• Nie Znaleziono Wyników

te same wczesne koleje życiowe. Kiedy przyszedł czas na szkolną edukację nauczycielka posadziła nas w jednej ławce i tak już przez wszystkie lata zostało.

Ja siadywałem po prawej stronie, on po lewej. Jego dom był blisko naszej szkoły w Jaromierzu. By stanąć na jej schodach dosłownie wystarczyło przejść przez wiejską, piaszczystą ulicę, po której od wiosny po późną jesień z rana i pod wieczór codziennie odby-wały się wielkie wzniecające kurz przemarsze krów i konnych zaprzęgów na pola i łąki. Ja zaś za każdym razem przed godziną ósmą najpierw zachodziłem do jego domu przed lekcjami, a i często po lekcjach. Był to typowo wiejski o glinianych ścianach dom, kryty słomą. Okna małe, szybki pojedyncze, bardzo nisko, prawie przy ziemi, niski był sufit, też gliniany, żarówka paliła się nad samą głową, przestępować trzeba było wysokie progi. Rano najczęściej mój kole-ga jeszcze jadł śniadanie, w czym się nie bardzo spieszył. Ku zmartwieniu swojej mamy apetyt miał raczej wątły, był bowiem niejadkiem, a poza tym jedynakiem. Niezbyt wyrośnięty jak na swoje lata i szczupły. Moje pobyty wykorzystywała jego mama w ten sposób, że nakładała i mnie na talerz jakieś danie obiadowe, albo poranną mleczną zupę, by widząc jak mi to wszystko smakuje kolega również bardziej się do jedzenia garnął. Słuszna metoda, nieprawdaż. Rzecz była w tym, że Edek miał przesyt i nadmiar smakowitego jedzenia, sosów, tłuszczu, mięsa i słodyczy. A mnie tego właśnie brakowało.

Czasami u niego odrabiałem zadania domowe, trochę od niego spisywałem, a trochę on ode mnie.

Generalnie był dobrym uczniem, może nawet lepszym ode mnie. Na zdjęciu komunijnym też stoimy obok siebie. Można powiedzieć, że mieliśmy wiele wspól-nych doświadczeń. Kiedy przeszliśmy pierwszą i drugą i trzecią klasę, tu w Jaromierzu, przyszło nam dalej, do czwartej już klasy chodzić dwa kilometry pieszo do szkoły w Kopanicy. I chodziliśmy. Czy to śnieg, czy deszcz. Podobnie zresztą na naukę religii.

Czasami minął nas osobowy lub ciężarowy sa-mochód, przejechał traktor, co wykorzystywaliśmy, uwieszeni z tyłu jego burty podjeżdżaliśmy kawałek drogi, najczęściej jednak wskakiwaliśmy na furmanki.

W końcu nogom, nie chciało się ciągle iść i iść. Kiedy jednak szliśmy, to wypełnialiśmy sobie czas wzajem-nym odpytywaniem się z różnych nowinek i wiado-mości o wszelkich dziedzinach życia i świata.

Prowadziliśmy zresztą specjalne zeszyty, takie jakby mini encyklopedie, w których zapisywaliśmy stolice

państw, nazwy rzek, gór, aut, prezydentów, pisarzy, tytuły książek, słynnych ludzi, liczby i tajemnice. Gdy tylko coś wpadało w moje lub jego ucho z głośnika czy od ludzi, to natychmiast trafiało do tego zeszytu.

Edek miał tę przewagę nade mną, że jego rodzice prenumerowali gazetę „Gromada”, gdzie zawsze coś ciekawego i sensacyjnego dodatkowo udawało mu się wyczytać. Nasza pasja nie była typowa, ale bardzo inspirująca do poszukiwań wiadomości różnego rodzaju. Przydawała się w szkole. Gdyż od czasu do czasu potrafiliśmy czymś zabłysnąć na lekcji.

Najważniejsze miało się wydarzyć którejś wiosny.

W związku z zadaniem domowym z języka polskiego wpadł do naszych głów, chyba w tym samym momencie, pomysł napisania wiersza. I napisaliśmy, czym wzbudziliśmy w szkole niemałą sensację, bo kto mógłby przypuszczać, że tacy chłopcy, z prostych rodzin, zdobędą się na taki wyczyn. Bez przesady.

Wyczyn to nie był. Takie sobie rymowane wierszyki.

Ale zarazem ważne wierszyki, gdyż pierwsze. Z tego powodu trzeba mieć je w poważaniu. Ja napisałem o jabłonce, może wiersz gdzieś się zachował, bo powinien, a Edek o rybce, którą porównał do błyszczącej szybki. Bardzo odkrywczo i pięknie.

Mogę powiedzieć, że do tego momentu z Edkiem doszliśmy razem, krok w krok. Później z konieczności nasze drogi się rozeszły, bowiem wyjechałem z rodzi-cami do Zawady. Dopiero w liceum powróciłem znowu do wierszy, a to za sprawą głównie poznania Mietka, który przyznał mi się pewnego razu, że i on zawraca sobie głowę czymś podobnym. Edek przysłał mi jeszcze z raz lub dwa to co napisał, a później zajął się gospodarowaniem na ziemi, którą odziedziczył.

Poemat „Domy”

Poeci pozostający ze sobą w bliskim kontakcie często dzielą się świeżo napisanymi rzeczami. Z jed-nego głównie powodu – by znaleźć potwierdzenie, pierwszą ocenę, poddać czytelniczej obiektywizacji własny tekst. Nie lubię tego słowa „tekst”, ale niech tak będzie. Kiedyś, jeszcze przed debiutem, wiele moich rzeczy natychmiast po napisaniu, czyli następ-nego dnia, czytał oczywiście Mieciu. No bo kto inny by mógł. Nie starałem się zbytnio manifestować tego co robiłem. Już nie pamiętam co mi mówił, i nie pamiętam co ja mówiłem o jego pisaniu. W każdym razie Mieciu był bardzo uporządkowany, miał swoje

Czes³aw Sobkowiak

wiersze porządnie niebieskim atramentem wpisane do zeszytu w kratkę. To, że był w liceum ktoś taki, rówieśnik o tych samych zainteresowaniach, bardzo mi i myślę, że również jemu pomogło. Choćby w tym, że mieliśmy odwagę przedstawić się na jednym z majowych kiermaszów książek nie komu innemu, bo samemu Andrzejowi Waśkiewiczowi, któremu później długo zawracaliśmy głowę, dając swoje wier-sze do oceny. To też dużo, a nawet bardzo dużo pomogło. W końcu marzyliśmy o przyszłości literac-kiej. Czytała przez pewien czas moje wiersze również Jola. We Wrocławiu Jacek. Uwagi, krytyczne jak i pochlebne, są na początku drogi bardzo potrzebne.

W październiku i listopadzie pisałem czterostroni-cowy poemat „Domy”. Siedziałem nad nim sporo dni i godzin, choć to żaden argument, bo nie to jak długo coś się robi stanowi o wartości tekstu. Ale siedziałem.

Aż do momentu, kiedy miałem już tego serdecznie dość i nie mogłem nawet patrzeć na efekt swojej pracy. Dziesiątki korekt, skreśleń, usunięć jakichś fragmentów, liter, uzupełnień rzeczy. Budziłem się w środku nocy, czytałem i pisałem, wcześnie rano lub jeszcze przed snem, to samo. Jeszcze raz i jeszcze raz. Czy to nie wariactwo? Bywały dni, że czułem się zadowolony z tego, co udało mi się zrobić, a innym razem zupełnie odwrotnie. Tkwiłem w przysłowio-wym piekle. Te zniechęcenia, wręcz skrajne, przybi-jały mnie do samego dna, jednak nie szły na marne, bo w końcu niektóre fragmenty przepracowałem, wzmocniłem logikę refleksji poetyckiej, dobitność obrazowania, tak to nazwę. No, ale ciągle nikt tego poematu nie czytał. Posłałem więc swoją rzecz Kazikowi do Francji, który niejeden raz słowem mnie wspierał in plus. Co tym razem będzie, za-stanawiałem się. Dzwoni po dwóch dniach telefon, właśnie w momencie kiedy wróciłem z Zielonej Góry, i od razu poznaję głos Kazika. Przeczytał poemat trzy razy, ale mówi, że nie trafia do niego, jakiś hermetyczny, nie udaje mu się go odebrać. Jego treści itp. Coś ze swej strony mówię, objaśniam, że chodzi np. o ogród botaniczny we Wrocławiu, gdzie młody student ze swoją koleżanką chodził podziwiać cuda natury. No i dzień współczesny, zagrożony, zupełnie inny, inne lata. Kryzys świata, wartości, degradacja życia. Fakt pozostaje faktem, że konfrontacja wypadła niekorzystnie dla mnie.

I tak właśnie bywa. Pomiędzy tym, co się twórcy wydaje, a odbiorem bywa niekiedy bardzo duży rozdział.

Dzisiaj

Dzisiaj ani jedna linijka nie zrobiła mi niespodzianki.

Nie chciała mnie podnieść na duchu. Jestem zmę-czony. Żaden pomysł w głowie. Po kilkunastu dniach kopalnianego eksploatowania wyobraźni nastał czas posuchy. Teraz o posuchę zresztą łatwiej. Wiele rzeczy wokół się dramatycznie dewaluuje. Naj-ogólniej mówiąc: świat jest odzierany ze złudzeń i to niesamowicie intensywnie na wszystkich możliwych polach. Więc jak przecisnąć się przez ten natłok hiobowych wieści z poezją, która chciałaby jeszcze mieć na uwadze piękno.

Jubileusz Szylkina

W zasadzie nie lubię jubileuszy, gdyż za wiele w nich jak na mój gust podniosłej celebracji, nużącego niekiedy wyliczania czyichś zasług oraz zdobnictwa leksykalnego i obracania całego życia w anegdotę. Pochwały, hymny, mowy pochwalne, laudacje, gratulacje. A ujmując rzecz dosadnie – kadzenie.To wszystko może być puste. Nieuza-sadnione dodawanie wartości. Oczywiście jubileusz jubileuszowi nie jest równy. Wszystko zależy od smaku i poczucia formy no i samego jubilata. Jeśli z przesadą i ponad miarę wynosi się daną osobę, to może przynosić skutek odwrotny od zamierzonego.

Wręcz ocierać się o nieprzyzwoitość. Z drugiej jednak strony ta forma docenienia czyjejś pracy wobec zgromadzonej publiczności jest jedną z piękniejszych, gdyż jakby nie było zwieńcza czyjś dorobek życiowy.

Trzeba dużo się napracować, aby taka uroczystość mogła mieć miejsce. No i wiek jest też nie bez znaczenia. Jeśli w wieku pięćdziesięciu lat ktoś urządza sobie jubileusz, to moim zdaniem ośmiesza się. Tu niezbędna jest senioralność, bo chodzi w takich obchodach zawsze o moment, kiedy księga losu jest już w miarę dopełniona. Życie okazuje się być księgą na ukończeniu, można więc i o podobną w druku się postarać. I tak też bywa. Pisarze mają okazję i przywilej zademonstrowania całościowego obrazu swojej twórczości. Tak było z udziałem Michała Kaziowa, Janusza Koniusza, a niedawno również Henryka Szylkina. Ta uroczystość jak i poprzednie została przygotowana w Bibliotece i miała przebieg odpowiedni, ton właściwy. Akurat taki jak trzeba. Bez przeciągania przysłowiowej struny. Autor został doceniony i uszanowany (także

wydaną „Jesienną księgą losu”), zaprezentowany poważnie i dowcipnie, śpiewano pieśni Moniuszki, wzniesiono toasty, przemawiano na szczęście nie za długo, a i sam autor nie snuł głębszych wywodów, które by mogły nużyć, lecz zwięźle, jakby migawkowo, ogólnikowo, tak jak potrafił, odpowia-dał na pytania swojego kolegi z lat pionierskich życia literackiego, czyli Janusza Koniusza. Gadać przecież dużo nie ma sensu, bo wszystko w zasadzie już zostało powiedziane, zrobione, a raczej napisane w wydanych książkach Tej rozmowy słuchałem z zainteresowaniem. Henryk Szylkin z perspektywy całego przeżytego życia mówił, co dla niego było ważne i poważne, np. na pierwszym miejscu stawia prawdę. Czuło się, że rozmawiają bliscy sobie koledzy, którzy wiele spraw literackich i kulturalnych wspólnie dokonywali. Ten jubileusz był zasadny. Po pierwsze, Szylkin tu jest od pionierskiego początku, a po drugie wypowiedział w poezji prawdę o swojej krainie dzieciństwa, Santoce, przywołał całościowy jej obraz. Jakby przywrócił jej życie. To jest ważne i tyle zawsze wystarczy. Dobrze dobrane wiersze, które czytała Małgorzata Wower, przenikało piękno przy-rody, żal jej utraty, patriotyzm i osąd moralny, będący reakcją na współczesny świat. Te trzy wartości prowadziły twórczość Henryka Szylkina. Niekiedy może nieco staroświecko, ale nie szkodzi.

Widoki jesieni

Jest taki moment w każdej jesieni, który można uznać za kwintesencję piękna. Wszystko w nim jest.

Ludzkie oko aż śmieje się do niego. Jesień emanuje pięknem odchodzenia, jakby chciała rozpaczliwie zwrócić uwagę na wartość istnienia, uprzytomnić nam jaki rozgrywa się dramat. I wszyscy ją widzimy, wywołuje zachwyt, zarazem z zachwytem o niej mówimy, podczas, gdy to wstęp do umierania. Nie tak dalekiego. A później jesień już bez złudzeń, gorzka, poniszczona, butwiejąca, wskazuje, że to już koniec.

Z człowiekiem podobnie jak z opadającymi liśćmi.

Patrzę, leżą całe ich sterty, dywany złociste i czer-wone. Za kilka dni będą już tylko sczerniałe, wytra-wione z kolorów, brudne, puste. Lepiej odwrócić głowę.

Domowe wino

Świat, jeśli się na czymś wspiera, to niewątpliwie na rzeczach podstawowych. One są jego filarami,

fundamentami, kolumnami. Bez nich nic nie jest gwarantowane. Także w sferze kulinariów. Kiedyś jedzono prosto, to co urodziła ziemia, to co się wyhodowało. Chleb ze smalcem, jakiego dzisiaj nie uświadczysz, bo reklama wmówiła ci jogurty w plas-tikowych pudełkach, jakieś mixy i inne okropności.

Nikt nie dosypywał konserwantów. Dzisiaj nawet butelkowana woda je zawiera. Za daleko świecie zaszedłeś. Będziesz się boleśnie cofał zostawiając po sobie trupy. Jeśli coś ma jeszcze sens, to zwyczajność, prostota, potwierdzająca, że pijemy wodę, obieramy ziemniaki, kroimy cebulę, kroimy jabłka, czosnek, marchew, myjemy okno, palimy w piecu, przekopuje-my ogród własnoręcznie. Ale do rzeczy. Dzisiaj doniosły dzień, bo wino w butli już przestało fermen-tować, więc je ściągnąłem, młode wino, a jaki pier-wszej klasy smak, nie butelkowany ze sklepowej półki, po drodze rozcieńczany wodą, po którym miewa się ból żołądka. Aby takie domowe wino pić, podziwiać jego kolor, to trzeba nieco się jednak napracować, a nawet sporo napracować, a nie każdemu się chce. Podstawowe rzeczy zawsze wiążą się z wkładem osobistej pracy, wydaje się nam złudnie, że kupione farbowane ciasteczka są lepsze i świadczą o naszej nowoczesności. A to prawdą nie jest.

Dzwon

Słyszę jak bije dzwon. Komu bije? Całym sobą.

Mocno. Pełnią swojej poezji i nie tylko poezji. Kiedyś w dzieciństwie również słyszałem, dobiegał o stałej godzinie z kopanickiego kościoła aż na rozległe łąki, gdzie pasły się krowy. Bywało też, że nagle się odezwał, najczęściej z powodu czyjejś śmierci. Nigdy mimo swoich wtedy dziecięcych lat nie ignorowałem tego dźwięku. Wyzwalał we mnie powagę.

Momentami trwogę. Próbowałem przeniknąć jego tajemnicę. Czasami próbowaliśmy z kolegami go naśladować. Jednak pomiędzy dzisiaj a wtedy wiele się zmieniło. Kiedyś bicie dzwonu ludzie słyszeli i słuchali tego dźwięku, uderzeń i melodii Zamyślali się. Niektórzy nawet liczyli ilość uderzeń. Zadawali pytania, patrzyli po sobie. Bo dzwon bił i zawsze bije w ważnym momencie. Coś obwieszcza całemu światu. Teraz zdaje się już tylko sam dzwon wiedzieć o czym powiadania i dlaczego, jaka to jest myśl, zdarzenie i sprawa, jaki moment w istnieniu świata.

Opuścił centralne jego miejsce, choć najwięcej wie

Czes³aw Sobkowiak

o tym co ważne. Samotny jest w tej swojej funkcji.

Ludzie traktują go jak jedną z wielu rzeczy. A przecież jedną z wielu nie jest.

Metafizyczne

To, co zakryte czy można zobaczyć, wiedzieć.

Wypełnia mnie od czasu do czasu taki rodzaj tęsknoty, zapewne metafizycznej, tkliwej, wyciszającej, że chciałbym nie tylko pojąć realność tego innego świata, ale i całkowicie już tylko jemu zawierzyć. Tu sól tylko, niewypełnienie, lęk o każdy dzień. Drogi pełne nocy.

A tam?

Stół

Pośrodku pokoju stół. Tu, na białym obrusie, stawiamy kolację wigilijną, obiadem częstujemy gości. Teraz leży na nim kilka rzeczy. Przypadkowo znalazły się na stole. Nie tworzą symbolicznego obrazu, nie są w tym względzie reprezentatywne.

Żadną martwą naturą wartą kontemplacji. Nie dają podstawy do uogólnień, poza tym, że zawierają ślady mojej codzienności. Kryształowy, pusty wazon, cukierniczka, a w niej maleńka łyżeczka, szklany świecznik, żółta świeczka już sporo wypalona, pilot do telewizora, pismo „Odra” i „Pegaz Lubuski”, wydruk mojego poematu „Domy”, „Jesienna księga losu” poświęcona Szylkinowi, „Rzeczpospolita”, koperta z przesyłką z Żar. I okulary. Rzeczy w pewnym nieładzie. Tak jak i całe nasze, moje życie, które nie przybiera dostojnej formy myśli, gestów i cyzelowanych czynności.

Śnieg

Nagle, w kilka chwil, wszędzie zrobiło się biało.

Zobaczyłem. Śnieg na gałązkach jabłoni, na czer-wonych jabłkach jeszcze nie zerwanych, na płocie, na parapecie, na kłodach sosnowego drewna, na drodze, polu i łące. Odmienił się krajobraz. Zrobiło się delikatnie, subtelnie. Gdyby człowiek potrafił tak radykalnie się zmienić. Aż przemienić. Co musiałoby się wydarzyć?

Pod wieczór

Smutek sprzyja myśleniu. Sprzyja i sprzyja, i kroki wiodą na bezdroża

W literaturze i nie tylko

Cenię w literaturze nie rutynę i jedynie formalną sprawność, ale manifestację życia, jego dotknięcie, doświadczenie, ból. O to winno chodzić pisarzowi.

Oczywiście musi być jeszcze cyzelowanie formy, zajmujący kształt, pozbawiony banalności koncept.

Jest idealnie, gdy te dwie sfery się spotykają w połowie drogi. Nie przeważają jedna drugiej. Ta zasada okazuje się być ważna nie tylko w sztuce, ale potwierdza się jak najbardziej w codziennym życiu.

I tak jak pewną dysharmonię obserwuję w życiu niektórych autorów, tak też widzę ją następnie i w tekstach.

W Gorzowie

Tyle lat tutaj, na prowincji, jak na wygnaniu, w tym urokliwym lubuskim krajobrazie (który podobno lubuski nie jest). Dziesiątki książek, zrecenzowanych lokalnych autorów z Winnego Grodu a także z Gorzowa. Teksty i wiersze pomieszczone w „Pegazie Lubuskim” i „Lamusie”. A dopiero niedawno udało mi się zasłużyć na spotkanie autorskie w Bibliotece im. Papuszy. Nowy jej gmach robi pewne wrażenie. Jest w nowym stylu urbanisty-cznym, nowoczesny. Kiedy wchodziłem do środka jednak miałem poczucie pustki. I o ironio losu na życzenie Irka na spotkaniu autorskim wystąpiłem w roli krytyka. Przy okazji dowiedziałem się, iż podobno mam dwa domy. Cóż za rewelacja. Chętnie bym ten drugi przynajmniej zobaczył. Autor chytrej plotki obecny był na spotkaniu, tym razem nie zanadto przeszkadzał. Na prowincji trudno być krytykiem. Każdy krytyczny osąd od razu skutkuje towarzysko, co miałem sposobność na własnej skórze przećwiczyć. Poza tym wielu ma tendencje megalomańskie. Megalomania uniemożliwia sen-sowną rozmowę. Wiadomo, brak konfrontacji robi swoje. Podobnie było podczas tego spotkania, gdyż nie byłem zanadto zachwycony poezją pewnego miejscowego, młodego autora. Czyż da się być uczci-wym, pisząc w superlatywach o wydaniu nie zasługującym na aplauz. Coś trzeba wybrać. Jakiś dziwny też nawiedza niektórych poetów zwyczaj dyskutowania z autorem recenzji. Tą drogą schodzi się na manowce czystego subiektywizmu. Krytyka powinno się szanować i traktować jako instytucję autonomiczną. Nie dla siebie pracuje. Toż spełnia on

rolę usługową, w czym nikt nie może go wyręczyć.

Działa za każdym razem na rzecz autora, bowiem upowszechnia jego dzieło. Kiedyś krytykowi słusznie stawiano wódkę, a nawet obiad, bo przecież mógł zignorować czyjąś książkę. Tutaj, na prowincji, wszys-tko co się czyta jest raczej średnie, przeciętne z małymi wyjątkami i odchyleniami od normy. Co nie znaczy, że na jednakowym w każdym przypadku poziomie. Pewien autor zapragnął swego czasu zostać laureatem Nagrody Nike. Nieustannie o tym opowiadał, szeptał o tym planie tu i ówdzie, ale na planach jego sukces się skończył. Dowartościowywał w ten sposób swoje wynoszenie się nad innych.

Wybitne rzeczy zdarzają się, jeśli w ogóle zdarzają, aż nader rzadko. Warto zastanowić się raczej nad tym, co chce się zrobić, stworzyć, powiedzieć aniżeli głosić własną, niekwestionowaną wielkość.

Grzyby

Zawadzkie chłopaki w pewne jesienne, paź-dziernikowe, jeszcze ciepłe popołudnie, zadzwoniły do drzwi mojego domu. Wychodzę, a tu kosz pełen grzybów. Nie za dużo chcą za to wszystko, tyle ile uznam za słuszne, ile dam, będzie dobrze, wiem, że nie mogę wyprawić ich z kwitkiem, kiedy widzę, że mają wielki apetyt by porządnie napić się piwa.

Ulica Owocowa w Zielonej Górze

Krótka to ulica, a jaka ważna. Owocowa. Zna ją w tym mieście chyba każdy. Osobliwy to zakątek, plac targowy, ludzi osobliwe spotkania i rozmowy. Dla mnie to ostoja swojskości. Enklawa wyłączona ze świata degeneracji i zdziczenia obyczajów. Kolory i zapachy. Gwar. Czy można jej urokliwy klimat zba-gatelizować? Zawsze lubiłem iść na tę ulicę, tu gdzie targowisko. Tu w porze lata i jesieni można kupić prawdziwe grzyby i czarne jagody, przywiezione

przez zabiedzonych zbieraczy niemal prosto z lasu, gdzieś spod Żagania lub Szprotawy. Stara kobieta rozłożyła garstkę szczawiu na gazecie. I czeka na chętnego, kto kilka złotych zapłaci. A obok niej klęczy żebraczka z Rumunii. Nieco dalej emerytowany nauczyciel sprzedaje pomidory, a także piękne, cięte mieczyki. Ostatnie to miejsce, gdzie ktoś powie, jakie zioło zastosować na ból żołądka, jaki miód pić, kiedy serce chore. Tu zjawiają się ludzie, z dalszych i bliższych okolic, znający życie, którzy wiele przeszli,

przez zabiedzonych zbieraczy niemal prosto z lasu, gdzieś spod Żagania lub Szprotawy. Stara kobieta rozłożyła garstkę szczawiu na gazecie. I czeka na chętnego, kto kilka złotych zapłaci. A obok niej klęczy żebraczka z Rumunii. Nieco dalej emerytowany nauczyciel sprzedaje pomidory, a także piękne, cięte mieczyki. Ostatnie to miejsce, gdzie ktoś powie, jakie zioło zastosować na ból żołądka, jaki miód pić, kiedy serce chore. Tu zjawiają się ludzie, z dalszych i bliższych okolic, znający życie, którzy wiele przeszli,