• Nie Znaleziono Wyników

wała od pani Zimmerman dobre słowo, ale też nowe, porządne rzeczy do ubrania, jedzenia rzeczywiście nie brakowało, a nawet po pracy był czas, by poroz-mawiać z czterema chłopakami z Polski, też będącymi tu „na robotach”. Jeden z nich, Sylwester, był kierowcą, rozwoził firmowy nabiał do sklepów, do jednostki wojskowej w pobliżu, a po pracy chętnie przebywał z czarnowłosą dziewczyną z dalekich stron. Gospodarze zaczęli ją namawiać na przyjęcie obywatelstwa niemieckiego, doceniali jej wykształ-cenie i zachęcali, by pomyślała o studiach w Rzeszy.

Polski chłopak, który trafił do nich do pracy w 1939 roku miał skończone tylko trzy klasy, ale ciągnęło ją do niego bardziej niż do niemieckiej kariery naukowej…

W 1945 roku wysłała pocztą polową list do rodziny w Gruzji, że żyje, i że powodzi jej się dobrze, a wkrótce po kapitulacji Niemiec wyruszyła u boku już swojego Sylwestra w poszukiwaniu nowego domu.

Jego poprzedni właściciele właśnie wyjeżdżali.

Płakali z żalu, w końcu to w tych skromnych ścianach wychowali się ich, zabici na froncie, dwaj synowie, stąd córka wyruszyła w świat po swoje szczęście. Byli już starzy, a tu nowe porządki na świecie zmuszały ich do wyjazdu z miejsca, gdzie spędzili całe życie.

Nadzieja spytała męża, czy nie mogą poszukać innego, może lepszego domu, ale Sylwester nie chciał dalej szukać. Weszli do budynku przy ulicy Długiej, gdzie na piecu w garnku stał jeszcze ciepły obiad. Tak zostali mieszkańcami Świdnicy pod Zielona Górą.

Nie było czasu na naukę ani na poezję. Mąż jeździł ciągle w trasy, kierowcy byli bardzo potrzebni właściwie wszędzie, Nadzieja została sama, z hek-tarem pola, o które trzeba było zadbać, z nowymi, też z tułaczki wojennej i powojennej tu rzuconymi sąsiadami, którzy wcale nie byli skorzy, żeby tak po prostu i od razu zaakceptować „ruską”. Pojawiały się kolejne dzieci: Adam, Ewa i Edward, a sytuacja Nadziei się nie zmieniała: mąż daleko od domu, ziemia czeka na obrobienie, dzieci potrzebują opieki.

Życie…

Mąż nie pozwalał na książki. Jego zdaniem to było niepotrzebne i odwracało jej uwagę od obowiązków domowych. Milczała i tęskniła w samotności. Gdyby chociaż móc wyżalić się jakiejś przyjaciółce! Ale piętno „ruskiej” nadal jej towa-rzyszyło. Tylko czasem, po cichu, gdzieś w latach siedemdziesiątych, zaczęła próbować pisać, ukrad-kiem, żeby przelać na papier to, co w duszy boli.

Potem zachorował mąż. Teraz już był w domu, ale nie jako pomocnik, tylko jako pacjent wymagający ciągłej opieki. Znów Nadzieja nie miała czasu ani siły na swoje ukochane lektury. Aż w 1984 roku pochowała Sylwestra, i wiersze wróciły – pozwalały wyrazić swój żal i samotność. Czasem, także jeszcze wcześniej, myślała o swojej rodzinnej Gruzji, o powrocie do krainy dzieciństwa. Ale tak bywało tylko przez chwilę, potem przypominała sobie o upływie czasu, o tym, że rodzice nie żyją, a rodzeństwo rozjechało się po świecie – na Ukrainę, Białoruś, wcześniej Kazachstan. Czasem tylko spoglądała na przepiękny kilim stworzony rekami jej utalentowanej siostry, albo wspominała chwile rodzinnej radości, gdy brat i ojciec muzykowali, a i ona próbowała im towarzyszyć na gitarze.

Wszystko się zmieniło, realia ekonomiczne i polity-czne także. Już chyba lepiej zostać tutaj, przynajmniej blisko do córki, która niedługo po śmierci ojca wyjechała szukać lepszej przyszłości do Niemiec.

Blisko synów, którzy związali się z Zielona Górą, blisko wnuków.

W 1995 roku Nadzieja zobaczyła gdzieś ogłosze-nie o powstaniu Uniwersytetu Poezji. Zgłosiła się natychmiast, pokazała swoje wiersze – i usłyszała, że tak się już nie pisze. Rymowane opowieści z jej świdnickiego życia okazały się koślawe jakieś i takie niemodne. Nie po to jednak Nadzieja przeszła w życiu tyle ile przeszła, żeby teraz poddać się z powodu wiersza. Zacisnęła usta i uważnie wsłuchi-wała się w porady wykładowców Uniwersytetu Poezji. Kiedy „uczelnia” ta skończyła działalność, Nadzieja pozostała już w gronie podopiecznych poetki Jolanty Pytel, przystając do Stowarzyszenia Jeszcze Żywych Poetów. Coraz rzadziej bywa na spotkaniach, ciężko człowiekowi osiemdziesięcio-paroletniemu wyprawić się autobusem do miasta, dotrzeć po stromych schodkach Amfiteatru na spotkanie, a potem, czasem już po zmroku, wracać do Świdnicy. Ale kiedy tylko siły pozwalają Nadzieja wyrusza z domu, żeby słuchać, oglądać, poznawać nowe osoby i zdarzenia. Czasem jest bardzo miło, jak wtedy, gdy wydali jej tomik wierszy, gdy dostała piękne kwiaty i zbierała gratulacje. Czasem ktoś uściśnie rękę i powie dobre słowo. A czasem jest tylko dom, syn za ścianą, ukochane książki – koniecznie popularno-naukowe, najlepiej coś z psychologii, lub z biologii. Już nawet nie rozmyśla o swojej Gruzji, teraz trzeba pomyśleć o dobrym wykorzystaniu tego

życia, które jeszcze zostało. O tych kilku wierszach, które trzeba napisać, o potrzebnym bardzo remoncie w domu, o niedługim doprowadzeniu kanalizacji, o zdrowej diecie, by wesprzeć zmęczone ciało, o pracy dla syna, o zdrowiu córki… Bo poezja poezją,

ale trzeba twardo stać na ziemi. Dokładnie – Ziemi Lubuskiej. I czasem uważnie śledzić w telewizorze doniesienia z nękanej znów wojną krainy dzie-ciństwa. Szczęśliwej krainy, bo jakże inaczej, krainy dzieciństwa inne nie bywają…

Jak dojrzewają wiersze Wiersze dojrzewają jak wiśnie i każdy wiersz ma wiśniowe myślenie w wierszu wyrzeźbię wiśniowy smak i kolor wiśniowej czerwieni

W wierszu wyrzeźbię księżyc roześmiany jak sprowadza lunatyków pod swoje bramy jak gwiazdy migające przyśpiewują muzom wszechświata

jak ziemia wiruje wokół swojej osi od początku świata

W wierszu wyrzeźbię jak kamień mówi jak domy świecą oknami

jak rzeki uciekają w siną dal jak chmury płyną za nami maj 1998, Świdnica

Nadzieja £ukaszewska

Zaproszenie

Tutaj mój dom na kurzych łapkach Dach nad głową

Tutaj moje królestwo

Tu mogę dziękować Bogu, że nie śpię pod gołym niebem

Posiadłość to nieznaczna z okładem osiemnaście arów wieczystej dzierżawy

Jeśli tutaj trafisz – udasz się na prawo czarna wstęga ruczaju, w którym pływają psie i kocie noworodki

wskaże ci kierunek

Droga przez zagajnik, zdradliwe wyboje Wiosną sarny i zające zawłaszczają ścieżkę jeże proszą o rozważne kroki

Wychodząc z lasu zahaczysz o domy Kotka Murziłka obskakuje płoty okna świecą na trzy strony świata Zadymione niebo spada na dach Gołębie sąsiada z drzew owocowych startują w przestworza

Syn Adam otworzy ci bramę nasza psinka Dela przywita figlarnym szczekaniem

Pogaworzymy sobie o twórczej wolności przy winku z winogron

i czarnej porzeczki

Nadzieja £ukaszewska

Gdy znaleźli się przed budynkiem dworca, ulica była już pusta i ciemna. Niepewni, niezdecydowani, ruszyli przed siebie. Kobieta objuczona tobołkami, trzymała za rękę chłopaka. Drugi, znacznie wyższy, ciągnął wózek.

Mały na drewnianych kołach, a wyglądał jak tamten duży, który został w ich domu. Pośród zawiniątek spała w nim mała dziewczynka. Stalowe obręcze dzwoniły przeraźliwie. Dźwięki niosły się daleko w otaczający ich mrok. Zmęczeni dwutygodniową podróżą w kolejowym bydlęcym wagonie, słaniali się na nogach. Przyjemne powiewy wiatru niosły ukojenie. Warkot nadjeżdżającego pojazdu przesunął ich bliżej pokrytego gruzem chodnika. Zatrzymał się gazik. Jeden z wojskowych kiwnął ręką, kobieta podeszła, potem sięgnęła za pazuchę i wyciągnęła dokumenty. Tamten popatrzył na nie, potem na obcych i jeszcze raz na „papier”. Ręką z biało-czerwoną opaską na przedramieniu wskazał im kierunek, w którym powinni iść.

Skręcili w prawo na most. W dole szumiała woda. Stefek przechylił się przez najniższą poręcz, i zanim usłyszał przerażony głos kobiety, spojrzał w ciemną otchłań. Tak dużej rzeki jeszcze nie widział. To nie ich strumyk, co wił się jak jaszczurka po łące. Silna dłoń brata odciągnęła go od barierki. Zebrał cięgi za bezmyślność. U wylotu mostu jarzyły się ogniki papierosów. Kobieta drugi raz wyciągnęła ten sam „papier”, skręcili znowu w prawo, wzdłuż rzeki – tak mówił jeden z tych, których ponure, zmęczone twarze widzieli przy moście.

Weszli do bramy budynku z urwaną na końcu ścianą, i błyskającym światłem na piętrze. Ktoś od środka przekręcił klucz w dużym zamku i zdjął zabezpieczającą drewnianą belkę. W niebieskiej poświacie padającej przez okno bez szyby rozeznali się w zagraconym pomieszczeniu. W zlewie sterczały niemyte, pewnie od kilku dni, naczynia – kwaśny zapach unosił się w powietrzu. Podobny rozgardiasz w pokoju. Niedawno ktoś tutaj mieszkał. Porozrzucane sprzęty, ubrania. Lalka na podłodze. Jakby w pośpiechu się wyniósł. Wspólnymi siłami przysunęli dużą, ciężką szafę do niezamykających się drzwi. Po uprzątnięciu łóżek, trójka zmordowanych dzieci zasnęła. W ubraniu. Jak przyszli. Młodszy chłopak, zanim oderwał się od rzeczywistości, jeszcze krótko widział kobiecą sylwetkę przy oknie na tle jaśniejącej na zewnątrz poświaty. Jej profil rozpływał się w mroku. W uszach pojawił się znowu monotonny stukot stalowych kół. „Wstawaj, wstawaj”, usłyszał głos i jednocześnie poczuł niecierpliwe tarmoszenie za ramię.

Stefan obudził się, spojrzał w okno, w którym jeszcze przed chwilą widział rozmywającą się w ciemnościach postać matki. Wahadło dużego zegara w mahoniowej obudowie jednostajnymi ruchami cierpliwie przecinało powietrze – stał w tym samym miejscu od lat. Od czasu jak się wprowadzili. Rozejrzał się posępnie po wnętrzu.

Sprzyjały takiemu nastrojowi szare jesienne dni. I cisza w mieszkaniu. Pamięć ożyła odległymi wspomnieniami.

I kamienica z na pół urwanym dachem i okopconymi krokwiami, i gruz na ulicach, i tajemnicze i niebezpieczne ruiny... Jakby sprzed miesiąca, może sprzed roku. Bogactwo szczegółów. I przyjemne, i porażające zarazem.

Wciągało. Wtedy zawsze pojawiał się Erwin. Z płową, spadającą na czoło jasną czupryną. I zastygłą w powadze, może niepewności, twarzą.

Edward Derylak