ZDZISŁAW KLESZCZYŃSKI.
WOJENNE PRZYGODY S T A Ś K A ŚLĄ ZA K A
P O W I E Ś Ć P O P U L A R N A .
N AK ŁA DEM I D R U K IE M „ K A T O L IK A “, SPÓ ŁK I W Y D A W N I C Z E ) Z O Q R O D P O W . - BYTO M G.Ś.
= SKŁAD GŁÓW NY DLA POLSKI: = GEBETHNER & W OLFF - WARSZAWA
• .
a - ; ' : : ;
ZDZISŁAW KLESZCZYŃSKI.
#
WOJENNE PRZYGODY S T A Ś K A ŚLĄZAKA
P O W I E Ś Ć P O P U L A R N A
Z
NAKŁADEM I D RUKIEM „ K A T O L I K A “, SPÓŁKI W Y D A W N ICZ E J Z OQR. O D P O W . - BYTOM O.-S.
= SKŁAD GŁÓWNY DLA POLSKI: = GEBETHNER & WOLFF - WARSZAWA
WcL
W szelkie prawa przedruku i przekładu zastrzeżone.
Copyright 1924 b y „Katolik“, sp. w yd. z ogr. odp.
w Bytom iu G.-Śl. (Beuthen O.-S.) — Katowice.
MzM/
Ą U t
Towarzyszom broni, ochotnikom z roku 1 9 2 0
— powieść tą poświęca Autor.
C Z Ę Ś Ć L
I.
Tajem niczy strzał.
C ze rw c o w y , ciepły dzień miał się ku schyłko
wi. Zachodzące słońce złociło czuby sosen, w ysoko wybiegłych ku górze. Wielkie, ciche bory, poszy
te g ę s tw a olszyn, osin, brzóz i krzaczastej leszczy
ny, pow lekały coraz głębsze cienie.
Z łąk, pachnących świeżo skoszonem sianem, w s ta w a ły tęgie, rzeźw e wonie: w lekkim oparzę w ieczornym dymiły się wilgotne smugi...
Zapadała noc.
W zdłuż czarnej ściany odwiecznego lasu, dro
żyną krętą, ledwo widną w ś ró d łąkow ych tra w , przem ykał się jakiś cień- G ęsty mrok nie pozwolił
by rozpoznać z oddalenia:
— Zw ierz — li to, czy człow iek?
B y ła cisza. Czasem tylko, zrzadka, odzyw ał się jakiś głuchy szum w głębi boru... Czasem za- lopdtał skrzydłam i cietrzew... B ystry, bezszelest
ny nietoperz mignął czasem nad kopami siana...
Cień zatrzym ał się. Znieruchomiał. Zda się, wrósł w ziemię.
Jednocześnie, gdzieś, bardzo blizko, rozległ się -tentem końskich kopyt. Po chwili wyjechało z:
leśnej gęstw y trzech jeźdźców. O stry m kłusem,
— ■ 6 —
człapiąc miękko po wilgotnej łące, ruszyli prosto na rozłożystą olszynę, rosnącą na skraju boru.
— Et, zda w a ło ci się — odwrócił się do młod
szego z t o w a rz y s z y człowiek, kłusujący na p rz e dzie : — Żadnego trzasku nie s ły s z a łe m !
S ło w a te wypow iedziane były po rosyjsku.
— Nie, t o w a r z y s z u ! — Odpowiedział w tym samym języku wysoki jeździec: — W yra ź nie było słychać!
Mówiąc to, dał ostrogę koniowi i dopadł w kil
ku susach starszego. Mówił, w skazując przed siebie.
— Słuch, to ja mam, tow arzyszu, dobry! J a keśm y stali w lesie, zaczajeni koło drogi, w yraźnie słyszałem , że coś koło mnie w gęstwinie trzeszczy.
Ale w tej samej chwili mój W ańka, czort by go brał! — parsknął nie w porę.
L edw o to powiedział, nachylił się nagle na sio
dle i zdarł konia. W a ń k a zarył wszystkiemi czte
rem a kopytam i w miękki grunt łąki.
— C zego?
S ta rsz y rów nież osadził konia na miejscu.
— Ot, tam ! Człowiek!...
— Odzie?
— A pod olszyną! Zaczaił się, bestja!
T ym czasem dogonił ich trzeci, gruby jeździec.
Zaczęli się w p a try w a ć w noc.
— Et, przyw idziało ci s i ę . . . Nikt tam nie s to i ! . . .
— Stoi, tow arzyszu, s to i! A, ot daj, poślę mu kulkę z Mauzera, zaraz się okaże, czy jest tam kto, c zy nikogo niema...
— 7 —
W glosie m ówiącego odezw ał się jakiś okrutny akcent. P o c z ą ł odpinać futerał, w k tó ry m miał broń.
— Poczekaj, durny! Tylko spłoszysz... Jeżeli tam napraw dę ktoś się kryje, musimy go zajechać od lasu. Na łące nam nie ujdzie. A w śró d drzew , po nocy, nic mu nie zrobisz! Ej, Iwanow, okrążaj z lewej! Doroszenko! T y z praw ej! A ja na niego pojadę wolno, w prost. —
R ozm ow a ich toczyła się szeptem. L edw o s ta r szy w y d a ł rozkazy, już i ruszyli się obaj podko
m endni: Iwanow, tak, jak mu kazano, rysią, na le
wo, a Doroszenko, wskok, napraw o. Zanim jednak zdążyli w połowie bodaj w y k o n a ć swój c h y try m a- nerw, pod olszyną coś zachrzęściło. Cień, bystry, jak strzała, rzucił się w stronę lasu, oddalonego o jakieś pięćdziesiąt kroków.
— Trzym aj! T rzym aj!
S ta rs z y spiął konia, w y r w a ł w galopie szablę z pochwy, i runął z k rzykiem za uciekającym. C ho
ciaż do pierw szych d rze w lasu było bliziutko, zda
w ało się, że jeździec na rączym koniu dopadnie u- ciekającego. Już, już miał go dosięgnąć, już n a w e t zam achnął się długą, k ozacką szablą, ale uciekają
cy, czując grożące mu niebezpieczeństwo, upadł naraz na ziemię, jak długi. T o g o ocaliło. Jedno
cześnie bowiem spadła ze św istem szabla — i p rz e cięła pow ietrze! Zanim s ta rs z y skręcił koniem — ścigany człowiek — bo człowiek to był! — dal szczupaka w gęste krzaki leszczyny.
— T rzym aj!
Dopadli tamci dwaj, na zdyszanych koniach.
— Strzelaj za nim, s trz e la j!
Ciszę nocną rozdarł strzał. Doroszenko zmie
rzył drugi raz z Mauzera, na chybił — trafił. S ta r szy wściekły, chwycił go za rękę.
— Daj spokój! Co mu, łajdakowi, zrobisz w tej g ę s tw ie ?
Doroszenko w milczeniu schow ał broń do po
chwy.
Teraz, po nieudanej obławie, k a ż d y przeżuw ał złość. Zaczęli się kłócić między sobą...
— Jak należało zajeżdżać? Jak należało strze
la ć ? Podkom endni nie wymówili w prost, co mieli na myśli. Jeżeli ten czowiek uszedł, stało się to za w iną starszego, bo poco było rozdzielać się?
G dyby byli skoczyli nań wprost, dostaliby go... Na- pewno dostali! A tak s ta rszy go w ypuścił przez zbytek chytrości...
Postali, postali, poczem ruszyli zwolna wzdłuż lasu...
Tym c za se m tajemniczy zbieg przedzierał się przez leśne gąszcze. Gdy huknął strzał, upadł jesz
cze raz na ziemię... (nieraz już zaw dzięczał temu prostemu fortelowi swoje życie). — P ote m jednak zaraz porw a ł się na nogi i zaczął biedź, ile miał sił, sta ra ją c się nie zmylić kierunku. T rudno to było. bo w głębokich ciemnościach leśnych trz e ba było co chwila zbaczać to w praw o, to w lewo...
Tu mu zastępow ały drogę jakieś gąszcze, tam znów musiał się cofać prędko, bo czuł, że zapada się w błoto powyżej kostek. S ta ry las był wilgotny, miejscami do tego stopnia wilgotny, że uciekający
9 —
grzęznął w wodzie pod kolana. W iedział jednak, ż e o chwili w ytchnienia nie może myśleć. W ytchnie, tam, po polskiej stronie, jeżeli Bóg mu pozwoli się przedostać... Słyszał, że za rze c z k ą będzie już Polska! Więc a b y do rzeczki... Aby do rzeczki!... — Tylko, czy dobrze biegnie? Może zeszedł w b o k ? Może natknie się znów na tamtych?...
Zadyszany, zlany potem, czuł, że jeszcze k w a drans takiej wściekłej gonitwy — a opuszczą go siły zupełnie. Serce tłukło się w nim, jak szalone.
B rakow ało tchu. Ubranie miał podarte, tw a r z po
kaleczoną, ręce podrapane...
Naraz — stanął, jak w ryty.
Tuż u jego nóg bełkotała woda.
W y tę ż y ł w zrok. B yło nieco jaśniej. W ciągnął w umęczone płuca wielki haust pow ietrza. P a c h niało sitowiem i w odą. Rosły tu widać gęste iwy, bo gdy nachylił się, poczuł miękkie muśnięcie po skroni: listki b y ły sperlone nocną rosą. Zdawało mu się, że oto po t w a rz y jego sp ły w a łza litości
wa... Może to już Ojczyzna go wita, zraszając jego pałające czoło — łzam i?
Nasłuchiwał. Dookoła panow ała głęboka cisza.
Żaden dźwięk nie mącił milczenia. Noc rozpostarła nad z e m ią swój czarny płaszcz. I tylko plusk fali rzecznej, szybko spieszącej w dal, i leciutki szm er nadbrzeżnych łóz, św iadczyły o tern. że ta woda, rozgraniczająca d w a obce sobie światy, że te z a rośla, kryjące zbiega — żyją. T a k ! T o była g ra nica polsko-bolszewicka! Za tą wodą leżał kraj, do którego tęsknił przez długie miesiące, przez lata
całe — Polska! 1
— 10 —
P rz y sia d ł na korzeniu obalonego w iatrem drze’
wa, wtulił się w w y k r o t ciemny — i rozw ażał.
— Iść w b ró d ?
Słyszał, że choć wązkie ma koryto pograniczna rzeka, prąd ma b y s try i wiele zdradliw ych głębin, w których łatw o można utonąć. Z w łaszcza w no
cy. Gdzieindziej ponoć dno stanow i grząskie b a gno... Iść — czy nie iść?
— Zatem czekać do św itu?
Tak, ale w ó w c za s mogą go spostrzedz — Bol
szewicy. W z d ry g n ą ł się nagłym dreszczem. W ie dział co go czekało w razie schwytania...
Zsunął się z w ykrotu, na k tó ry m siedział i na chyli? się nizko nad wodą. C ó ż ? Z brzega w y daje się dość płytka... W oda, iak woda...
Z decydow ał się. Pójdzie! Lepsza już śmierć w nurtach rzecznych, niż m ęczarnie bolszewickiej tu r
my, katusze fizyczne i moralne, straszna śmierć w C z e re z w y czajce...
Miał przecież okazję skorzystania z usług p rze
m ytników. Obiecywali mu, że go prze p ro w a d z ą przez granicę suchą nogą... Nie zaufał im. Jakże ufać ludziom, k tórz y handlują z jednej 't r o n y w ó d ką, z drugiej zaś — złotymi pierścionkami i klejno
tami na których jeszcze nie obeschła k r e w ? O w szem, chcieli go przeprow adzić przez granicę i go
dzili się nawet, że im zapłaci po polskiej stronie, ale
— kto w i e ? — jakby przyszło co do czego, m ożeby go wydali bolszewikom na samej granicy, dla kilku złotych rubli nagrody?...
— Jak iść, to iść! Nie pierw sz y raz w życiu ryzykuje. P ew nie też nie o sta tn i! Z największymi
— 11 —
ostrożnościami w yłam ał sporą gałąź olszyny. Kie
dy mimowoli w y w o ła ł głośniejszy nieco trzask, od
r y w a ją c gałąź od pnia, z a m a rł: zdaw ało mu się w ś ró d mroku, że sto par oczu wpatruje się w niego,:
że dziesiątki ludzi czołga się aby go pochwycić.
Tedy, już nie zwlekając ani sekundy, prze ż e gnał się szybko — i zsunął się do w ody. P rz eję ło go odrazu zimno. Do kości. P ie rw sz e trz y kroki uczynił w ten sposób, że najprzód nam acał grunt przed sobą, a dopiero potem stąpił— Nie widział praw ie nic. I to było s tr a s z n e ! G dyby choć w przybliżeniu mógł zmiarkow ać, jak daleko do p r z e ciwległego brzegu. Choć oko w y k ó l ! Noc. jak sadze...
Po su w a ł się coraz dalej od brzegu, uszedł mo
że z pięć m etrów , może s z eś ć ? — Raptem, sięgając przed siebie gałęzią, poczuł, że dno dziwnie ucie
ka... Jednocześnie prąd, w tern miejscu bardzo b y stry, zaczął go spychać na niewidzialną głębię, któ
ra czyhała obok... Chciał się cofnąć i w r a c a ć do brzegu, aby szukać lepszego brodu w innem miej
scu. Ale czy to, że się zmylił, czy też dno rzeki było w tern miejscu takie nierówne — uczyniw szy ze trz y kroki, zapadł się nagle w rw ą c ą w odę po same pachy. Mimo lodowatego zimna, jakie go przejęło, poczuł kroplisty pot na czole. Zawahał się. Obejrzał... Nie zobaczył już nic. Ani tam te g o brzegu, ani w ykrotu. A w oda. w z ią w s z y go pod pachy, parła i pchała niepow strzym anie na głębię.
Na domiar złego, grunt, odrazu trochę grząski, usu
wa się teraz zupełnie w yraźnie pod nogami...
Tak... tonie...
— 12 —
W ówczas, z determinacją rozpaczy, postano
wi! płynąć. Zapomniał o tern, że p ły w a bardzo i le , że z resztą w nasiąkniętym w odą ubraniu i cięż
kich butach żaden pływ ak nie da rady prądowi...
O statkiem sił odtrącił od siebie daleko, na nic już nie p rzy d a tn ą gałąź, zebrał się w sobie, w y p ro sto wał, ile mógł... i dał szczupaka... Odrazu poszedł na dno... Jednym, drugim ruchem poderw ał się na po
wierzchnię... raz zaczerpnął powietrza... drugi raz zaczerpnął pełne usta wody... w oda zaczęła mu się lać do uszu... poczuł, że go mroczy... brak tchu...
Znów zanurzył się w wodzie... znów jakimś cu
d e m wypłynął... rzucił się raz, drugi, trzeci, czw arty.
I oto. natrafił naraz na zw ieszającą się nizko nad w odą — gałąź!
Uchw ycił ją naprzód jedną ręką, potem obu
rącz. Zamarł.
P rąd, w tym miejscu nieco wolniejszy, nie cią
gnął go już tak w zdradzieckie studnie. Zato było głęboko. Usiłował zgruntować. Napróżno. W tedy, powoli, ostrożnie, drżąc z wycieńczenia i obawy, że się zbaw cza gałąź ułamie — przesuw ając dłonie po oślizgłej korze — zaczął się posuwać do brzegu...
Namacał grunt. W oda podmyła w tym miejscu jakieś drzew o. Konary sięgały daleko nad tonią...
Jeszcze wysiłek... ostatni...
Stanął na płytkiej wodzie. Był u rato w a n y ! Ody, przem oczony do ostatniej nitki, bezsilny, drżący, zwalił się na suchym piasku nadrzecznym, jak kłoda, stracił na chwilę przytomność. Ocknął się, może po minucie, może po k w a d ra n sie ? dygo
c ą c z zimna.
— 13 —
Zaszumiał las.
Skądś, z daleka nadleciał w iatr. W szedł p od w ysokie głowice sosen, pod kocony stuletnich olch, w gąszcz św ierków , w nadw odne trzciny...
Głębokim, pow ażnym tonem począł swoją mu
zykę, rozkołysał wierzchołki drzew , uczynił niepo
kój wśród cichej dotychczas nocy...
Coraz głośniej szumiało w lesie. coraz potęż
niej. Zda się, zagadały naraz w szystkie drzew a, rosnące wzdłuż polsko-bolszewickiej granicy. Zda się. w itały Zbiega.
— Witaj, witaj, rodaku!.. B y w a j nam, Zbiegu z bolszewickiej niewoli! — Jesteś już na polskie?
ziemi! — S ły s z y s z ? Na polskiej ziemi!
1 1.
N a polskief ziem i.
W przestronnej izbie, za stołem, siedziało trzech żołnierzy. Byli bez m undurów , jeno w koszulach i haidawerach. zaprawionych w długie, kaw aleryj- kie buty. Szykowali się do snu, bo godzina była póź
na. a o czw artej nad ranem mieli służbę, więc pora była iść na spoczynek. Skończyli z czyszczeniem broni. Pozie wali tedy, leniwie ciągnąc w ątek swej rozmowy. W reszcie jeden z nich. tęgi chłop o atle
tycznej budowie, wstał, ziewnął potężnie, przecią
gnął się, aż mu w ramionach trzasło i powiedział:
— No, w iara, spać! Jutro M orow y da nam szkołę, jeżeli zaśpimy... G rześkow iak — zwrócił się do kolegi: — Co tam tak nasłuchujesz?
— Zdawało mi się, że ktoś koło domu łazi.
— 14 —
— Ktoby tam łaził? Toć już blizko północ!
— A przecież słyszę kroki...
Poczęli w s z y s c y trzej bacznie nasłuchiwać. W rzeczy samej, koło okien dał się słyszeć szmer.
Czyjeś ciche kroki zatrzym ały się w tej chwili.
W idać, człowiek stojący na dworze, obcy był i nieznał wejścia do domu. A może bał się w e jś ć ?
Pójdę, zobaczę... — G rześkow iak sięgnął po karabin. — Ktoby to b y ł?
Ledwo stanął na progu drzwi, prow a dz ąc yc h na ganek — cofnął się i zaw ołał mimowoli:
— Wszelki Duch!... Kto ta m ? — Zwrócił się szybko do k o le g ó w : — Kubiak, S a w ic k i! B y w a j
cie... Tam jakiś p o k rw a w io n y człowiek stoi!...
Kubiak i Sawicki zerwali się zza stołu i sko
czyli do drzwi, aby w razie czego dać pomoc G rześkow iakow i. T ym czasem ten już był przy nieznajomym i pytał go surow o:
— Coś ty za jeden?
Otoczyli go w sz y sc y trzej. G rześkow iak wziął p rzy b y sz a pod pachę.
— No, maszeruj do izby! Jazda, chłopcy! Za
raz się dowiemy, kto to taki... Marsz!
Nieznajomy był tak w y c zerpany, że ledwo t r z y m ał się na nogach. W prowadzili go do domu i po
sadzili na ławie.
— Kto w y jesteście? — zapytał nieznajomy, ledwo dosłyszalnym głosem.
— Polscy żołnierze! Nie widzisz?
— Bogu dziękować!... Nieznajomy zadrżał — i nagle duża, ciężka łza potoczyła się po jego po
liczku. Złożył ręce, jak do modlitwy. Zaczął mó-
— 15 —
wić cicho, z trudem poruszając w a rg a m i: — Już straciłem nadzieję, że dojdę do swoich... Błądziłem i błądziłem w śród nocy, a ciągle mi się zdawało, że mnie bolszewicy gonią...
G rześkow iak spojrzał pytająco na kolegów. Ci kiwnęli głowami. W ó w czas, stąpając na palcach, żołnierz w y sz e d ł do sąsiedniej izby, skąd powrócił niebaw em , niosąc p łaską manierkę, obszytą su
knem. Podał ją nieznajomemu.
— Masz, napij się...
Nieznajomy pociągnął dobry łyk.
— Wódka...
— A ty co myślałeś, że m leko?
Żołnierze parsknęli śmiechem. Kubiak prze
chylił się przez stół i podał nieznajomemu spory kęs czarnego chleba.
Zapanowało milczenie. Nieznajomy jadł, z tru
dem opanowując drżenie rąk... Był strasznie głod
ny. Od w czoraj nie miał nic w ustach...
— No, napij się bracie jeszcze trochę. Tylko niewiele, boś, widzę, dawno nie jadł. Może cię zamroczyć...
— Napij się. napij — zachęcali przybysz a żoł
nierze.
W idząc koło siebie dobroduszne tw arze, s ły sząc dźwięki polskiej m ow y. nieznajomy powoli od
zyskiw ał rezon. W ziął flaszę w ręce, napił się z niej jeszcze raz, poczem odetchnął głęboko. Z a p y t a ł :
— To ja jestem, widzę, na pogranicznym po
s terunku?
— Tak jest!
— A daleko stad bolszewicy?...
— 16 —
W głosie jego znów przebił się strach.
Żołnierze uśmiechnęli się. G rześkow iak poki
wał głowa.
— Widzę, że ci porządnie zalali sadła za skó
rę, b ied a k u ! — Nie bój się. Tu jest Polska. Nie przyjdą. A choćby mieli ochotę kiedy zajrzeć, to jest ich czem przyjąć... — Mówiąc to, w sk a z a ł na broń, w isz ąc ą na ścianie.
— Dalibyśm y im pieprzu z cynamonem!
— I pieczonego bobu!
Zuchowate, wesołe głosy pogranicznych żoł
nierzy ostatecznie umocniły nieznajomego w p rze
konaniu, że mu już nic nie grozi.
T ym czasem . Kubiak, olbrzym, zasiadł na w p ro st nrzybysz a i zrobił uroczysta minę.
— No. podjadłeś sobie, teraz, bracie gadaj, jak się n a z y w a sz! Skąd idziesz? Kto ci tak czoło i ręce p o d rap a ł? Dlaczego masz m okre ubranie, c o?
Ale nim zapytany zdążył odpowiedzieć, rozległ się z sąsiedniej, ciemnej izby srogi głos, na dźwięk którego w s z y s c y trzej drgnęli.
— Co w y tam, do ciężkiej cholery, b a ra sz k u jecie po n o c y ?
Żołnierze zerwali się na rów ne nogi. Kubiak a a palcach podszedł do drzw i i m eldował służ- biśeie:
— Panie wachm istrzu, melduję posłusznie, że m am y na posterunku jakiegoś człowieka.
— Jakiego tam znów człow ieka? — ryczał straszny głos za drzw iam i: — Do kroćstutysięcy diabłów! Będziecie w y cicho, czy nie? Spać, psiakrew, nie d a c ie ! Ja w a m dam szkołę!
— 17 —
— Panic wachm istrzu. Ten człowiek uciekł, zdaje się z Bolszewik
— Kubiak, Ofermo jedna! Jak mi nie powiesz, czego tam hałasujecie, to was w szystkich tak w y pucuję, że się w am babka przypomni!
— Toć melduję, panie w achm istrzu, że p rz y szedł do nas jakiś człowiek, okrutnie zdrożony, pewnie zbieg!
— To czego zaraz nie g a d a sz ?
Żołnierze uśmiechnęli się do siebie ukradkiem.
Nieznajomy stał ni żyw y, ni m a rtw y . Tym czasem , w ciemnym pokoju za drzwiami, zaczęły się roz
legać grzm iące ziewania, prychania, sapania. P o tem słychać było, jak tam ktoś. półgłosem klnąc, wciąga buty. W reszcie, r o z w a rty się naoścież przym knięte drzwi, Kubiak, G rześkow iak i S a w ic ki stanęli na baczność — i do izby w kroc z ył pan wachm istrz M orow y, człek p o sta w y niedźwiedziej, ba rc z y s ty i ogromny. Na czerwonej t w a r z y pana w achm istrza, dopiero co w idać w y r w a n e g o ze słodkich objęć snu, groźnie sterczały jasne w asy.
jak wiechy. Brwi, konopnej b a rw y , zm arszczone w tej chwili, k ry ły w y ra z oczu. M usiały być straszne te oczy!..
P r z y b y s z z e rw ał się z ław y razem z żołnierza
mi i stał teraz, jak oni, w y p r o s to w a n y na baczność.
W achm istrz podszedł do niego i począł mu się pilnie p rzy p a try w a ć . T rochę się uspokoił, ale wciąż jeszcze posapyw ał. W reszcie, zapytał:
— N azw isko?
— Stanisław Wąsik.
— S k ą d ?
Dziwne przygody S taśka Ślązaka, 2
— 18
— Z Bolszewji.
— W idzę! — Pan w achm istrz zaczął znów ru
szać brw iam i: — Tylko z Bolszewji przychodzą do nas ludzie w tak szpetnie p o rw anych portkach...
P y t a m : — Skąd pochodzisz?
— Ze Śląska.
W achm istrz gwizdnął przeciągle.
— Psss... P r o s z ę ? Ze Ś lą sk a ? A co was, do cholery jasnej, zapędziło do m oskali?
Indagow any milczał. Cóż miał m ó w ić? G d y by chciał w s z y stk o opowiadać, trw a ło b y to dobrą godzinę, a może dłużej...
W achm istrz błysnął nań oczami ale zaczął znacznie mniej srogo:
— Patrzcie! Ze Ś lą sk a ? — P ie ro n ? — Pew nie- ście się pod Niemcem nie pisali W ąsik, tylko „W on- sik“, co ? — H errgottsakram ent! — W asserpollacke!
— Pieronie!
Żołnierze zaczęli się znów uśmiechać. Moro
w y zwrócił się do nich, jak błyskaw ica.
— Cicho ta m ? W y — Ja w am dam s z k o łę ! Ale gdy ponownie spotkał się z oczami z przybyszem , miał już inny, łagodniejszy błysk w źrenicach... Naw et zdaw ało się W ąsikowi, że nie
bieskie oczy pana w achm istrza są w gruncie r z e czy dobroduszne i poczciwe, jak oczy dziecka, a srogość, tylko tak, dla w iększej dyscypliny, jest uda
wana. Nie pomylił się. W achm istrz M orow y pod
szedł doń blizko, bliziutko, poklepał go po ramieniu i powiedział:
— Z tego w szystkiego będziecie się tłumaczyli gdzieindziej. Jutro rano odstaw ią w a s do komen-
— 19 —
dy. T ym czasem się tu prześpicie. Rad jestem, że widzę ślązaka. Znam Śląsk. Naw et z w aszym i ludźmi jestem nazwiskiem s p o k re w n io n y : w s z y s t
ko m orow e chłopy — a ja się znów n a z y w a m : Morowy. — Ha, ha, ha!
Zwrócił się do żołnierzy:
— No, chłopcy, uszykujcie tam jakie posłanie temu ślązakowi.
— Rozkaz, panie wachm istrzu!
G rześkow iak i Sawicki zakrzątnęli się raźno.
Kubiak dal W ą sikow i swój koc. W s z y s c y o k a z y wali mu teraz szcz e rą serdeczność. W idać było, że oficjalna strona przyjęcia została na dziś w y czerpana, a poczciwi polscy żołnierze z aw sze są radzi, gdy mogą kogoś ze swoich ugaszczać...
P a n wachm istrz huknął się w czoło:
' — Ale, ale!... Byłbym zapomniał!... A jedli
ście też co?
— Jadłem, panie wachmistrzu. Dziękuję...
— To dobrze. — W achm istrz popatrzał na Staśka W ąsika i powiedział:
— No, to śpijcie! — Dobranoc!
— Dobranoc...
Nazajutrz zrana Stasiek - Ślązak obudził się znacznie silniejszy, choć w szystkie kości łam ały go jeszcze po wczorajszej przepraw ie, a poranione i podrapane miejsca piekły porządnie. Z w c z o ra j
szych znajomych nie zobaczył już, niestety, nikogo.
W a u im is trz Morowy, a z nim żołnierze: Kubiak.
Grześkow iak i Sawicki — w yruszyli jeszcze przed świtem, na służbę. Byli zato nowi ludzie, którym został polecony przez w achm istrza. Zrazu Stasiek
— 20 —
posmutniał, bo nie wiedział, jak sobie z tymi n o w y mi da radę. Okazało się jednak, że jego o b a w y były nieusprawiedliwione. Nowi żołnierze okazali się również dobrzy, jak ich koledzy.
W sk az a n o Staśkow i studnię, przy której mógł się w y m y ć , jak się należy. Nie było to w praw dzie zbyt wygodnie, czerpać wodę. skrzypiącym żóra- wiem, lać ją potem z w ia d ra w wielkie koryto i tam się pluskać. Ale gdy przypomniał sobie, w ja
kim stra sznym brudzie żył przez tyle miesięcy, jak nieraz b r ak o w a ło kubka wody, w y d a ła mu się ta prosta studnia i sosnow e koryto — czemś zach w y - cającem. Tern bardziej że w oda była czysta, zim
na i świeża.
Gorzej było z ubraniem Staśka. P rz e d s ta w ia ło się opłakanie. Podczas przedzierania się przez gąszcze leśne podarł sobie spodnie i kurtkę a fa
talna nocna kąpiel w zdradliw e' rzeczce, k tó ra o mało co nie skończyła się dlań ragicznie, zniszczy
ła do resz ty nadw ątlony przyodziew ek.
O bracał tedy kurtkę i tak, i siak, przyglądał się swoim porciętom — ale zrozumiał że bez ko
biecej pomocy nic nie poradzi. — Ba! — G dyby tak znalazła się jakaś dobra dusza i pożyczyła mu bo
daj igły z nitką, albo pasem ko bawełny...
Gdy tak rozm yślał nad swoim ubraniem, wsty^
dząc się tej biedy, usłyszał nagle w esoły śmiech.
Obejrzał się. Jeden z m łodych żołnierzy, którzy przyszli na zmianę tam tych, kiw ał mu z okna i w ołał:
— A chodźcie tam, chodźcie! Dam wam nici
; igły, wszystkiego, czego potrzeba! Nie będziecie
— 21 —
przecież ha. ha, ha! — Świecili kom endantowi gołymi kolanam i!...
' Zaczęło, się cerowanie i naprawianie, a żołnierz pogadyw ał z h u m o re m :
— Pewnie... pewnie... Zdałaby się tu jaka m ło
da i ładna dziewucha, żeby zaradzić waszej bie
dzie... C o ? — Nie poradzi! — Tu u nas na linji ż a d nych bab niema, bo służba taka, psiakrew , ostra, że nic tu po babach... Ale to nic. D am y sobie i sami radę, p r a w d a ?
Jakoż, zrobił Stasiek, co m ó g ł : w kilku miej
scach dziury zacerow ał, w kilku zeszył a n ajgor
sza szkodę, na łokciu, gdzie sobie był w y d a rł cały kęs sukna, załatał kaw ałkiem płótna. Tak, choć wyglądał nędznie, nie w yglądał przecież, jak dziad.
Zaczem zawołali go na kaw ę. P oniew aż b y ła go
rąca i suto ocukrzona, sm a k o w ała mu doskonale, choć, p ra w d ę pow iedziaw szy, pewnie A m eryki ni
gdy tak k a w a nie w id z ia ła: musiała rosnąć na bu
raczanym polu, albo na polu cykorji... Dostał do k a w y ogrom ny glon razow ego, czarnego chleba i — o dziwo! — trochę smalcu! Dopieroż to b y ła ucz
ta, jakich mało! Ostatnie czasy w Bolszewji Sta- śifek żył lebiodą i szczawiem , które zbierał na łą^
kach przydrożnych... Chleba nie widział od dwóch tygodni, a suchary, których miał trochę, zapleśniały i śkwaśniały... W ięc ta skrom na s tra w a żołnierska w y d a ła mu się ucztą nad uczty.
Gdy zjedli, za ra z zaczęli się sz y k o w a ć do drogi.
W aćhm istrz M orow y posłał był meldunek od samego rana, należało więc staw ić się w komendzie nie zw le
kając, bo bod ty m względem przepisy b y ły surowe.
— 2 2 —
Stasiek pożegnał się serdecznie z żołnierzami i prosił jeszcze na odjezdnem, żeby pow tórzono je
go pozdrowienie P a n u W achm istrzow i, i tam ty m t r z e m : Kubiakowi, G rześkow iakow i i Sawickiemu, co go przyjęli tak poczciwie. Nie wiedział, czy ich jeszcze kiedykolwiek z o b a c z y ?
Kilku żołnierzy w yległo na ganek, kiedy S ta
siak odjeżdżał z jednym z ich kolegów chłopską podwodą. Że już wiedzieli o ślązaku, kiwali za nim życzliwie i wołali:
— A powiedz tam swoim, jak w rócisz na Śląsk, że przyślem y po nich, gdy się zdarzy bić moskala!
Nie przeczuw ał nikt z nich, jak prędko ta o k a zja się zdarzy...
III.
Pan Porucznik Dziarski.
Dobrze koło południa dojechał Stasiek do wsi, w której mieściła się komenda. Wjechali w w ięk
sze obejście — tam żołnierz odpraw ił woźnicę i ko
nia — a sam poszedł się m eldow ać panu poruczni
kowi, przykazując Staśkowi, żeby się nigdzie nie ruszał i czekał cierpliwie, aż go zawołają. Nie trw ało to jednak długo. Może po dziesięciu minu
tach z aw ołał S taśka służbow y podoficer, poczem w prowadzono go do kancelarii. W kancelarii sie
działo paru podoficerów i kilku żołnierzy, pisząc i rachując. P o d ścianą stał jakiś żołnierz z pokie
reszow aną głową. Z oczu mu patrzyło, że widać coś zbroił i że tu będzie s ta w ał do karnego rap o r
tu. P ew nie o bijatykę p o s z ł o . . . Ano, nie pogła
— 23 —
dzą go zato po głowie, to pewne. Pójdzie do p a ki, jak amen w pacierzu! — Na to jest w o j s k o ! —
Stasiek drgnął, gdy usłyszał naraz swoje na zwisko, w y w o ła n e przez służbow ego podoficera.
— W ąsik S t a n is ł a w !
Zaledwie po chwili przypomniał sobie, że p rze
cież sam wczoraj powiedział w achm istrzow i Mo
rowemu, jak się na z yw a . Zanim to jednak sobie przypom niał i uprzytomnił, że w achm istrz musiał już zrana m eldow ać o nim, robiło mu się raz zimno, to znowu g o r ą c o . . . W Bolszewji przez długie miesiące nie mógł się przyznać do swego nazwiska.
Więc teraz, tak nagle, na cały głos w y w o ł a n e : W ąsik Stanisław ! — w z ru szy ło go do ż y w e g o . . . Nim się jednak dobrze opamiętał, nim ochłonął i zrozumiał, że niema się czego bać, bo jest w ś ró d swoich — znalazł się w gabinecie porucznika.
Gabinet H m . . . Nie był to na p ra w d ę gabinet:
jakież znów „gabinety" m ogą być w biednej k r e sowej w s i?
Izba, tak a sama, jak inne, tyle, że czyściutko wybielona i przyozdobiona kilkoma lepszymi sprzę
tami. P r z y stole, zaw alonym papierami, siedział komendant, pan porucznik Dziarski. Za nim wisiała na ścianie piękna fotografia, przedstaw iająca Na
czelnika P a ń s tw a polskiego, Józefa Piłsudskiego.
Trochę k a rt po ścianach, trochę broni — ot, i cale umeblowanie.
Stasiek stanął na w prost okna, tak mu rozkazał pan porucznik. P r z e z chwilę m łody oficer p rzyglą
dał się badaw czo Staśkow i, poczem, uz na w sz y w i dać, że przybyłem u p a trz y z oczu niezgorzej, za-
— 24 —
cżął mówić dobitnie, robiąc od czasu do czasü lekki' ruch r ę k ą :
— W ąsik. Dostałem meldunek, żeście się zgło
sili w czoraj w nocy do posterunku naszej stra ż y granicznej w N. i podali się za zbiega z Bolszewik W meldunku stoi napisane, żeście się nazw ali S ta
nisław Wąsik, rodem ze Śląska. — C z y t a k ?
— Tak, panie poruczniku.
— Muszę w a s uprzedzić, że zanim w a s puszczę dalej, zanim wogóle postanowię, dokąd w a s skie
rować, chcę wiedzieć w szystko, rozum iecie? — w szystko, co do ty cz y w aszej osoby, przeszłości i okoliczności ucieczki. Uprzedzam , że do nas c z ę sto zgłaszają się różni podejrzani ludzie, podają się za zbiegów z Bolszewji, a potem, po dokładnem zbadaniu spraw y, okazuje się, że to są elem enty wrogie Polsce, bolszewiccy agitatorzy, albo szpie
dzy, k tórym tylko o to chodzi, żeby raz przesko
c z y w s z y granicę, upraw iać tutaj swoją podstępną r o b o tę ! W ięc ostrzegam was, W ąsik, mówcie tyl
ko praw dę.
— Będę mówił praw dę, panie poruczniku! Nie mam nic do uk ry w a n ia przed swoimi 1
— Dobrze.
Porucznik poprawił się na krześle, w p a trz y ł bystro w oczy S taśka i zaczął indagację:
— Podaliście swoje p raw dziw e nazw isko?
— T ak jest, panie poruczniku,
— Gdzieście się urodzili?
— W Groszowicach, panie poruczniku.
— Na Ś ląsku?
— T ak jest, panie poruczniku. Koło m iasta Opola.
25 —
— A! Wiem. — Ile macie l at ?
— Dwadzieścia.
— Służyliście w w ojsku?
— T ak jest.
— W jakiem?
— W n iem ieck iem u a u s tria c k ie m u polskiemu Cze
śk ie m , a n g i e l s k i e m — i P. O. W.
— J a k ? J a k ? J a k ? ? ? . . .
P a n porucznik Dziarski z e rw ał się mimowoli z krzesła. P odsz e dł do Staśka blisko, bliziutko...
W idać było. że pan porucznik rozw aża kapitalne pytanie: C z y ten chłopak m a bzika — czy niem a?
Z apanow ała chwila ciszy. P o jakiejś minucie milczenia porucznik Dziarski usiadł z pow rotem przy stole — i zadzwonił. Gdy zjawił się służbo
w y podoficer, porucznik rozkazał:
' Si erżanci e. Nie przeszkadzać mi teraz. J e stem zajęty. Papiery później podpiszę!
— Rozkaz!
Sierżant zawrócił się na pięcie, trzasnął ostro
gami i wyszedł, starannie zam ykając za sobą drzwi.
W te d y porucznik, po króciutkiej chwili wahania, w sk a z a ł Staśkow i krzesło.
— Siadajcie. Widzę, że się ledw o trzym acie na nogach.
A gdy Stasiek spojrzał z wdzięcznością na p o rucznika i usiadł, porucznik dodał:
— A teraz słucham, jak to b yło?
— 26 —
IV.
O p ow iad an ie Staśka- ślązaka.
— Urodziłem się na Śląsku — tak zaczął swoje opowiadanie Stasiek — jakom j uż mówił, koło Opola. Rodzice mieli w e wsi Groszowicach k a w a łek gruntu i działo nam się niezgorzej. Ale akurat, kiedym skończył dziesięć lat, u m arła m atka, a r y chło potem, bo w rok, um arła moja siostra, starsza odemnie o pięć lat. Zostaliśmy w e trzech tylko:
ojciec, s ta r s z y b rat i ja. Ja w te d y niewiele rozu
miałem, bo byłem jeszcze m ały, ale widać z żalu za m atką, k tó rą bardzo kochał, czy z czego innego, ojciec zaczął pić. G ospodarstw o poszło licho. Z a częły się długi. W ięc któregoś dnia, jak dziś pa miętam, n a wiosnę, powiedział nam ojciec, że po
stanow ił iść se precz, do fabryki, i że sprzedaje grunt i w szystko. Józek, mój sta rs z y brat, począł się ojcu sprzeciw iać i wołać, że nigdzie nie pójdzie, bo tutaj nieboszczka m atk a pochowana... W te d y oj
ciec strasznie się zgniewał, zaczął k rzyczeć na Józka a n a w e t pobił go mocno, p ierw sz y raz, bo dotąd nas nigdy nie bijał. P ew nie i jemu żal było Groszowic, a najwięcej grobu na tam tejszym cmen
tarzu, ale widać już tak musiało być. No, i coś w tydzień potem ojciec sprzedał ziemię — dobrze jeszcze, że się trafił kupiec uczciw y, Polak. W y c ią gnęli m y z Groszowic do miasta. Ojciec najprzód próbow ał p ra c o w a ć w Królewskiej Hucie, potem pod Bytomiem, w Szarleju. Nigdzie jednak długo się nie osiedział. Za s ta ry już był widać, żeby no
wego życia próbow ać, trochę pewnie tęsknił za
— 27 —
wsią, trochę się m arnow ał przez pijaństwo, bo w tenczas już tęgo pił...
Najgorzej mu było przez to, że w e wsi, n a swoim gruncie, niewiele co miał do czynienia z Niemcami — wkoło siedzieli sami swoi, wiarusi, są- siedzi. A w mieście, jak to w mieście. Musiał się słuchać Niemców, przew odził nad nim byle Prusak, a czasy, jak teraz miarkuję, by ły ciężkie...
W y z y w a li nas i tak, i siak, jedni od Saupollack- ken, inni od W asserpollacken, dokuczali nieraz tak, że się pięście zaciskały!
Ojciec b y ł krew ki, brat też. Razu pew nego — a to już było na trzeciej fabryce, w hucie cynko
wej, pogniewał się ojciec z w e rk m a js tre m ; od słow a do słow a — huknął go Niemiec w łeb! Brat był blisko — m ocny b y ł! — jak nie podleci, jak nie trzaśnie tam tego pierona — na nic mu łeb rozcha- ratał! Musiał się Niemiec leczyć dobry miesiąc.
No, wiadomo, co z tego wynikło. Ani ojciec, ani b rat nigdzie już roboty nie mogli znaleźć. Mimo, że zapłacili za to więzieniem, stracili pracę. Dy- rektory kopalń, hut i fabryk znają się, jak łyse k o nie. Jak dadzą znać jeden drugiemu, możesz, czło
wieku, cały rok za pracą chodzić — i nic nie w y chodzisz... W te d y ojciec zaczął się sz y k o w a ć do
Ameryki. Dwóch tam od nas pojechało, do m iasta Pittsburga i w listach bardzo sobie chwalili, że du
żo zarabiają. W ięc i ojciec postanow ił tam szczę
ścia szukać i naw et szyfkarty już zadatkow ał. T y m czasem. zdarzyła się niespodzianie robota na k o palni, w Heinitzgrubie. Co było m arek, to się przez tych parę lat tułaczki zjadło, a osobliwie z
28 —
powodu tego przym usow ego fajrantu, co to nigdzie nie mogli roboty dostać. No, w ięc na grubie, to na grubie. Poszli obaj pod ziemię, robić przy k o lejce. 1 rzeczywiście, zostali pod ziemią... P r z e r o bili w szystkiego trz y tygodnie. Na c z w a rty t y dzień z d a rz y ła się katastrofa — i zginęli jednego dnia, o jednej godzinie: ojciec i brat...
Stasiek na chwilę zamilkł. W idać te wspomnienia ciężkie były, bo ani rusz, nie mógł mówić. Co się zabierze do opowiadania — coś go za gardło chwyci...
W reszcie podjął p r z e rw a n y w ą te k swojej smut
nej opowieści:
— A to było już krótko jakoś przed wojną. Ja miałem w te d y piętnaście lat, kiedy się wojna z a częła. Sam byłem na świeci e, przy tent. mało jesz
cze mogłem zarobić, a tych pieniędzy co mi po śmierci ojca zostało, bo wypłacili z kasy, nie na- długo starczyło. Więc, kiedy na p raw o i lewo z a częli wszystkich brać do wojska, co miałem cze
k a ć ? Poszedłem i ja. Wiedziałem, że czy tak, czy owak, za parę miesięcy w mundur mnie ubiorą.
W olałem iść. jako Freiwilliger, po naszemu, ochot
nik. No, i poszedłem. Wzięli mnie do piechoty, choć meldowałem, że chcę do kawalerii. W idać piechota była im więcej potrzebna...
Posłali nas na zachodni front, do Francji, tam ćwiczyli przez sześć tygodni za frontem, a potem posłali do okopów. Biliśmy się w te d y jeszcze do
t r z e , ale już nie było w niemieckim wojsku d a w nego ducha. C oraz przynosili któregoś z nas z przestrzeloną nogą. albo ręką. C oraz k tó ry ś dostał
— 29 —
kulkę. Bo F rancuzi tęgo s trz e la li! W ted y było już skąpo z ludźmi. Co którego jako-tako podleczą w lazarecie, dadzą mu dw a tygodnie „Erholung“ — m arsz z pow rotem na fro n t!
C hłopy zaczęły sarkać. Jak daw niej k rzy k n ą ł starszy , L ejtnant, albo Feldfebel, było cicho jakby m akiem zasiał i ludzie się trzym ali sztram ... Ale to się popsuło. P rz ed te m mówili w ciąż „ F ra n k reich ist erledigt“ — te ra z zaczęli na głos g ad ać:
„W ir sind erledigt“ A najgorzej dokuczały nam gazy... Jak tylko zd a rz y się noc taka, że w iatr ciągnie dobrze na nas — posyłali gazy. Dużo się narodu zm arnow ało, osobliw ie naszych, górnoślą- zaków , bo w regim encie dobra połow a b y ła ze śląsk a...
W te d y dostałem jednego dnia dwie kulki z ma- szy n en g w e ru : o! — tu — i tu...
M ów iąc te słow a, S tasiek odgiął ręk a w k u rtk i i pokazał porucznikow i dw ie m ałe blizny na przed ramieniu. C iągnął d a le j:
— P rz e sz ły na w ylot. W m iesiąc byłem zdrów . Ale mnie już nie posłali ze szpitala na francuski front, tylko na rosyjski. I tam dostałem się do niewoli...
Porucznik D ziarski p a trz y ł w zam yśleniu na opow iadającego. W ciem nych źrenicach S ta śk a m alow ało się podczas opow iadania w szystko, co opow iadał: więc sm utek, żal, tęsknota, gniew , p rz y gnębienie... Razem , w idać było, że opow iada szcze
rą p raw d ę : tak jak się n ap ra w d ę w sz y stk o działo.
Porucznik D ziarski zrobił giest — S tasiek ciągnął d a le j:
-— 30 —
— D ostałem się do niewoli, po praw dzie, przez kolegów . W ted y już Niemcom nie bardzo chciało się bić, więc pew nego dnia, na patrolu, gdy nas otoczył w ięk szy oddział rosyjski, poddali się. M o
żna się było jeszcze w ycofać, ale woleli złożyć broń. T ak się dziw nie złożyło, że strzelaliśm y tylko d w a j: vice-F eldw ebel Dubois, k tó ry b ył al- zatczyk, i ja... W yszło na to. że choć nas przed w ojną Niem cy najw ięcej gnębili, najhonorow iej po
stąpiliśm y m y, a tam ci stchórzyli...
Dubois dostał odrazu kulką w serce i został na m iejscu — m nie m oskale wlepili kilkanaście raz y kolbą, że potem nie m ogłem przez d w a dni poru
szać ani ręką, ani nogą. Jeszcze dobrze, że to b y ła ro sy jsk a piechota, bo g dybyśm y się dostali w łap y kozaków , pew nie by było po nas! Jeńców m ordow ali. Osobliw ie, jeśli w pobliżu nie w idać było starszyzny...
Kolegów z araz odtransportow ali gdzieś dalej, mnie na razie zostaw ili w e w si, bo byłem straszn ie potłuczony. I to w y szło na dobre. W kilka dni coś się na froncie zmieniło, rosjanie się pośpiesznie cofnęli, a w ieś zajęła au strjack a kaw alerja. Mnie nie zdążyli ew akuow ać. Leżałem w chałupie chłop
skiej. jak Ł azarz, cały jeszcze posiniaczony. — Ten austrjacki pułk sk ład ał się w dobrej połow ie z P o laków z M ałopolski. Jak się dowiedzieli, że jestem Polak ze Śląska, tak mi pow iedzieli: „Co ty b ę dziesz, głupi, w ra c a ł do pułku ? I tak tw ój pułk gdzieś daleko odszedł... P rz y sta ń do nas! M iędzy swoimi, ro d a k a m i! z a w sze raźniej. A jakby co do czego przyszło, nic ci Niem cy nie zrobią: przecież
— 31 —
jesteśm y sp rz y m ie rz e ń c y ! W y tłu m a c z y sz się, żeś sw ojego oddziału nie m ógł znaleźć i na razie u nas się m eldow ał“... P ra w d a , że to było tłóm aczenie się słabe. Ale w ten czas już żołnierze często zm ie
niali oddziały, bo dyscyplina rozluźniła się na fron
cie. Oprócz tego, nie m iałem w iększych w y rz u tó w sumienia, bo nie popełniałem przecież żadnej z d ra dy: W ilhelm i F ra n z-Joseph byli przyjaciele... No, i zostałem u nich. D obrze mi było m iędzy P o la kami, zw łaszcza, że ci P o la cy z G alicyi, to n aró d w eso ły i życzliw y. Spełniło się w reszcie moje daw ne pragnienie: byłem w kaw alerji. Dali mi konia po jednym zabitym koledze, konia n a w e t do
brego. Choć daw no konno nie jeździłem , nadałem się im niezgorzej, boć przecież z końm i byłem obe
znany od dziecka, jako na w si urodzony. W o jo w a
liśm y parę m iesięcy. Ale potem , im dłużej w ojna trw ała, tym gorzej było w e w ojsku. K ażden rad b y w ra c a ć do domu, w idać by ło zresztą, że to w s z y s t
ko psu na budę się zd ało : cesarzow ie wojują, a n a ród się m arnuje. N ajgorsze by ło to, że P o la k do P olaka musi strzelać... B oć i po tam tej stronie, u moskali, naszych było b ard zo dużo. Z d arzyło się, że pojedzie pluton na patrol i p rzy p ro w a d z i jeń ców... P rz e stra sz o n e to, nieraz pocięte szablam i, bo przecież kaw alerja a u striack a też porządnie r ą bała rosyjskich sołdatów ... Z agadasz do niego — a tu się okazuje, że Polak, z pod W a rsz a w y , albo gdzieś z Płockiej, czy Siedleckiej gubernji...
B yłbym tak m oże do końca przew ojow ał pod czarno-żółtym sztandarem , ale zd a rz y ło się, źe nam w ypadło now e są sie d z tw o : P olskie legjony!
— 32 —
— I w stąpiliście, naturalnie, do L egjonów ? — zapytał żyw o porucznik Dziarski, błyskając oczami,
— T ak jest, panie poruczniku.
— A co na to a u s trja c y ? S tasiek uśm iechnął się.
— Nie pytaliśm y się ich, panie poruczniku. J e dnej nocy w siedliśm y na konie — i tyle nas w i
dzieli.
— A nie mieliście w y rz u tó w sum ienia?
— Nie, panie poruczniku! Jak przechodziłem z niem ieckiego pułku do austrjaków , to jeszcze mi się trochę m arkociło... M yślałem i tak, i siak... Ale, kiedy dow iedziałem się, że tuż, o milę, stoją L e
giony, polskie wojsko, pod polską kom endą, które w alczy pod... w tern miejscu S tasiek mirnowoli p o d niósł oczy i spojrzał na w iszący na ścianie p o rtre t Józefa Piłsudskiego... W zrok porucznika D ziarskie
go poszedł w tym sam ym kierunku. Obaj jedno
cześnie w y p ro sto w ali się i w p a try w a li przez chwilę w m arsow e, piękne ry s y Kom endanta... S tasiek po
w iedział:
— Dopiero tam odetchnąłem . P o raz pierw szy w życiu, 1 tam, w Legjonach, nauczyli mnie do
brze rozum ieć, co to jest P o ls k a !
Porucznik D ziarski w stał, podszedł do S taśk a i położył mu dłoń na ram ieniu:
— T ośm y to w a rz y sz e broni. W ąsik, w iecie?
I ja służyłem w Legjonach pod dow ództw em Ko
m endanta P iłsudskiego. Od sam ego początku... Po chwili d o d a ł: — Jak to się dziw nie czasem składa...
Usiadł i podjął po pew nym czasie:
— Gdzie w te d y sta ły L egjony? ,
— 33 —
— P o d Kowlem , panie poruczniku.
— Aha, te ra z rozum iem , dlaczego w a s nigdy nie spotkałem . B yłem w te d y ranny...
S tasiek spojrzał p y tająco na porucznika D ziar
skiego.
— L eżałem w W a rsz a w ie, w szpitalu, dokąd mnie przenieśli dzięki staraniom rodziny. — No, ale opow iadajcie dalej!
W ięc S tasiek popraw ił się na krześle i tak m ó w ił:
— P rz e sz ło nas do Legjonów dw unastu. N atu
ralnie, austrjacy podnieśli wielki k rz y k i chcieli nas odbierać z pow rotem . P osłali do Kom endy L egjo
nów adiutanta i straszn ie się odgrażali. Ale nas nie mogli odszukać, bo zadekow aliśm y się w okopach, a konie, k tó reśm y ze sobą zabrali, poprzem ieniały się przez jedną noc tak dokum entnie, że n aw et w achm istrz z naszego szw adronu, k tórv jeździł ich szukać, nie poznał ani jednego. Mieli legioniści sw oje sposoby...
P orucznik i S tasiek w ybuchnęli jednocześnie śmiechem.
— M ojego k a szta n k a — opow iadał S tasiek, po
w strzym ując w esołość — tak przem alow ali, że był czarny, jak kruk. P rz y te m u au strjaków m iał dłu
gi ogon. a tu n a ra z pokazał się sk u rty z o w a n y , ku
sy, całkiem inny koń...
— Ha, ha. ha! — Śm iał się porucznik D zierski:
— W yborne! B raw o! Sam to kiedyś robiłem , jesz
cze pod Lublinem... Cóż dalej?
— Dalej — zd a rz y ł się zabaw ny w ypadek.
M ieliśmy dow ódzcę szw adronu, Czecha. T en Czech
Dziwne przygody Staśka Ślązaka 3
3 4 — -
okrutnie się zaw ziął i przysięgał, że nas z pod zie
mi w ykopie i z Legionów w yprocesuje. Ale k tó rejś nocy, kiedy był w ielki alarm , bo rosjanie mocno nacisnęli, odkom enderow ano nas, coś ze trz y d z ie stu, osłaniać o d w ró t piechoty.
I tak się zd arzy ło , że zetknęliśm y się pod ostrym ogniem m o sk a li: nasza, legionow a w ia ra — i daw ny szw adron, pod ty m czechem . Nie było w tedy, naturalnie, czasu na żadne procesy... Z flanku biły trz y karab in y m aszynow e, a w p ro st sz ła w ielka ty ra lie ra rosyjska. P odobno dw a bataliony. M yśm y osłaniali o d w ró t austriackiej pie
choty, k tó ra b y ła znacznie sła b sz a od rosyjskiej:
najw y żej bataljon. W ięc, w pew nej chwili, ten czech p rzykazuje odw rót. A m y — nie! — P ro sto p rzez łąki w e trzy d ziestu , jak eśm y się rozsypali, w sk o k — dopadliśm y do ty ch karab in ó w m aszy n o w ych — i wzięli dw a. T rzeci uszedł. Straciliśm y p rz y tern tylko dw óch ludzi, bo rosjanie b ardzo źle tego dnia strzelali. Legiony d o s ta ły następnego dnia pochw ałę. N aturalnie, już się o nas ten C zech w ięcej nie upominał... B ył spokój.
Różne potem przechodziliśm y koleje. D obre i złe. Żyliśm y w szeregach, jak jedna rodzina.
W szy stk o p raw ie było w spólne. K tóren dostał ja
kąś pom oc z domu, dzielił się po b ra te rsk u z kole
gami. T aksam o, jak się zd a rz y ło fasow ać, coby to nie b y ło : jadło, czy rum, czy inne rz e c z y — dzie
liliśm y porów no m iędzy sobą. O jedno tylko z a w sze b y ła w o jn a: o furaż dla koni! F u ra ż e r m iał z tern p raw d z iw ą biedę. Każden ra d b y sw ojem u k o niowi dać tyle ow sa, żeby się szkapa n a ż arta , jak