrz Dobiecki, z I-go pułku?...

— 36 —

— Niewiem... Nie spotykałem się z nim.

— A porucznik Ja n ik ?

— Poległ.

— Poległ!... — S tasiek zw iesił głow ę. Po k ró t­

kim m ilczeniu z a p y ta ł:

— A porucznik K orski?

— T ak że poległ.

— A G rzm ot — S kotnicki?

— Żyje. Z drów .

— A W ieniaw a — D ługoszow ski?

— Je st adiutantem N aczelnika P a ń s tw a . Sie­

dzi w B elw ederze.

— O! — ucieszył się S tasiek — C h w ała Bogu!..

P a d a ły z ap y tan ia i odpow iedzi. C zęsto na za­

troskane, niespokojne spojrzenie S taśk a, porucznik D ziarski odpow iadał k ró tk iem :

— Poległ...

Och, poległo ich, poległo dużo, odw ażn y ch szereg o w y ch i oficerów , piechoty i ułanów , k tó rzy stali niegdyś nad S tyrem , pod Kowlem, w bagnach pińskich... Niejeden z dzielnych chłopców leżał oddaw na w ziemi, w bezim iennej mogile, i śnił o Polsce, jak w tej żołnierskiej piosence śpiew ają...

Niejeden um arł z ran, niejeden bez w ieści zaginął l Z w ielu daw nych kolegów i to w a rz y s z y broni W ą ­ sika zo stała się ty lk o pam ięć..

Gdy tak ugrzęźli w e w spólnych przypom in- kach, zd aw ało im się obu, D ziarskiem u i W ąsikowi,, że chodzą po cm entarzu...

W reszcie, z w estchnieniem , S tasiek za p rz e sta ł dalszych zapytań i ciągnął dalej, sw oją relację:

— 37 —

— T e raz m uszę panu porucznikow i opow ie­

dzieć najsm utniejszą historję. Jak po raz drugi do­

stałem się do rosyjskiej niew oli! — B yło to t a k : — Kiedy w Legionach zaczęło się źle dziać, bo austrja- cy kręcili i na w sz y stk ie sposoby chcieli oszukać Kom endanta, ogrom nie w sz y sc y posm utnieli. M ie­

liśmy w ted y z W a rsz a w y , gdzie siedział P iłsudski,

•fatalne w iadom ości. I W ilhelm i F ranz-Joseph, po­

ty nas głaskali, póki m yśleli, że w ojnę na sw oją k o rzy ść obrócą, a P o lak ó w byle czem zbędą. G dy się przekonali że w alczy m y o niepodległą P o lsk ę i że za Piłsudskim gotów jest sta n ą ć k a żd y żołnierz legjonow y — m u re m ! — poczęli nas za k a rk brać.

Na to się Kom endant nie chciał zgodzić w żaden sposób. Na froncie, jak było trz e b a dziurv zatykać, albo zdradę czechów łata ć — posyłali nas. Ale jak tylko zakitow aliśm y tak ą dziurę w ła sn ą k rw ią

— pokazyw ali nam zęby... Z resztą, pan porucznik to w sz y stk o wie lepiej odemnie...

Boje b y ły ciężkie. Tern cięższe, że w sercach m ieliśm y sm utek... Niejeden m yślał, że już nic z te ­ go w szy stk ieg o nie będzie, że pozostaje tylko — um rzeć o d w a ż n ie ! W łaśnie tego dnia, po południu, zaczęli n a ra z m oskale p rać w nasze pozycje. D o­

stali w idać, psiekrw ie, now ą am unicję, bo walili, jak w b ę b e n ! P o naszej stronie sta ły tylko dw ie b a ­ terie — po tam tej stało ich z dziesięć! Zrobiło się piekło! W biały dzień — istna noc. R w a ły się g ran a ty na praw em skrzydle, rw a ły się na lew em , nad sam ym i row am i, w row ach dobiegow ych...

Zniszczyło nam po trzech godzinach takie piekielnej strzelaniny, okopy do czysta. C zekaliśm y posiłków

— 38 —

— nie nadchodziły. Pożegnałem się z najbliżej sto ­ jącym i kolegam i. Czuliśm y, że za chw ilę zm iotą nas m o sk a le ! — Jakoż, w pew nej chwili, runął w nasz okop g ran a t — straciłem przytom ność...

B yłem tylko lekko kontuzjow any, jak się o k a­

zało. T rzech moich kolegów ro zerw ało na strz ę ­ py... Ale. kiedy oprzytom niałem , zobaczyłem , że ró w pełen jest moskali- B yłem znów w niew oli.

O dtransportow ali mnie z a ra z do lazaretu, a sta m ­ tąd — do szpitala, po kilku dniach. D ow iedziałem się później, że nasi tej sam ej jeszcze nocy, k o n tra ­ takiem , w yrzucili Rosjan ze zdobytej pozycji i usadow ili się w niej nap o w ró t — ale c ó ż ? Byłem w niewoli i nic mi to w sz y stk o nie pomogło... Mu­

siałem się leczyć dobre dw a m iesiące, choć kon­

tuzja b y ła niby tak a sobie, niestraszna... Może pan porucznik b y ł kiedy kontuzjow any, to wie. że to jest paskudna historia... T am te dw ie zabliźnione ran y od karabinu m aszynow ego — i kolby, k tó re ­ mu mnie sw ojego czasu p o traktow ali m oskale — długie m iesiące w alk, nieprzespane noce, chłody, głody — w sz y stk o to odezw ało się naraz... Już mi się zdaw ało, że nic ze m nie nie b ę d z ie ! S traciłem zupełnie w ład zę w rękach, źle słyszałem , tra w iła mnie jakaś g o rąc z k a — poprostu rozklejałem się, jak źle o d rato w a n y garnek...

W idać jednak siły m iałem m łode, zdrow ie gdzieś w zapasie, bo się w ylizałem . P obyłem jeszcze w tym szpitalu kilka tygodni, poczem , r a ­ zem z p a rtją jeńców , w ysłali m nie daleko, bo aż na Ural.,. W ie pan porucznik, pod sam e u-ralskie g ó r y .,

— W iem.

— 39 —

— T am um ieszczono nas w jakiem ś m ałem m ia­

steczku i trz y m an o pod silną stra ż ą.

B yło tam precz, po różnych osadach i w ios­

kach. b ardzo dużo jeńców w ojennych, osobliw ie C zechów , co się do niew oli poddaw ali całym i od­

działam i. Jeździli także specjalni em isar jusze po

działam i. Jeździli także specjalni em isar jusze po

Powiązane dokumenty