• Nie Znaleziono Wyników

fi*ziemnego, i chyba tylko malownicze rysy i

V Si.TT.łl tt I i /%-n im Kn.łri a U w Arlmn/ktrl' . -i

-jbstyumy plem ion arabskich, Beduinów

^ b y l ó w . oraz mieszanina/ języków o

nie-W dziejach lite ra tu ry „Rougon-Maccpiar- towie** Zoli stanow ią może jed y n e zjawisko, w której u ko m b in acja sztuki i nauki p rz e ­ prow adzoną. została na ta k w ielką skalę.

J a k wiadomo, punktem wyjścia tej „H isto- ryi naturalnej i społecznej jed nej rodziny z czasów drugiego cesarstwa** —- je s t hi- stery ą A delaidy Foucpie, której new roza za­

m ienia się u potom ków w pijaństw o, m anię zabójstwa, m anię religijną, naw et w geniusz, pokrew ny jakoby obłąkaniu. A utor n a k r e ­ ślił sobie z góry szczegółowy plan na dw a­

dzieścia k ilk a la t pracy i w ykonał go ściśle, nazywając swą formułę naturalizm u „m etodą naukow ą, zastosow aną do beletrystyki**.

E stety cy i ki-ytycy w szelkich n arodo­

wości wypowiedzieli ju ż swoje niezliczone opinie o tej doświadczalnej teoryi; były tam głosy nieskończonego podziwu i uw ielbienia dla pracy Zoli, było i zagrzebyw anie całego k ien in k u naturałistycznego raz na zawsze.

T e ra z przyszła kolej na zdanie ludzi nauki o dziele au to ra „G erm in ala”.

D októr Cabanćs, re d ak to r paryskiej

„K roniki m edycznej“ wypowiada się pierw-z.wyczajnym dźwięku, przywodzi podióżnem u na pamięć, że się znajduje w innej części świata.

Najzwyklejszy z języków, którym w O ra­

nie w szczególności, a na zachodnio-półno­

cnym wybrzeżu Afryki w ogólności, ro ­ zmawiają, je s t język hiszpański, po handlach, w re sta u ra c ja c h , na ulicy k rok w k ro k się go znachodzi, — językiem francuskim mówi tylko urzędnik, a i plem iona arabskie, w ob­

cowaniu z Europejczykiem chętniej, się po­

sługują i lepiej znają język hiszpański od francuskiego.

Po nadejściu wyczekiwanego okrętu z M arsylii, k tóry również około 60 przy-' wiózł re k ru ta, zaprowadzono nas wspólnie na kolej żelazną, k tó ra łączy O ran z T u n i­

sem, i wysłano na m iejsce tym czasowego przeznaczenia t. j. do kom panii depotow ych.

Legia zagraniczna, składająca, się z dwóch pułków, m a tem samem i dwie kom panie depotow e, gdzie ćwiczą rekruta, zanim te n ­ że przejdzie w kolumny. D epot pułku p ier­

wszego garnizonuj e w Sidi-bel-Abbes, d ru ­ giego w Saldzie. Mnie, ja k o desygnowanem u do pułku pierw szego, Sidi-bel-Abbós przy­

padło w udziale.

W Sidi-bel-Abbes więc zamieniliśm y na­

sze ubranie cyw ilne n a m undur legionisty.

Mundur ten rów na się całkow icie m undu­

rowi linii francuskiej piechoty, czerwone spodnie, ja c z k a albo suj-dut z granatow ego sukna, przy surducie przy o k az ja ch św iąte­

cznych epolety z zieloncm i sznurkam i, na głowie kepi, pok ry te pow łoką płócienną, k tó rej część tylna w razie p otrzeb y opuszcza

‘śży: N ie,p rzy zn aje on r iiry jle o ry i n a tu ra ­ lizmu;' UNyaża,' że o ile 'dżieło;nczonego',nn- j e s t - osóbfśfem, ó tyle dzieło lite ra ta zależy wyłącznie' od' jegó'infiyńH dualiżm u.' |

Uczony niknie :wbi5ęe dośw iadożenia;

zjaw ia’ kię’(je;3yńfe' p ó jto , ,'aby' skonstatow ać rezultaty działania kit liatńfalnyĆn:’ powić ściopisarz, przeciw nie, musi wszystko wymy- śleć, zarówno doświadczenie ja k i jeg o n a­

stępstw a. Z jed nej więc strony znajduje się fakt rzeczyw isty, k tó ry należy koniecznie skonstatow ać, z drugiej — czysta hypoteza.

U raw a dziedziczności nie są ta k sta- nowczemi ja k utrzym uje Zola. Są nieskoń­

czenie złożone i niezaw sze się spraw dzają autor ,.R ougon-M acquartów “ zmuszony był przypuścić, że nauka w ypow iedziała już w tej kw estyi o statn ie swe słowo: „Poezyi nauln szukać należy obok nauki, po za nauką, ale nie w nauce .

N iem niej przeto obfitość szczegółów t e ­ chnicznych w pow ieściach Zoli ta k zaciek a­

wiła Cabanćsa, że zw rócił się do sam ego m istrza w M edanieo wyjaśnienie, kto i w czem służył mu za przew odnika naukow ego. Gon- court w ostatnim tom ie swego „D ziennika' wspom ina, iż Zola nosił się niegdyś z za­

m iarem n ap isania książki na tle życia Klau- dyusza B ernarda, książki, w k tó rej chciał p rzedstaw ić nie znakom itego fizjologa w la boratoryum , lecz człowieka pryw atnego

„uczonego** k tó ry ma żonę zacofaną, bigotkę niszczącą jeg o pi-ace“.

' Zacytow aw szy tę n otatkę, otrzym ał Ca- banćs ta k ą od Zoli odpowiedź, w sprawi*

źró deł naukowych, do słynnego cyklu jeg*

pow ieści:

„J e rz y B arral, syn znakom itego ag ro ­ nom a, obiecał dostarczyć mi p a p ie iy pozo­

sta łe po K laudyuszu B ernardzie.- Uczon\

ten m iał w rogów pom iędzy swymi n ajb liż­

szym i; m ogłoby to stać się przedm iotem do zajm ującego dram atu. P om ysł przez la;

dziesięć leżał w moich papierach, aż porzu­

ciłem go ostatecznie. Nie mogłem zuiytko wać, tak jakbym chciał, stron y osobistej U żyw ałem w szelkich fortelów , aby stworzyć in tr y g ę w moim „Doktoi’ze Pascalu**, lecz się, gdyby fartuszek, aż na plecy, by chro ­ nić od porażeń słońca, lub zwija się i spina dokoła czapki ponad rydelkiem , — płaszcz po ­ dobny do pruskiego, a dokoła stanu rozró­

żniający na p i-rw sz y rz u t oka legionistę on żołnierza z k ra ju m atczynego pas niebieski w ełniany na 3 m e tiy długi, któ ry je s t n ie­

odstępnym tow arzyszem każdego żołnierza w jakiem bąd ź um undurowaniu. P as te n —

„ćeinture" — owija się gdyby pow ojnik około ta lii i n aw et w nocy na gołem ciele lub koszuli przepisow o bywa noszonym, w słu ­ żbie zaś nosi sie pod skórzaim ym pasem od pałasza. Z resztą wszystkie pułki kolonialne żuawi, spahiści, szaserzy itd. m ają ten san.

pas, tylko kolorem od siebie się różniący.

— Obuwie legionisty to półbuty, na k tó re w dziew a się białe ja k śnieg' płócienne k a ­ masze, na guziki z boku pospinane. Oznaka legii zagranicznej — g ra n a ta eksplodująca, um ieszczona je s t na kepi, gdyby ko karda, zam iast k tórej „ponpon** z w ełny o bar- w ach francuzkiego „tricolore** sterczy po nad czapeczką. I guziki m osiężne um un­

durow ania noszą każdy ową g ra n atę eksplo­

d u jącą z napisem w obwódce: legion etran- gere.

(Ciąg dalszy nastąpi.)

116. P R Z E G L Ą D P O Z N A Ń S K I . Nr. Ki.

nie skorzystałem z no tatek, k tó re mi dano o K laudyuszu B ernardzie. Możnaby isto tn ie napisać w ielki rom ans ze szczegółów, k tó re przedstaw iłem Goncourtowi, ale czy to k ie ­ dy zrobię — nie wiem...

Zkąd przyszła mi myśl w prow adzenia dó rom ansów m edycyny? — Dawna to hi- stórya!

W ydałem w łaśnie „T eresę R aquin" i

„M agdalenę F ó rat". W tej ostatniej wspo­

m inałem poraź pierw szy fizyologię. U derzył mnie fakt, zaobserw ow any przez w eteryna­

rzy, że klacze rodzą potom stw o podobne m aścią do pierw szego ojca. To zjaw isko dziwnego przesiąknięcia starałem się zasto- wać do rodzaju ludzkiego.

Postaw iłem sobie pytanie i rozw iąza­

łem je tw ierdząco: Młoda dziewczyna ma pierw szego kochanka; potem bierze d ru g ie­

go i ma z nim dziecko, zupełnie podobne do poprzednika w miłości.

Może się to nie zdarza u ludzi, ale że kw estya została ostatecznie rozstrzygniętą przez hodowców, wolno mi było staw iać hy- potezę. W tym samym czasie w padła mi w oczy g ru b a książka L ucasa o „D ziedzi­

czności n atu raln ej". P rzez cały m iesiąc stu- dyowałem j ą w Bibliotece narodow ej i p o sta ­ nowiłem napisać cały szereg powieści, w któ ­ rych chciałem rozw inąć kolejne zjaw iska dziedziczności. In n a jeszcze przyczyna zmu­

sza a mip do p racy regu larn ej, do pisania tom u lub dwóch rocznie — tro sk a o chleb.

Rozpraszałem się przedtem po dzienni­

kach, ale w strętnem mi się stało nareszcie owo pisanie od w iersza. Zaproponow ałem przeto wydawcy Lacroix, że będę mu daw ał dwa tomy rocznie za reg u larn ą płacę m ie­

sięczną.

Postanow iłem napisać seryę romansów, zabrałem się do pracy i przez dw adzieścia trzy czy cztery lata, podczas których o b ra­

białem moje dzieło, niewiele odstąpiłem od planu obmyślonego po przeczytaniu książki Lucasa. Nie znaczy to, że trzym ałem się zawsze tego, co znalazłem w tej książce, dziś już p rz estarz ałej. P rze d kilku laty od­

wiedziłem P ou cheta w Muzeum historyi n a­

tu raln e j; znałem go przez F lau b erta. „ J a k daleko — zapytałem — zaszła obecnie nau­

ka w spraw ie dziedziczności14? — „Stoimy mniej więcej na m ie js c u — odrzekł. ■— Z re­

sztą dam w tych dniach arty k u ł do „R evue des Deux Mondes", który pan sobie prze­

czytasz; je s t to przeg ląd najnow szych prac w tej kw estyi". Później czytałem in te re su ­ ją c ą rozpraw ę agregacyjną d ra D ćjerin e’a, oraz prace W eissm anna, gdzie znalazłem najnow szą teo ry ę „plazmy", o której d o k tó r P asca l mówi w drugim rozdziale o statniego rom ansu w moim cyklu.

W ogóle, aby sobie rozśw ietlić stronę m edyczną kw estyj, o których mam pisać, zwracam się do znajom ych mi lekarzy, trzy ­ mam się tego, co mi pow iedzą i czytam w skazane przez nich prace.

1 ta k z powodu „Pogrom u" poznajom io­

no mię z d-rem Felizetem , przyjacielem A bout i Sarceya. Felizet, któ ry odbył kam ­ panię pod Metzem, dostarczył mi szczegółów technicznych o ran ach od broni, o o p a tru n ­ kach, etc. Poznajom iłem się rów nież z d-rem A lbertem Robinem , d-rcm F illeau i innymi, k tórych często w idyw ałem u C harp en tiera.

W spom niałem tylko co F la u b e rta — u niego także bywało wielu lekarzy i dużo tam mówiono o m edycynie. W otoczeniu tem zebrałem w iele no tatek.

P rzy pisaniu „Lourdes" pragnąłem bardzo pomówić z prof. Charcotem , ale um arł w ła­

śnie, gdy m iałem mu być przedstaw iony.

Zw róciłem się więc do j.ednego z je g o u- czmów, d-ra G illes de la T ou rette, k tó ry uprzejm ie udzielił mi w yjaśnień. P rz e d s ta ­ wiłem mu kw estyonaryusz, n a k tó ry d a ł od­

powiedzi.

P osiadałem cały zw itek dokum entów, 0 B ernadecie, lecz nie skorzystałem z niego.

T rudno je s t otrzym ać protokóły lekarzy, mu­

siałem p o p rzestać n a p rostych w yciągach.

Pew nem je s t, że w chw ili objaw ienia B er­

n a d e tta m iała to, co się nazyw a aura. U sły­

szała w ielki szum, potem jak iś h ałas; oddech je j się zatrzym ał. Zdaw ało się jej, że widzi jasność... coś białego — oto wszystko, co mówi w pierw szem zeznaniu. P o tem za­

częła się suggestya: Czy to była po stać k o ­ b iety? Czy m iała suknię b iałą? I w tak i sposób w um ysł dziewczyny powoli w siąkła 1 idea objaw ienia...

A le oddalam się od przedm iotu. Za­

wsze, ilekroć m iałem opisywać chorobę, czer­

pałem wiadom ości u ludzi kom petentnych lub z dzieł specyalnych. Dla opisania po­

dagry p. C hanteau w „R ozkoszach życia"

przeczytałem w tłum aczeniu francuzkiem pi’acę A nglika G arnoda. K ilka razy opisy­

wałem połogi: tajem ny połóg w „Pot Bouille", trudny w „Rozkoszach życia" i wreszcie po­

łóg w „Ziemi".

Poczytano mi za zbrodnię te opisy. L i­

te ra tu ra pełną j e s t opow iadań o um arłych, do przesytu mówią nam ja k is to ta ludzka gnije i rozkłada się, nigdy zaś nie wspomi­

nają, ja k przychodzi na św iat... Nie rozu­

miem tego; bo czyż urodzenie isto ty ludzkiej nie je s t rów nież tajem niczem , równie wzru- szającem , ja k jej koniec?.;.

N i: będę się rozw odził nad delirium, tremens mojego Coupeau w „Assomoir".

H istoryę tę znaleźć można w jednym z wykładów d ra M agnana; nic w tem sam nie wymyśliłem. Bywałem w tedy na le- kcyach klinicznych w szpitalu św. Anny i wy­

niosłem ztam tąd cały szereg n otatek . Wiem, że studyow ałem zapalenie mózgu gruźliczne do „K artk i miłości", ale nie pam iętam już gdzie.

Do „D oktora P ascala" doskonałych w ska­

zówek dostarczył mi M aurycy de F leu r.

Z nim to poszedłem na ulicę C haronne do lek arza chorób umysłowych, M oteta, któ ry zapew niał nas, że w ypadek cio tk i Didy je s t co najm niej praw dopodobny.

N aturalnie, że trochę przesadziłem , ale chodziło mi tylko o praw dopodobieństw o i o efekt dram atyczny. Zaprzeczano możli­

wości „spłonienia n atu raln ego " (com buction spontanće). Spotyka się je d n a k u różnych autorów obserwacyO tego rodzaju, co p ra ­ w da podejrzane. Mówią, że w skutek tego zjaw iska pozostają kości i tro chę b ez k ształ­

tnej m asy; w moim rom ansie pozostała ty l­

ko krew . Może byłem zanadto w yłącznym ? F le u ry utrzym uje, że śm ierć stareg o Mac- ą u a rta przez stw ard nienie serca (cardioscló- rose) wziąłem z klasycznego podręcznika prof. Dieulafoy. J e s t to p raw d ą co do szcze­

gółów, ja k rów nież praw dą jest, że przypo­

mniałem sobie śm ierć T ro usseau i Ju liu sza F e rry : lecz w rzeczyw istości ju ż od dw u­

dziestu la t postanow iłem , że mój stary Mac- q u art w ten sposób umrze. Chciałem, aby skończył po królew sku!

M etoda leczenia d o k to ra P asca la je s t m eto d ą B row n-Sequarda i C onstantin-Paula, k tó rą dr. Cheron rozw inął w swojem dziele

„P raw a leczenia podskórnego". * Mógłbym mówić jeszcze o ospie, na k tó rą um iera Nana, o w yrzutach skórnych I)uveedy’ego w „Pot Bouille", o suchotach brzusznych Rózi, o suchotach L a G rivotte, o wilku Elizy Rouquot, o p araliżu Maryi de H uersaint, o skrofułach małej C outeau i in­

nych specyalnych wypadkach, zamieszczonych w „Lourdes" — ale po co? To nieciekaw e!

A dla czego j a profan, w trącam się do medycyny i do fizyologii? Dlaczego w cią­

gnąłem naukę na posługi lite ra tu rz e ? Znam zarzuty, ja k ie mi robiono: że do­

św iadczenie w laboratorium nie może być porów nane z dziełem w yobraźni; że w

labo-ratoryum j e s t z jed nej strony uczony, k tó ry patrzy,, z drugiej — n atu ra , k tó ra działa a dwoistość ta nie może istnieć dla lite ra ta . Zapewne, ale j a nie jestem uczonym, jestem powieściopisarzeTn, a rty s tą ; żądam jed n ak praw a w ychodzenia po za rolę, ja k ą nam zwykle zakreślają. Mamy trzy strefy: pierw ­ sza — rzeczy znanych, dowiedzionych, do­

świadczonych; drug a — strefa nadnatural- ności,. absolutu, ideału. Pom iędzy niem i istn ie je strefa pośrednia. Nie jesteśm y przecież zobowiązani zamknąć się w rzeczy­

wistości, wolno nam wzdychać do niepozna­

walnego.

Jestem zdania, że pomimo wszystko, praw d a naukow a m usi odnowić całą e ste ty ­ kę powieści i teatru ..."

N a W y ł o m ie .

(Ks. biskup Lików s ki o bankructwie icmysło- wem Księstwa. — P rzyczyny bankructwa. —

Marniejące sity.)

Gdy na sali B azarow ej dzwoniły k ieli­

chy na cześć żegnającego m iasto nasze prof..

W icherkiew iczą, gdy je d e n to ast po drugim rozbrzm iew ał nutą szacunku, wdzięczności i życzeń serdecznych, Wtedy to padło sm u­

tne słowo z ust ks. bisk. Likow skiego, -—

słowo żalu i skargi, że K sięstw o poznańskie spada na coraz niższe szczeble drabiny umy­

słowej, że dziwnie jałow om dziś j e s t życie nasze, i że ta ziemia, k tó ra przed, laty n ie­

tylko sama bujnern życiem kw itnęła, lecz cząstkę sił swoich składała w darze b ra t­

nim dzielnicom, niebawem nic już do odda­

nia mieć nie będzie i z A ten zmieni się w S p artę .surow ą.

Sm utna w różba] Nam ona w uszach dzwoniła już wtedy, gdy myśl założenia o r­

ganu literackiego dla ratow ania dogoryw a­

jącej umysłowości pow stała i w piśm ie na- szem w cielenie swoje znalazła, — nam ona duszę męczyła już dawno i m ęka ta odzy­

wała się nieraz żalem a nieraz ironią bole­

sną w łam ach „Przeglądu". Lecz poniew aż to mówili „Młodzi", którzy sami, bez opieki pow ag uznanych, zabrali się do uczciwej i ofiarnej pracy, więc „Starzy" w organach swoich drw ili i u rągali. Pesym iści! mó­

wiono. M alkontenci! wołano chórem harm o­

nijnym, a gdy je d e n z chorążych kleryk al- nego obozu ogłosił tom ik niezłych p rz e k ła ­ dów A nakreonta, w tedy zw iastow ano ep o k ę rozkw itu lite ratu ry w K sięstw ie i śmiano się na całe gardło w „K uryerze poznańskim "

z tych, którzy z goryczą w duszy Poznań, mianem Beocyi darzyli. Dziś te n sam „Ku­

ry er" drw ić się nie odważy, bo kry ty kiem nie je s t „m asoński" P rzeg ląd , lecz książę kościoła, a przecież ks. biskup Likow ski p o ­ wtórzył tylko tę sam ą skargę, k tó ra przed niedawnym czasem .stanowiła tem at jałow ych dowcipów dla stro n n ictw a klerykalnego.

Tak! Muzy do nas nie przychodzą w gości, P a rn a s nasz bez Bogów, św iąty n ia nauki opustoszała. Moloch polityki pochło­

n ął to bujne życie umysłowe, k tó re niegdyś ta k żywo pulsow ało w Księstwie, i oto dziś stoim y ja k żołnierze kresow i, dla których stra te g ia je s t nauką jedyną, fechtunek sztu­

ką, gw ar bitew muzyką, lub ja k nowych episjerów grom ada, czczących buchalteryę ja k najwyższą wiedzę i rysu nek banknotów ja k najwyższe piękno. Siła stosunków p oli­

tycznych z nieu błaganą konsekw encyą spy­

chać nas m usiała w niziny, — to fakt, k tó ­ rem u nikt nie zaprzeczy i k tóry pół roz­

grzeszenia dla K sięstw a stanowi, — ale któż nas z winy zupełnie rozgrzeszy?!

Część tej winy spad a na ludzi, na wodzów

10. P R Z E G L Ą D P O Z N A Ń S K I . 117.

społeczeństw a. S praw iedliw e słowa potę­

pienia obijały się już nieraz o uszy nasze, a w ostatnim czasie P i o t r C li m i e 1 o w- s k i, znakom ity historyk lite ra tu ry i znako­

mity badacz prądów nurtujących społeczeń­

stwo polskie, w skazał w „Zarysie11 swoim na

»łłziennik Poznański", ja k o jed n o ze źró- (ieł naszej anemii umysłowej. Z jednej strony rozpolitykow anie całego k ra ju i od- t'1'a anie umysłów od zagadnień naukowej iłatury, z drugiej strony niesum ienny a Uporczywy kult dyletantyzm u w dziedzinie M ędzy i sztuki- w tom w łaśnie piśm ie znaj­

dowały opiekuna, apostoła i potężnego krze­

wiciela. My Dziennikowi zasług narodowych Me odmawiamy, lecz w bilansie działal­

ności jeg o znajdujem y poważne m inut in te­

lektualnej i m oralnej treści. <oycie narodu składa się z tysiącznych żywiołów i czynników

^zw ojow ych, a każdy z nich jo s t niezbędny, każdy wym aga w ielkiej miłości, jeżeli zdro­

wie społeczeństw a kw itnąć ma bujnie i p ra ­ widłowo. W szelka jednostronność prędzej

;zy później zemścić się musi, i dla t'«gO gro- Mem j e s t niebezpieczeństw em dla kraju, j e ­ żeli na czele prasy, tej potężnej k-armi- Melki narodów , tej nauczycielki i wycho­

wawczyni społeczeństw — stoją ludzie o cias­

nym w idnokręgu i suchej umysłowośei. Lu­

dzie tacy mogą tu i owdzie odnosić zwycię­

stwa, mogą wykształcić w tym lub owym kierunku publiczność, je ż e li los obdarzył ich M ergią, sprytem i zręcznością, lecz w sum­

mie życia narodow ego, w całokształcie roz-Woju społecznego, działalność ich zaws sze kędzie krzyw d ą.w ielk ą.

A najniebezpieczniejsi stają się wtedy m królow ie p rasy i opinii publicznej, jeże li stronniczość k o teryjna ta k zam roziła ich M stynkt spraw iedliw ości i miłość dobra pu­

blicznego, że gotowi zawsze odsunąć od oł- Mrza publicznego ludzi najlepszej woli i za­

pału, skoro ich w liberyę swej służby lub mundur swojego pułku ubrać nie mogą. Ileż t° sił w takich stosunkach iść musi na m arne, deż entuzyazmu, energii i miłości zam ienia Mę w niechęć, odrętw ienie i żółć! A s tra ta taka dotkliw ie tam m ianowicie daje się we Maki, gdzie życie narodow e ściska jak iś ol- , fzymi pierścień żelazny, a ludzi czynu i my­

śli tak mało, tak bardzo mało!

/,a] mi, żal w ielki tych zm arnow anych dążeń i chęci, żal tych, których nieraz spo­

tykam na drodze mojej, a którzy na dźwięk

?2ywczej pobudki, odpow iadają gorzkim u-

"Miechem rozczarow ania i pogardy. P ra c o ­ wać? działać? Pocóż to w szystko? Oni nie- fd y ś się rw ali do czynu, m arzyli o szerszeni Mci tą prag n ęli elektryzow ać obum ierający Mgaąizm narodowy, -— ale wokoło nich zimno

•yło i pusto, bo za dumni byli i za uczciwi, by .mysi swój, serce i ciało ubrać w liberyę panu- 'l^cej koteryi. Wiem dobrze,że chodzą po ziemi Mera z silne duchy, których żadne wyklęcie W proch nie powali i żadna p u stk a nie wy- sjębi. W iem, że są ludzie, d la których ży- Meiu je s t walka z apatycznem lub wrogiem Moczeniem, i w których każda klęska budzi

?°w e siły, nowy fanatyzm, — dalej i dalej bez

°uca. Zwyciężą lub zginą, — lecz orzeł, p tak

°uca. Zwyciężą lub zginą, — lecz orzeł, p tak