• Nie Znaleziono Wyników

Ich mały, z czerwoną dachówką dom stał na obrzeżach miasta. Lgnął do ściany sosnowego lasu. Stefan z rodzicami i rodzeństwem wprowadzili się po sąsiedzku. Na wiosnę, jak wrócił ojciec. Matka nieprzyjaznym wzrokiem spoglądała między rozłożystymi krzakami bzu na podwórze sąsiadów. Nie kryła do nich niechęci i przestrzegała dzieci, żeby się nie bawiły z tamtymi. Mówiąc, patrzyła wymownie na młodszego syna, albowiem ten urwipołeć często spędzał jej sen z powiek, przepadając na całe dnie. Teraz, gdy odnalazł ich Stanisław, uwierzyła, że dadzą radę, że zadomowią się nad Bobrem na dobre. Ten domek bardzo jej się podoba, no a chłopcy czują do ojca większy respekt niż do matki. Tylko to sąsiedztwo. Zastanawiała się, kiedy ich stąd zabiorą. Nawet w myślach, Aschów, nazywała „ich”, „oni”. Nic nie wskazywało, że zdarzy się to szybko. Sąsiad, w sile wieku mężczyzna codziennie rano, zawsze dwadzieścia minut przed szóstą – zegarek można by nastawiać – siadał na stary rower i jechał w stronę miasta. Kiedyś, gdy zagadnęła męża – był urzędnikiem – usłyszała, że Asch jest inżynierem i pracuje przy uruchamianiu elektrowni, że jest potrzebny i nieprędko się go pozbędą.

Stefek, mając w pamięci przestrogi matki nie szukał towarzystwa po sąsiedzku, w zakazanym miejscu, tylko chodził swoimi ścieżkami zataczając kręgi coraz dalej od domu. Pewnego razu w lesie, nad rzeczką, ku swojemu zdziwieniu odkrył nieczynną fabrykę papieru. Bywał tutaj często. Przepędzany przez stróża zachodził z przeciwnej strony i z zaciekawieniem zaglądał przez szpary. Któregoś dnia stercząc przy dziurze w płocie, usłyszał tuż za sobą kroki. Zadrżał. Odwrócił się i ujrzał chłopca – o dwa, może trzy lata starszego. Tamten stał przed nim kilka kroków i przyglądał się niebieskimi, smutnymi oczami. W lewej dłoni trzymał procę. Stefek zazdrośnie chłonął ją spojrzeniem. Swoją zgubił gdzieś w pociągu. Chłopak wyciągnął rękę i kiwnął głową.

W milczeniu podążył za nim. Weszli na skraj polany. Na środku, w odległości dwudziestu, trzydziestu kroków, na wysoko ściętych pniach stały puste butelki. Dopiero co poznany kolega wyciągnął z kieszeni gładki kamień.

Przyłożył do skrawka skóry, ścisnął palcami i energicznie pociągnął. Skrajna butelka rozprysnęła się na kawałki.

Potem podał chłopięcą broń Stefkowi. Zaświeciły się mu oczy z radości. Bał się, że nie będzie tak dobry, lecz gdy zobaczył uśmiech, wystarczyło odwagi. Ochoczo wyciągnął rękę.

W czasie powrotu do domu, kolega podał mu rękę i powiedział: Auf Wiedersehen. Ze zdziwienia otworzył usta, ale tamten zniknął między drzewami. Wchodząc do domu, mignęła mu jego sylwetka na sąsiednim podwórzu.

Spotykał się z Erwinem Aschem i wspólnie penetrowali hale opuszczonej fabryki. Uczyli się wzajemnie niezrozumiałych dla siebie nowych słów. Tajemnym, ukrytym i zamaskowanym, ociekającym wodą, wejściem opuszczali się w dół, potem wąskim, zbrojonym drewnianymi stemplami, tunelem przedostawali się za ogrodzenie. Wcześniej czy później, musiało to się wydać. Któregoś dnia, ojciec zaniepokojony jego nieobecnością, szukał go wokół domu. Natknął się na nich tuż za ogrodzeniem papierni. Wyszli z tunelu i ścieżką zmierzali w stronę domu. Erwin przestraszył się i czmychnął.

Szedł z ojcem w milczeniu. Dopiero przed ogrodzeniem usłyszał, że Aschowie to dobrzy ludzie, chociaż

„fryce”. Zapytał, co to znaczy. Zamiast odpowiedzi został ofuknięty. Szybko zapomniał o tajemniczym słowie i dalej bawił się z Erwinem. Pewnej niedzieli, jesienią, poszedł z nim do ich kościoła. Przypuszczał, że to niedoz-wolone, pachniało nawet grzechem, bo zrobili to o zmierzchu. Stanęli w ciemnym kącie, głowy wtulili w ramiona i schowali za podniesione wysoko kołnierze. To nic, że Stefek nie zrozumiał co mówił ich ksiądz.

Czuł, że uczestniczy w czymś zakazanym, mistycznym nawet. Po wyjściu obeszli przykościelny cmentarz.

Innym razem wybrali się na duży, z niezliczoną ilością kamiennych i marmurowych pomników. Przemierzając kręte cmentarne ścieżki, Erwin pokazał mu nagrobki, na których wyryte było ich nazwisko. Widniejące pod nimi cyfry były dla Stefka zrozumiałe. Jak i słowa: Großmutter, Großvater.

Po dwóch, może trzech latach „zauważył” Rut – siostrę Erwina. Ukradkiem wodził za nią wzrokiem.

Częściej niż dotychczas przebywał w ich domu. Czuł niezrozumiałe drżenie, kiedy zjawiała się w pobliżu. A gdy patrzyła na niego zapominał, nie wiedząc dlaczego, nowopoznanych słów, drżały mu ręce, unikał jej spojrzenia.

Opuszczając łazienkę, Stefan otrząsnął się ze wspomnień jak pies po wyjściu z wody. Bez apetytu zjadł śniadanie; raczej z przyzwyczajenia niż potrzeby. Uzupełnił garścią tabletek i szklanką wody. Powoli wstał, wyprostował się, kręgosłup dbał o to, żeby pamiętał o nim. Czuł łupanie, w złamanej kiedyś, prawej nodze.

Dusił go kaszel. Znowu coś strzyknęło w krzyżu, zawirowało nagle przed oczami... – tak zwyczajnie. Jeszcze

Edward Derylak

żyje. Dokonywał porannego rozruchu jak stary diesel zimową porą. W dzień czuł się lepiej. Wieczorami odhaczał na ściennym kalendarzu kolejny dzień.

Widok za oknem nie nastrajał optymizmem. Żółto-czerwono-zielone liście targane niewidoczną siłą unosiły się w powietrzu, pikowały w dół, kręciły młynka. A on musiał do miasta. Odkąd stanął na czele Stowarzyszenia właścicieli poniemieckich nieruchomości był zapraszany na ważniejsze uroczystości w miejskim ratuszu. Ta dzisiejsza – nadanie imienia „lubuska” jednostce wojskowej – z udziałem wojska, będzie w rynku. Tylko pogoda już nie dla niego. Pomyślał o zimnie i zdradliwym wietrze. Zadzwonił po taksówkę.

Im bliżej rynku, tym ciaśniej. I wojsko, i transporter, i czołg, i pełno ciekawskich. Cienki płaszcz ze sterczącym kołnierzem, który miał na sobie, przeszywał zimny wiatr. Stefan przeciskał się bliżej trybuny. Już był u wylotu uliczki na rynek, już widział szereg żołnierzy. Prześlizgnął się między pancerzem, a pokrytą liszajami odpadającego tynku ścianą zabytkowego budynku. Dzieci oblepiły czołg jak najlepszą zabawkę. Przystanął.

Jakiś mężczyzna pytał wojskowego, czy może zrobić sobie zdjęcie. Po przyzwoleniu sprawnie wskoczył na pancerz, błysnęła lampa. Oczy świeciły mu chłopięcym blaskiem.

– Chłopaki nie uwierzą – piał z zachwytu – jak im pokażę. – Ochłonął i jakby chciał usprawiedliwić ten niespodziewany zachwyt. – Służyłem tutaj w czołgach, teraz mieszkam w Zakopanem – wypalił jednym tchem.

– Pan też chce zdjęcie? – zapytał go człowiek w mundurze.

– Nie... Mnie już nie potrzeba. – Stefan się uśmiechnął.

Kłaniając się na lewo i prawo, ostrożnie wszedł po drewnianych schodkach. Wszyscy go znali. Siadając na krześle, ściskał dłonie sąsiadom, tutejszym i tym obcym, zaproszonym.

Wojskowy brezent prężył się pod naporem wiatru. Stefan z rozrzewnieniem wysłuchał dźwięków Mazurka. Przemówienia go nużyły. Rozglądał się po placu wokół nieczynnej teraz fontanny, zaglądał w twarze stojących nieopodal młodych chłopców w mundurach. O czym myślą? Co zostanie w ich pamięci ze słów, jakie potokiem płyną z głośników? Tylu żołnierzy przez wieki przemaszerowało przez ten rynek – naszły go refleksje. – W różnych mundurach, mówiących różnymi językami. Najpierw cesarscy Wallensteina gnębili gród i okoliczne wioski kontrybucjami, potem zaciężni Karola Gustawa. Rozlokowali się na kilka lat, dopóki starczyło żywności. „Gościli” także szwoleżerowie cesarza Francuzów. Żołdacy zachłyśnięci sławą, zgnębieni klęską, topili radości i smutki w alkoholu. Dzisiaj pozostał po nich zapomniany krzyż, pamiątkowa tablica, parę zdań na pożółkłych kartkach. Stąd też pewnie – ciągnął swoje rozważania – wyruszały pancerne kolumny w Drang nach Osten. Zostały koszary z czerwonej cegły. Najdłużej, bo przez całe dziesięciolecia, zadomowili się sowieci.

Niezliczone tysiące żołnierskich butów szlifowało kamienną kostkę na rynku.

Nostalgiczna nuta wypełniała go od środka, gdy wsłuchiwał się w patetyczne słowa o trwaniu polskiego wojska na zachodnich rubieżach, o zapuszczonych przez nie nad Nysą, Bobrem i Odrą korzeniach. Przez całe swoje życie czuł jakąś nić sympatii do munduru, broni. Sam nigdy nie miał hełmu na głowie, w ramiona nie wrzynały mu się cienkie brezentowe paski od plecaka. Nigdy nie uwierały żołnierskie kamasze. Skąd ten senty-ment, to zamiłowanie? W koszarach gościł dwukrotnie. Kiedy przysięgali jego synowie. Ale kto nie był z takich okazji. Nawet kobiety i dzieci. Może przez pamięć tamtej mroźnej nocy – zastanawiał się.

Obudziła go matka i szeptem powiedziała żeby wstawał. W pokoju było ciemno i lodowato. Nie wiedział, dlaczego ma opuścić ciepłe miejsce pod pierzyną. Dopiero na słowo „ojciec” wyskoczył niepomny wcześniejszych oporów. W kuchni tliła się naftowa lampa. Blade światło ledwie rozpraszało ciemności. Przy drzwiach stał mężczyzna w białym kożuchu. W wysokich zabłoconych butach, z kaburą u pasa. Czarne, kędzierzawe włosy rozsypywały się na głowie. Porwał go z ziemi, jakby nic nie ważył i długo tulił w ramionach.

To był ojciec. Pachniał lasem. Powiedział o tym mamie, a ona, ku jego wtedy ogromnemu zdziwieniu, przyłożyła palec do swoich ust i powiedziała: „tss, nie mów nikomu”. Tyle już lat, a jakby wczoraj.

Z głośników płynął potok słów, Stefan wtopił spojrzenie w wyszlifowaną brukową kostkę pod butami żołnierzy. Gdyby te kamienie mogły mówić…

Myślał tak i wtedy, gdy chodził nowo otwartym książęcym traktem. Żeby, choć na chwilę, móc znaleźć się na tej ulicy z pocztówki, jakich dziesiątki ma w domu. Spojrzeć w twarz skrytą za woalką lub w cieniu kapelusza, usłyszeć stukot powozu wtaczającego się na podzamcze pałacu. Albo wejść na poranną kawę do

kawiarni, czy pogawędzić ze starym fryzjerem przy akompaniamencie metalicznego cykania ręcznej maszyn-ki, jaką strzygł ich ojciec. Przemierzyć miasto, kiedy zapalają się uliczne latarnie. Oglądał stare pocztówki zastanawiając się, co gotuje na obiad kobieta nabierając z ulicznej pompy wodę, kogo jest rower wsparty pedałem o krawędź chodnika, gdzie spieszy się mężczyzna przy tuszy…

Na odgłos znanej obcojęzycznej mowy, Stefan się ocknął. Spojrzał w stronę wysokiego oficera w stalowo-szarym mundurze stojącego przy mikrofonie. Wcześniej widział go w pierwszym rzędzie obok słusznej postury mężczyzny, którego – nie miał wątpliwości – pamięta z przysięgi wojskowej na błoniach miasta; był chyba kimś ważnym – pagony pełne gwiazdek i belek. Wtedy na trybunie i grzmiał do mikrofonu o zagrożeniu zachodnim imperializmem: …„stąd do najbliższej jednostki Bundeswehry jest bliżej niż do Warszawy”… Teraz – już bez munduru – ramię w ramię obok Niemca, przed którym nie tak dawno jeszcze ostrzegał. Czy pamięta, co mówił? Jak się wtedy ekscytował!

Stefan wyłapywał zbitki słów, pojedyncze zdania. Nie dlatego, że zapomniał niemieckiej mowy, rozumiał, lecz myśli niesforne uciekały... Co powiedziałaby matka, gdyby słyszała ten nielubiany język. Zawsze mówiła, że oni tutaj wrócą, w nocy, kiedy najmniej będziemy się ich spodziewać. Wszyscy źli ludzie przychodzą w nocy.

Aschów – miał takie wrażenie – polubiła. Pozostałych – nie. Generał niemiecki mówił o Unii, o pakcie wojskowym. O tym, że w pobliskich koszarach w ostatnim roku wojny służył jego ojciec-lekarz; że nigdy się nie dowiedział gdzie został pochowany. Pewnie w tej polskiej teraz ziemi... – wymownie popatrzył w stronę kombatantów.

„A pozwy o zwrot posiadłości, kamienic!…” – chciał wykrzyczeć Stefan. Dłonie wsparte na kolanach zadrżały. Krew nabiegła do twarzy. Prawie poderwał się z krzesła. Pohamował się jednak w ostatniej chwili.

Zawstydzony opadł na siedzenie. Przed oczami znowu pojawił się Erwin, mały chłopak z sąsiedztwa, z którym penetrował nieczynną fabrykę papieru. Smakowali pierwszego papierosa i pierwszy kieliszek bimbru ukradziony ojcu z piwnicy. Z nim kopał piłkę. Chodził na dziewczyny. I dojrzały już Asch z siwymi długimi włosami – w Zaduszki, przy grobie ojca na tutejszym cmentarzu. Kiedy stąd na stałe wyjeżdżał, był już mężczyzną. Stefan pamięta tamten gorący dzień. Na peron wjechał pośpieszny do Eisenach – jedyny między-narodowy pociąg przejeżdżający przez tą stację. Wysiadło kilku pasażerów. Oprócz trzyosobowej rodziny Aschów, nikt więcej tamtego dnia nie odjechał.

Nie uwierzył, że Erwin żąda zwrotu swojego domu. Sprawdził dokładnie personalia, datę opuszczenia kraju, adres w Niemczech – wszystko się zgadzało. Kręcił z niedowierzaniem głową. Nie, on by tego nie zrobił.

Przecież byli i... – zawahał się – i są przyjaciółmi. Jest mu bliższy niż brat, który od kiedy osiadł w Hamburgu, prawie się nie odzywa. Aschów u nich, jak naszych Malinowskich. To pewnie ktoś inny o takim nazwisku. Może poczta pomyliła adres, a może… – Podłoga skrzypiała przez kilka nocy pod jego stopami, z nadzieją chwytał się kolejnych możliwości. W końcu nie miał wyjścia. Zadzwonił.

Rozmowa się rwała. Głos Erwina choć twardy, był spokojny. „Stefciu – powiedział pod koniec rozmowy – to jest mój rodzinny dom. Tam się urodziłem. Tam został mój ojciec, moi dziadkowie”. Nie trafiały do niego argumenty, jakimi przekonywał go Stefan, że stać go, aby taki sam dom postawić gdzie zechce, że ma pieniądze, że... Zapadło krótkie milczenie, potem usłyszał: „To jest moje gniazdo...” – i Erwin odłożył słuchawkę.

Od tamtej rozmowy minęło pół roku.

Starszy pan przemarzł na kość, skurczył się w sobie, dławił kaszlem. Żałował, że przyszedł tutaj.

Wieczorem zadzwonił Erwin. Zapytał czy zechce z nim porozmawiać. Jeśli tak, to przyjedzie. Choćby jutro.

Stefan był zaskoczony. Czyżby zmienił zdanie? – pomyślał z nadzieją. Nie dowiedział się jednak. Erwin odparł wymijająco:

– Wiesz, Stefciu, nie jesteśmy już pierwszej młodości. W każdej chwili któryś z nas... albo jeden i drugi, może odejść – porozmawiajmy jak starzy przyjaciele.

Umówili się za dwa dni.

W deszczowe południe przed gmachem sądu zatrzymał się samochód z niemieckimi numerami. Wysoki, elegancki, chociaż w podeszłym wieku mężczyzna dostojnym krokiem wszedł do środka. Odszukał na piętrze numer pokoju, jaki podano mu w sekretariacie.

Edward Derylak

– Nazywam się Erwin Asch – powiedział łamaną polszczyzną podając paszport. – Zdecydowałem się wycofać pozew…

Niezadługo, stojąc na parterze przed wyjściem, mężczyzna patrzył przez szybę na stary chodnik, na który padały pierwsze krople deszczu. Wyjął z kieszeni telefon, odszukał numer i zadzwonił. Potem radosnym głosem powiedział:

– To ja, Erwin Asch… – urwał w pół zdania, gdy usłyszał zmęczony, kobiecy głos – …jestem umówiony ze Stefanem, przyjechałem z... – Mężczyzna znowu zamilkł, słuchał. Rysy jego twarzy tężały, wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w mokre kamienne płyty za szybą. I stał tak jeszcze długo z opuszczonym ramieniem, z telefonem w dłoni i zbielałymi wargami i powtarzał do siebie: „Nie zdążyłem. Nie zdążyłem...”

– Źle się pan czuje? – spytała ciepłym głosem przechodząca obok kobieta.

Zaprzeczył ruchem głowy.

czerwiec 2008

(II nagroda w IX. Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Eugeniusza Paukszty w Kargowej ph. Małe ojczyzny – pogranicze kultur i regionów)

Lidia G³uchowska Raz po raz w Berlinie usłyszeć można żart na

temat samoświadomości Polaków, nawiązujący zapewne do wspomnień z podróży do Polski autorstwa Heinricha Heinego. W 1823 roku odno-tował on, iż pod względem kulturowo-politycznych sojuszy i domniemanych bądź negowanych rodowo-dów, „Polska leży między Rosją – a Francją.” Sąsiednie Prusy Polacy długo postrzegali jako jałowe bagna, które w cywilizacyjnym kontekście można było zignorować. Sytuacja ta zmienia się jednak stopniowo, gdy pośród nich wyłania się wyspa o specyficznym genius loci, swą aurą oraz potencjałem kulturowo-ekonomicznym przyciągającą rzesze Polaków. Oni sami próbują wręcz wywodzić nazwę Berlin od słowiańskiego słowa „pero” – pióro, co dokumentuje anonimowy polskojęzyczny tekst z 1884 roku.

Z czasem wyłania się polska autodefinicja z Berlinem w tle. Dziś przybysze z drugiej strony Odry coraz częściej mówią o sobie z dumą – „My, berlińczycy”. Tak też zatytułowano wieloletni projekt naukowo-artystyczny Polskiej Akademii Nauk w Berlinie, którego zwieńczeniem ma być wystawa planowana na wiosnę przyszłego roku (19 marca – 15 czerwca 2009) w centrum stolicy Niemiec, w historycznych wnętrzach Muzeum Berlińskiego – w Ephraim Palais. Epilog ekspozycji – najnowsza sztuka polska rodem z Berlina – zaprezentowana zostanie natomiast w znajdującym się nieopodal Märkisches Museum. W zamierzeniach jest to

Gelegentlich hört man in Berlin einen Witz zur Selbstidentität von Polen, welcher wohl an Heinrich Heines Polenreise-Erinnerungen anknüpft. 1823 notierte er, im Hinblick auf deren kulturpolitische Allianzen sowie angebliche wie wirkliche Genealogien „Polen liegt zwischen Rußland – und Frankreich“. Auf das benachbarte Preußen blickten Polen lange wie auf ein Sumpfland, welches in dem zivilisatorischen Kontext leicht zu ignorieren war.

Diese Situation ändert sich jedoch almählich, als mitendrin eine Insel mit einem spezifischen genius loci aufkommt. Deren Aura und ihr kulturpolitisches Potenzial locken Massen von Polen an. Diese ver-suchen sogar ihrerseits den Namen Berlins vom slaw-ischen Wort „pero” – Feder abzuleiten, was ein anonymer polnischsprachiger Text von 1884 belegt.

Mit der Zeit kristallisiert sich eine polnische Identifizierung mit Berlin im Hintergrund heraus.

Heute bezeichnen sich die Ankömmlinge von Jenseits der Oder immer häufiger – insbesondere im Hinblick auf ihre neue europäische Identität – mit Stolz als

„wir, Berliner”. So wurde auch ein mehrjähriges wis-senschaftlich-künstlerisches Projekt der Polnischen Akademie der Wissenschaften in Berlin betitelt, dessen Krönung eine Ausstellung im Frühling nächsten Jahres, in den historischen Innenräumen des Berliner Museums Ephraim Palais im Zentrum der Hauptstadt bilden sollte (19. März – 15. Juni 2009).

Lidia G³uchowska

„My, berliñczycy”.

300 lat polskoœci