• Nie Znaleziono Wyników

Kobieta jako punkt odniesienia w malarstwie współczesnym

(Przy okazji wystawy obrazów Grzegorza L. Piotrowskiego)

1 Obraz znajduje się w zbiorach Muzeum Lubuskiego im. Jana Dekerta w Gorzowie (kolekcja „Arsenał 1955”), w części ekspozycyjnej.

2 G. Balcerzak, [wstęp do katalogu:] Aleksander Jackiewicz. Malarstwo, Zielona Góra – Gorzów Wielkopolski – Jelenia Góra, Gorzów 2006, s. 6.

3 Tamże; są to warstwy cienkiego jasnego gruntu (zwykle stosowane w fazie przygotowawczej do malowania).

W innym przykładzie figura staje się narzę-dziem, może pretekstem, do poszukiwania innych jeszcze, tajemniczych źródeł demonizmu. Może idzie o seksualizm, perwersję, czy też archetyp prasiły, jaką uosabia i syntetyzuje kobiecość... Tu znów można mnożyć przykłady; doskonałym, a bliskim nam regionalnie, jest malarstwo Andrzeja Gordona. Obsesyjnym tematem jego twórczości jest właśnie niebezpieczna zagadka mrocznej, demonicznej kobiecości, a nie figura kobieca jako przedmiot malarskiej kontemplacji. Za taką wy-kładnią przemawia specyfika kompozycyjna tych obrazów, której zasadą jest dekapitacja. Gordon4, przedstawiciel neofiguracji, też dojrzewał do swe-go „flaswe-goweswe-go” tematu, który ostatecznie zdomi-nował i opazdomi-nował całkowicie jego malarstwo i wyobraźnię. Jest w zbiorach Muzeum Lubuskiego w Gorzowie urbanistyczny portret miasta (Gorzów), wczesny obraz z końca lat siedemdziesiątych, gdy młody absolwent akademii sztuki przyjechał i osiadł w Gorzowie. Wtedy pewnie decydowały się jego ideowe (może też warsztatowe?) prefe-rencje.

Znacznie rzadziej ma miejsce sytuacja, którą ilustrować może przypadek Michała Bajsarowicza.

Formalnie bliski malarstwu Gordona: tu i tam uproszczona sylwetka kobieca i – co ważniejsze – konsekwentna dekapitacja, lecz autor doświadcza innych mąk, wynikłych z decyzji podjęcia tego tematu. Gdy u Gordona czujemy jakąś bezradność wobec siły i niejasnej tajemnicy seksualizmu, Bajsarowicz podążą za innymi tajemnicami sa-mego kształtu z jego rozlicznymi doskonałościami.

Jest wytrawnym rysownikiem – kontur przedsta-wianych form wyznacza nerwowa, szybka kreska, złożona z wielu krótkich dotknięć pędzla czy ołówka. Nigdy nie jest cienką, bezwzględną linią wahliwej granicy między konkretem a wiecznością.

Swoisty dramat tego artysty bierze się stąd, że właściwie od początku świadomego malowania, z uporem, uprawia ten trudny temat. Zawsze

maluje to samo – nie licząc całkowicie juwenilnych, zarobkowo traktowanych zadań, w postaci gustownych „marszczonek” – jakby przekonany był, że zbliża się do uchwycenia (to jak przyłapanie na gorącym uczynku!) chwili stawania się, czy może decydowania o ostatecznym przez-naczeniu, kształcie i formie rzeczy. Nie eksponuje

„pierwszorzędnych cech płciowych”, a kolor też wydaje się u niego sprawą drugorzędną. Jest rodzajem „żelu”, w jakim zanurzone są – niczym w akwarium – bezgłowe korpusy. Czasem jest zielonkawy, czasem fioletowawy. Powoduje to wrażenie, że formy zostały świadomie „utopione”

(ale to oznacza także: pozbawione grozy!).

Bajsarowicz5jest autorem przynajmniej kilkunastu – może kilkudziesięciu – mistrzowskich, przej-mująco wyrazistych obrazów, z których każdy oddzielnie silnie dominuje wyobraźnię widza, a których suma jednak obnaża pewną słabość:

czuje się niemal fizycznie niemożność pójścia dalej i współodczuwa się z artystą ten ból. – Cóż, gdy podejmuje się temat aż tak niebezpieczny, łatwo wpaść można na rafy banału. Pewnie dlatego, broniąc się przed pójściem drogą „łatwizny”, artysta od dłuższego czasu albo milczy, albo wypowiada się w innych materiałach: glinie lub klasycznej rzeźbie w brązie. I czyni to nie bez sukcesu. Wciąż jednak ufam, że Michał wzniesie się ponad własną słabość i – nawet raniąc się bar-dzo – dopadnie sensu czy sedna rzeczy. Mam też niczym nie poparte przekonanie, że gdyby pokor-nie przeszedł nudną (może) drogę dochodzenia do formy doskonałej, spinającej to, co zewnętrzne z tym, co przed oczami zakryte, dziś byłoby mu łatwiej. I jako artyście, i człowiekowi.

Wszystkie myśli o różnych aspektach postrze-gania figury ludzkiej nachodzą mnie przy okazji oglądania wystawy prac Grzegorza L. Piotrow-skiego w gorzowskiej Galerii BWA6. Pamięć przy-wołuje obrazy obrzydliwości, piękna, bólu, zdradli-wości, doskonałości i harmonii, niewinności

PREZENTACJE 4 R. Ochwat, Gordon, WiMBP, Gorzów 2007.

5 G. Balcerzak, Miszka , „Pro Libris” 1(14) 2006.

6 Grzegorz L. Piotrowski, Malarstwo, wystawa w Galerii BWA MOS w Gorzowie, czynna do 31 sierpnia 2011.

i wyuzdania, słodyczy, brutalności w przedstawie-niach wielu malarskich bohaterek z różnych stuleci, ale też podsuwa inne aspekty – niewymownej traumy powołujących je do życia malarzy jak Bacon, Caravaggio, Kirchner z jego Żołnierską łaźnią, Emil Nolde, Egon Schiele czy Bruno Schulz i wielu innych. Targają mną silne emocje, pewnie dlatego, że na dłuższy czas straciłam z oczu po-stępy, jakie czyni Grzesiek Piotrowski, niegdysiejszy wielokrotny laureat nagrody prezydenta miasta, promującej „młode talenty”. Stąd zaskoczenie i emocje. Wystawa jako całość jest w sposób dojrzały przemyślana i zrównoważona7, pewnie dlatego wrażenie jest tak silne. Zdaje się wypo-wiedzią osobistą, a zarazem z wielką mocą

„wykrzyczaną”, manifestuje radość malarza z możliwości zmierzania kolczastą drogą artysty, zgodę na to, że musi boleć, gdy pokornie przyz-woliło się na (niewyobrażalną jeszcze) mękę, gdzieniegdzie uczenie nazywaną „bólem istnie-nia”. Oczywiście są wśród kilkudziesięciu płócien obrazy różnej wartości, pyszne, brawurowo łączące celność prowadzonego bez wahania kon-turu z równowagą malarskich rozstrzygnięć, jaka przejawia się starannie przemyślanym rozkładem8 żywych, mocno nasyconych plam, a obok nich – odnajduje się przedstawienia powściągliwe, dra-matyczne i przejmujące tak bardzo, że studio-wałam je jakby ukradkiem i z daleka, fizycznie niemal bojąc się do nich podejść, nazywając je – dla siebie – „rannymi sarnami”. Przed innymi obrazami stawałam z kolei długo, rozmawiając z nimi, a poprzez nie – także z artystą, będąc pewna, że ten młody wciąż twórca, ze swobodą (pozorną?) i pewną (czarującą!) dezynwolturą poruszający się w zwodnym labiryncie wartości, musi skrywać w dłoni koniec znanej z mitu nici, która przeprowadzi go poprzez niebezpieczeństwa.

Może dlatego – myślę dalej – czuć w jego obrazach i upór, i pewność kogoś, kto „wie”, kto śmiało zmierza do ISTOTY, ale – myślę w popłochu – co stało się ostatecznie z Tezeuszem…? A ponieważ mam wiele sympatii do samego artysty, niesforne

myśli staram się odganiać od bieguna smutku do radości. Bo taka wiedza, co starałam się pokazać kilkoma przykładami współczesnych twórców, jest niebezpieczna niczym dzika hydra i tylko liczne zastępy uczestników nurtu społecznej interwencji oraz rozmaici „elektrycy” (jak ich nazywają koledzy plastycy) nie są narażeni na ów paskudny Weltschmertz, bo ich cel jest zgoła inny. – Choć kto wie? Może szybki, spektakularny sukces, także medialny, nie przeszkodzi wszystkim z wymienio-nych w bywaniu artystą (bo przecież nie „ma-gistrem sztuki”!)? Zawsze można posłużyć się przykładem Rubensa, który opływając w dostatki czerpane z malarstwa, rozpaczliwie szukał we własnej twórczości tego, co wymyka się wciąż i wciąż wabi. W dziesiątkach późniejszych dzieł, jakie malarz pozostawił, odnajdujemy istotny ślad tego niepokoju – kobiety, początkowo ponętne (rubensowskie), z czasem stają się coraz tłustsze.

Tracą formę, a delikatny kontur, jakim zakreślał kiedyś nieomylny artysta ich ramiona, biodra i piersi, nie biegnie już czystymi łagodnymi łukami, lecz meandruje, opisując fałdy tłuszczu i nieforemnych miękkości. Nie tylko bohaterki obrazów zatracają się w swojej cielesności, zatraca się w swym prze-klętym dążeniu wyznaczenia granicy oraz istoty piękna przede wszystkim sam malarz. – Czym ono jest? Kiedy się staje, kiedy kończy? I czy?... Bo nie o sam wizerunek kobiety jako jednej z esencji piękna szło Rubensowi i innym, dziś uznany za geniuszy malarstwa, artystom różnych czasów.

Przecież kobieta czy po prostu figura ludzka to taki sam temat malarski jak (nie przymierzając) główka kapusty, gdyby ktoś zechciał poprzez jej foremną głowiasto-liściastą materię szukać istoty i sensu rzeczy.

Grzegorz Piotrowski wszedł na ścieżkę tego rodzaju niebezpieczeństw. Pozostaje się na niej boleśnie samotnym. Można z niej łatwo zejść (uciec?) do nęcącego sukcesu i chwilowego powodzenia. Mam tylko nadzieję, że czuwa nad nim któryś z licznych a troskliwych aniołów stróżów.

7 Jedynie niewielki aneks z „Madonnami” wydaje się chybiony kompozycyjnie.

8 Piotrowski mówi: „czułem, że muszę położyć tam tę żółć”.

jak tam jest jak tam jest

za zbyt długim milczeniem za głuchym telefonem za niewysłanym listem za różą której nie ma na stole

jak tam jest

za odległym spotkaniem rąk zetknięciem uśmiechem

i za wstrzymanym nagle oddechem

Kalina Zioła

Samotność

Rzęsy ciężkie od tuszu, na skroni zmarszczek cienie.

W pustym kieliszku topisz niespełnione marzenia.

Drżące usta i ręce, pusty wzrok wbity w okno.

Czy myślisz, że utopisz także swoją samotność?

Kalina Zioła

Zatańcz ze mną zatańcz ze mną póki jeszcze oczarowanie

oczy od grzechu ciemne zatańcz ze mną włosom nadaj lekkości światła zanim odejdę póki jeszcze...

zatańcz

Kalina Zioła

Lubię lubię

gdy piękny i blady z wyciszonym oddechem obejmujesz mnie mocno powieki drżące

jak skrzydełka motyla słyszę spokojne uderzenia serca wtulam twarz w zagłębienie szyi wargami dotykam słonawej skóry lubię

Kalina Zioła

VARIA

Agnieszka Moroz

Sapkowskiego strategia budowania na ruinach,