• Nie Znaleziono Wyników

Po czwarte – handlarz walutą i opozycjonista

Dotychczasowe rozważania prowadzą teraz ku dwóm sym-bolicznym i kluczowym postaciom. Nie chodzi mi o to, by je

12 Ibidem, s. 15.

porównywać, a jedynie o to, by na pewnym poziome refleksji poszukiwać pomiędzy nimi analogii w zakresie spełnianych ról.

Mam na uwadze z jednej strony handlarza walutą, z drugiej – opozycjonistę. Dla mojego tekstu byłoby idealnie, gdyby Leon zajmował się i jednym, i drugim: gdyby był nie tylko działaczem opozycji, lecz także handlarzem walutą – niestety, był tylko opo-zycjonistą. Z konieczności więc refleksja nad handlarzem walutą nie będzie poparta cytatami.

A  właśnie od handlarzy walutą trzeba zacząć. Wielopię-trowa cyrkulacja walut i  dóbr wokół bez -wartości potrzebuje zwornika, kogoś, kto połączy w  pewnym wertykalnym ruchu różne piętra wymiany. Postacią taką był właśnie cinkciarz.

Sama nazwa (spolszczenie, „przekręcenie”, a nawet spotwornie-nie angielskiego ‘change money’) wskazuje od razu, że mamy tu do czynienia z pewną degradacją – i pieniędzy, którymi obra-cano, i samego pojęcia wymiany. Jest to wymiana rozproszona i całkowicie zdecentralizowana, ale jednocześnie – o paradoksie!

– strażniczka i dyktatorka wartości. Wymiana odbywająca się poza kontrolą państwa, choć podobno często związana z służbą bezpieczeństwa. Jednakże służba bezpieczeństwa, jako organ państwowy i centralny, nie starała się kontrolować dyktatu war-tości, a  jedynie kontrolować osoby. Kontrola UB nad handla-rzami walutą otwiera pole ekonomicznej samowoli i umożliwia cyrkulację, ale jednocześnie rezygnuje z wpływu na samą war-tość. W pewnym sensie można powiedzieć, że handlarz walutą przejmuje rolę banku centralnego; odbywa się to jednak całko-wicie a -centralnie – poza prawem, poza kontrolą i poza miej-scem: w przejściu, na zewnątrz, w bramie. I nic dziwnego: czy bez -miejsce może bowiem posiadać centrum?

Sytuacja opozycjonisty polega z kolei – najogólniej mówiąc – na negocjacji w przestrzeni niezróżnicowania. Leon opowiada o takiej sytuacji:

Internowanych [pracowników Uniwersytetu Śląskiego] jest więcej, czołówka Komisji Zakładowej […]. No to już wiem, że internowanie mnie to kwestia kaprysu lub czasu. [S]ąsiadka z 3 piętra czeka na mnie – no proszę, nigdy bym nie podej-rzewał! – żeby mi wręczyć Wezwanie na Komendę Miejską

w Sosnowcu, jutro na godzinę 7.00, niestawienie grozi nad-zwyczajnym czymś, no bo stan, jak by nie było, wojenny […]. Pokazuję Wezwanie na bramie, kierują mnie na ostat-nie piętro. A tam porucznik […]. Daje mi do podpisania to, co później nazywano „lojalką”. Jaki kretyn to wymyślił, nie wiem. Nie dość, że polszczyzna taka sobie, to jeszcze jest tam fraza, że – mniej więcej – „zobowiązuję się do zaniechania dalszej działalności przestępczej”. Proszę pana, powiadam, ja tego podpisać nie mogę. Porucznik, smutny jakiś, przeprasza mnie na chwilę i po chwili wpada jakiś krępawy siwawy […]

z mordą. – Kurwa, powiada, jak nie podpiszesz, to boso po śniegu do więzienia zawlokę! […] – A czy pan czytał to, co ja mam tutaj podpisać? – Nie. – Panie, przecież tu jest napi-sane, że przyznaję, że jestem przestępcą, więc jak podpiszę, to dopiero mnie pan zamknie! – Dawaj pan to! Przeczytał.

I mówi: – Nie, tego pan podpisać nie może. Ale błagam pana, ja pana zamykać nie chcę, a muszę coś mieć13.

Następują negocjacje, z  których ostatecznie wynika taka mniej więcej treść oświadczenia:

Ja, niżej podpisany, oświadczam, że zapoznałem się z przepi-sami stanu wojennego […] i jak każdy obywatel wiem, co mnie czeka, jeśli do tych przepisów nie będę się stosował. […] Naj-bardziej zadziwiające w tym wszystkim było to, że ów pryn-cypał porucznika mówił prawdę. Puścił mnie wolno. Szedłem ponurą ulicą sosnowiecką w gównianym topniejącym śniegu i nie miałem ani poczucia radości, ani – triumfu odzyskanej swobody. Nie miałem bowiem, szczerze mówiąc, dokąd pójść.

Leon, nie pierwszy zresztą raz w życiu, staje przed oficerem UB, a stawką tego, no właśnie – czego? spotkania? przesłucha-nia? – powiedzmy: spotkania, jest słowo i sygnatura. Przedmio-tem negocjacji nie jest, jak się okazuje, wolność, ponieważ nie jest ona przedmiotem pragnienia ani też przedmiotem radości. Gdy okazuje się, że słowo ubeckie, nawet w oczach samego ubeka, nie nadaje się do podpisania, ubek zaczyna błagać o słowo inne, by w zamian za nie zwrócić wolność. Co prawda nie na długo –

13 L. Neuger: Podania, oświadczenia i ciasto. Tekst w maszynopisie. Dal-sze cytaty w tej części także pochodzą stamtąd.

Leon po kilku dniach od opisywanej rozmowy trafia jednak do internatu, ale to inna sprawa, która – mam nadzieję, że Leon mi wybaczy – nie zmienia znacząco sytuacji. Pamiętamy, że Leon – szczerze mówiąc – nie miał dokąd pójść.

Co znaczy wypowiedziane przez funkcjonariusza: „muszę coś mieć”? Ubek błaga Leona -dysydenta o  przeciek i  w  zasa-dzie dostaje go. Jest to przeciek, który wyklucza zarówno sens, jak i przyjemność, a Leon podpisuje się pod wypowiedzią (bo to – jak pamiętamy – ani tekst, ani dzieło) otwierającą totalne niezróżnicowane. Z jednej strony bezsens wypiera sens, z dru-giej – groza wypiera przyjemność. Każdy z obiegów językowych PRL -u, a przecież każdy z nich, nawet ten oficjalnej propagandy, miał – przynajmniej w sferze deklaratywnej – na oku wolność, ulega pod naporem bezsensu i grozy, ponieważ wszystkie one, czy tego chcą, czy nie chcą, usytuowane były wobec źródłowego niezróżnicowania.

Wydaje mi się, że właśnie w  tym sensie istnieje analogia między handlarzem walutą a opozycjonistą. O ile ten pierwszy łączył różne obiegi wymiany ekonomicznej opartej na źródłowej bez -wartości, o tyle ten drugi łączył obiegi różnych słów opar-tych na źródłowym niezróżnicowaniu. Obaj są jakby węzłami w dwóch różnych siatkach rozproszenia – wartości i słów, ale ich rola – by tak powiedzieć – zawęźlaczy, jest analogiczna.

Tyle po czwarte.