• Nie Znaleziono Wyników

Wojenne przygody Staśka Ślązaka. Powieść popularna

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Wojenne przygody Staśka Ślązaka. Powieść popularna"

Copied!
208
0
0

Pełen tekst

(1)

ZDZISŁAW KLESZCZYŃSKI.

WOJENNE PRZYGODY S T A Ś K A ŚLĄ ZA K A

P O W I E Ś Ć P O P U L A R N A .

N AK ŁA DEM I D R U K IE M „ K A T O L IK A “, SPÓ ŁK I W Y D A W N I C Z E ) Z O Q R O D P O W . - BYTO M G.Ś.

= SKŁAD GŁÓW NY DLA POLSKI: = GEBETHNER & W OLFF - WARSZAWA

(2)

.

a - ; ' : : ;

(3)

ZDZISŁAW KLESZCZYŃSKI.

#

WOJENNE PRZYGODY S T A Ś K A ŚLĄZAKA

P O W I E Ś Ć P O P U L A R N A

Z

NAKŁADEM I D RUKIEM „ K A T O L I K A “, SPÓŁKI W Y D A W N ICZ E J Z OQR. O D P O W . - BYTOM O.-S.

= SKŁAD GŁÓWNY DLA POLSKI: = GEBETHNER & WOLFF - WARSZAWA

(4)

WcL

W szelkie prawa przedruku i przekładu zastrzeżone.

Copyright 1924 b y „Katolik“, sp. w yd. z ogr. odp.

w Bytom iu G.-Śl. (Beuthen O.-S.) — Katowice.

MzM/

Ą U t

(5)

Towarzyszom broni, ochotnikom z roku 1 9 2 0

powieść tą poświęca Autor.

(6)
(7)

C Z Ę Ś Ć L

I.

Tajem niczy strzał.

C ze rw c o w y , ciepły dzień miał się ku schyłko­

wi. Zachodzące słońce złociło czuby sosen, w ysoko wybiegłych ku górze. Wielkie, ciche bory, poszy­

te g ę s tw a olszyn, osin, brzóz i krzaczastej leszczy­

ny, pow lekały coraz głębsze cienie.

Z łąk, pachnących świeżo skoszonem sianem, w s ta w a ły tęgie, rzeźw e wonie: w lekkim oparzę w ieczornym dymiły się wilgotne smugi...

Zapadała noc.

W zdłuż czarnej ściany odwiecznego lasu, dro­

żyną krętą, ledwo widną w ś ró d łąkow ych tra w , przem ykał się jakiś cień- G ęsty mrok nie pozwolił­

by rozpoznać z oddalenia:

— Zw ierz — li to, czy człow iek?

B y ła cisza. Czasem tylko, zrzadka, odzyw ał się jakiś głuchy szum w głębi boru... Czasem za- lopdtał skrzydłam i cietrzew... B ystry, bezszelest­

ny nietoperz mignął czasem nad kopami siana...

Cień zatrzym ał się. Znieruchomiał. Zda się, wrósł w ziemię.

Jednocześnie, gdzieś, bardzo blizko, rozległ się -tentem końskich kopyt. Po chwili wyjechało z:

leśnej gęstw y trzech jeźdźców. O stry m kłusem,

(8)

6

człapiąc miękko po wilgotnej łące, ruszyli prosto na rozłożystą olszynę, rosnącą na skraju boru.

— Et, zda w a ło ci się — odwrócił się do młod­

szego z t o w a rz y s z y człowiek, kłusujący na p rz e ­ dzie : — Żadnego trzasku nie s ły s z a łe m !

S ło w a te wypow iedziane były po rosyjsku.

— Nie, t o w a r z y s z u ! — Odpowiedział w tym samym języku wysoki jeździec: — W yra ź nie było słychać!

Mówiąc to, dał ostrogę koniowi i dopadł w kil­

ku susach starszego. Mówił, w skazując przed siebie.

— Słuch, to ja mam, tow arzyszu, dobry! J a ­ keśm y stali w lesie, zaczajeni koło drogi, w yraźnie słyszałem , że coś koło mnie w gęstwinie trzeszczy.

Ale w tej samej chwili mój W ańka, czort by go brał! — parsknął nie w porę.

L edw o to powiedział, nachylił się nagle na sio­

dle i zdarł konia. W a ń k a zarył wszystkiemi czte­

rem a kopytam i w miękki grunt łąki.

— C zego?

S ta rsz y rów nież osadził konia na miejscu.

— Ot, tam ! Człowiek!...

— Odzie?

— A pod olszyną! Zaczaił się, bestja!

T ym czasem dogonił ich trzeci, gruby jeździec.

Zaczęli się w p a try w a ć w noc.

— Et, przyw idziało ci s i ę . . . Nikt tam nie s to i ! . . .

— Stoi, tow arzyszu, s to i! A, ot daj, poślę mu kulkę z Mauzera, zaraz się okaże, czy jest tam kto, c zy nikogo niema...

(9)

7 —

W glosie m ówiącego odezw ał się jakiś okrutny akcent. P o c z ą ł odpinać futerał, w k tó ry m miał broń.

— Poczekaj, durny! Tylko spłoszysz... Jeżeli tam napraw dę ktoś się kryje, musimy go zajechać od lasu. Na łące nam nie ujdzie. A w śró d drzew , po nocy, nic mu nie zrobisz! Ej, Iwanow, okrążaj z lewej! Doroszenko! T y z praw ej! A ja na niego pojadę wolno, w prost. —

R ozm ow a ich toczyła się szeptem. L edw o s ta r ­ szy w y d a ł rozkazy, już i ruszyli się obaj podko­

m endni: Iwanow, tak, jak mu kazano, rysią, na le­

wo, a Doroszenko, wskok, napraw o. Zanim jednak zdążyli w połowie bodaj w y k o n a ć swój c h y try m a- nerw, pod olszyną coś zachrzęściło. Cień, bystry, jak strzała, rzucił się w stronę lasu, oddalonego o jakieś pięćdziesiąt kroków.

— Trzym aj! T rzym aj!

S ta rs z y spiął konia, w y r w a ł w galopie szablę z pochwy, i runął z k rzykiem za uciekającym. C ho­

ciaż do pierw szych d rze w lasu było bliziutko, zda­

w ało się, że jeździec na rączym koniu dopadnie u- ciekającego. Już, już miał go dosięgnąć, już n a w e t zam achnął się długą, k ozacką szablą, ale uciekają­

cy, czując grożące mu niebezpieczeństwo, upadł naraz na ziemię, jak długi. T o g o ocaliło. Jedno­

cześnie bowiem spadła ze św istem szabla — i p rz e ­ cięła pow ietrze! Zanim s ta rs z y skręcił koniem — ścigany człowiek — bo człowiek to był! — dal szczupaka w gęste krzaki leszczyny.

— T rzym aj!

Dopadli tamci dwaj, na zdyszanych koniach.

(10)

— Strzelaj za nim, s trz e la j!

Ciszę nocną rozdarł strzał. Doroszenko zmie­

rzył drugi raz z Mauzera, na chybił — trafił. S ta r ­ szy wściekły, chwycił go za rękę.

— Daj spokój! Co mu, łajdakowi, zrobisz w tej g ę s tw ie ?

Doroszenko w milczeniu schow ał broń do po­

chwy.

Teraz, po nieudanej obławie, k a ż d y przeżuw ał złość. Zaczęli się kłócić między sobą...

— Jak należało zajeżdżać? Jak należało strze­

la ć ? Podkom endni nie wymówili w prost, co mieli na myśli. Jeżeli ten czowiek uszedł, stało się to za w iną starszego, bo poco było rozdzielać się?

G dyby byli skoczyli nań wprost, dostaliby go... Na- pewno dostali! A tak s ta rszy go w ypuścił przez zbytek chytrości...

Postali, postali, poczem ruszyli zwolna wzdłuż lasu...

Tym c za se m tajemniczy zbieg przedzierał się przez leśne gąszcze. Gdy huknął strzał, upadł jesz­

cze raz na ziemię... (nieraz już zaw dzięczał temu prostemu fortelowi swoje życie). — P ote m jednak zaraz porw a ł się na nogi i zaczął biedź, ile miał sił, sta ra ją c się nie zmylić kierunku. T rudno to było. bo w głębokich ciemnościach leśnych trz e ba było co chwila zbaczać to w praw o, to w lewo...

Tu mu zastępow ały drogę jakieś gąszcze, tam znów musiał się cofać prędko, bo czuł, że zapada się w błoto powyżej kostek. S ta ry las był wilgotny, miejscami do tego stopnia wilgotny, że uciekający

(11)

9 —

grzęznął w wodzie pod kolana. W iedział jednak, ż e o chwili w ytchnienia nie może myśleć. W ytchnie, tam, po polskiej stronie, jeżeli Bóg mu pozwoli się przedostać... Słyszał, że za rze c z k ą będzie już Polska! Więc a b y do rzeczki... Aby do rzeczki!... — Tylko, czy dobrze biegnie? Może zeszedł w b o k ? Może natknie się znów na tamtych?...

Zadyszany, zlany potem, czuł, że jeszcze k w a ­ drans takiej wściekłej gonitwy — a opuszczą go siły zupełnie. Serce tłukło się w nim, jak szalone.

B rakow ało tchu. Ubranie miał podarte, tw a r z po­

kaleczoną, ręce podrapane...

Naraz — stanął, jak w ryty.

Tuż u jego nóg bełkotała woda.

W y tę ż y ł w zrok. B yło nieco jaśniej. W ciągnął w umęczone płuca wielki haust pow ietrza. P a c h ­ niało sitowiem i w odą. Rosły tu widać gęste iwy, bo gdy nachylił się, poczuł miękkie muśnięcie po skroni: listki b y ły sperlone nocną rosą. Zdawało mu się, że oto po t w a rz y jego sp ły w a łza litości­

wa... Może to już Ojczyzna go wita, zraszając jego pałające czoło — łzam i?

Nasłuchiwał. Dookoła panow ała głęboka cisza.

Żaden dźwięk nie mącił milczenia. Noc rozpostarła nad z e m ią swój czarny płaszcz. I tylko plusk fali rzecznej, szybko spieszącej w dal, i leciutki szm er nadbrzeżnych łóz, św iadczyły o tern. że ta woda, rozgraniczająca d w a obce sobie światy, że te z a ­ rośla, kryjące zbiega — żyją. T a k ! T o była g ra ­ nica polsko-bolszewicka! Za tą wodą leżał kraj, do którego tęsknił przez długie miesiące, przez lata

całe — Polska! 1

(12)

10 —

P rz y sia d ł na korzeniu obalonego w iatrem drze’

wa, wtulił się w w y k r o t ciemny — i rozw ażał.

— Iść w b ró d ?

Słyszał, że choć wązkie ma koryto pograniczna rzeka, prąd ma b y s try i wiele zdradliw ych głębin, w których łatw o można utonąć. Z w łaszcza w no­

cy. Gdzieindziej ponoć dno stanow i grząskie b a ­ gno... Iść — czy nie iść?

— Zatem czekać do św itu?

Tak, ale w ó w c za s mogą go spostrzedz — Bol­

szewicy. W z d ry g n ą ł się nagłym dreszczem. W ie ­ dział co go czekało w razie schwytania...

Zsunął się z w ykrotu, na k tó ry m siedział i na ­ chyli? się nizko nad wodą. C ó ż ? Z brzega w y ­ daje się dość płytka... W oda, iak woda...

Z decydow ał się. Pójdzie! Lepsza już śmierć w nurtach rzecznych, niż m ęczarnie bolszewickiej tu r­

my, katusze fizyczne i moralne, straszna śmierć w C z e re z w y czajce...

Miał przecież okazję skorzystania z usług p rze­

m ytników. Obiecywali mu, że go prze p ro w a d z ą przez granicę suchą nogą... Nie zaufał im. Jakże ufać ludziom, k tórz y handlują z jednej 't r o n y w ó d ­ ką, z drugiej zaś — złotymi pierścionkami i klejno­

tami na których jeszcze nie obeschła k r e w ? O w ­ szem, chcieli go przeprow adzić przez granicę i go­

dzili się nawet, że im zapłaci po polskiej stronie, ale

— kto w i e ? — jakby przyszło co do czego, m ożeby go wydali bolszewikom na samej granicy, dla kilku złotych rubli nagrody?...

— Jak iść, to iść! Nie pierw sz y raz w życiu ryzykuje. P ew nie też nie o sta tn i! Z największymi

(13)

11

ostrożnościami w yłam ał sporą gałąź olszyny. Kie­

dy mimowoli w y w o ła ł głośniejszy nieco trzask, od­

r y w a ją c gałąź od pnia, z a m a rł: zdaw ało mu się w ś ró d mroku, że sto par oczu wpatruje się w niego,:

że dziesiątki ludzi czołga się aby go pochwycić.

Tedy, już nie zwlekając ani sekundy, prze ż e ­ gnał się szybko — i zsunął się do w ody. P rz eję ło go odrazu zimno. Do kości. P ie rw sz e trz y kroki uczynił w ten sposób, że najprzód nam acał grunt przed sobą, a dopiero potem stąpił— Nie widział praw ie nic. I to było s tr a s z n e ! G dyby choć w przybliżeniu mógł zmiarkow ać, jak daleko do p r z e ­ ciwległego brzegu. Choć oko w y k ó l ! Noc. jak sadze...

Po su w a ł się coraz dalej od brzegu, uszedł mo­

że z pięć m etrów , może s z eś ć ? — Raptem, sięgając przed siebie gałęzią, poczuł, że dno dziwnie ucie­

ka... Jednocześnie prąd, w tern miejscu bardzo b y ­ stry, zaczął go spychać na niewidzialną głębię, któ­

ra czyhała obok... Chciał się cofnąć i w r a c a ć do brzegu, aby szukać lepszego brodu w innem miej­

scu. Ale czy to, że się zmylił, czy też dno rzeki było w tern miejscu takie nierówne — uczyniw szy ze trz y kroki, zapadł się nagle w rw ą c ą w odę po same pachy. Mimo lodowatego zimna, jakie go przejęło, poczuł kroplisty pot na czole. Zawahał się. Obejrzał... Nie zobaczył już nic. Ani tam te g o brzegu, ani w ykrotu. A w oda. w z ią w s z y go pod pachy, parła i pchała niepow strzym anie na głębię.

Na domiar złego, grunt, odrazu trochę grząski, usu­

wa się teraz zupełnie w yraźnie pod nogami...

Tak... tonie...

(14)

12 —

W ówczas, z determinacją rozpaczy, postano­

wi! płynąć. Zapomniał o tern, że p ły w a bardzo i le , że z resztą w nasiąkniętym w odą ubraniu i cięż­

kich butach żaden pływ ak nie da rady prądowi...

O statkiem sił odtrącił od siebie daleko, na nic już nie p rzy d a tn ą gałąź, zebrał się w sobie, w y p ro sto ­ wał, ile mógł... i dał szczupaka... Odrazu poszedł na dno... Jednym, drugim ruchem poderw ał się na po­

wierzchnię... raz zaczerpnął powietrza... drugi raz zaczerpnął pełne usta wody... w oda zaczęła mu się lać do uszu... poczuł, że go mroczy... brak tchu...

Znów zanurzył się w wodzie... znów jakimś cu­

d e m wypłynął... rzucił się raz, drugi, trzeci, czw arty.

I oto. natrafił naraz na zw ieszającą się nizko nad w odą — gałąź!

Uchw ycił ją naprzód jedną ręką, potem obu­

rącz. Zamarł.

P rąd, w tym miejscu nieco wolniejszy, nie cią­

gnął go już tak w zdradzieckie studnie. Zato było głęboko. Usiłował zgruntować. Napróżno. W tedy, powoli, ostrożnie, drżąc z wycieńczenia i obawy, że się zbaw cza gałąź ułamie — przesuw ając dłonie po oślizgłej korze — zaczął się posuwać do brzegu...

Namacał grunt. W oda podmyła w tym miejscu jakieś drzew o. Konary sięgały daleko nad tonią...

Jeszcze wysiłek... ostatni...

Stanął na płytkiej wodzie. Był u rato w a n y ! Ody, przem oczony do ostatniej nitki, bezsilny, drżący, zwalił się na suchym piasku nadrzecznym, jak kłoda, stracił na chwilę przytomność. Ocknął się, może po minucie, może po k w a d ra n sie ? dygo­

c ą c z zimna.

(15)

13

Zaszumiał las.

Skądś, z daleka nadleciał w iatr. W szedł p od w ysokie głowice sosen, pod kocony stuletnich olch, w gąszcz św ierków , w nadw odne trzciny...

Głębokim, pow ażnym tonem począł swoją mu­

zykę, rozkołysał wierzchołki drzew , uczynił niepo­

kój wśród cichej dotychczas nocy...

Coraz głośniej szumiało w lesie. coraz potęż­

niej. Zda się, zagadały naraz w szystkie drzew a, rosnące wzdłuż polsko-bolszewickiej granicy. Zda się. w itały Zbiega.

— Witaj, witaj, rodaku!.. B y w a j nam, Zbiegu z bolszewickiej niewoli! — Jesteś już na polskie?

ziemi! — S ły s z y s z ? Na polskiej ziemi!

1 1.

N a polskief ziem i.

W przestronnej izbie, za stołem, siedziało trzech żołnierzy. Byli bez m undurów , jeno w koszulach i haidawerach. zaprawionych w długie, kaw aleryj- kie buty. Szykowali się do snu, bo godzina była póź­

na. a o czw artej nad ranem mieli służbę, więc pora była iść na spoczynek. Skończyli z czyszczeniem broni. Pozie wali tedy, leniwie ciągnąc w ątek swej rozmowy. W reszcie jeden z nich. tęgi chłop o atle­

tycznej budowie, wstał, ziewnął potężnie, przecią­

gnął się, aż mu w ramionach trzasło i powiedział:

— No, w iara, spać! Jutro M orow y da nam szkołę, jeżeli zaśpimy... G rześkow iak — zwrócił się do kolegi: — Co tam tak nasłuchujesz?

— Zdawało mi się, że ktoś koło domu łazi.

(16)

— 14

— Ktoby tam łaził? Toć już blizko północ!

— A przecież słyszę kroki...

Poczęli w s z y s c y trzej bacznie nasłuchiwać. W rzeczy samej, koło okien dał się słyszeć szmer.

Czyjeś ciche kroki zatrzym ały się w tej chwili.

W idać, człowiek stojący na dworze, obcy był i nieznał wejścia do domu. A może bał się w e jś ć ?

Pójdę, zobaczę... — G rześkow iak sięgnął po karabin. — Ktoby to b y ł?

Ledwo stanął na progu drzwi, prow a dz ąc yc h na ganek — cofnął się i zaw ołał mimowoli:

— Wszelki Duch!... Kto ta m ? — Zwrócił się szybko do k o le g ó w : — Kubiak, S a w ic k i! B y w a j­

cie... Tam jakiś p o k rw a w io n y człowiek stoi!...

Kubiak i Sawicki zerwali się zza stołu i sko­

czyli do drzwi, aby w razie czego dać pomoc G rześkow iakow i. T ym czasem ten już był przy nieznajomym i pytał go surow o:

— Coś ty za jeden?

Otoczyli go w sz y sc y trzej. G rześkow iak wziął p rzy b y sz a pod pachę.

— No, maszeruj do izby! Jazda, chłopcy! Za­

raz się dowiemy, kto to taki... Marsz!

Nieznajomy był tak w y c zerpany, że ledwo t r z y ­ m ał się na nogach. W prowadzili go do domu i po­

sadzili na ławie.

— Kto w y jesteście? — zapytał nieznajomy, ledwo dosłyszalnym głosem.

— Polscy żołnierze! Nie widzisz?

— Bogu dziękować!... Nieznajomy zadrżał — i nagle duża, ciężka łza potoczyła się po jego po­

liczku. Złożył ręce, jak do modlitwy. Zaczął mó-

(17)

15

wić cicho, z trudem poruszając w a rg a m i: — Już straciłem nadzieję, że dojdę do swoich... Błądziłem i błądziłem w śród nocy, a ciągle mi się zdawało, że mnie bolszewicy gonią...

G rześkow iak spojrzał pytająco na kolegów. Ci kiwnęli głowami. W ó w czas, stąpając na palcach, żołnierz w y sz e d ł do sąsiedniej izby, skąd powrócił niebaw em , niosąc p łaską manierkę, obszytą su­

knem. Podał ją nieznajomemu.

— Masz, napij się...

Nieznajomy pociągnął dobry łyk.

— Wódka...

— A ty co myślałeś, że m leko?

Żołnierze parsknęli śmiechem. Kubiak prze­

chylił się przez stół i podał nieznajomemu spory kęs czarnego chleba.

Zapanowało milczenie. Nieznajomy jadł, z tru­

dem opanowując drżenie rąk... Był strasznie głod­

ny. Od w czoraj nie miał nic w ustach...

— No, napij się bracie jeszcze trochę. Tylko niewiele, boś, widzę, dawno nie jadł. Może cię zamroczyć...

— Napij się. napij — zachęcali przybysz a żoł­

nierze.

W idząc koło siebie dobroduszne tw arze, s ły ­ sząc dźwięki polskiej m ow y. nieznajomy powoli od­

zyskiw ał rezon. W ziął flaszę w ręce, napił się z niej jeszcze raz, poczem odetchnął głęboko. Z a p y t a ł :

— To ja jestem, widzę, na pogranicznym po­

s terunku?

— Tak jest!

— A daleko stad bolszewicy?...

(18)

16 —

W głosie jego znów przebił się strach.

Żołnierze uśmiechnęli się. G rześkow iak poki­

wał głowa.

— Widzę, że ci porządnie zalali sadła za skó­

rę, b ied a k u ! — Nie bój się. Tu jest Polska. Nie przyjdą. A choćby mieli ochotę kiedy zajrzeć, to jest ich czem przyjąć... — Mówiąc to, w sk a z a ł na broń, w isz ąc ą na ścianie.

— Dalibyśm y im pieprzu z cynamonem!

— I pieczonego bobu!

Zuchowate, wesołe głosy pogranicznych żoł­

nierzy ostatecznie umocniły nieznajomego w p rze­

konaniu, że mu już nic nie grozi.

T ym czasem . Kubiak, olbrzym, zasiadł na w p ro st nrzybysz a i zrobił uroczysta minę.

— No. podjadłeś sobie, teraz, bracie gadaj, jak się n a z y w a sz! Skąd idziesz? Kto ci tak czoło i ręce p o d rap a ł? Dlaczego masz m okre ubranie, c o?

Ale nim zapytany zdążył odpowiedzieć, rozległ się z sąsiedniej, ciemnej izby srogi głos, na dźwięk którego w s z y s c y trzej drgnęli.

— Co w y tam, do ciężkiej cholery, b a ra sz k u ­ jecie po n o c y ?

Żołnierze zerwali się na rów ne nogi. Kubiak a a palcach podszedł do drzw i i m eldował służ- biśeie:

— Panie wachm istrzu, melduję posłusznie, że m am y na posterunku jakiegoś człowieka.

— Jakiego tam znów człow ieka? — ryczał straszny głos za drzw iam i: — Do kroćstutysięcy diabłów! Będziecie w y cicho, czy nie? Spać, psiakrew, nie d a c ie ! Ja w a m dam szkołę!

(19)

17

— Panic wachm istrzu. Ten człowiek uciekł, zdaje się z Bolszewik

— Kubiak, Ofermo jedna! Jak mi nie powiesz, czego tam hałasujecie, to was w szystkich tak w y ­ pucuję, że się w am babka przypomni!

— Toć melduję, panie w achm istrzu, że p rz y ­ szedł do nas jakiś człowiek, okrutnie zdrożony, pewnie zbieg!

— To czego zaraz nie g a d a sz ?

Żołnierze uśmiechnęli się do siebie ukradkiem.

Nieznajomy stał ni żyw y, ni m a rtw y . Tym czasem , w ciemnym pokoju za drzwiami, zaczęły się roz­

legać grzm iące ziewania, prychania, sapania. P o ­ tem słychać było, jak tam ktoś. półgłosem klnąc, wciąga buty. W reszcie, r o z w a rty się naoścież przym knięte drzwi, Kubiak, G rześkow iak i S a w ic ­ ki stanęli na baczność — i do izby w kroc z ył pan wachm istrz M orow y, człek p o sta w y niedźwiedziej, ba rc z y s ty i ogromny. Na czerwonej t w a r z y pana w achm istrza, dopiero co w idać w y r w a n e g o ze słodkich objęć snu, groźnie sterczały jasne w asy.

jak wiechy. Brwi, konopnej b a rw y , zm arszczone w tej chwili, k ry ły w y ra z oczu. M usiały być straszne te oczy!..

P r z y b y s z z e rw ał się z ław y razem z żołnierza­

mi i stał teraz, jak oni, w y p r o s to w a n y na baczność.

W achm istrz podszedł do niego i począł mu się pilnie p rzy p a try w a ć . T rochę się uspokoił, ale wciąż jeszcze posapyw ał. W reszcie, zapytał:

— N azw isko?

— Stanisław Wąsik.

— S k ą d ?

Dziwne przygody S taśka Ślązaka, 2

(20)

18

— Z Bolszewji.

— W idzę! — Pan w achm istrz zaczął znów ru­

szać brw iam i: — Tylko z Bolszewji przychodzą do nas ludzie w tak szpetnie p o rw anych portkach...

P y t a m : — Skąd pochodzisz?

— Ze Śląska.

W achm istrz gwizdnął przeciągle.

— Psss... P r o s z ę ? Ze Ś lą sk a ? A co was, do cholery jasnej, zapędziło do m oskali?

Indagow any milczał. Cóż miał m ó w ić? G d y ­ by chciał w s z y stk o opowiadać, trw a ło b y to dobrą godzinę, a może dłużej...

W achm istrz błysnął nań oczami ale zaczął znacznie mniej srogo:

— Patrzcie! Ze Ś lą sk a ? — P ie ro n ? — Pew nie- ście się pod Niemcem nie pisali W ąsik, tylko „W on- sik“, co ? — H errgottsakram ent! — W asserpollacke!

— Pieronie!

Żołnierze zaczęli się znów uśmiechać. Moro­

w y zwrócił się do nich, jak błyskaw ica.

— Cicho ta m ? W y — Ja w am dam s z k o łę ! Ale gdy ponownie spotkał się z oczami z przybyszem , miał już inny, łagodniejszy błysk w źrenicach... Naw et zdaw ało się W ąsikowi, że nie­

bieskie oczy pana w achm istrza są w gruncie r z e ­ czy dobroduszne i poczciwe, jak oczy dziecka, a srogość, tylko tak, dla w iększej dyscypliny, jest uda­

wana. Nie pomylił się. W achm istrz M orow y pod­

szedł doń blizko, bliziutko, poklepał go po ramieniu i powiedział:

— Z tego w szystkiego będziecie się tłumaczyli gdzieindziej. Jutro rano odstaw ią w a s do komen-

(21)

19 —

dy. T ym czasem się tu prześpicie. Rad jestem, że widzę ślązaka. Znam Śląsk. Naw et z w aszym i ludźmi jestem nazwiskiem s p o k re w n io n y : w s z y s t­

ko m orow e chłopy — a ja się znów n a z y w a m : Morowy. — Ha, ha, ha!

Zwrócił się do żołnierzy:

— No, chłopcy, uszykujcie tam jakie posłanie temu ślązakowi.

— Rozkaz, panie wachm istrzu!

G rześkow iak i Sawicki zakrzątnęli się raźno.

Kubiak dal W ą sikow i swój koc. W s z y s c y o k a z y ­ wali mu teraz szcz e rą serdeczność. W idać było, że oficjalna strona przyjęcia została na dziś w y ­ czerpana, a poczciwi polscy żołnierze z aw sze są radzi, gdy mogą kogoś ze swoich ugaszczać...

P a n wachm istrz huknął się w czoło:

' — Ale, ale!... Byłbym zapomniał!... A jedli­

ście też co?

— Jadłem, panie wachmistrzu. Dziękuję...

— To dobrze. — W achm istrz popatrzał na Staśka W ąsika i powiedział:

— No, to śpijcie! — Dobranoc!

— Dobranoc...

Nazajutrz zrana Stasiek - Ślązak obudził się znacznie silniejszy, choć w szystkie kości łam ały go jeszcze po wczorajszej przepraw ie, a poranione i podrapane miejsca piekły porządnie. Z w c z o ra j­

szych znajomych nie zobaczył już, niestety, nikogo.

W a u im is trz Morowy, a z nim żołnierze: Kubiak.

Grześkow iak i Sawicki — w yruszyli jeszcze przed świtem, na służbę. Byli zato nowi ludzie, którym został polecony przez w achm istrza. Zrazu Stasiek

(22)

— 20 —

posmutniał, bo nie wiedział, jak sobie z tymi n o w y ­ mi da radę. Okazało się jednak, że jego o b a w y były nieusprawiedliwione. Nowi żołnierze okazali się również dobrzy, jak ich koledzy.

W sk az a n o Staśkow i studnię, przy której mógł się w y m y ć , jak się należy. Nie było to w praw dzie zbyt wygodnie, czerpać wodę. skrzypiącym żóra- wiem, lać ją potem z w ia d ra w wielkie koryto i tam się pluskać. Ale gdy przypomniał sobie, w ja­

kim stra sznym brudzie żył przez tyle miesięcy, jak nieraz b r ak o w a ło kubka wody, w y d a ła mu się ta prosta studnia i sosnow e koryto — czemś zach w y - cającem. Tern bardziej że w oda była czysta, zim­

na i świeża.

Gorzej było z ubraniem Staśka. P rz e d s ta w ia ­ ło się opłakanie. Podczas przedzierania się przez gąszcze leśne podarł sobie spodnie i kurtkę a fa­

talna nocna kąpiel w zdradliw e' rzeczce, k tó ra o mało co nie skończyła się dlań ragicznie, zniszczy­

ła do resz ty nadw ątlony przyodziew ek.

O bracał tedy kurtkę i tak, i siak, przyglądał się swoim porciętom — ale zrozumiał że bez ko­

biecej pomocy nic nie poradzi. — Ba! — G dyby tak znalazła się jakaś dobra dusza i pożyczyła mu bo­

daj igły z nitką, albo pasem ko bawełny...

Gdy tak rozm yślał nad swoim ubraniem, wsty^

dząc się tej biedy, usłyszał nagle w esoły śmiech.

Obejrzał się. Jeden z m łodych żołnierzy, którzy przyszli na zmianę tam tych, kiw ał mu z okna i w ołał:

— A chodźcie tam, chodźcie! Dam wam nici

; igły, wszystkiego, czego potrzeba! Nie będziecie

(23)

21

przecież ha. ha, ha! — Świecili kom endantowi gołymi kolanam i!...

' Zaczęło, się cerowanie i naprawianie, a żołnierz pogadyw ał z h u m o re m :

— Pewnie... pewnie... Zdałaby się tu jaka m ło­

da i ładna dziewucha, żeby zaradzić waszej bie­

dzie... C o ? — Nie poradzi! — Tu u nas na linji ż a d ­ nych bab niema, bo służba taka, psiakrew , ostra, że nic tu po babach... Ale to nic. D am y sobie i sami radę, p r a w d a ?

Jakoż, zrobił Stasiek, co m ó g ł : w kilku miej­

scach dziury zacerow ał, w kilku zeszył a n ajgor­

sza szkodę, na łokciu, gdzie sobie był w y d a rł cały kęs sukna, załatał kaw ałkiem płótna. Tak, choć wyglądał nędznie, nie w yglądał przecież, jak dziad.

Zaczem zawołali go na kaw ę. P oniew aż b y ła go­

rąca i suto ocukrzona, sm a k o w ała mu doskonale, choć, p ra w d ę pow iedziaw szy, pewnie A m eryki ni­

gdy tak k a w a nie w id z ia ła: musiała rosnąć na bu­

raczanym polu, albo na polu cykorji... Dostał do k a w y ogrom ny glon razow ego, czarnego chleba i — o dziwo! — trochę smalcu! Dopieroż to b y ła ucz­

ta, jakich mało! Ostatnie czasy w Bolszewji Sta- śifek żył lebiodą i szczawiem , które zbierał na łą^

kach przydrożnych... Chleba nie widział od dwóch tygodni, a suchary, których miał trochę, zapleśniały i śkwaśniały... W ięc ta skrom na s tra ­ w a żołnierska w y d a ła mu się ucztą nad uczty.

Gdy zjedli, za ra z zaczęli się sz y k o w a ć do drogi.

W aćhm istrz M orow y posłał był meldunek od samego rana, należało więc staw ić się w komendzie nie zw le­

kając, bo bod ty m względem przepisy b y ły surowe.

(24)

2 2

Stasiek pożegnał się serdecznie z żołnierzami i prosił jeszcze na odjezdnem, żeby pow tórzono je­

go pozdrowienie P a n u W achm istrzow i, i tam ty m t r z e m : Kubiakowi, G rześkow iakow i i Sawickiemu, co go przyjęli tak poczciwie. Nie wiedział, czy ich jeszcze kiedykolwiek z o b a c z y ?

Kilku żołnierzy w yległo na ganek, kiedy S ta­

siak odjeżdżał z jednym z ich kolegów chłopską podwodą. Że już wiedzieli o ślązaku, kiwali za nim życzliwie i wołali:

— A powiedz tam swoim, jak w rócisz na Śląsk, że przyślem y po nich, gdy się zdarzy bić moskala!

Nie przeczuw ał nikt z nich, jak prędko ta o k a ­ zja się zdarzy...

III.

Pan Porucznik Dziarski.

Dobrze koło południa dojechał Stasiek do wsi, w której mieściła się komenda. Wjechali w w ięk­

sze obejście — tam żołnierz odpraw ił woźnicę i ko­

nia — a sam poszedł się m eldow ać panu poruczni­

kowi, przykazując Staśkowi, żeby się nigdzie nie ruszał i czekał cierpliwie, aż go zawołają. Nie trw ało to jednak długo. Może po dziesięciu minu­

tach z aw ołał S taśka służbow y podoficer, poczem w prowadzono go do kancelarii. W kancelarii sie­

działo paru podoficerów i kilku żołnierzy, pisząc i rachując. P o d ścianą stał jakiś żołnierz z pokie­

reszow aną głową. Z oczu mu patrzyło, że widać coś zbroił i że tu będzie s ta w ał do karnego rap o r­

tu. P ew nie o bijatykę p o s z ł o . . . Ano, nie pogła­

(25)

— 23 —

dzą go zato po głowie, to pewne. Pójdzie do p a ­ ki, jak amen w pacierzu! — Na to jest w o j s k o ! —

Stasiek drgnął, gdy usłyszał naraz swoje na ­ zwisko, w y w o ła n e przez służbow ego podoficera.

— W ąsik S t a n is ł a w !

Zaledwie po chwili przypomniał sobie, że p rze­

cież sam wczoraj powiedział w achm istrzow i Mo­

rowemu, jak się na z yw a . Zanim to jednak sobie przypom niał i uprzytomnił, że w achm istrz musiał już zrana m eldow ać o nim, robiło mu się raz zimno, to znowu g o r ą c o . . . W Bolszewji przez długie miesiące nie mógł się przyznać do swego nazwiska.

Więc teraz, tak nagle, na cały głos w y w o ł a n e : W ąsik Stanisław ! — w z ru szy ło go do ż y w e g o . . . Nim się jednak dobrze opamiętał, nim ochłonął i zrozumiał, że niema się czego bać, bo jest w ś ró d swoich — znalazł się w gabinecie porucznika.

Gabinet H m . . . Nie był to na p ra w d ę gabinet:

jakież znów „gabinety" m ogą być w biednej k r e ­ sowej w s i?

Izba, tak a sama, jak inne, tyle, że czyściutko wybielona i przyozdobiona kilkoma lepszymi sprzę­

tami. P r z y stole, zaw alonym papierami, siedział komendant, pan porucznik Dziarski. Za nim wisiała na ścianie piękna fotografia, przedstaw iająca Na­

czelnika P a ń s tw a polskiego, Józefa Piłsudskiego.

Trochę k a rt po ścianach, trochę broni — ot, i cale umeblowanie.

Stasiek stanął na w prost okna, tak mu rozkazał pan porucznik. P r z e z chwilę m łody oficer p rzyglą­

dał się badaw czo Staśkow i, poczem, uz na w sz y w i ­ dać, że przybyłem u p a trz y z oczu niezgorzej, za-

(26)

24 —

cżął mówić dobitnie, robiąc od czasu do czasü lekki' ruch r ę k ą :

— W ąsik. Dostałem meldunek, żeście się zgło­

sili w czoraj w nocy do posterunku naszej stra ż y granicznej w N. i podali się za zbiega z Bolszewik W meldunku stoi napisane, żeście się nazw ali S ta­

nisław Wąsik, rodem ze Śląska. — C z y t a k ?

— Tak, panie poruczniku.

— Muszę w a s uprzedzić, że zanim w a s puszczę dalej, zanim wogóle postanowię, dokąd w a s skie­

rować, chcę wiedzieć w szystko, rozum iecie? — w szystko, co do ty cz y w aszej osoby, przeszłości i okoliczności ucieczki. Uprzedzam , że do nas c z ę ­ sto zgłaszają się różni podejrzani ludzie, podają się za zbiegów z Bolszewji, a potem, po dokładnem zbadaniu spraw y, okazuje się, że to są elem enty wrogie Polsce, bolszewiccy agitatorzy, albo szpie­

dzy, k tórym tylko o to chodzi, żeby raz przesko­

c z y w s z y granicę, upraw iać tutaj swoją podstępną r o b o tę ! W ięc ostrzegam was, W ąsik, mówcie tyl­

ko praw dę.

— Będę mówił praw dę, panie poruczniku! Nie mam nic do uk ry w a n ia przed swoimi 1

— Dobrze.

Porucznik poprawił się na krześle, w p a trz y ł bystro w oczy S taśka i zaczął indagację:

— Podaliście swoje p raw dziw e nazw isko?

— T ak jest, panie poruczniku,

— Gdzieście się urodzili?

— W Groszowicach, panie poruczniku.

— Na Ś ląsku?

— T ak jest, panie poruczniku. Koło m iasta Opola.

(27)

25 —

— A! Wiem. — Ile macie l at ?

— Dwadzieścia.

— Służyliście w w ojsku?

— T ak jest.

— W jakiem?

— W n iem ieck iem u a u s tria c k ie m u polskiemu Cze­

śk ie m , a n g i e l s k i e m — i P. O. W.

— J a k ? J a k ? J a k ? ? ? . . .

P a n porucznik Dziarski z e rw ał się mimowoli z krzesła. P odsz e dł do Staśka blisko, bliziutko...

W idać było. że pan porucznik rozw aża kapitalne pytanie: C z y ten chłopak m a bzika — czy niem a?

Z apanow ała chwila ciszy. P o jakiejś minucie milczenia porucznik Dziarski usiadł z pow rotem przy stole — i zadzwonił. Gdy zjawił się służbo­

w y podoficer, porucznik rozkazał:

' Si erżanci e. Nie przeszkadzać mi teraz. J e ­ stem zajęty. Papiery później podpiszę!

— Rozkaz!

Sierżant zawrócił się na pięcie, trzasnął ostro­

gami i wyszedł, starannie zam ykając za sobą drzwi.

W te d y porucznik, po króciutkiej chwili wahania, w sk a z a ł Staśkow i krzesło.

— Siadajcie. Widzę, że się ledw o trzym acie na nogach.

A gdy Stasiek spojrzał z wdzięcznością na p o ­ rucznika i usiadł, porucznik dodał:

— A teraz słucham, jak to b yło?

(28)

— 26 —

IV.

O p ow iad an ie Staśka- ślązaka.

— Urodziłem się na Śląsku — tak zaczął swoje opowiadanie Stasiek — jakom j uż mówił, koło Opola. Rodzice mieli w e wsi Groszowicach k a w a ­ łek gruntu i działo nam się niezgorzej. Ale akurat, kiedym skończył dziesięć lat, u m arła m atka, a r y ­ chło potem, bo w rok, um arła moja siostra, starsza odemnie o pięć lat. Zostaliśmy w e trzech tylko:

ojciec, s ta r s z y b rat i ja. Ja w te d y niewiele rozu­

miałem, bo byłem jeszcze m ały, ale widać z żalu za m atką, k tó rą bardzo kochał, czy z czego innego, ojciec zaczął pić. G ospodarstw o poszło licho. Z a ­ częły się długi. W ięc któregoś dnia, jak dziś pa ­ miętam, n a wiosnę, powiedział nam ojciec, że po­

stanow ił iść se precz, do fabryki, i że sprzedaje grunt i w szystko. Józek, mój sta rs z y brat, począł się ojcu sprzeciw iać i wołać, że nigdzie nie pójdzie, bo tutaj nieboszczka m atk a pochowana... W te d y oj­

ciec strasznie się zgniewał, zaczął k rzyczeć na Józka a n a w e t pobił go mocno, p ierw sz y raz, bo dotąd nas nigdy nie bijał. P ew nie i jemu żal było Groszowic, a najwięcej grobu na tam tejszym cmen­

tarzu, ale widać już tak musiało być. No, i coś w tydzień potem ojciec sprzedał ziemię — dobrze jeszcze, że się trafił kupiec uczciw y, Polak. W y c ią ­ gnęli m y z Groszowic do miasta. Ojciec najprzód próbow ał p ra c o w a ć w Królewskiej Hucie, potem pod Bytomiem, w Szarleju. Nigdzie jednak długo się nie osiedział. Za s ta ry już był widać, żeby no­

wego życia próbow ać, trochę pewnie tęsknił za

(29)

— 27 —

wsią, trochę się m arnow ał przez pijaństwo, bo w tenczas już tęgo pił...

Najgorzej mu było przez to, że w e wsi, n a swoim gruncie, niewiele co miał do czynienia z Niemcami — wkoło siedzieli sami swoi, wiarusi, są- siedzi. A w mieście, jak to w mieście. Musiał się słuchać Niemców, przew odził nad nim byle Prusak, a czasy, jak teraz miarkuję, by ły ciężkie...

W y z y w a li nas i tak, i siak, jedni od Saupollack- ken, inni od W asserpollacken, dokuczali nieraz tak, że się pięście zaciskały!

Ojciec b y ł krew ki, brat też. Razu pew nego — a to już było na trzeciej fabryce, w hucie cynko­

wej, pogniewał się ojciec z w e rk m a js tre m ; od słow a do słow a — huknął go Niemiec w łeb! Brat był blisko — m ocny b y ł! — jak nie podleci, jak nie trzaśnie tam tego pierona — na nic mu łeb rozcha- ratał! Musiał się Niemiec leczyć dobry miesiąc.

No, wiadomo, co z tego wynikło. Ani ojciec, ani b rat nigdzie już roboty nie mogli znaleźć. Mimo, że zapłacili za to więzieniem, stracili pracę. Dy- rektory kopalń, hut i fabryk znają się, jak łyse k o ­ nie. Jak dadzą znać jeden drugiemu, możesz, czło­

wieku, cały rok za pracą chodzić — i nic nie w y ­ chodzisz... W te d y ojciec zaczął się sz y k o w a ć do

Ameryki. Dwóch tam od nas pojechało, do m iasta Pittsburga i w listach bardzo sobie chwalili, że du­

żo zarabiają. W ięc i ojciec postanow ił tam szczę­

ścia szukać i naw et szyfkarty już zadatkow ał. T y m ­ czasem. zdarzyła się niespodzianie robota na k o ­ palni, w Heinitzgrubie. Co było m arek, to się przez tych parę lat tułaczki zjadło, a osobliwie z

(30)

28 —

powodu tego przym usow ego fajrantu, co to nigdzie nie mogli roboty dostać. No, w ięc na grubie, to na grubie. Poszli obaj pod ziemię, robić przy k o ­ lejce. 1 rzeczywiście, zostali pod ziemią... P r z e r o ­ bili w szystkiego trz y tygodnie. Na c z w a rty t y ­ dzień z d a rz y ła się katastrofa — i zginęli jednego dnia, o jednej godzinie: ojciec i brat...

Stasiek na chwilę zamilkł. W idać te wspomnienia ciężkie były, bo ani rusz, nie mógł mówić. Co się zabierze do opowiadania — coś go za gardło chwyci...

W reszcie podjął p r z e rw a n y w ą te k swojej smut­

nej opowieści:

— A to było już krótko jakoś przed wojną. Ja miałem w te d y piętnaście lat, kiedy się wojna z a ­ częła. Sam byłem na świeci e, przy tent. mało jesz­

cze mogłem zarobić, a tych pieniędzy co mi po śmierci ojca zostało, bo wypłacili z kasy, nie na- długo starczyło. Więc, kiedy na p raw o i lewo z a ­ częli wszystkich brać do wojska, co miałem cze­

k a ć ? Poszedłem i ja. Wiedziałem, że czy tak, czy owak, za parę miesięcy w mundur mnie ubiorą.

W olałem iść. jako Freiwilliger, po naszemu, ochot­

nik. No, i poszedłem. Wzięli mnie do piechoty, choć meldowałem, że chcę do kawalerii. W idać piechota była im więcej potrzebna...

Posłali nas na zachodni front, do Francji, tam ćwiczyli przez sześć tygodni za frontem, a potem posłali do okopów. Biliśmy się w te d y jeszcze do­

t r z e , ale już nie było w niemieckim wojsku d a w ­ nego ducha. C oraz przynosili któregoś z nas z przestrzeloną nogą. albo ręką. C oraz k tó ry ś dostał

(31)

29 —

kulkę. Bo F rancuzi tęgo s trz e la li! W ted y było już skąpo z ludźmi. Co którego jako-tako podleczą w lazarecie, dadzą mu dw a tygodnie „Erholung“ — m arsz z pow rotem na fro n t!

C hłopy zaczęły sarkać. Jak daw niej k rzy k n ą ł starszy , L ejtnant, albo Feldfebel, było cicho jakby m akiem zasiał i ludzie się trzym ali sztram ... Ale to się popsuło. P rz ed te m mówili w ciąż „ F ra n k ­ reich ist erledigt“ — te ra z zaczęli na głos g ad ać:

„W ir sind erledigt“ A najgorzej dokuczały nam gazy... Jak tylko zd a rz y się noc taka, że w iatr ciągnie dobrze na nas — posyłali gazy. Dużo się narodu zm arnow ało, osobliw ie naszych, górnoślą- zaków , bo w regim encie dobra połow a b y ła ze śląsk a...

W te d y dostałem jednego dnia dwie kulki z ma- szy n en g w e ru : o! — tu — i tu...

M ów iąc te słow a, S tasiek odgiął ręk a w k u rtk i i pokazał porucznikow i dw ie m ałe blizny na przed ­ ramieniu. C iągnął d a le j:

— P rz e sz ły na w ylot. W m iesiąc byłem zdrów . Ale mnie już nie posłali ze szpitala na francuski front, tylko na rosyjski. I tam dostałem się do niewoli...

Porucznik D ziarski p a trz y ł w zam yśleniu na opow iadającego. W ciem nych źrenicach S ta śk a m alow ało się podczas opow iadania w szystko, co opow iadał: więc sm utek, żal, tęsknota, gniew , p rz y ­ gnębienie... Razem , w idać było, że opow iada szcze­

rą p raw d ę : tak jak się n ap ra w d ę w sz y stk o działo.

Porucznik D ziarski zrobił giest — S tasiek ciągnął d a le j:

(32)

-— 30 —

— D ostałem się do niewoli, po praw dzie, przez kolegów . W ted y już Niemcom nie bardzo chciało się bić, więc pew nego dnia, na patrolu, gdy nas otoczył w ięk szy oddział rosyjski, poddali się. M o­

żna się było jeszcze w ycofać, ale woleli złożyć broń. T ak się dziw nie złożyło, że strzelaliśm y tylko d w a j: vice-F eldw ebel Dubois, k tó ry b ył al- zatczyk, i ja... W yszło na to. że choć nas przed w ojną Niem cy najw ięcej gnębili, najhonorow iej po­

stąpiliśm y m y, a tam ci stchórzyli...

Dubois dostał odrazu kulką w serce i został na m iejscu — m nie m oskale wlepili kilkanaście raz y kolbą, że potem nie m ogłem przez d w a dni poru­

szać ani ręką, ani nogą. Jeszcze dobrze, że to b y ­ ła ro sy jsk a piechota, bo g dybyśm y się dostali w łap y kozaków , pew nie by było po nas! Jeńców m ordow ali. Osobliw ie, jeśli w pobliżu nie w idać było starszyzny...

Kolegów z araz odtransportow ali gdzieś dalej, mnie na razie zostaw ili w e w si, bo byłem straszn ie potłuczony. I to w y szło na dobre. W kilka dni coś się na froncie zmieniło, rosjanie się pośpiesznie cofnęli, a w ieś zajęła au strjack a kaw alerja. Mnie nie zdążyli ew akuow ać. Leżałem w chałupie chłop­

skiej. jak Ł azarz, cały jeszcze posiniaczony. — Ten austrjacki pułk sk ład ał się w dobrej połow ie z P o ­ laków z M ałopolski. Jak się dowiedzieli, że jestem Polak ze Śląska, tak mi pow iedzieli: „Co ty b ę ­ dziesz, głupi, w ra c a ł do pułku ? I tak tw ój pułk gdzieś daleko odszedł... P rz y sta ń do nas! M iędzy swoimi, ro d a k a m i! z a w sze raźniej. A jakby co do czego przyszło, nic ci Niem cy nie zrobią: przecież

(33)

— 31 —

jesteśm y sp rz y m ie rz e ń c y ! W y tłu m a c z y sz się, żeś sw ojego oddziału nie m ógł znaleźć i na razie u nas się m eldow ał“... P ra w d a , że to było tłóm aczenie się słabe. Ale w ten czas już żołnierze często zm ie­

niali oddziały, bo dyscyplina rozluźniła się na fron­

cie. Oprócz tego, nie m iałem w iększych w y rz u tó w sumienia, bo nie popełniałem przecież żadnej z d ra ­ dy: W ilhelm i F ra n z-Joseph byli przyjaciele... No, i zostałem u nich. D obrze mi było m iędzy P o la ­ kami, zw łaszcza, że ci P o la cy z G alicyi, to n aró d w eso ły i życzliw y. Spełniło się w reszcie moje daw ne pragnienie: byłem w kaw alerji. Dali mi konia po jednym zabitym koledze, konia n a w e t do­

brego. Choć daw no konno nie jeździłem , nadałem się im niezgorzej, boć przecież z końm i byłem obe­

znany od dziecka, jako na w si urodzony. W o jo w a­

liśm y parę m iesięcy. Ale potem , im dłużej w ojna trw ała, tym gorzej było w e w ojsku. K ażden rad b y w ra c a ć do domu, w idać by ło zresztą, że to w s z y s t­

ko psu na budę się zd ało : cesarzow ie wojują, a n a ­ ród się m arnuje. N ajgorsze by ło to, że P o la k do P olaka musi strzelać... B oć i po tam tej stronie, u moskali, naszych było b ard zo dużo. Z d arzyło się, że pojedzie pluton na patrol i p rzy p ro w a d z i jeń ­ ców... P rz e stra sz o n e to, nieraz pocięte szablam i, bo przecież kaw alerja a u striack a też porządnie r ą ­ bała rosyjskich sołdatów ... Z agadasz do niego — a tu się okazuje, że Polak, z pod W a rsz a w y , albo gdzieś z Płockiej, czy Siedleckiej gubernji...

B yłbym tak m oże do końca przew ojow ał pod czarno-żółtym sztandarem , ale zd a rz y ło się, źe nam w ypadło now e są sie d z tw o : P olskie legjony!

(34)

— 32 —

— I w stąpiliście, naturalnie, do L egjonów ? — zapytał żyw o porucznik Dziarski, błyskając oczami,

— T ak jest, panie poruczniku.

— A co na to a u s trja c y ? S tasiek uśm iechnął się.

— Nie pytaliśm y się ich, panie poruczniku. J e ­ dnej nocy w siedliśm y na konie — i tyle nas w i­

dzieli.

— A nie mieliście w y rz u tó w sum ienia?

— Nie, panie poruczniku! Jak przechodziłem z niem ieckiego pułku do austrjaków , to jeszcze mi się trochę m arkociło... M yślałem i tak, i siak... Ale, kiedy dow iedziałem się, że tuż, o milę, stoją L e­

giony, polskie wojsko, pod polską kom endą, które w alczy pod... w tern miejscu S tasiek mirnowoli p o d ­ niósł oczy i spojrzał na w iszący na ścianie p o rtre t Józefa Piłsudskiego... W zrok porucznika D ziarskie­

go poszedł w tym sam ym kierunku. Obaj jedno­

cześnie w y p ro sto w ali się i w p a try w a li przez chwilę w m arsow e, piękne ry s y Kom endanta... S tasiek po­

w iedział:

— Dopiero tam odetchnąłem . P o raz pierw szy w życiu, 1 tam, w Legjonach, nauczyli mnie do­

brze rozum ieć, co to jest P o ls k a !

Porucznik D ziarski w stał, podszedł do S taśk a i położył mu dłoń na ram ieniu:

— T ośm y to w a rz y sz e broni. W ąsik, w iecie?

I ja służyłem w Legjonach pod dow ództw em Ko­

m endanta P iłsudskiego. Od sam ego początku... Po chwili d o d a ł: — Jak to się dziw nie czasem składa...

Usiadł i podjął po pew nym czasie:

— Gdzie w te d y sta ły L egjony? ,

(35)

— 33 —

— P o d Kowlem , panie poruczniku.

— Aha, te ra z rozum iem , dlaczego w a s nigdy nie spotkałem . B yłem w te d y ranny...

S tasiek spojrzał p y tająco na porucznika D ziar­

skiego.

— L eżałem w W a rsz a w ie, w szpitalu, dokąd mnie przenieśli dzięki staraniom rodziny. — No, ale opow iadajcie dalej!

W ięc S tasiek popraw ił się na krześle i tak m ó w ił:

— P rz e sz ło nas do Legjonów dw unastu. N atu­

ralnie, austrjacy podnieśli wielki k rz y k i chcieli nas odbierać z pow rotem . P osłali do Kom endy L egjo­

nów adiutanta i straszn ie się odgrażali. Ale nas nie mogli odszukać, bo zadekow aliśm y się w okopach, a konie, k tó reśm y ze sobą zabrali, poprzem ieniały się przez jedną noc tak dokum entnie, że n aw et w achm istrz z naszego szw adronu, k tórv jeździł ich szukać, nie poznał ani jednego. Mieli legioniści sw oje sposoby...

P orucznik i S tasiek w ybuchnęli jednocześnie śmiechem.

— M ojego k a szta n k a — opow iadał S tasiek, po­

w strzym ując w esołość — tak przem alow ali, że był czarny, jak kruk. P rz y te m u au strjaków m iał dłu­

gi ogon. a tu n a ra z pokazał się sk u rty z o w a n y , ku­

sy, całkiem inny koń...

— Ha, ha. ha! — Śm iał się porucznik D zierski:

— W yborne! B raw o! Sam to kiedyś robiłem , jesz­

cze pod Lublinem... Cóż dalej?

— Dalej — zd a rz y ł się zabaw ny w ypadek.

M ieliśmy dow ódzcę szw adronu, Czecha. T en Czech

Dziwne przygody Staśka Ślązaka 3

(36)

3 4 -

okrutnie się zaw ziął i przysięgał, że nas z pod zie­

mi w ykopie i z Legionów w yprocesuje. Ale k tó ­ rejś nocy, kiedy był w ielki alarm , bo rosjanie mocno nacisnęli, odkom enderow ano nas, coś ze trz y d z ie ­ stu, osłaniać o d w ró t piechoty.

I tak się zd arzy ło , że zetknęliśm y się pod ostrym ogniem m o sk a li: nasza, legionow a w ia ra — i daw ny szw adron, pod ty m czechem . Nie było w tedy, naturalnie, czasu na żadne procesy... Z flanku biły trz y karab in y m aszynow e, a w p ro st sz ła w ielka ty ra lie ra rosyjska. P odobno dw a bataliony. M yśm y osłaniali o d w ró t austriackiej pie­

choty, k tó ra b y ła znacznie sła b sz a od rosyjskiej:

najw y żej bataljon. W ięc, w pew nej chwili, ten czech p rzykazuje odw rót. A m y — nie! — P ro sto p rzez łąki w e trzy d ziestu , jak eśm y się rozsypali, w sk o k — dopadliśm y do ty ch karab in ó w m aszy n o ­ w ych — i wzięli dw a. T rzeci uszedł. Straciliśm y p rz y tern tylko dw óch ludzi, bo rosjanie b ardzo źle tego dnia strzelali. Legiony d o s ta ły następnego dnia pochw ałę. N aturalnie, już się o nas ten C zech w ięcej nie upominał... B ył spokój.

Różne potem przechodziliśm y koleje. D obre i złe. Żyliśm y w szeregach, jak jedna rodzina.

W szy stk o p raw ie było w spólne. K tóren dostał ja­

kąś pom oc z domu, dzielił się po b ra te rsk u z kole­

gami. T aksam o, jak się zd a rz y ło fasow ać, coby to nie b y ło : jadło, czy rum, czy inne rz e c z y — dzie­

liliśm y porów no m iędzy sobą. O jedno tylko z a w ­ sze b y ła w o jn a: o furaż dla koni! F u ra ż e r m iał z tern p raw d z iw ą biedę. Każden ra d b y sw ojem u k o ­ niowi dać tyle ow sa, żeby się szkapa n a ż arta , jak

Cytaty

Powiązane dokumenty

Tragedja miłosna Demczuka wstrząsnęła do głębi całą wioskę, która na temat jego samobójstwa snuje

Reasumując przedstawione powyżej wnio- ski, wypływające z badań, a dotyczące jakości wołowiny pozyskanej od bydła ncb i jego krzy- żówek z rasami mięsnymi,

Dzisiaj kolejna historyjka obrazkowa, dowiemy się co słychać u Tigera, otwórzcie proszę książkę na stronie 52, przyjrzyjcie się obrazkom i zastanówcie o czym będzie

Konsekwencje upadków postrzegane poprzez pryzmat (i) wyłącznie symptomów: złama- nia bioder, bliższego końca kości udowej oraz inne złamania i urazy; (ii) symptomów i interakcji

Innym przykładem gry bezpośrednio „żyw iącej” się działaniami wojennym i może być tytuł Kuma\W ar - oferowana bezpłatnie strzelanina, której użytkownicy po

Tekst Beaty Garlej Koncepcja warstwowości dzieła literackiego Romana Ingardena ujęta w perspektywie ontologii egzy- stencjalnej i jej konsekwencja koncentruje się na

Zanim wybierzesz się gdzieś w nieznane , dowiedz się jakie ,,perełki” masz całkiem niedaleko. Jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś więcej o zabytkach naszej miejscowości-

Kto chciał być dyrektorem, nie mógł się nie zapisać wcześniej [do Partii].. Członkowie Partii w pracy też mieli plusy, jak kogoś